czwartek, 25 stycznia 2024

FIREWIND - Stand United (2024)


Herbie Langhans pasuje do każdego grania i potrafi wznieść dany zespół na prawdziwe wyżyny. Jego głos potrafi siać zniszczenie, potrafi nadać kompozycjom drapieżności i klimatu. Pasuje do power metalu, do hard rocka, do melodyjnego metalu i jego charyzma jest od razu rozpoznawalna. Nic dziwnego, że tak wielu go zaprasza do współpracy i nie dziwi, że to właśnie jego Gus G wybrał na wokalistę Firewind. W 2020 r album zatytułowany "Firewind" potwierdził że duet Gus G i Herbie Langhans to wybuchowa mieszanka i gwarancja pewnej jakości. Tak było 4 lata i przeszedł czas na weryfikację tego stanu rzeczy. "Stand United" to drugi album z Herbie na wokalu i normalnie doznałem szoku, bo jest to niestety jeden z słabszych albumów Firewind w dyskografii.

Album ukaże się 1 marca nakładem AFM records i już okładka sugeruje, że to będzie nieco inny Firewind. Tak jest, Można odnieść wrażenie, że Gus G był jakby rozdarty między solowymi płytami, a twórczością Firewind. W efekcie dostajemy płytę nijaką, troszkę chaotyczną, bez tego polotu i pomysłowości, którą cechowały poprzednie albumy. Nie ma takiej mocy i drapieżności co na "Firewind", nie ma tez takich hitów. Kiepskim pomysłem było wtrącanie dużej ilości patentów hard rockowych. Przez co płyta brzmi bardziej jak jakiś solowy album Gusa. Sam Herbie to wiadomo klasa, tylko tym razem nie ma zbytnio do czego śpiewać i nie jest wstanie uratować tego krążka. Przeraża mnie jeszcze jedna kwestia. Słuchając płyty odniosłem wrażenie, że mało tutaj Firewind w samym Firewind. Band gdzieś jakby trochę zatracił swój charakter.

Początek płyty jest bardzo dobry, bo "Salvation Day" opiera się na mocnym riffie i bardziej heavy/power metalowej stylistyce, a i refren przypomina dwa pierwsze krążki Firewind.Dalej mamy bardziej energiczny "Stand United", który oddaje styl i jakość Firewind. Gus G w końcu daje popis swoich umiejętności i jest bardziej obecny. Niby wszystko jest tak jak być powinno, ale też jakoś jest to dalekie od najlepszych hitów Firewind. Duch starych płyt Firewind jest obecny w przebojowym "Destiny is Calling" i przypominają się czasy "the  promonition" czy "Allegiance". Prawdziwa petarda i popis geniuszu Gusa G. Podobne emocje wzbudza "Come Undone", gdzie band stara się brzmieć nieco nowocześniej i progresywniej. To bez wątpienia również jeden z najmocniejszych punktów na płycie. Herbie właśnie w takim graniu sprawdza się najlepiej. Singlowy "Fallen Angel" wykazuje właśnie hard rockowe oblicze, ale mocny riff i przebojowy charakter to prawdziwe atuty tego kawałka. Druga połowa płyty jest jakaś już taka bez pomysłu, bez ognia i taka bardziej komercyjna. "chains" to nijaki pop rockowy kawałek, który jakoś nie pasuje mi do całości i do stylistyki Firewind. Nie trafiony jest też komercyjny, rockowy "Talking in Your sleep". Zamykający "Days of Grace" też jakiś taki nijaki i bez odpowiedniego dopracowania. To dobry utwór z kilkoma ciekawymi przebłyskami. Całościowo niestety kawałek nie robi furory.

Kocham głos Herbiego, uwielbiam te popisy gitarowe Gusa, ale tutaj Firewind jakoś nie brzmi jak Firewind. Płyta jest nijaka, bez charakteru i jakaś taka bez duszy. Niby są ostre riffy, przebojowe, ale momentami to wszystko wymuszone i bez tego feelingu z poprzednich płyt. Na "Firewind" było pełno hitów i patentów typowych dla Firewind. Tutaj chęć mieszania z hard rockiem doprowadziła do porażki. Szkoda, bo Firewind to sprawdzana marka, która zawsze potrafiło dostarczyć album wysokich lotów. Tym razem ta sztuka się nie udała. Nie jest to gniot, tylko dobry czy też bardzo dobry krążek. W przypadku Firewind to za mało.

Ocena: 7/10

wtorek, 23 stycznia 2024

THE RODS - Rattle the Cage (2024)


 Lata 80 to dla wielu kapel był złoty okres i wiele z nich w tamtym czasie wydawało swoje najlepsze płyty. Z amerykańskim The Rods nie było wcale inaczej. Kiedy band zaczynał na dobre się rozkręcać zakończył pewien etap w 1987r. Muzycy spełniali się w innych projektach, ale w 2010r nadszedł ten długo wyczekiwany moment powrotu The Rods do świata żywych. Nowy okres nie dał już nam takich perełek jak te z lat 80, ale tak było do dnia ukazania się "Rattle the Cage".  Najnowszy krążek to najlepsze co band wydał po reaktywacji i w sumie jeden z ciekawszych albumów w ogóle w historii zespołu.

Już spieszę z uzasadnieniem. Przede wszystkim słychać, że band przeżywa tutaj swoją drugą młodość. Kompozycje nie są wymuszone i znakomicie balansują między hard rockiem i heavy metalem, a wszystko mocno wzorowane na latach 80. Lider grupy David Feinstein mimo swoich lat wciąż wie jak stworzyć ciekawe riffy, jak zaśpiewać z pazurem, żeby wszystko miało klimat lat 80. Płyta mocno przebojowa, wyrównana i trzyma poziom w sumie przez cały czas. Dobrze zostało to wszystko wyważone między heavy metalową drapieżnością, a hard rockowym feelingiem. Gdzieś w tym wszystkim słychać Dio, Krokus, coś z Judas Priest czy Manowar. Dużo wszystkiego co dobre z lat 80 tutaj słychać, a wszystko takie naturalne i nie wymuszone.
 
Band zaczyna z grubej rury, bo wkracza rozpędzony "Now or Never" i już wiadomo, że będzie się dziać. Mocny riff, zadziorna praca gitar i mieszanka patentów judas priest czy rainbow. Klawisze są miły ozdobnikiem i nadają odpowiedni klimat. Niby prosty motyw gitarowy dostajemy w "Wolves at the door" i to znowu band gra z pasją i nie bawi się w eksperymentowania. Jest klasycznie, z pazurem i z pomysłem. Coś z manowar tutaj słuchać i w sumie w przebojowym "Cry out loud" i ten true metal daje o sobie znać. Znów brawa za pomysłowość i jakość. Tak to się robi. Fani Dio na pewno zakochają się w takim klimatycznym i wyrazistym "Can;t Slow Down" czy "metal Highways", które idealnie odzwierciedlają twórczość Ronniego. Apogeum tego grania w klimatach Dio jest "Hell or High Water" i brzmi to po prostu genialnie. Ten riff, ten klimat i aranżacje. Istne cudo!Płytę wieńczy kolejny hicior czyli "Heart of Steel". Bardzo heavy metalowy kawałek z mocnym riffem i dużą dawką energii. Świetne podsumowanie i pokazuje, że band nagrał materiał prosto z serca.

Ten kto postawił na nich krzyżyk, będzie w szoku. Bardzo pozytywnym szoku, że ten weteran amerykańskiej sceny metalowej jest wstanie nagrać jeszcze tak żwawy i zadziorny materiał. Od początku do końca dzieje się sporo dobrego i takie wycieczki do lat 80 zawsze są mile widziane. Grunt żeby jakość szła za tym, a nie na siłę zarobienie na fanów starej szkoły metalu. Płyta warta grzechu. Póki co jedna z najważniejszych premier roku 2024.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 22 stycznia 2024

FLAVIO BRANDAO STRATOSPHERE PROJECT - Dimensional Convergence (2023)

Stratosphere Project to kolejny znakomity przykład, że w dzisiejszych czasach jeden człowiek jest w stanie nagrać i wydać album z muzyką metalową. Co chyba najbardziej przeraża, a zarazem imponuje że w większości przypadkach jest to muzyka z górnej półki. Mózgiem całej operacji jest multiinstrumentalista Flavio Brandao, który powołał ten projekt w 2019r. Dominuje power metal w stylistyce Stratosphere project, ale jest też sporo progresywnych elementów, czy też nawet i neoklasycznych w niektórych momentach. Kto lubi wyszukane melodie i bardziej złożone kompozycje ten musi czym prędzej odpalić "Dimensional Convergence".

Flavio ma ciekawe pomysły i potrafi zaskoczyć słuchacza intrygującymi motywami gitarowymi i złożoną konstrukcją utworów. Słychać, że stara się iść własną drogą niż na siłę kogoś kopiować. Brzmi to naprawdę bardzo dobrze i to od pierwszych dźwięków, aż do ostatniego utworu. Troszkę to wszystko przypomina to twórczość Arjena Lucassena, który do swoich projektów zaprasza różnego rodzaju gości. Tutaj jest podobny zabieg, bowiem Flavio otacza się muzykami, którzy go wspierają. Przede wszystkim chodzi tutaj o wsparcie w sferze partii wokalnych.

Okładem rodem z s-f znakomicie oddaje klimat jaki towarzyszy nam na płycie. Troszkę to brzmi właśnie jak Ayreon i scanner.Odpalamy pierwszy utwór i "entangled minds" to kwintesencja power metalu i hołd dla lat 90. Nawet coś z Helloween, czy Gamma ray można uświadczyć, co mnie bardzo cieszy. No i ten wokal Ricardo Janke, który wgniata w fotel. Troszkę bardziej toporny jest "Tesseract Dreams", który idzie w bardziej progresywne rejony. Posępny klimat, złożony riff i bardziej wyszukane melodie. Mamy też rozpędzony i bardziej agresywny "Waves of Creation", gdzie gościnnie występuje Raphael Dantes w roli wokalisty. Jest szybkość, jest pazur i znów słychać w tym wszystkim jakiś pomysł na coś intrygującego i świeżego. Kolejna power metalowa petarda na płycie to "Quantum Flux" i właśnie w takiej konwencji ten projekt najlepiej wypada. Najsłabszy na krążku jest zbyt przekombinowany "The spacetime continuum", który nie wiele wnosi do całości. Płytę zamyka power metalowa uczta w postaci "String of Existance", gdzie solówki są pełen finezji i lekkości. Znakomite podsumowane całości.

Czas na podsumowanie. Flavio wie jak tworzyć wysokiej próby power metal, wie jak sprawić, żeby brzmiał świeżo i pomysłowo. Płyta jest wypchana ciekawymi i godnymi uwagi riffami, a całość jest nastawiona na chwytliwe melodie i przebojowy wydźwięk. Kawał dobrej roboty i to tylko dowodzi, że w dzisiejszych czasach jedna osoba jest wstanie nagrał płytę i przy nie wielkiej pomocy jest wstanie nagrać coś wyjątkowego i godnego polecania. Stratosphere Project to z pewnością projekt warty grzechu.

Ocena: 8/10
 

niedziela, 21 stycznia 2024

STRIKER - Ultrapower (2024)


 Były słodkie i pełne kiczu albumy Dragonforce, Victorious i gdzieś w podobnym klimacie próbuje grać kanadyjski Striker, który na początku swojej kariery serwował wysokiej klasy heavy/speed metal, który był hołdem dla speed metalu lat 80.  6 lat przerwy, dojście w 2022 r gitarzysty Johna Simona Fallona i w końcu nowy materiał. "Ultrapower" ukaże się 2 lutego nakładem Record breaking records.

Speed metal nie gra już głównej roli i zszedł na dalszy plan. Band wysunął przed szeregi patenty cechujące kapele grające glam metal, hair metal, czy też nawet hard rock. Przebojowość i nacisk na chwytliwe melodie został. W efekcie wyszedł nam album, który brzmi jak osadzenie muzyki typu def leppard, steel panther w stylizacji heavy/speed metalowej. Brzmi to nawet nie najgorzej. Kiedy kicz nie przekracza normalnej dawki i wszystko jest zagrane z sensem. Mocny atutem kapeli jest bez wątpienia wokal Dana Cleary, który wciąż sieje zniszczenie i przybliża nam klimat lat 80. Można się przyczepić z pewnością do jakości niektórych kawałków, zbyt przesadzonych ozdobników rodem z jakiejś gry typu mario bros. Pomysł na styl i hity był całkiem dobry i troszkę zabrakło dopracowania, żeby powstał z tego znakomity krążek.

