sobota, 23 lipca 2011

DEATH ANGEL - Frolic Through The Park (1988)

Na kolejny album Death Angel nie trzeba było czekać długo, gdyż w roku 1988 ukazuje się następca debiutu Frolic Through the Park. Choć skład zespołu jest taki sam jak na debiucie,to jednak album jest słabszy, ale uważam że krytycy i fani za bardzo jadą po tej płycie,bo choć jest to album słabszy, najsłabszy w ich karierze,to nie oznacza totalne shit czy coś, ja osobiście uważam ten album za dobry. Singlowy Bored musiał zadziwić fanów debiutu, bo nie brzmiało to dobrze. Mało w tym thrashu , a utwór przypominał bardziej jakiś gniot ,w którym nic ciekawego nie ma. Choć uważam że Frolic Through the Park to album w którym można się doszukać mocnych riffów, sporo ciekawych melodii , ale jest to album osadzony w nieco innej stylistyce niż jego poprzednik, nie jest to już taki rasowy thrash:. Produkcja albumu jest nie wiele gorsza od poprzedniej,ale problem tkwi w zawartości,

Gdyż nie ma już takiej perfekcji jak na poprzedniku,ale jest to wciąż zajebista muza.
Album otwiera znakomity „3rd Floor” ,typowy thrashowy killer. Szybki tempo, ostra praca gitarek i do tego znakomita forma wokalna Marka A najbardziej zapada oczywiście refren.
Kolejny numer- „Road Mutants” - to kolejny kawałek bardzo thrashowy , w którym na wyróżnienie zasługuje tekst oraz imponujące przyspieszenia! Dla mnie jest kolejny zajebisty utwór z tego albumu. „Why You do this” - jest kolejny killer z szybkimi partiami gitarowymi i sporą dawką melodii . Kawałek świetnie przedstawia to co zespół będzie grał na kolejnych albumach.
I uwagę słuchacza powinny przyciągnąć bardzo interesujące solówki.
Jednak jak już wspomniałem album jest tutaj troszkę osadzony w innej stylistyce i najlepszym przykładem tego jest wspomniany przeze mnie „Bored” , w którym można się doszukiwać rockowych odniesień. Jest to oczywiście najsłabszy utwór, który ciągnie album na dół i psuje tylko zajawkę jaką się osiągnęło dzięki poprzednim utworom. I niestety, ale nieszczęść ciąg dalszy jest ,bo taki Confused jako taki ujdzie,ale po 3 utworach oczekiwania były większe. No a tak mamy 7 minutowy walec który się wlecze. Na szczęście po dwóch niezbyt udanych utworach mamy kolejny killer- „Guilty of Innocence”,rzekłbym jeden z najlepszych utworów na płycie. Szybki,dziki i zagrany z polotem nie to co dwa poprzednie utwory gdzie były eksperymenty.
I mogło się by wydawać że tak będzie już do końca, niestety chęć eksperymentowania okazała się większa takowym jest „Open Up”. Bardzo zajebiście zaczyna się „Shores of Sin” i bardzo mrocznie niczym z jakiegoś z filmu grozy a kiedy wchodzą gitary , to od razu słychać porządne granie thrashowe, no może brakuje ognia,ale i tak utwór robi ogromne wrażenie. Jest to kolejny mocny punkt tego albumu, zajebisty refren. Kolejnym przejawem chęci eksperymentowania jest cover Kiss - Cold Gin,który pozostawię bez komentarza. No i na koniec mamy znów killera Mind Rape- który przyczynia się do tego że mam pewien niesmak, bo można było nagrać same kawałki tego typu i byłoby na pewno lepiej no cóż,cieszę się jednak ze album zamyka jakiś porządny z wykopem utwór.

Frolic Through The Park to najsłabszy album Kalifornijczyków ,bo po takim genialnym debiucie,można było się spodziewać że nagrają co najmniej bardzo dobry album. No cóż na albumie znalazło się parę wypełniaczy przez co album jest nie równy i niespójny,bo choć jest tutaj dominacja thrashu to jednak w darło się tutaj trochę eksperymentowania które okazało się nie potrzebne ,wręcz zbędne kiedy receptura była wciąż przebojowa i miała wzięcie . No nic za ten album dam 7/10

VIPER - Soldier of Sunrise (1987)