Okładka jest paskudna. Odstrasza i nie zachęca by sięgnąć po owe wydawnictwo. Kto by chciał mieć takiego koszmarka w swojej kolekcji płytowej? Brzmienie mocne i takie nieco hard rockowe. Same kompozycje potrafią pozytywnie zaskoczyć. Płytę otwiera rozpędzony i taki nieco speed metalowy "Circle of Evil". Czy tylko ja słyszę w tym stary dobry Striker? Mocna rzecz, która będzie siać zniszczenie na koncertach. Do tego te chórki rodem z płyt def leppard. Prosty, zadziorny i przebojowy "Best of the best" troszkę może i komercyjny, ale jakże szybko wpada w ucho. Przyznaję się bez bicia, że ta muzyka jest pozytywnie zakręcona. Saksofon w "Give it all" to chybiony pomysł i tutaj granica kiczu została przekroczona. Ta pozytywna energia bije również z przebojowego "Suck to Suck", który również jest takim miksem speed metalu i glam metalu. Ciekawa mieszanka i ja to kupuje. Refren w "Ready for anything" to istne mistrzostwo świata i brzmi to jak Def Leppard na sterydach. Jak dla mnie najlepszy utwór z całej płyty. Kolejne przekroczenie kiczu następuje w "City Calling" i te wstawki rodem z jakieś gry jest nie potrzebne i nic nie wnoszące. "Thunderdome" to kolejny słabszy utwór na płycie, który nie ma takiej siły jak te wcześniejsze wspomniane. Końcówka płyty to przebojowy "Live to fight another day" czy speed metalowy "Brawl at the Pub".

Nie jest to najlepsze wydawnictwo kanadyjskiej formacji, nie jest to też może kandydat do płyty roku, ale trzeba oddać Striker że nagrał bardzo przebojowy album. Ta płyta zaraża pozytywną energią i nie brakuje tutaj prostych i godnych zapamiętania melodii czy riffów. Brzmi to jak Def Leppard w nieco szybszym i bardziej heavy/speed metalowym wydaniu. Bardzo mi pasuje taki stan rzeczy. Warto obczaić jak brzmi Striker w obecnych czasach.

Ocena: 8/10

sobota, 20 stycznia 2024

OATHBRINGER - Tales Of Valor (2024)


 Każdy zespół ma swoją wizję jak powinien brzmieć heavy metal. Jedni pójdą w przebojowość, inni w mrok i klimat, a jeszcze inni postawią na zadziorne riffy i mocną pracę gitar. Każdy ma swoją receptę i wszystko zależy na jakiego słuchacza trafimy. Serbski Oathbringer to w sumie wschodząca gwiazda heavy metalu i wszystko przed nimi. Robi wrażenie, że działają dopiero 4 lata a już mają na koncie dwa znakomite krążki. Debiut to był dopiero początek, ich pierwszy krok w kierunku bycia gwiazdą. Najnowsze dzieło w postaci "Tales of Valor" to kontynuacja tego co było słuchać na debiucie. Tak jak przystało na drugi album, jest wszystko więcej i lepiej.

Okładka, brzmienie, stylistyka i jakość, to wszystko jest rozwinięcie tego co mieliśmy na debiucie. Charakter i pomysłowość zostaje. Band alej tkwi w mrocznym klimacie, w surowej stylistyce i tutaj mamy właśnie taki piękny, surowy, nieokiełznany heavy metal, który nie został skażony słodkimi melodiami, komercyjnymi rozwiązaniami czy oklepanymi riffami. Band czerpie garściami z Manowar, Visigoth, Judas Priest, Accept czy Grave Digger. Jednak można odnieść wrażenie, że najbliżej im do takiego Grand Magus. Tak ten posępny, doom metalowy klimat daje się we znaki i jest znakiem rozpoznawczym Oathbringer. Ta kapela wyróżnia się na tle innych kapel, które chcą zabrać nas do lat 80. Jest charyzmatyczny wokalista i basista Priestkiller, który nadaje całości nieco topornego, doom metalowego feelingu. Ma ciekawą barwę i potrafi oczarować swoim głosem. Bez niego nie byłoby tego zespołu. Na stylistykę i jakość Oathbringer składa się również praca gitarzystów, a w tej kwestii Axxer i Berseker nie biorą jeńców. Mocne riffy, drapieżne brzmienie, true metalowy wydźwięk i klasyczne rozwiązania to ich chleb powszedni. Oni tym żyją i tworzą prosto z serca. To nie jest przypadkowy olśnienie, oni po prostu tworzą coś wyjątkowego.

9 utworów i 43 muzyki. Tak klasycznie i w sumie nie trzeba niczego więcej, żeby się przekonać o ich talencie. Wejście "Morgoth" budzi niepokój, potęguje niepewność i klimat z grozy.  Szykuje się coś wielkiego i tak w sumie jest. Mocne riff wkracza i już wiadomo, że Oathbringer wrócił i gra znów swoje. Doom metalowy feeling otacza nas i przenika nasz organizm. Sam refren to istny majstersztyk. Drugi na płycie jest "Hall of the slain" i brzmi to świeżo, a zarazem bardzo klasycznie. Band z dużą łatwością tworzy podniosłe i true metalowe refreny, które oddają piękno tej muzyki. Solówki w tym utworze to istna uczta dla maniaków heavy metalu i inni mogą jeszcze czegoś od nich się nauczyć. Echa grave digger czy grand magnus słychać w posępnym i mrocznym "Arakis", który został zagrany w podobnym stylu. Porzucamy na chwilę mroczny klimat i wkraczamy do świata lat 80. "Holy War" to coś dla miłośników heavy metalu spod znaku gwiazd typu Judas Priest czy Iron maiden. Klasyka! Cios za ciosem. Killer za killerem. Wkracza potężny i ciężki "Son of the north" i tutaj sam główny motyw rzuca na kolana. Cudo, przebłysk geniuszu i kwintesencja epickiego metalu. Sama melodia przywołuje mi na myśl Running wild, a sama motoryka Manowar z złotych czasów. Spore emocje wzbudza epicki i  marszowy "Blood and Steel", który utrzymuje mroczny true metalowy feeling. Warto też pochwalić Oathbringer za mocny, wyrazisty i klasycznie brzmiący riff w "Strike To kill". Na sam koniec dostajemy troszkę bardziej energiczny i nieco bardziej pozytywny "Dragonmount" i znów klasycznie. Ten ostatni utwór znakomicie pokazuje jak band potrafi budować klimat i jak umiejętnie przemyca sprawdzone, a nawet oklepane motywy.

Wizja heavy metalu wg serbskiego Oathbringer jest bliska mojemu sercu. To szczery heavy metal, który opiera się na sprawdzonych patentach, mrocznym klimacie, charyzmatycznym wokaliście i wciągających solówkach, które są pięknym uzupełnieniem całości. Dodałbym za 1 czy 2 szybsze killery dla równowagi, a tak to w sumie ciężko wytknąć jakieś błędy czy wady. Bardzo spójny materiał, który słucha się jednym tchem.

Ocena: 9.5/10

SOKOŁOWSKI - Taki jak ja (2024)


Pierwszy raz biłem się z myślami czy umieścić recenzję płyty na moim blogu. Pierwszy raz mam do czynienia z płytą bardziej komercyjną, bardziej nastawioną na rozgłos, może też stacje radiowe. Oto mamy pierwszy solowy album Krzysztofa Sokołowskiego. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych muzyków metalowych na naszym rynku. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów, który śmiało może konkurować z najlepszymi. Ma w swoim głosie to coś, co pozwala go odróżnić na tle innych. Głos, który zdobił płyty Exlibris, Night Mistress, a ostatnio jest znakiem rozpoznawczym Nocnego Kochanka. Jedni będą go lubić, a inni nie nawidzić. Czy solowy album przekona tych drugich? Tych którzy nie traktują go poważnie i wyśmiewają twórczość Nocnego Kochanka?

Stylistycznie Krzysztof postanowił balansować między heavy metalem, a hard rockiem. Wdziera się też pop rock, tak więc płyta jest urozmaicona. Problem tkwi w tym, że kiedy leci materiał, to cały czas można odnieść wrażenie, że to wszystko mogło by zdobić nowy album Nocnego Kochanka, z tym że na poważnie. Ciężko jakoś też uwierzyć w te poważne teksty i gdzieś tam odnosi się wrażenie, że zaraz będziemy słuchać o tematyce alkoholizmu, imprez i seksu. To, że Krzysztof potrafi śpiewać i robi to bardzo dobrze, to wiadomo nie od dziś. Tylko po co ta próba wejścia w komercyjne, rockowe granie? To psuje troszkę cały efekt i dostajemy produkt, który trafi do zagorzałych fanów, może też pasjonatów rocka, który usłyszą w radiu?

Okładka jakoś kojarzy się z solową twórczością Bruce Dickinsona i oczywiście wpływy tego pana są tutaj słyszalne. Gdyby nie chęć podbicia stacji radiowych i chęć nagrania od początku do końca metalowego albumu to może by coś z tego było. W końcu otwierający "Pociąg szczęścia" to klimatyczny, heavy metalowy hicior, który opiera się na klasycznym riffie i podniosłym refrenie. Brzmi to oczywiście jak Nocny Kochanek, ale nie mogło być inaczej. Płytę promował taki prosty, radiowy hicior w postaci "Kiedy powrócę" i tutaj to jeszcze brzmi autentycznie i z pomysłem. Nie ma totalnej komercji i ocieranie się o pop, a jest hard rockowy feeling.Na pewno o wiele ciekawiej by było, gdyby było więcej heavy metalowego łojenia  w stylu Iron Maiden. Powinno być więcej petard typu "Chciałbym być taki jak ja". Niby wszystko proste i wtórne, a chwyta za serce i zapada w pamięci. Potem już bywa różnie. Jest pop rock w postaci "Między niebem a piekłem". Niby wszystko brzmi tak jak powinno, ale jakoś ja tego nie kupuje. Za dużo tego miałkiego grania, które ma trafić do szerszego grona słuchaczy. Moje serce skradł od świeżony "Gdzie nigdy nie byłeś", który znamy z twórczości Night Mistress. Powiem wam, że ta wersja ma lepszy klimat i lepszą pracę gitar. Właśnie tak powinien brzmieć album.

Płyta przyciągnie sporo słuchaczy, bo w końcu nazwisko Sokołowski jest znane. Jedni posłuchają bo kochają jego głos, a drudzy z ciekawości. Znakomity wokalista, który wg mnie troszkę się marnuje. Nocny kochanek nadaje się na nasze podwórku i dla konkretnej grupy słuchaczy. Night Mistress nie istnieje, a solowa twórczość też nie wykorzystuje w pełni jego potencjału. Swoją ciekawość zaspokoiłem. Parę utworów wartę pochwalenia, ale całościowo jest nie równo i za bardzo komercyjnie.

Ocena: 5/10
 

czwartek, 18 stycznia 2024

SAXON - Hell, Fire and Damnation (2024)


 
Lata lecą, zmieniają się trendy, rosną kolejne pokolenia miłośników heavy metalu, a Saxon przez te wszystkie lata jest z nami. Ten band to fenomen, bo mało który band jest tak zapracowany jak oni. Bardzo regularnie wydają albumy i zawsze wiadomo, że nigdy nie zejdą poniżej oczekiwań i zawsze dostarczą swoim fanom coś wartościowego. "Hell, Fire and Damnation" to już 24 album w ich bogatej dyskografii. Data premiery to 19 stycznia i nie jeden fan klasycznego heavy metalu i twórczości Saxon czekał na ten dzień. Milion pytań, ekscytacja i ta nie wiadomo czy udało się dogonić najlepsze płyty zespołu.

Każdy ma swój ulubiony okres zespołu. Uwielbiam wracać do lat 80, do lat 90 grupy, a swoją drugą młodość rozpoczęli od genialnego "Lionheart". Ten okres mam wrażenie cały czas trwa i band stara się nie schodzić poniżej pewnego poziomu. Grają bardzo dobrze i wiedzą jak dogodzić słuchaczowi, tylko że z nimi mam tak że ciężko o płytę genialną, która rzuci świat na kolana. Niby mają predyspozycje, mają świetnego wokalistę w postaci Biffa, który mimo swoich lat brzmi obłędnie.  To wciąż jeden z najważniejszych głosów w heavy metalowym świecie. Na nowym albumie daje radę i przypomina nam na każdym kroku kto jest kluczową postacią Saxon.  Warto wspomnieć, że "Hell, Fire and Damnation" to pierwszy album z nowym gitarzystą tj Brian Tatler, którego znamy z Diamond Head. W sferze partii gitarowych jest dobrze, jest klasycznie, ale brakuje tutaj pomysłów na killery, na coś mocnego i świeżego. Odnoszę wrażenie, że band karmi nas znów oklepanymi zagrywkami, które słyszałem gdzieś na ich wcześniejszych płytach.

"Hell, Fire and Damnation" to krótka płyta, bo trwa 42 minuty i sam materiał jest zróżnicowany, ale tez troszkę nie równy. Jest kilka niedociągnięć i też same kompozycje takie trochę banalne i łatwe do odczytania. Bywają mocne momenty, ale i słabsze. Za mało też hitów, żeby iść na wojnę z konkurencją. To po prostu kolejny album Saxon do kolekcji, ale bez większych doznań. Intro "The Prophecy" taki jakiś nijaki. Tytułowy "Hell, Fire and Damnation" to taki typowy utwór Saxon. Jest gdzieś klimat lat 80, jest klasyczny riff i stonowane tempo. Wszystko się zgadza, ale do perfekcji trochę zabrakło. Najlepszy na płycie jak dla mnie jest rozpędzony "Fire and Steel", gdzie słychać pasję, drapieżność i przebojowość na miarę takich albumów jak "Sacrifice" czy "Lionheart". Prawdziwy killer i trochę szkoda, że mało tutaj takich przebłysków.Pełen elementów judas priest jest z pewnością singlowy "Theres something in roswell". Wszystko niby jest tak jak być powinno, ale to muzyka jakiej pełno na rynku. Dalej warto wyróżnić rozpędzony "Kubla Khan and the Merchant of Venice", który również oddaje to co najlepsze w muzyce Saxon. Taki Saxon to ja kocham. Ma się dziać, ma być pazur i heavy metalowy ogień, który kruszy mury. To jest to. Marszowy i nieco bardziej true metalowy "1066", to solidna kompozycja, która również wpisuje się w standardy Saxon. Kawałek jaki mieli pełno w swojej dyskografii. Całość wieńczy energiczny i dynamiczny "Super Charger", który też opiera się na prostym riffie i patentach rodem z lat 80. Nic odkrywczego, ale słucha się tego przyjemnie.

Zawsze wszystko co wyjdzie pod marką Saxon posłucham i zapoznam się, bo to prawdziwy weterani, którzy trzymają poziom. Wiadomo, że raz coś lepiej wyjdzie, a raz coś gorzej. Tym razem jak dla mnie album słabszy jak Carpe Diem, czy Thunderbolt. Jest kilka mocniejszych momentów, ale tak całościowo to tylko dobry, solidny album. Saxon to marka, która jest rozpoznawalna i w zasadzie nie potrzebuje recenzji, opinii, bo przecież i tak każdy sięgnie po ten album, bo to Saxon.

Ocena:7/10

środa, 17 stycznia 2024

HOLY DRAGONS - Fortress (2024)


Pochodzący z Kazachstanu Holy Dragons to żywy przykład, że w dzisiejszych czasach można wydawać systematycznie album z nową muzyką co dwa czy trzy lata. Oczywiście, że jest ryzyko że może się to odbić na jakości. Tak też było w przypadku ostatnich wydawnictw Holy Dragons. "Fortress" to już 21 album w dorobku grupy i z pewnością jest to krążek, który poziomem zbliża się do "civilizator" czy "Dragon Inferno", czyli wraca znów ta dobra mieszanka heavy.power metalu.

Nowy album już na wstępie kusi przepiękną okładką w klimatach fantasy. To jedna z ich najlepszych okładek i to już nadzieje, że będzie lepiej niż na ostatnich wydawnictwach. Holy Dragons to pracowita kapela, to band który potrafi grać i dostarczyć frajdy. Nie grają niczego odkrywczego, bo sięgają po sprawdzone patenty. Troszkę brakuje im pewności i pomysłowości, żeby wykończyć w pełni utwory i stworzyć killer o którym można by dyskutować godzinami. To wszystko to solidny, momentami bardzo dobry heavy/power metalu, który brzmi troszkę jak mieszanka Primal fear, udo, czy Manowar.

Do głosu Chris Caine nic w sumie nie mam, bo sprawdza się w tym graniu, ale tym razem troszkę momentami irytuje, ale i tak nic nie przebije płaskiego i nijakiego brzmienia perkusji na tej płycie. Brzmi to niczym automat perkusyjny.

Płyta ma dobry start, bo zaczynamy cały odsłuch od zadziornego i przebojowego "Angel Shadows". Jakość brzmienia trochę drażni, ale sam utwór dostarcza pozytywnych doznań i to jest Holy Dragons jaki się chce słuchać. Imponuje na pewno szybki, rozpędzony i agresywny "Vampire Thrill", który pokazuje, że band potrafi spiąć się na wyżyny swoich umiejętności. Utwór tętni życiem i kipi z niego prawdziwa heavy metalowa energia. Stonowany i nieco toporniejszy "Tha Game of fate" mimo tego że trwa 8 minut to jest to całkiem poukładany i solidny kawałek.Znajdziemy tutaj sporo prostych i łatwo wpadających w ucho riffów, które napędzają całą płytę i stanowią jego atrakcyjność. Dobrze to odzwierciedla dynamiczny "darkness beyond the other side of your eyes". Warto tutaj jeszcze wspomnieć o rozpędzonym "Red dragon of wales", który utrzymany jest w power metalowej konwencji.

Holy dragons wrócił na właściwe tory, ale do perfekcji jeszcze daleko. Brakuje na pewno dopracowania, pomysłów na cały album. To wciąż kawał solidnego heavy/power metalu, który jest miły w odsłuchu. Nie oczekujcie doznań nie wiadomo jakich i muzyki wysokich lotów. Holy Dragons nie jest od tego. Płyta z pewnością godna uwagi i na pewno znajdzie swoich odbiorców.

Ocena: 6.5/10
 

poniedziałek, 15 stycznia 2024

DEPRAVED ENTITY - Angels of Sin (2024)


 Nazwa kapeli  w tym wypadku nic mi nie mówiła, a dałem się skusić ciekawą okładką. Z okładki bije tajemniczość, mrok i klimat grozy. Przyciąga uwagę, więc swoje zadanie spełniła."Angel of Sin", czyli drugi album niemieckiej kapeli Depraved Entity ukazał się 12 stycznia roku 2024.

Warto wspomnieć, że kapela przeszła kilka zmian w składzie. Gitarzysta Mario Iaccarino dołączył w 2021r, z kolei Simone Buse w 2022r. Ten duet gitarowe tworzy solidne riffy, solidne solówki, ale nic nie wykracza poza poziom przeciętności. Band trzyma się bardziej klasycznego heavy metalu, który miał nawiązać do lat 80. Wtórność, brak pomysłowości na coś świeżego, czy godnego zapamiętania to nie jedyny problem tej formacji. Na nowym krążku dobitnie słychać, że David Ramin jako wokalista sprawdza się średnio. Nie odnajduje się w wysokich rejestrach, a w niższych słychać brak odpowiedniej techniki. Troszkę to wszystko jest śpiewane na siłę. Tak to widzę, ale może mi coś umknęło?

Band stara się grać melodyjnie i prosto, tak żeby trafić do większej liczby słuchaczy. Kilka kompozycji na pewno zasługuje na miano hita. Taki właśnie jest "What dies with me", melodyjny "strayers destination" o hard rockowym feelingu, czy bardziej zadziorny "Who dares wins". Początek płyty jest faktycznie całkiem udany i nie przynosi wstydu zespołowi. Spokojny "Nightmare" za długi i jakiś taki nijaki, zaś "Angel of Sin" za bardzo toporny i bez wyrazu. Najlepiej wypadają te proste, melodyjne heavy metalowe utwory i "Downfall" to dobry tego przykład.

"Angel of Sin" to płyta z przebłyskami, z kilkoma dobrymi momentami, ale całościowo to co najwyżej solidny album. Zabrakło pewności, przebojowości, pomysłów na kompozycje. Płyta do posłuchania i zapomnienia. Na pewno warto poświęcić czas na inne wydawnictwa, a może nadrobić coś z lat 80.

Ocena: 5/10

sobota, 13 stycznia 2024

RUSSELL/GUNS - Medusa (2024)


 Nikt tak nie potrafi łączyć gwiazdy hard rocka i metalu jak wytwórnia Frontiers Records. Przed nami kolejny projekt muzyczny. Tym razem padło na dwie gwiazdy hard rocka, który błyszczały w latach 80. Jack Russel to frontman Great White, którego głos każdy fan hard rocka musi znać. Tracii Guns to druga gwiazda tego projektu i to też wielkie nazwisko. W końcu to lider grupy La Guns. Gdy widzi się te dwa nazwiska, to łatwo się domyśleć co mogą razem zmajstrować. Kawał solidnego hard rocka, który mocno zakorzeniony jest w latach 80. Tak jest w przypadku debiutanckiego albumu "medusa", który ukazał się 12 stycznia 2024 nakładem Frontiers Records.

Skład uzupełniają takie nazwiska jak  Johny Martin na basie, Shane Fitzgibbon na perkusji i wszędobylski Del Vecchio na klawiszach. Znane nazwiska i w zasadzie już te osobistości są gwarancją, że nie ma tutaj gniota. Band serwuje klasyczny hard rock, gdzie nie brakuje zadziornych riffów, szaleństwa, przebojowości i klimatu lat 80. Można odnieść wrażenie, że wróciliśmy do czasów gdzie królował hard rock Scorpions, Dokken, czy grup w których działają nasze dwie gwiazdy wspomniane już na samym początku. Nie ma zaskoczenia i wiadomo na co się porywamy sięgając po to wydawnictwo.

Na plus zaliczę z pewnością miłą dla oka okładkę, czy mocne i zadziorne brzmienie, które dodaje pikanterii całości. Sam otwieracz "Next in line" taki trochę ostrożny i nie wiele zdradzający. Solidny, ale jakoś nie powalił na kolana. Inaczej ma się sprawa z "Tell me why", który kipi energią i band tutaj pokazuje pazur.  Mamy szybkie kawałki jak "Comming Down", ale też i lekkie, hard rockowe kawałki jak "For You", czy nawet bardziej komercyjne, balladowe jak "Living a Lie".

Album wyszedł mocno rockowy, ale nie ma tutaj niczego nowego. Nie ma też niczego na tyle zachwycającego, że można by przeżywać zawartą tutaj muzykę. To po prostu solidna porcja rocka w klasycznym wydaniu. Fani La Guns czy Great White na pewno będą zachwyceni.

Ocena: 7/10

piątek, 12 stycznia 2024

THE GRANDMASTER - Black Sun (2024)


 Projekt muzyczny The Grandmaster, który wykreowała wytwórnia Frontiers Records został bardzo dobrze przyjęty. Nic dziwnego, w końcu "Skywards" z 2021 to udana mieszanka melodyjnego metalu i hard rocka. Czas na porcję nowej muzyki i najnowszy album zatytułowany "Black Sun", kontynuuje to co było wypracowane na poprzednim wydawnictwie. Tak więc dostajemy po raz kolejny mieszankę melodyjnego metalu, hard rocka czy gdzieś tam może i power metalu. Jest nazwisko Del Vecchio, który odpowiada za klawisze i aspekty kompozytorskie. Jest oczywiście Jens Ludwig, który odpowiada za intrygujące partie gitarowe. Zmiana nastąpiła w sferze wokalu. Per Johansson został wybrany na następce i trzeba przyznać, że wniósł sporo świeżości. Tak się zrodził album, który zasługuje z pewnością na uwagę.

Per potrafi czarować swoim głosem i pasuje do stylistyki jaką prezentuje The Grandmaster. Momentami przypomina Jorna Lande co jest miłym dodatkiem. Płyta jest urozmaicona, ma kilka znakomitych momentów, ukrywa też sporo hitów, ale jako całościowo to znów nie jest idealnie. Bywają słabsze momenty, czy lekkie przynudzanie. Zabrakło gdzieś wiary i przekonania, że płyta może siać zniszczenie. Mimo swoich wad, pewnych niedociągnięć to wciąż płyta z górnej półki.