Brazylia jako scena metalowa jakoś nigdy mnie tak nie zachwycała jak choćby niemiecka. Może dlatego że znam mało, a może znam nie to co trzeba? I tutaj bym zakreślił obie odpowiedzi, bo ani też wiele z tego kraju nie słyszałem, ale po przesłuchaniu zespołu Viper jestem skłonny do poznania inncyh ciekawych zespołów z tego kraju, bo coś czuję że źle oceniałem ten kraj.
Idąc dalej tym tropem, ta scena muzyczna wydała na świat bardzo charakterystycznych śpiewaków bo Brazylijczyka od razu poznasz po głosie, no bo kto umie tak piszczeć jak nie oni? I tutaj nasuwa się od razu przynajmniej mi Andre Matos, którego nigdy może tak nie wielbiłem jak fani jego głosu ,ale doceniałem to co wyprawia ze swoim głosem. Przygodę z nim zacząłem nie fortunnie bo od Angry, w której tylko jego głos mi się podobał, jego głos wręcz przyćmiewał resztę. Słuchając Angry ,nie słuchałem muzyki angry tylko wokal, a to dziwne zjawisko . Ale to świadczy o jego potędze. Dalej były metalowe opery oraz Shaaman. Były też 2 solowe płyty i każda z tych płyt robi wrażenie pod względem wokalnym i muzycznym i każda z nich jest wart wysokich ocen, ale czy to są najlepsze dzieła tego zacnego wokalisty? Przez długi czas Shaaman Ritual miał ten tytuł ,jednak wczoraj to się zmieniło, na korzyść nie jakiego Vipera.
Co mnie skłoniło do zapoznania? Po części Matos , ale głównym powodem była szansa dostania owych albumów to też z niej skorzystałem. Zanim je przesłuchałem obczaiłem youtube, żeby wiedzieć z czym się to je...i zostałem po raz pierwszy powalany i zaskoczony dlaczego ja tego jeszcze nie znam. Od razu wiedziałem, że jest to mocna rzecz i że pewnie jest sławiona przez wielu słuchaczy. Jak się okazało, niestety się myliłem, bo większość obeszła obok tego tematu obojętnie.
Ciekawe dlaczego? Andre Matos znów odsiał? Brazylijski zespół więc trzeba odpuścić ?
Nie wiem brakuje mi pomysłu na odpowiedź na pytanie : dlaczego takie małe zainteresowanie tak wielkim zespołem? Nie wiem, mam nadzieję że wkrótce ją poznam.

Zespół jak widać powstał w 1985 i ma na swoim koncie 7 albumów z czego na razie znam 2 ,a resztę w swoim czasie nadrobię. Zacznę od debiutu - Soldier Of Sunrise Nie wiem czy to ja po prostu się nie znam ,czy po prostu nie wymagam nie wiele. Pewnie znów będziecie narzekać że będzie za wysoka ocena, że to jest wtórne itp Szczerze nie obchodzi mnie to, bo patrzę na siebie i mam zamiar napisać jak odbieram ten album. Możecie wierzyć lub nie ale dawno mnie nic tak nie rzuciło na kolana jak te dwa albumy. Choć słychać w nich wpływy Ironów czy też Helloween, ale bez przesady panowie oni grają naprawdę swoje. W życiu bym ich nie nazwał kalką IM czy też H ,broń Boże. No właśnie muzyka Vipera jest udokumentowana jako speed /power metal i jak się tutaj nie zgodzić, ale nigdzie nie napiszą wam jak oni świetnie to robią. Debiut w ogóle nie brzmi jak debiut, utwory są perfekcyjne, okładka przykuwa oko, wokalista w tym wypadku Matos niszczy obiekty a produkcja , dla jednych będzie powodem do narzekań a dla innych kolejnych plusem na albumie, ja się zaliczam do tych drugich.