Okładka tym razem jest tania i bez pomysłu. Brzmienie takie typowe dla tej wytwórni, obyło się bez fajerwerków. Co jest mocnym atutem tego wydawnictwa to właśnie zawartość. Można delektować się energicznym i rozpędzonym "Black Sun", który nawiązuje do power metalowych korzeni Jensa Ludwiga. Prawdziwa petarda. Mroczny i zadziorny "Watching The End" pokazuje, że band potrafi odnaleźć się w nowocześnie brzmiącym melodyjnym heavy metalu. Tak tworzy się hity. "While the sun goes down" przemyca jeden z najlepszych refrenów na płycie. Fanom melodyjnego power metalu przypadnie do gustu dynamiczny "Heavens Calling" i właśnie w takich kawałkach band wypada najlepiej. Jest moc! Sporo hard rocka mamy w "Im alive" czy "Soul Sacrifice".

Dobrze jest widzieć, że Jens Ludwig wciąż gra i wciąż tworzy muzykę. The grandmaster pokazuje już po raz drugi, że potrafią grać i tworzyć ciekawą i wciągającą muzykę. Znajdziemy tu hity, pomysłowe riffy i wszystko to co jest istotne w melodyjnym metalu. Warto było czekać 3 lata na nowe dzieło. Panowie kawał dobrej roboty!

Ocena: 8/10

czwartek, 11 stycznia 2024

CATHUBODUA - Interbellum (2024)


 Po 5 latach przerwy belgijski band o nazwie Cathubodua powraca z nowym albumem zatytułowanym "Interbellum". Troszkę przykre, że po takiej przerwie band zmajstrował tylko 30 minut nowej muzyki. Dziwne, że sam album trafił do kategorii pełnometrażowego albumu, a nie mini albumu. Płyta ukaże się 23 lutego tego roku nakładem Massacre Records. Każdy kto gustuje się w symfonicznym metalu i kocha kobiece głosy pokroju Floor Jansen ten śmiało może wypatrywać nowego dzieła belgijskiej formacji.

Siła tej płyty w melodiach, aranżacjach, w dynamice i urozmaiceniu. Słychać od pierwszych dźwięków, że band gustuje w wszelkich odmianach symfonicznego metalu. Tu nie tylko elementy power czy heavy metalu słychać. Robi to wrażenie od pierwszego kawałka, aż do końca. Band spiął się i nagrał dojrzały i przemyślany album, który bardzo szybko się chłonie. Znajdziemy tutaj sporo pięknych ozdobników, smaczków, które tylko zwiększają ostateczną wartość muzyki tutaj zawartej. Sama kapela przeszła ostatnio lekkie zmiany i tak pojawił się nowy perkusista Herald Bouten i gitarzysta Tom Van Den Bosschelle.  Zmiany zmianami, ale warto pochwalić duet gitarzystów, którzy stawiają na chwytliwe melodie, wyraziste riffy i pomysłowe solówki. Dużo dobrego się dzieje w tej kwestii i cały czas czymś band próbuje nas zaskoczyć. W dodatku wokalista Sara wypada naprawdę przekonująco i jest również ważnym elementem tej układanki. Bez niej band zatraciłby swój charakter i może nieco komercyjny wydźwięk.

Płyta zawiera 6 kawałków i pierwszy z nich to podniosły, niezwykle energiczny "Effigy of aftermath", który ma motorykę power metalową. Słychać też coś z melodyjnego death metalu, coś z folk metalu i mieszanka wyszła wybuchowa z tego. Zupełnie inny jest "Foretelling", gdzie band stawia na nastrój, na nieco folkowy wymiar. Lekki i przebojowy kawałek, który potrafi zapaść w pamięci. Band pokazuje pazur w zadziornym "Will Unbroken", gdzie znów udaje się przemycić ciekawe partie melodyjne i dawkę przebojowości. Proste motywy, a cieszą. Szybszy i bardziej dynamiczny jest "Amidst Gods", gdzie znów band stawia na power metal wydźwięk. "The mirror" za spokojny i jakiś taki nijaki. Finał to 8 minutowy "Goddess fallacy", który nieco został wydłużony na siłę. Zawiera kilka ciekawych melodii i motywów, wiec zakończenie na plus.

Cathubodua nagrał solidny album, który miło się słucha i potrafi dostarczyć frajdy. Nie dochodzi do większego przeżywania tej muzyki, nie ma fajerwerków czy ekscytacji. Ot co solidna porcja symfonicznego metalu, który na pewno wstydu zespołowi nie przynosi. Ba, może się nawet spodobać potencjalnemu słuchaczowi.

Ocena: 7/10

niedziela, 7 stycznia 2024

METAL DE FACTO - Land of The Rising Sun part I (2024)


 





Debiut fińskiej kapeli Metal De Facto był dobry, ale tak żeby mówić o jakimś przebłysku geniuszu, to jakoś mowy nie było. "Imperium Romanum" pokazał jednak, że ta kapela potrafi grać i ma pomysł na siebie. Mija 5 lat, a kapela powraca z nowym albumem. "Land of the rising sun part I" ukaże się 9 lutego roku 2024 nakładem Rockshot Records. To pierwszy album z nowym wokalistą tj Aitorem Arrastia i jest to album, który można określić mianem koncepcyjnego. W końcu skupiają się tutaj na japońskiej kulturze. Każdy kto kocha słodki i przebojowy power metal rodem z płyt Beast in Black, Victorious czy Dreamtale ten szybko odnajdzie się w świecie Metal De Facto.

Trzeba zaznaczyć na wstępie, że muzycy którzy tworzą ten zespół to na pewno nie jest zbieranina amatorów, a wręcz przeciwnie. Mamy tutaj naprawdę doświadczonych ludzi, którzy odegrali sporą rolę w melodyjnym metalu. Na basie Sami Hinkka, który grywa w Enisferum, perkusista Atte martinen gra w Bloody Hell, gitarzysta Esa Orjatsalo grywał w dreamtale, drugi gitarzysta Mikko Salovaara w Laverage, zaś klawiszowiec Benjii Connelly gra w Everfrost. Razem tworzą zgrany zespół, który stawia na proste i chwytliwe melodie. Liczy się przebojowość, dobra zabawa i łatwo wpadające w ucho hity. Pod tym względem "Land of the rising Sun part I" błyszczy i jest prawdziwą kopalnią hitów.

Ciężko w sumie wyłapać słabe momenty. Band od razu startuje z mocnego i wyrazistego "Rise Amaterasu". Znakomity hołd dla lat 90, gdzie power metal rozkwitał w najlepsze. Słychać wpływy Sonata Arctica, Stratovarius, Helloween czy Gamma Ray. Słodki i mega przebojowy power metal w europejskiej odsłonie. Nie powiem brakowało mi ostatnio takiej płyty, w takim klimacie. Płytę promuje "Code of the samurai" i to rasowy hit w stylu Dreamtale czy Beast in Black. Słodkie klawisze, prosty i łatwo w padające w ucho przewodni motyw, słodkie klawisze. Ktoś powie kicz, ale robi to imponujące wrażenie. Band potrafi odnaleźć się w bardziej podniosłym epickim graniu, co potwierdza marszowy "Heavier than a mountain" i tutaj momentami można poczuć wpływy takiego Sabaton. Znakomite wejście basu mamy w rozpędzonym "Slave To The power". Jest trochę Iron maiden, a także Helloween i wszystko brzmi tak jak powinno. Klasyka rodem z lat 90. Z każdym utworem stwierdzam, że nowy wokalista wniósł ten band na wyższy poziom i wniósł sporo świeżości. Dalej mamy melodyjny "Divine wind", przebojowy "Tame The Steel". Znów słychać coś z Dreamtale czy Beast In Black. Słychać nacisk na chwytliwe melodie, podniosłe refreny i proste motywy gitarowe. Robi to wrażenie. Troszkę odstaję "Superstars", gdzie troszkę przekroczono granicę kiczu. Na sam koniec dobrze rozplanowany kolos w postaci "47 ronin". Zamykający kawałek nie nudzi i przemyca sporo ciekawych motywów i band potwierdza jak rozwinął skrzydła.

Metal De facto w końcu skradł moje serce. Za pierwszym razem tego się nie udało. Tym razem płyta kipi energią, przebojowością i te motywy, jak i melodie są dopracowane pod każdym względem. Płyty tak naprawdę słucha się jednym tchem i przypominają się klasyki power metalu europejskiego. Miła niespodzianka, zwłaszcza że nie liczyłem że nagrają tak świetny album.

Ocena: 9/10

sobota, 6 stycznia 2024

RUTHLESS - The Fallen (2024)


 12 stycznie roku 2024 nakładem wytwórni Fireflash Records ukaże się najnowszy krążek amerykańskiej formacji Ruthless. "The Fallen" to już 4 album w dorobku grupy, której początki sięgają lat 80. Tak jak poprzednie płyty, tak i tutaj jest syndrom ostrożnego, solidnego heavy metalu, który nie ma szans podbić obecnej sceny metalowej.  Do ekscytacji nie doszło, ale to wciąż płyta która zasługuje na uwagę i zainteresowanie. Muzyka ma być rozrywką i umilić czas. Tutaj tak właśnie jest.

Na pewno dostajemy tutaj najlepszą okładkę w dorobku grupy. Jest klimat, jest ciekawy motyw i świetnie zostało to narysowane. Brzmienie przybrudzone i trochę takie toporne, ale ma to też swój urok. Współgra z tym co band gra i w jakiej stylizacji się obraca. Od 2021r w kapeli mamy nowego gitarzystę i Glen Paul radzi sobie całkiem dobrze, choć do ideału jeszcze trochę brakuje. Na pewno radzi sobie z ciekawymi riffami i zadziornymi solówkami. Nudy nie ma w tej kwestii. Co kuleje to na pewno sam aspekt kompozytorski, bo zabrakło trochę ognia, przebojowości i wyrazistych melodii czy killerów. To wszystko jest dobre, ale nic ponadto. Wokalista Sammy Dejohn też jakby w słabszej formie wokalnej i to potrafi utrudnić odbiór i sprawić, że wzrasta poziom irytacji.

No to poszukajmy plusów. Mocny start w postaci "The Fallen" gdzie band serwuje ostry, zadziorny i przesiąknięty latami 80 heavy metal jest obiecujący i faktycznie rozpala zmysły. Agresywny riff "Dark Passanger" też jest warty odnotowania. Minus taki, że band nie potrafi tego wykorzystać. Potem zaczyna się seria słabszych i nijakich kawałków, które jakoś nie wybijają się ponad przeciętną. Mam tu na myśli choćby taki "Betrayl" czy "No mercy". Mroczny i toporny "Thulsa Doom" też miewa momenty, ale jako całość też nie zachwyca w 100 %. Można było to zrobić lepiej. Najlepszy utwór na płycie to energetyczny "Order of The Dragon", który przypomina nieco "Too mean to die" Accept. Jest pazur, dynamika i pomysł na utwór, a to już sporo. Szkoda, że takiej pasji nie słychać przez cały album.

"The Fallen" to płyta, która nadaję się do posłuchania i do przytupania nóżką. Jednak nie jest to płyta, która powali na kolana i skłoni do ponownych powrotów w rejony nowego krążka Ruthless. Jest kilka dobrych momentów, ale całościowo jest nie równo, pojawiają się słabsze momenty. Do najlepszych kapel jeszcze trochę im brakuje.

Ocena: 6/10

środa, 3 stycznia 2024

HAUNTER - Tales of the Seven Seas (2024)


 Brazylijski band o nazwie Haunter właśnie powrócił po 3 latach z nowym albumem zatytułowanym "Tales of the seven seas". Na pewno warto było czekać, bo band nagrał solidne wydawnictwo, które może się podobać. Płyta skierowana do fanatyków heavy/power metalu w klimatach mystic prophecy czy primal fear.

Warto zaznaczyć, że nie jest to płyta idealna, płyta nowoczesna czy pełna świeżych pomysłów. To wszystko już było i wiele razy lepiej podane. Słychać jednak, że band stara się i próbuje zaskoczyć słuchacza. Problem tkwi na pewno w tym, że band ma problem stworzyć kompozycje, które by zostały na dłużej z słuchaczem. To dobra rozrywka, która umili nam czas, ale tak żeby jakoś wstrząsnęło słuchaczem to niestety nie. Miła dla oka okładka i mocne, soczyste brzmienie są dodatkowym atutem, które przemawiają na korzyść Haunter.

Na płycie jest pełno mocnych i zadziornych riffów, które potrafią oczarować słuchacza. Tak też jest w przypadku "Before the Storm", który otwiera ten album. Mocne wejście i od razu rzuca się udana współpraca gitarzystów. Jest drapieżność, dynamika i wyczucie rytmu. Słucha się tego naprawdę dobrze i chce się więcej. Echa Running wild można wyłapać w stonowanym, bardziej epickim "Beware the dragon".  Du Marques sprawdza się jako wokalista w takich klimatach i te niższe rejestry to jego atut. Echa Black Sabbath z czasów Dio można wyłapać w przebojowym "Wrath of the beast" i to znów solidny kawałek, choć zabrakło pewności siebie i większej pomysłowości. Dalej mamy niezwykle melodyjny "Crossing the Seas" i tutaj zapada w pamięci wyrazisty bas i prosty motyw przewodni. Banalny kawałek, ale jakoś dostarcza sporo frajdy. Niewypałem jest "Sweet marmaid", a zamykający "march of glory...secret evil" niby energiczny, ale jakiś taki bez ognia, bez pazura. Chyba zabrakło przekonania i pewności siebie.

Haunter nagrał solidny album z kilkoma ciekawymi motywami. Mamy kilka ciekawych riffów, wciągających melodii, ale jako całość to co najwyżej dobry album. Szkoda, bo jakiś potencjał na coś lepszego był, ale zabrakło pomysłowości, przekonania i pewności siebie. Miejmy nadzieję, że jeszcze nas zaskoczą w przyszłości.

Ocena: 6/10

niedziela, 31 grudnia 2023

LAST IN TIME - Too late (2024)


Last in Time to projekt muzyczny, który zrodził się w 2021r z inicjatywy Massimo Marchetti, który jest cały mózgiem owej operacji. To on odpowiada za produkcję, aranżacje i aspekt kompozytorski. Obrał sobie za cel tworzenia klasycznego rocka z nutką Aor czy też progresywnego rocka. Wszystko przesiąknięte latami 80 czy 90. Kto lubi twórczość TOTO, Deep Purple, czy whitesnake ten może się łatwo odnaleźć na debiutanckim krążku zatytułowanym "Too Late". Premiera 12 stycznia roku 2024.

Obok Massimo pojawia się Igor Piattesi, który ma odpowiednią manierę i charyzmę by uczynić ten album jeszcze bardziej rockowym. Ta chrypa i technika śpiewania mogą się podobać. Progresywnego charakteru dodają partie klawiszowe autorstwa Alessio Mosconi, zaś w 3 kawałkach pojawia Emanuele  Lo Verde. Stylistycznie band nie tworzy niczego nowego, czy też odkrywczego. To wszystko już było, ale Last In Time robi to bardzo umiejętnie. Słychać w tym klasę i ktoś odrobił zadanie domowe by nie brzmiało to prostacko i bez przekonania. Jest w tym pasja i miłość do rocka.

Płyta ma świetny start, to na pewno. Klimaty Deep Purple/Rainbow atakują nas w znakomitym i przebojowym "The way to rock". Znakomity zwiastun czego można się spodziewać po Last in Time. Progresywny "How Long" momentami przypomina mi twórczość Magnum. Nastrojowy i bardzo rockowy kawałek. Płyta traci na uroku, kiedy w partie wokalne wtrąca się Caterina Minguzii. Jakiś taki bardziej popowy głos, który pasowałby do radiowych kawałków. Taki "Moonlight dreamers" pokazuje właśnie tą wadę. Uroczy jest rozbudowany i pełen smaczków "The Animal", który pokazuje, że w Last in Time drzemie potencjał. Klimaty Whitesnake czuć w romantycznym "Too late" i to przepiękna kompozycja, która działa na zmysły. Cudo! Rockowy i bardziej zadziorny "Mr. Fantastic" też zaliczam do najciekawszych kawałków na płycie.

Nie jest to może najlepsze co słyszałem w rockowym świecie, ale jest to solidne granie. Jest potencjał na coś wyjątkowego w przyszłości. Materiał troszkę nie równy, ale kryje kilka perełek. Warto odpalić i zapoznać się z tym co gra Last in Time. Każdy może coś wyłapać dla siebie.

Ocena: 7/10
 

czwartek, 28 grudnia 2023

PIRATE HYMN - Explorer (2024)


 
Żyjemy w czasach, gdzie możliwość tworzenia muzyki może jest i łatwiejsza. Szereg różnych programów, komputery i cała masa różnych komunikatorów społecznych. To ułatwia pewne rzeczy, ale wciąż liczy się to co siedzi w naszej głowie i sercu. Czym się kierujemy i z czego pochodzi nasza twórczość. Chęć zarobku, chęć bycia gwiazdą, czy może po prostu chęć spełnienia swoich dziecięcych marzeń i nagrania muzyki w stylu naszych idoli. Ta ostatnia opcja daje zawsze nadzieje, że powstanie coś wyjątkowego i godnego zapamiętania. Ced Forsberg z Blazon Stone to taki znakomity przypadek takiej postaci, ale nie jedyna. W Polsce jest Jean Paul, który powołał do życia Pirate Hymn. Miło jest widzieć, jak ten projekt rośnie w siłę i jak rozwija skrzydła. Początkowo taki projekt, który powstał w zaciszu, gdzieś w jaskini czy innych podziemiach. Muzyka zrodzona przez fana Runinng wild dla fanów tej kapeli. Instrumentalne pomysły, które imponowały i potrafi porwać i dać do myślenia, że w naszym kraju jest też geniusz, który ma pomysł na piracki metal. Ten rodzaj muzyki troszkę u nas umarł. Był przecież Arondight, był Kingdom Waves, ale wszystko gdzieś przepadło. Nadzieją naszą jest Jean Paul i jego Pirate Hymn. Poprzedni krążek pozytywnie mnie zaskoczył, ale brakowało mi tekstów, brakowało mi wokalu, który mógłby wnieść te genialne pomysły na nieco inny poziom. Tak się też stało. Tasos Lazaris z Fortress Under Siege zaśpiewał na nadchodzącym "Explorer", a Damian Czajkowski odpowiada za solówki gitarowe. Płyta ma się ukazać 20 stycznia 2024  i warto sobie zaznaczyć tą datę w kalendarzu.

Nie no muszę to napisać. Mieć takiego wokalistę na pokładzie to już nie lada gratka. Ostatni album Fortress Under siege to jedna z najlepszych płyt roku 2023 i głos Tasosa jest imponujący. Potrafi budować napięcie, nadać podniosłości utworom i power metalowego wymiaru. Lepszego głosu nie można było sobie wymarzyć. Pan Damian naniósł na płytę pomysłowe i wielowymiarowe solówki, które przenoszą nas do najlepszych lat Running wild, a momentami jakbym słyszał zagrywki na miarę świętej pamięci Majka Motiego, Rock Rolfa, ale też gdzieś nawet coś z gry Rolanda Grapowa można usłyszeć. Ta gracja, wyrafinowanie, technika i dbałość o melodie. Te dwa elementy już podnoszą rangę tej płyty i jakość muzyki Pirate Hymn. Czym byłby Pirate Hymn gdyby nie nasz bohater, czyli Jean Paul. Pokuszę się o stwierdzenie, że to geniusz i prawdziwy kapitan, który wie w którą stronę płynąć by dotrzeć do wyspy skarbów. Ma głowę do pirackich melodii, do hitów i potrafi oddać ducha starych płyt Running wild. Tym samym obok Rock;n Rolfa i Ceda z Blazon Stone to dla mnie najważniejsza osoba w pirackim metalu. Jeszcze dać mu prawdziwych muzyków, którzy go wspomogą i już byłaby pełna ekscytacji. Jean i tak znakomicie radzi sobie na polu instrumentalnym i odwalił kawał dobrej roboty. Nie ma sztuczności, nie ma plastiku, a sam album ma duszę i potrafi przypomnieć stare dobre czasy running wild.

8 utworów, 36 minut to może nieco skromnie. Jednak w latach 80 to był standard i może taki był zamysł, żeby nas zabrać do tamtych czasów,  Płytę zdobi najlepsza okładka w dorobku Pirate Hymn i to już daje wyraźny sygnał, że szykuje się coś wielkiego. Płyty Running wild, czy w sumie Blazon Stone w większości rozpoczynają się od klimatycznego intra. Pirate Hymn stosuje ten sam zabieg. Zaczyna się tajemniczo, podniośle, epicko."Captain's Diary" szybko nabiera mocy i pokazuje to co najlepsze w pirackim metalu. Szok, że takie cuda powstają w Polsce. No to rozpoczynamy podróż i wypływamy na szeroki wody wraz z tytułowym "Explorer".  Rasowy killer i niech Was nie zwiedzie folkowa melodia rodem z płyt Alestorm. Utwór szybko nabiera motoryki Running wild z czasów "Port Royal". Tasos nadaje przestrzeni i nieco power metalowego charakteru. To inny typ niż Rock;n Rolf i to w sumie też plus. Pokazuje troszkę inne oblicze pirackiego metalu. Znakomicie jest prowadzony kawałek, gdzie mamy pomysłowe zwolnienie i przepiękne solówki w wykonaniu Damiana Czajkowskiego. Co za świetne wyczucie i dbałość o technikę. Słucha się tego jednym tchem, a to dopiero początek. Kocham dłuższe kawałki w wykonaniu Rock;n Rolfa i czekałem jaka będzie odpowiedź Jean Paula na geniusz lidera Running Wild. "Dance of Death" to przykład, że można konkurować z mistrzami gatunku. Duch płyt running wild z lat 80 tu słychać i to spora zaleta. Ten utwór to jednak nie jakaś kopia, tutaj bowiem Jean Paul pokazuje swój geniusz. Wejście spokojne, folkowe, potem prawdziwa jazda bez trzymanki i speed/power metalowa stylistyka. Sporo dobrego dzieje się, kiedy wkraczają solówki i te klawisze rodem z płyt Powerwolf. Ciekawy zabieg i nie miałbym nic przeciwko, gdyby cały album miał taki klimat. Riff i chwytliwy refren sieją tutaj zniszczenie. To nie koniec atrakcji. Najlepszy na płycie jest "Hoist The Sails", w którym Tasos daje popis swoich możliwości. Co za talent! Brawa dla Jean Paula, bo trzeba być geniuszem, żeby stworzyć taki killer. Znakomity hołd dla Running Wild i szkoda, że ekipa Rock;n Rolfa już nie jest wstanie czegoś podobnego stworzyć. Można słuchać i słuchać, a potem chwalić i chwalić naszego rodaka. Cudo! Drugi instrumentalny na płycie jest "Volta Do Mar". Dobry utwór o epickim charakterze i szkoda tylko, że gdzieś trochę moc uleciała. Na pewno nieco słabszy moment na krążku, ale nie jest to jakiś wypełniacz, którego nie da się słuchać. Pierwsza część tego kawałka troszkę taka mało wyrazista, ale druga część wbija już w fotel i daje poczuć potencjał Pirate Hymn. Dalej mamy jeszcze energiczny "Drunken Whale", który wyróżnia się szybkim tempem, zadziornym riffem i przebojowym refrenem.  Sam utwór nadałby się na koncert, gdzie publiczność krzyczała by "hey". Bardzo piracki kawałek, który przemyca pomysłową solówką. Hurra, jest akustyczna gitara w początkowej fazie "Storm wind Riders". To wejście i szum fal wbija w fotel. Wkracza gitara i już wiadomo, że szykuje się coś wyjątkowego i tak jest. Kompozycja z epickim rozmachem i stonowanym tempem. Przypomina się choćby "Battle of Waterloo" czy "Treasure Island" Running wild. Jean Paul potrafi jednak odnaleźć się w dłuższych kompozycjach, a to bardzo ważna cecha. Rozbudowane i pełne różnych smaczków solówki to główna atrakcja w tym utworze. Radosny piracki heavy metal? Może coś takiego być? Najwidoczniej tak, bo taki właśnie jest "Fancy". Lekki, nieco komercyjny, ale jakże przebojowy i pełen klimatu running wild. Panowie czarują i ta podróż mogła by trwać wiecznie, a to już niestety koniec naszej przygody i wyprawy po skarby.

3 lata mijają od czasów "Wild Adventures", a Pirate Hymn ewoluował i wszedł na zupełnie inny poziom. Wiadomo Running wild jest jeden, ale to nie znaczy, że nie można kontynuować ich drogi i rozwijać ich dziedzictwo. Cedowi i Blazon Stone ta sztuka się udało, to czemu u nas w Polsce nie może się udać? Mamy swojego kapitana, który ma pomysłowe na miarę Ceda i Rock;n Rolfa, więc liczę że prawdziwa podróż na wyspę skarbów dopiero się zaczyna i jeszcze cały świat usłyszy o naszym Jean Paul, który jest naszym głosem pośród fal i naszym prawdziwym skarbem. Wypatrujcie premiery, nie można tego wydarzenia przegapić.