Dobra przejdźmy w takim razie do zawartości albumu którą stanowią 9 kompozycji trwających około 30 minut i przyznam się że jest to najkrótszy album jaki słyszałem. Ale uważam to za dobrą rzecz, można w ciągu godziny przesłuchać 2 razy. Album otwiera „Knight of Destruction” znakomity utwór otwiera album. Prawdziwie ostre partie gitarowe, które urzekają nie tylko ostrością ale i też melodyjnością. Normalnie słuchacza bierze na myślenie czy to jest naprawdę debiutancki album, bo brzmi jakby był albumem jakiegoś genialnego zespołu grającego od kilku lat. Tak warstwa instrumentalna wzbudza podziw,a le czy tylko to? No właśnie nie! Nie można zapomnieć o wokaliście- młodziutkim Andre Matosie, który w żadnym wypadku mi nie przypomina to co wyprawiał w Angrze to też od razu chciałbym pod kreślić, że te osoby które nigdy go nie słyszały to na pierwszy kontakt radził bym właśnie albumy Vipera. Matos może nie piszczy, ale jak debiutujący wokalista niszczy nie jednego bardziej doświadczonego wokalistę. Bardzo idealnie pasuje do takiego oldschoolowego grania. Przyjemnie słucha się jak wkracza w wysokie rejestry, ale przy niskich też jest genialnie. No zaskoczył mnie totalnie, bałem się że będą jakieś skomplikowane i piszczące partie a jednak Matos okazał się bardziej wszechstronnym wokalista niż się spodziewałem. Genialny otwieracz to pestka , sztuczka polega na tym że trzeba utrzymać taki sam genialny poziom na kolejnych utworach...no zdziwicie się kiedy usłyszycie po raz kolejny niesamowity utwór, który jest warty sławienia, mowa o „Nightmares” no nie będę nawet próbował wyróżniać któryś utwór ponad resztę bo wszystkie są genialne. A ten tutaj omawiany ma naprawdę znakomite solówki , takich solówek to aż chce się słuchać,chce się do nich wracać. Nie jeden zespół by się ich nie powstydził. Są melodyjne i idealnie zagrane. No i ten Matos śpiewający choćby " Oh Oh' normalnie aż prosi się o owację na stojąco. Pewnie się zastanawiacie jak ma się sprawa Riffu czy tez Refrenu? O tóź moi drodzy czytelnicy są bardziej melodyjne czy tez chwytliwe niż się wam wydaję. Dla mnie Kill. I dotarliśmy do utworu który rzucił mnie na kolana już na youtubie- „The whipper” Kolejny killer! Wydaje się nie możliwe jak na debiut ? A jednak i nie ma się nawet co kłócić w tej sprawie. Szybki riff, znakomita aranżacja i niszczący wokal Matosa. Oj tak , solówki to mocna rzecz w tym przypadku, noż kurde kiedy ja takie solówki słyszałem oh ho ho. No kurde KULT!!! Nie mogę się pozbierać po The whipepr a już zespół mnie atakuje kolejną perłą - „Wings Of the evil”- mógłbym tak naprawdę napisać przy tym jak i przy kolejnych utworach, killer, arcydzieło i co tam jeszcze chcecie. Bo najciężej pisać o albumach , które są pełne killerów,gdzie nie ma na co ponarzekać. Co jest mocne w tym utworze? No wszystko, autentycznie wszystko, refren ,riff , solówki czy też aranżacje. Pewnie wątpicie, a najlepiej się samemu przekonać.
Kolejny utwór na liście to „H.R” tytuł jakże krótki ,ale czy to jest powód żeby go obrzucać błotem, w żadnym wypadku, bo znów mamy przykład kunsztu. Tutaj pozwolę sobie wyróżnić wokal Matosa ,który nawet nieco inaczej śpiewa jak na poprzednich utworach, czy tak potrafi przeciętniak? Wątpię. Przyznam się że najbardziej czekałem na tytułowy utwór który okazał się też najdłuższym utworem na albumie. I znów mamy do czynienia z niesamowitą kompozycją. „Soldier of Sunrise” i co mam wam napisać? Że znowu arcydzieło i genialny utwór?
Że utwór ma prawdziwy popis umiejętności gitarzysty? Że Matosa poradził sobie z takim kolosem? A zresztą sami sobie wybierzcie,bo wszystko jest tutaj prawdziwe. Zanami już 6 kompozycji i zleciało to bardzo szybko nie sądzicie? A jak wiadomo czas szybciej leci, kiedy mamy do czynienia z czymś przyjemnym, czyż nie?No a viper to naprawdę przyjemność najwyższego rzędu, a jeszcze większa jest przyjemność kiedy dostajemy kolejny świetny utwór..”Signs of The Night” ,chyba znów was nie zaskoczę , znów mamy wszystko perfekcyjne, znakomity riff który przykuwa uwagę ,nie tylko pod względem melodyjności, ale też samego pomysłu.
I do znudzenia mógłbym tak wam pisać że to Matos genialny itp , ale oszczędzę wam tego.
Hehe, najbardziej mnie uśmiał tytuł następnego utworu „Killera” ,pewnie dlatego że nasunął mi że mamy do czynienia z Killerem. Ale ile w tym prawdy jest. Nad mienie tylko, że jest to jedyny instrumentalny utwór na płycie i możecie wierzyć lub nie, ale nawet ironi by się go by nie powstydzili. A album zamyka „Law of The sword” który jest tak świetny jak reszta i podobnie jak reszta nie ma wad, nie ma słabych momentów. To się nazywa jazda na maksa.
A gdy album się kończy, ma się nie dosyt, bo mogło by tak lecieć w nieskończoność, ale nie ma powodów do zmartwień,jest przycisk play i można znów się rajcować od początku, albo można też wybrać drugą opcje a mianowicie drugi album Vipera, który trwa tyle samo, a satysfakcja gwarantowana.