Ocena: 9.5/10

środa, 27 grudnia 2023

PODSUMOWANIE ROKU 2023



                        PODSUMOWANIE ROKU 2023



Wigilia za nami, zbliża się sylwester i powoli zamykamy kolejny rok zarówno w prywatnym życiu, jak i tym muzycznym. Zbliża się czas podsumowań i rozliczeń za to co się działo w przeciągu roku 2023. Rok na pewno rozczarowań, bo przecież wiele znanych zespołów jakoś zawiodło w tym roku. Przychodzi mi od razu taki Primal Fear, czy Bloodbound. To był rok przede wszystkim ciekawych debiutów, zespołów mało rozpoznawalnych i to tylko pokazuje, że trzeba być otwartym na różne odmiany muzyki metalowej, trzeba czasami troszkę się naszukać, by znaleźć coś wartościowego. Ostatecznie nazbierało mi się tyle świetnych płyt, że nie sposób tego wszystkiego opisać, wymienić. W sumie w każdej dziedzinie można było znaleźć coś wartościowego. Począwszy od rejony hard rocka/ melodyjnego metalu przez heavy i power metal, a kończąc na takim melodyjnym death metalu. Jak co roku, problem ten sam. Jak upchać tyle ukochanych płyt w 10 miejsc? Ciężka sprawa. Każda z 10 zaprezentowanych w top 40 zasługuje na uznanie, a przynajmniej z mojej perspektywy,

1. APOSTALICA - Animae Haeretica


recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/07/apostolica-animae-haeretica-2023.html

Apostalica idzie za ciosem. Po raz kolejny nagrali świetny album z melodyjnym power metalem i jest w tym wszystkim nutka tajemniczości. W dalszym ciągu nie wiele wiemy o muzykach i kto stoi za sukcesem grupy. Długo się biłem, którą płytę umieścić na tym zaszczytnym miejscu, bo jest pełno tytułów, które bym tu umieścił. Ilekroć wracam do tej płyty, to ma dreszcze, więc o czymś to świadczy.

2. ELEGANT WEAPONS - Horns for Halo


recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/05/elegant-weapons-horn-for-halo-2023.html


Supergrupa z prawdziwego zdarzenia. Muzycznie brzmi jak by ktoś połączył styl judas priest z "Firepower" z Black Sabbath. Każdy utwór to majstersztyk i płyta sporo u mnie zyskała po kolejnych odsłuchach. Najlepszy album w dorobku Ronniego Romero.

3. THE LIGHT BRINGER OF SWEEDEN - The new world order




recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/01/the-lightbringer-of-sweden-new-world.html

To wielka płyta, jedna z najlepszych jakie słyszałem w tym roku i w sumie też idealnie się nadaje na tytuł płyty roku. Płyta wypchana killerami i w sumie nie ma tu słabych elementów. Herbie wymiata i zawsze potrafi zamienić coś w złoto. Przecież nowy album Steel Rhino to też świetna rzecz.

4. SACRED OUTCRY  - Towers of Gold


recenzja: https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/05/sacred-outcry-towers-of-gold-2023.html

Ten sam przypadek co The lightbringer of sweeden. Genialna płyta od początku do końca. Greckie zespoły potrafią tworzyć wielkie rzeczy, a tu jeszcze mamy znakomity głos Daniela Heimana, który jest w życiowej formie. Potrafi podziałać na zmysły i podziałać na emocje słuchacza.

5. IRON SAVIOR - Firestar



recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/09/iron-savior-firestar-2023.html

Stara szkoła power metalu. Stary dobry Iron Savior z pierwszych płyt i w dodatku jest też sporo elementów gamma ray, które tak uwielbiam. Piet Sielck od lat trzyma wysoki poziom, a tutaj nagrał energiczny power metal, które wypełniony jest killerami. Nie mogło zabraknąć tej płyty w tegorocznych podsumowaniach.

6. SATANS FALL - Destination Destruction



recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/10/satans-fall-destination-destruction-2023.html

Go go Satans fall, chciałoby się rzec. Nagrali znakomity cover "Go go power rangers", a to tylko początek dobrych wieści. Cała płyta to kopalnia hitów i przykład jak grać heavy/speed metal na wysokim poziomie. Nagrali swój najlepszy album i jedno z największych dzieł roku 2023. Nie da się od niej uwolnić.  No i wg mnie mamy tutaj najlepsza okładkę metalową roku 2023.



7. KK'S PRIEST - The sinner rides again


 
recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/09/kk-priest-sinner-rides-again-2023.html

Sporo negatywnych opinii naczytałem się o tym albumie. A to że niema hitów, że granie na jedno kopyto itp itd. Nie rozumiem tych zarzutów. Płyta bardziej mroczna, bardziej dojrzała, bardziej epicka i band stara się iść własną drogą, nie będąc tylko kopią judas priest. Pełno tu hitów, mocnych riffów i takiego klasycznego heavy metalu. No jak tu nie kiwać nogą i nie przytupać nogą w rytm poszczególnych riffów? Jedna z najlepszych płyt z pewnością w dorobku Tima Rippera Owensa.

8. IMMORTAL GUARDIAN - Unite and Conquer




recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/11/immortal-guardian-unite-and-conquer-2023.html

Kolejna perełka roku 2023. Znów odnoszę wrażenie, że to najlepsze dzieło w dorobku grupy. Piękne dźwięki i pomysłowe melodie, które na długo zostają ze słuchaczem. Pozycja obowiązkowa dla maniaków power metalu z nutką progresywności.

9.HEAVY LOAD - Riders of the ancient storm


recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/10/heavy-load-riders-of-ancient-storm-2023.html

Co za świetny powrót po latach. Płyta brzmi jakby powstała w latach 80. Nie chodzi o samo brzmienie, ale styl i jakość kompozycji. Prawdziwe cudo, które na długo zostaje w pamięci. Na plus skojarzenia z melodyjnym metalem w stylu Black Sabbath z ery Tony Martina.

10. THE PRIVATEER - Kingdom of Exiles



recenzja : https://powermetal-warrior.blogspot.com/2023/01/the-privateer-kingdom-of-exiles-2023.html

Pierwotnie miał tu być Kamelot, który nagrał również jeden z najlepszych albumów w swojej historii. Jednak padło na The Piravateer, który pokazał, że piracki metal to nie tylko Alestorm czy Running wild. Zabrali nas w nieco inne rejony, gdzie nie trzymają się kurczowo jasno określonej stylistyki. Słychać power metal, trochę melodyjnego death metalu czy folk metalu. Płyta wielowymiarowa i takich płyt przepięknych w roku 2023 było dużo i tą listę można ciągnąć i ciągnąć.

11. KAMELOT - The Awekening
12. PSYCHEWORK - Spark of hope
13. SUOTANA -Ounas I
14. METAL CHURCH - Congregation Of inhallation
15. FORTRESS UNDER SIEGE - Envy
16. CRUEL FORCE - Dawn of the axe
17. ENFORCER - Nostalgia
18. GATEKEEPER - From Western Shores
19. AXE CRAZY - Creatures On the hunt
20. THRILLER - street metal


21. LOVEBITES - judgment day
22. ASH RAIN - requiem reloaded
23. STRAY GODS  - Olympus
24. ICON OF SIN - Legends
25. NIGHT DEMON - Outsider
26. BURNING WITCHES - The dark tower
27. GRAVERIPPER - Seasons dreaming death
28. TWILIGHT FORCE - at the gwary of wintetvale
29. WINTERAGE - Nekyia
30. LAST IN LINE - Jericho

31. BLOOD STAR - Fire sighting
32. SCREAM MAKER - Land Of fire
33. NERVOSA - jailbreak
34.OVERKILL - scorched
35. EVILCULT - The devil is always looking for souls
36. BATTLE BORN - blood fire magic and steel
37. KALMAH - kalmah
38. UDO - touchdown
39. SECRET SPHERE - blackened  heartbeat
40. SCULFORGE - Intergalactic battle...

Znając mnie, pewnie coś pominąłem. Jeśli tak to przepraszam i postanawiam się poprawić. Znakomitych płyt jest więcej i pewnie wiele z takich pozycji znajdę w waszych podsumowaniach. Każdy z nas czymś innym się kieruje, czegoś innego szuka. Z miłą chęcią poczytam o waszych podsumowaniach, co Was zachwyciło i co byście polecili. Mogło się zdarzyć, że czegoś nie słuchałem, w końcu ciężko nadążyć za tym wszystkim co wychodzi. Zbliża się rok 2024. Chciałbym w końcu usłyszeć nowy album Mercyful fate czy Kinga Diamonda. Na pewno ma się pojawić nowy album helloween, running wild, powerwolf, crystal viper, firewind, judas priest czy solowy album Bruce;a Dickinsona. Czekamy jak zawsze na te wielkie zespoły, ale liczę po cichu, że znów pojawią się perełki tak po prostu znikąd. Wszystkiego dobrego na ten nadchodzący rok dla Was wszystkich i Waszych rodzin. Dziękuje za cierpliwość i wytrwałość przy tych moich wypocinach. Trzymajcie się !

wtorek, 26 grudnia 2023

SEFIROT - The Mystical Lybrary (2023)


 Brazylijski Sefirot to w sumie solowy projekt muzyczny Ricardo Janke, który pełni rolę wokalisty, kompozytora i klawiszowca. To on jest mózgiem całej tej operacji i tak w sumie działa od 2010r.  Debiut z 2016r jakoś umknął mojej uwadze. Ciekawa pełna klimatu fantasy okładka przyciągnęła uwagę i tak udało się zapoznać z "the mystical lybrary", który premierę miał 22 grudnia.

Ricardo radzi sobie jako wokalista i znakomicie odnajduje się w power metalowej stylistyce. Potrafi popisać się swoim głosem w górnych rejestrach. Sprawdził się przede wszystkim jako twórca power metalu. Jego kompozycje kryją w sobie energią i naprawdę godne uwagi melodie, czy motywy gitarowe. Jasne, że nie odkrywa niczego nowego i znajdziemy tutaj sporo znanych nam patentów. Jakieś tam Helloween, wczesne Avantasia,  czy Blind guardian można uświadczyć gdzieś tam w tle. Wszystko jest przemyślane i zagrane z głową.

Mogłoby się wydawać, że banalny otwieracz "Don;t give up" nie chwyci swoją stylistyką, a jednak jest przeciwnie. Te proste patenty szybko trafiają do słuchacza i dostajemy klasyczne dźwięki. Nie ma eksperymentowania i dostajemy starą szkołę power metalu. Klimat fantasy daje osobie znać w rozpędzonym "Son of fire and Ice". Znów wkraczamy na znane nam tereny. Gdzieś to wszystko już było, ale Sefirot bardzo dobrze podaje nam te oklepane patenty. "My moonlight" przemyca folkowe elementy, ale jako całość utwór troszkę rozczarowuje. Zabrakło pomysłu, może też troszkę mocy, by porwać słuchacza. Już lepiej wykorzystano te patenty w rozbudowanym "the tree of life", gdzie mimo stonowanych, folkowych dźwięków, mamy energię, przebojowość i przebłysk geniuszu pana Ricardo. Znakomicie to brzmi! Całość wieńczy troszkę chaotyczny i oklepany "We will sing eternally". Już gdzieś ten refren słyszałem. Tak oklepana formuła, ale znów trzeba przyznać, że słucha się tego z przyjemnością.

Daleko do ideału to fakt. Słychać niedociągnięcia i owe wady, jednak gdzieś w tym wszystkim jest urok, szczery przekaz i poszanowanie tradycji. Sefirot nagrał solidny i godny uwagi album, który potrafi umilić czas. Dobra rozrywka, lecz nic więcej. Kto szuka czegoś oryginalnego i kandydata do płyty roku, to źle trafił.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 25 grudnia 2023

SYLVANIA - Purgatorium (2023)

 


Głos Alfonso Arroniza znakomicie pasował do muzyki Sylvania. Problem dla tej hiszpańskiej formacji zrodził się w roku 2022. Trzeba kimś zastąpić świetnego Alfonso i wybrano Symona, którego można kojarzyć z twórczości Nocturnia. Największa niespodzianka jest taka, że nowy wokalista szybko poczuł styl grupy i wniósł troszkę nawet świeżości. Panowie 22 grudnia wydali 4 album studyjny zatytułowany "Purgatorium".

Symon okazał się godnym zastępcą. Ma technikę, ma charyzmę i znakomicie czuje się w melodyjnym power metalu z dużą dawką symfonicznych ozdobników. Sylvania jak się okazuje nic nie straciła na jakości. Przepiękna okładka, mocne wyraziste brzmienie są miłym dodatkiem, ale to muzyka zawsze jest najważniejsza. Ta zawarta na "Purgatorium" może się podobać, bo to power metal z górnej półki, gdzie nie brakuje mocnych, zadziornych riffów, elektryzujących solówek czy podniosłych i wciągających refrenów. Wszystko brzmi tak jak powinno. Warto też wsłuchać się w znakomicie rozegrane solówki w wykonaniu Montoya i Garay, które nawiązują do klasycznych albumów power metalowych. Jest klasa, ale też wszystko brzmi współcześnie i drapieżnie. Duża dawka przebojowości sprawia, że album jest łatwy w odbiorze i na długo zostaje w pamięci.

Nie obyło się bez podniosłego intra, które wprowadza nas w ten album. Jest budowanie napięcia i o to chodzi.Sylvania atakuje z grubej rury i na dzień dobry dostajemy rozpędzony hicior w postaci "Purgatorium". Przypominają się złote lata Sonata arctica, czy Stratovarius. Mocna rzecz. Przepiękna melodia zdobi "El río de los lamentos", który przybiera nieco komercyjny wydźwięk. Panowie zaskakują nas pomysłowymi melodiami i tutaj roi się od tej pozytywnej energii. Kolejny przebój to "Tu calor será mi voz", który został zbudowany na prostej, ale bardzo zapadającej w głowie melodii. Troszkę brakuje mi angielskiego języka, ale i do hiszpańskiego idzie się przyzwyczaić. Stary dobry europejski power metal z lat 90 wybrzmiewa w przebojowym "Hechizo de invierno". Ktoś tutaj nasłuchał się utworów Gamma Ray i Sonata Arctica. Świetna rzecz. Końcówka płyty również daje czadu, bowiem pojawia się agresywniejszy "El juicio de las almas'' i 12 minutowy kolos "Hacia la eternidad".

Sylvania jest na rynku od 2006 r i już pokazała, że potrafią grać na wysokim poziomie. Nowy album, to tylko po raz kolejny potwierdza. Kopalnia hitów i znakomitych melodii. Jasne jest kilka niedociągnięć, słabsza ballada i troszkę brak angielskiego języka przeszkadza. Band nadrabia jakością i naprawdę dobrze dobranymi melodiami. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością i zapewne nie jeden raz jeszcze zagości w odtwarzaczu.

Ocena: 8.5/10

piątek, 22 grudnia 2023

AUTUMNS CHILD - Tellus Timeline (2024)


 Zima to chyba odpowiedni moment, żeby sięgnąć po nowy album szwedzkiego Autumns Child. "Tellus Timeline" to 5 album tej zasłużonej formacji, która sukcesywnie działa od 2019r. Premiera przewidziana na 19 stycznia 2024 i każdy kto gustuje w melodyjnym hard rocku z nutką melodyjnego heavy metalu i rocka ten śmiało może sięgnąć po owe wydawnictwo. Wszystko wskazuje na to, że to najlepsze dzieło Autumns Child.

Klimat chłodu, tej szwedzkiej maniery da się uświadczyć i to od pierwszych sekund. To dopracowane, soczyste brzmienie, te dopieszczone, chwytliwe i pełne wdzięku melodie, które potrafi oczarować i wprowadzić w ten rockowy świat Atumns Child. Można odpłynąć przy wokalu Mikaela Erlandssona, który potrafi nadać kompozycjom melodyjności, przebojowości i rockowego pazura. Utalentowany muzyk. Od strony instrumentalnej też nie sposób się nudzić. Materiał jest urozmaicony, wypchany hitami i zagrany z polotem. W tym wszystkim słychać pasję, emocję i ta muzyka potrafi poruszyć. Zazwyczaj melodyjny hard rock z nutką aor kojarzy się z nudą i oklepaną formułą. Nie tym razem.

To jak się otwiera album ma znaczenie. Te pierwsze wrażenie potrafi przesądzić o dalszej ocenie albumu. Tutaj band serwuje nam killera w postaci "a strike of lightning". Przepiękny kawałek z pomysłową melodią i dużą dawką przebojowości. Więcej melodyjnego heavy metalu uświadczymy w zadziornym "Gates of Paradise" i co za piękny popis talentu muzyków. Tak powinien brzmieć melodyjny hard rock. Lata 70 czy 80 można uświadczyć w bardziej komercyjnym "Here comes the night", który mógłby podbić stację radiową. Spokojny, balladowy "around the world in a day" przemyca sporo sprawdzonych patentów i to utwór przepełniony pięknymi dźwiękami. Cudo. Rockowy feeling i troszkę więcej zadziorności można uświadczyć w "On the Top of the world", który jakoś przypomina mi niektóre hity Eletric light Orchestra. Słabym punktem jest bez wątpienia "Juliet" i już lepiej band sprawdza się w skocznym "Come and get it", który nieco przypomina dokonania Slade, Sweet czy też ELO. Lata 80 i klimat tamtych czasów można uświadczyć w przebojowym "Never Surrender".

Zimowa pora jest idealna otoczką dla takich dźwięków jakie znajdziemy na nowym krążku Autumns Child. Przemyślany i dojrzały album z muzyką hard rocka. Kto szuka dobrej rozrywki, chwytliwych melodii, hitów które nieco rozruszają nas to ten album sprawdzi się idealnie. Szwedzi nagrali dopracowany album, który jak dla mnie jest najciekawszy z całego ich dorobku.

Ocena: 8/10

czwartek, 21 grudnia 2023

MANTICORA - Mycelium (2024)


 Rok 2024 przyniesie nam nowy album duńskiej formacji Manticora. "Mycelium" to już 10 album tej grupy i stanowi dalszy ciąg tego co band prezentował do tej pory. Sam album nie wnosi niczego nowego do bogatej dyskografii zespołu i daleki jest też od ideału. To solidny progresywny power metal z wyraźnymi wpływami Symphony X, Pyramaze czy Persuader, który może się podobać fanom takiej muzyki.

Od lat motorem napędowym zespołu jest utalentowany wokalista Lars. F. Larsen, który odnajduje się w wysokich rejestrach i takim nowoczesnym brzmieniu. Jego głos jest mocny i wyrazisty.  Z kolei gitarzyści Stefan Johannson i Kristian Larsen stworzyli dobry duet gitarowy, który balansuje między melodyjnym power metalem, a progresywnym heavy metalem. Bywają momenty agresywne, które mogą nieco balansować na pograniczu thrash metalu i takim przykładem może być "Golem Sapiens". Energiczny i agresywny kawałek, który potrafi zaskoczyć i zapaść w pamięci. Tytułowy "Mycelium" troszkę zbyt progresywny, z kolei rozpędzony "Beast of the Fall" to bardziej intrygujące granie. Właśnie w takiej stylistyce band wypada najkorzystniej. Skojarzenia z twórczością z Persuader są jak najbardziej na miejscu. Mocnym akcentem na płycie jest rozbudowany i pełen ciekawych melodii "Dia de los Muertos". Dla takich kawałków jak ten warto znać ten album. Początek płyty też nie jest zły, bo atakuje nas na dzień dobry rozpędzony "Necropolitans", który oparty jest na mocnym riffie i nowoczesnym brzmieniu.

26 stycznia 2024  będzie premiera "Mycelium" i jest to solidna pozycja w kategorii progresywnego heavy/power metalu. Jest kilka mocnych momentów, ciekawych riffów, ale całościowo nie jest to dopracowany album i jest parę niedociągnięć.  Czasami wkracza chaos, albo nijaki motyw czy melodia i robi się trochę nudnawo. Fani zespołu raczej nie będą narzekać i w sumie każdy znajdzie coś dla siebie.

Ocena: 7/10

wtorek, 19 grudnia 2023

SOLITARY SABRED - Temple of the serpent (2023)


 "Temple of the Serpent" to 4 pełnometrażowy album tej cypryjskiej formacji. Czy jest to najlepsze co słyszałem w tym roku? Raczej nie. Jednak ta płyta ma coś innego. Ma klimat i styl mocno wzorowany na twórczości Manilla Road, Manowar, virgin Steele, czy Visigoth. Tak, band daje wyraźny sygnał że chce iść ścieżką epickiego, true heavy metalu. To jest mocny atut tej kapeli i ten ich najnowszy krążek mogę okrzyknąć najlepszym w dorobku grupy.

Wiele rzeczy jest stosunkowo o klasę wyżej w porównaniu do wcześniejszych płyt. Klimatyczna, oldscholowa okładka, która znakomicie oddaje sferę epickiego metalu i lat 80. Do tego przybrudzone brzmienie rodem z płyt 80, które idealnie współgra z tym co band gra. Każdy element ze sobą współgra i tworzą spójną całość. Solitary Sabred to przede wszystkim zgrany duet gitarowy, który tworzą Jimmy i Nikolas. Panowie znają się na rzeczy i podążają wydeptaną drogą. Kto szuka oryginalności, powiewu świeżości i podwalin pod nowy gatunek heavy metalu, ten zabłądził i może darować sobie dalszej podróży. Każdy kto kocha epicki heavy metal i starą szkołę Manilla Road, czy Virgin Steele ten może wejść do świata stworzonego przez Solitary Sabred. Gdzie byłby ten zespół, gdyby nie charyzmatyczny wokal Petrosa Leptosa. Te wysokie rejestry niczym King Diamond robią wrażenie.

Płyta ma specyficzny klimat i ten mroczny feeling może przytłoczyć. Jest gęsta atmosfera i to też jest urok tego krążka. Band robi wrażenie od pierwszych minut, bo dostajemy rozpędzony "The Skeleton King". Klasyczny kawałek, który pokazuje, że true heavy metal nie umarł i ma się dobrze. Bardziej złożony i bardziej pokręcony w swojej stylistyce jest "Spectral Domain". Refren troszkę taki bez emocji, ale sam utwór instrumentalnie potrafi zauroczyć. Jednym z najlepszych momentów na płycie jest energiczny i agresywny "Flight of the banshee". Band w końcu pokazuje swój potencjał. Prawdziwa petarda. Sporo emocji dostarcza końcówka płyty, bo mamy klimatyczny "Reaper of Kur", który troszkę jest na pograniczu z doom metalem. Całość wieńczy pomysłowy i pełen różnych smaczków "Gates of namtar", który jest najdłuższy na płycie. Idealne podsumowanie tego co znajdziemy na tej płycie.

Gdyby tak oceniać tylko sam klimat, to Solitary Sabred zająłby wysokie miejsce w tegorocznym podsumowaniu. Niestety tak się nie da. Sama stylistyka i pójście w stronę amerykańskiego epickiego metalu też jest warte pochwały. Zdarzają się słabsze momenty, gdzieś w tym wszystkim brakuje pazura, elementy zaskoczenia, jakiegoś hitu, który zapadł w pamięci. Tym samym mamy bardzo dobry album, który może się podobać. Jednak czy stanie się klasykiem, do którego będziemy często wracać przeżywać? To już chyba kwestia indywidualna. U mnie raczej będzie tymczasowy zachwyt, który z czasem przeminie...

Ocena: 8/10

sobota, 16 grudnia 2023

AXE CRAZY - Creatures on the hunt (2023)


 Polska nigdy nie przodowała w klasycznym heavy metalu, czy też speed metalu i raczej naszym znakiem rozpoznawczym były cięższe odmiany metalu, jak death metal czy black metal. Ostatnie laty pokazały, że jednak sporo się zmieniło w tej sferze. Od dobrej dekady przybyło nam sporo naprawdę światowej klasy zespołów. Niczym nie ustępują takim zespołom jak Steelwing, Skull Fist czy Enforcer, godnie podejmując walkę jak równy z równym. Kto by pomyślał, że nadejdą takie czasy, że z dumą będziemy rozmawiać o naszych, rodzimych kapelach i szczycić się ich osiągnięciami. Jedną z takich gwiazd, która szturmem wzięła polską i zagraniczną scenę heavy/speed metalową jest pochodzący z Lędzin band o nazwie Axe Crazy. Działają od 2010r i nagrali na ten moment 3 albumy, a najnowszy "Creatures on the hunt" właśnie 15 grudnia miał premierę. Nie trzeba było im sporo czasu by stać się gwiazdą, a najnowszy album można śmiało okrzyknąć tym najlepszym.

W sumie to płyta mogłaby nosić tytuł "Powrót do przeszłości", czy też "Dzieci lat 80", bo to co stworzył polski band jest niczym wehikuł czasu do tego co było piękne w latach 80. Co ciekawe Axe Crazy nie poszedł na łatwiznę i pokusił się, żeby cały album był taką wizytówką tamtych lat. Zacznijmy od okładki. Na początku podszedłem do nie chłodno. Pamiętam przepiękną okładkę "Hexbreaker" i może stąd pierwsze wrażenie było negatywne. Jednak im dłużej przyglądałem się jej, to zacząłem dostrzegać pewne nawiązania do starych okładek filmów wydawanych na vhs. Pełno było przecież takich okładek, gdzie był los angeles i na tle miasta jakiś potwór czy zombie. Pierwsze myśli skierowałem do "maniakalnego gliny" "hellraiser 3" czy "Critters 3". Tutaj mamy podobny zabieg i przemawia to do mnie w takiej wersji. Same postacie mogą kojarzyć się choćby z Kiss i to też jakieś nawiązanie do lat 80. Brzmienie nieco przybrudzone, przesiąknięte drapieżnością i surowością tamtych lat. Co do samej stylistyki, można się poczuć jakby się słuchało pierwszej płyty Scanner czy Helloween i to dopiero hołd dla lat 80.

Axe Crazy to maszynka do tworzenia hitów i muzyki na wysokim poziomie. Nic się nie zmieniło w tej kwestii. Idą za ciosem, a mając w zanadrzu tak zgranych i doświadczonych muzyków, to można działać cuda. Sam skład różni się od tego z "Hexbreaker". Grzegorz Kozikowski dołączył w 2021r jako nowy perkusista. Jacek Boroń objął funkcję basisty, Stanley Cioska dołączył jako nowy wokalista. Bez zmian oczywiście Robson i Adrian Bigos, czyli trzon Axe Crazy. Na nowym albumie wokale zostały rozłożone między Stanleyem i Adrianem. Obaj panowie dają czadu i słychać pasję, drapieżność i tą miłość do metalu. Wszystko pasuje ze sobą idealnie, nie ma do czego się przyczepić.

Jak przystało na lata 80, mamy  45 minut muzyki upchanej w 11 utworów. Jakże boskie jest to wejście w postaci intra "K.R.I.S". Dźwięk syren, tajemniczość, a zarazem dawka chwytliwych melodii. Przypominają się stare dobre lata, gdzie intra miały moc i potrafi być miłym zwiastunem całości. Pojawia się krzyk ofiary na koniec i już wiadomo, że trzeba się szykować na jazdę bez trzymanki. Porcja klasycznego heavy/speed w tytułowym "Creatures on the hunt", gdzie band faktycznie przypomina debiut Scanner i Helloween. Niby nic odkrywczego, niby nic nowego, a zagrane jakby to był zaginiony klasyk z lat 80. Najlepsze w tym wszystkim są solówki, gdzie mają one jakąś siłę i stanowią o klasie utworu. Solówki są złożone, bardzo melodyjnie i potrafią porwać słuchacza. To stara szkoła metalu, a nie bez myślna popis gry na gitarze. Singlowy "Destructor" totalnie mnie rozwalił i pokazał w jak świetnej formie jest Axe Crazy. Tak wiem, można doznać szoku że to nagrała polska kapela. Refren mocno inspirowany starym dobrym Scanner i mi to bardzo pasuje. Jakże przepiękna jest melodia prowadząca "Diamond Blade" i już słychać coś z iron maiden. W dalszym ciągu jest przebojowo i z pazurem. Pierwsze sekundy "Wild for the night" przywołują mi na myśl klasyczne dźwięki Scorpions. Utwór faktycznie przemyca patenty hard rockowe, a partie klawiszowe dodają tego specyficznego klimatu lat 80. Bardzo klasyczny kawałek i znów niesamowite solówki, które nie jeden band mógłby brać korepetycje od Axe Crazy. Wejście "Armed& Dangerous" na miarę "Ride the Sky" Helloween i nawet podobnie to jest zagrane. Jest szybko, agresywnie i prawie ocieramy się o power metal. Refren to prawdziwy majstersztyk i taki ukłon w stronę "Hypertrace" Scanner. Nie zwalniamy tempa i "Chamber of Thrills" to podobny ładunek mocy i podobne inspiracje. Ciężko się do czegoś przyczepić. Axe Crazy odrobił zadanie domowe, a nawet więcej. Cofnął się w czasie i chyba przeniósł do naszych czasów zaginiony klasyk lat 80. Jak to świetnie i autentycznie brzmi. Szok!  Ileż pozytywnej energii jest w energicznym "Straight Ahead". Znów brzmi to wszystko znajomo, czy to wada? Z pewnością nie, bo axe Crazy tworzą coś swojego, coś magicznego. Prosty kawałek, który sieje zniszczenie. Taki ma być heavy metal. Pełen energii, dynami, pełen radości i melodii, które sprawią że noga sama chodzi, a głowa kręci się na lewo i prawo. Co muszą zagrać na koncertach to hit w postaci "Back to the future". Znów genialne solówki, które przynoszą nam kolejną imponującą melodię. Sam utwór zagrany z pomysłem i świeżością. No i ten prosty i porywający refren. Ten utwór ma wszystko czego dusza zapragnie, a nawet więcej. Czas na balladę. Nie, Axe Crazy nie bawi się w słodkie, romantyczne piosenki. Oni kują heavy metal póki gorący. Na ogień idzie kolejny killer w postaci "Thunder Zone", który podtrzymuje styl zaprezentowany na dotychczasowych utworach. Nie ma może kolosa na koniec, ale jest prawie 6 minutowy "One night of Glory", który jest pięknym hołdem dla heavy metalu lat 80. Pełen wdzięku refren, klasycznie zagrane solówki i wykorzystanie najlepszych patentów z tamtego złotego okresu. Nie ma się do czego przyczepić.


Mamy prawie koniec roku, a tu wychodzi taki album, który miesza ci Twoje poukładane w myślach podsumowanie roku 2023.  Axe Crazy na fali, pewny siebie, znający swoją wartość i potrafiący wykorzystać sprawdzone patenty nagrywa album energiczny, przebojowy, przepełniony klimatem lat 80. To wszystko jest bardzo autentyczne, a najlepsze w tym wszystkim są te niszczące solówki i przebojowe refreny, które na długo zostają z słuchaczem. Na bardzo długo. Gdyby ktoś kiedyś powiedział, że doczekam się polskiego Helloween z okresu "Walls of jericho" czy Scanner z okresu "Hypertrace" to bym nie uwierzył. Jednak marzenia się spełniają. Axe Crazy nagrał swój najlepszy album. Brawo Panowie! To dopiero piękny prezent pod choinkę!

Ocena: 10/10

THERION - Leviathan III (2023)


 Seria "Leviathan" w wykonaniu kultowego szwedzkiego Therion trzyma dobry poziom. To najlepsze co band nagrał od czasów "Sitra ahra" czy "Lemuria" i "sirus b". To taki powrót do grania symfonicznego metalu, gdzie nie brakuje mocnych riffów i wyrazistego heavy metalu. W tym graniu nie brakuje też przestrzeni, pomysłowości, czy nawet nutki progresywnego rocka. W dalszym ciągu to przede wszystkim symfoniczny metal. Pierwsza część to bardzo dobry album, na drugim Therion zanotował lekki spadek formy, a trzecia część to znów muzyka na wyższym poziomie.

Cieszy fakt, że Christofer Johnson wciąż ma to coś jako kompozytor i potrafi stworzyć kompozycje pełne świeżości i intrygujących motywów. Od razu idzie poznać, że mamy do czynienia z Therion. Duet wokalny Lewis/Vikstrom też wciąż się sprawdza. Miło jest też usłyszeć gościnnie Matsa Levena. Na co stać tych muzyków to już wiemy, a i tym razem doświadczenie wygrało. Band jest zgrany i potrafi porwać słuchacza i dostarczyć utwory z górnej półki.

Czy mamy tutaj coś odkrywczego? Raczej nie. Czy to jest najlepsze co Therion nagrał? Też nie. Czy płyta jest arcydziełem? Też nie. To po prostu kolejny bardzo udany album w bogatej dyskografii szwedów. Na pewno Therion mocno otwiera album, bowiem "Ninkigal" to wyrazisty i agresywny kawałek, który przypomina stare dobre czasy zespołu. Nie jest to może death metal z pierwszych płyt, ale pewne jakieś smaczki udało się przemycić. Jest z pazurem, przebojowo i energicznie. Ja to kupuje. Rozbudowany i nieco bardziej progresywny "Ruler of Tamag" ma ciekawy klimat i liczne przejścia. Nie ma miejsce na nudę, a Christofer wtrącił pomysłowe motywy. Dalej mamy energiczny i ocierający się o progresywny rock "an unsung lament" i tutaj troszkę za dużo się dzieje i w pewnym momencie można się zgubić.  Dobrze wypada też podniosły i żywiołowy "Maleficium", gdzie band znów pokazuje heavy metalowy pazur. Ileż agresji i pasji jest w dynamicznym "Baccanale" i kto kocha Therion w takim wydaniu, ten pokocha ten utwór. Podobne emocje wzbudza zadziorny i przebojowy "nummo". Całość wieńczy ponury, mroczny i bardziej epicki "twilight of the gods".

Therion wrócił po roku czasu od wydania drugiej części "Leviathan" i mogłoby się wydawać, że to za krótki czas by nagrać coś przemyślanego i na poziomie. Na szczęście to błędne myślenie, bowiem therion nagrał najlepszy album od czasów "Sitra Ahra". Jest pomysłowo, z pazurem, podniośle, a przede wszystkim metalowo. Bardzo udany powrót  Therion! Kto by pomyślał, że jeszcze nagrają album w takiej formie i na takim poziomie. Miła niespodzianka.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 14 grudnia 2023

METALITE - Expedition One (2024)



Rok 2024 zaczniemy od słodkiego power metalu z kobiecym wokalem w roli głównej. Dojdzie do starcia Elettra Storm z szwedzkim Metalite. Z jednej strony mamy dość ambitny i pomysłowy melodyjny power metal, gdzie liczy się jakość. Z drugiej strony jest działający od 2015 r Metalite, który stara się dogonić Temperance, Battle Beast czy inne wielkie zespoły z taką muzyką. Grać potrafią i robią to dobrze, z tym że na dłuższą metę jest to męczące. "Expedition One" ukaże się 19 stycznia roku 2024 nakładem Afm Records. Kto zna ich twórczość wie czego można się spodziewać. Jak ktoś nie zna to w sumie też łatwo się domyślić po okładce.

No to pomówmy o minusach. Kiczowata okładka na dzień dobry to wierzchołek góry lodowej. Problemy narastają wraz z odpaleniem płyty. Przesyt słodkich melodii, przesyt kiczu. Band niby grać potrafi i robi to umiejętnie. Jest bardzo melodyjnie, bardzo przebojowo, ale gdzieś zostaje przekroczona granica między dobrym uchwyceniem tego stylu, a przerostem formy nad treścią. Band przekracza granicę szybko i zaczyna się walka słuchacza by dobrnąć do końca. Nie jest to łatwe, bo zespół nam to zadanie utrudnia. Mamy przecież 70 minut muzyki i 16 utworów. Przesada i ktoś nie przemyślał tego. Płyta po kilku utworach męczy i nuży to formułą.

Dobre wrażenie zostawia otwierający "Expedition  One", gdzie band stara się brzmieć poważnie i stawia na mocny riff i barwne melodie. To wszystko ma sens. Po chwili atakuje mnie jakieś techno w "Aurora" i choć kawałek jest melodyjny i przebojowy, to jednak daje myślenia z czym mamy do czynienia. Dobrze prezentuje się słodki "Cyberdome", gdzie momentami wyczuwam coś z Battle Beast, co jest miłym uczuciem. Ballada "in my dreams" to też jakaś pomyłka i nie trafiony pomysł. Nijaki motyw i brak pomysłu kładzie kawałku. Potem seria słabych utworów, które niczym nie trafią na słuchacza. Bronią się dwa ostatnie utwory i zarówno  chwytliwy "Take my hand" czy przebojowy "Hurricane" potrafią poruszyć słuchacza. Dalekie to od ideału, ale przynajmniej pojawiają się jakieś pozytywne emocje.

Gdyby tak skrócić album do 9 kawałków to płyta by sporo zyskała. Tak dostajemy wymęczony materiał, który nie jest równy ani atrakcyjny na tyle, by zabawić słuchacza przez 70 minut. Band dalej trzyma się swojego stylu i pewnie ma swoich odbiorców i fanów. Ta grupa ludzi na pewno coś więcej wyciągnie z tego wydawnictwa. Ja się poddałem.

Ocena: 4.5/10