W sumie to można by się obejść bez jakiś zbędnych podsumowań w tym wypadku, bo czy ktoś sięgnie po to jeśli nawet zachęcę? Szczerze wątpię ,bo kto jest zrażony do wokali Matosa raczej ominie ten album nawet jeśli napiszę że tutaj śpiewa nieco inaczej niż w Angrze, ale to ich sprawa, nie ma co na siłę zmuszać. A żeby wszystko było jasne i przejrzyste, napiszę krótkie podsumowanie...
Soldier of Sunrise to naprawdę kawał dobrej muzy, arcydzieło i co tam jeszcze chcecie.
Nie ma wad, nie ma wypełniaczy, nie ma grania na siłę. Jest zajebista praca gitar, jest znakomity wokalista, są imponujące solówki, które nawet przez noc nie wyleciały z głowy, jest znakomita oprawa graficzna, a jeśli ktoś ma zastrzeżenia do brzmienia. To chyba nie muszę przypominać ,że kiedyś w latach 60 niebyły lepsze a nie przeszkadzały w sławieniu albumów, więc jeśli chcecie szukać dziury w całym to radzę znaleźć inną wadę. Długo się zastanawiałem nad oceną, mógłbym dać 8.7/10 i być jako tako profesjonalistą, który jest bardzo wyrachowany, ale ja nie ma zamiaru choćby w tym przypadku, bo to byłoby nie zgodne z moi sumieniem, z tym co czuję do tego album oraz w stosunku do innych albumów którym dałem wysoką ocenę, to też jak z największą przyjemnością daje 9.5/10 i pozostaje zachęcić innych którzy nie słyszeli.

piątek, 22 lipca 2011

RUNNING WILD - Under Jolly Roger (1987)

Motywem przewodnim wielu kapel heavy metalowych jest wojna, śmierć, lucyfer, życie, smoki, fantasy i nie tylko. Wielką furorę, ale też zaskoczenie wywołał 3 album Niemieckiego Running Wild. Nic w tym by nie było dziwnego, gdyby nie to, że zespół którego kompozycje były poświęcone mrocznej tematyce, przeskoczył na pirackie opowieści. Nie wiem jak wy, ale ja nie wiele znam zespołów, które poruszały w tamtych czasach ową tematyką. Running Wild pod tym względem już był oryginalny. Muzycznie też trzeba zaznaczyć, że wytworzył własny styl, jak dla mnie nie do podrobienia. Tak słynny 3 album, z którym zespół zmienił tematykę to „Under Jolly Roger” bez wątpienia jeden z najbardziej rozpoznawalnych albumów tego zespołu. Choć zespół zmienił tematykę, to i tak gdzieś ten mrok się unosi na tym albumie. Trzeba przyznać, że i muzycznie troszkę zmienił styl, ale jest to wciąż Running Wild. Choć coraz bardziej kierowali się w stronę większej melodyjności. Surowość z poprzednich albumów jest tu wszechobecna oraz nieco cięższe brzmienie gitar. Okładka też w innym klimacie zrobiona. Była to idea zespołu, aby na okładce widniał piracki statek, który wygląda niczym statek widmo no i ten mrok. Niby piracko, ale zarazem czuć klimat poprzednich albumów. Za wykonanie jej odpowiedzialny jest nie kto inny jak Ertugrul Edine. Na album trafiło tylko 8 kawałków co łącznie daje 35 minut muzyki i jest to bez wątpienia jeden z najkrótszych albumów heavy metalowych jakie znam.

Najbardziej co mnie rozwaliło to otwierający utwór w postaci tytułowego „Under Jolly Roger”. Od razu można poczuć pirackie klimat y. Wykrzyknięta komenda kapitana, słychać ponadto szum morza, chwiejący się żagiel i strzały z armaty, no czego można chcieć więcej? W taki sposób zaczyna się jedna z najbardziej rozpoznawalnych kompozycji zespołu. Odgrywana na każdym koncercie. Kawałek został obdarzonym prostym, ale bardzo pirackim riffem, co więcej tempo też takie skoczne jest najbardziej jest to wyraziste podczas zwrotek. Tekst też łatwo zapada w pamięci, co więcej też bardzo piracki. Jednak brzmienie i cała produkcja przypomina 2 wcześniejsze albumy. Rock'n Rolf ma tutaj na tym albumie jeszcze ten taki nieco drapieżny i mroczny wokal, jeszcze nie wyciąga takich górek jak na późniejszych albumach. Utwór ten darzę ogromnym sentymentem bo przyczynił się do tego, że rozpocząłem przygodę z heavy metalem. Piracko brzmi również „Beggars Night”, gdzie największym atutem tego utworu jest oczywiście warstwa instrumentalna na czele z riffem. Jest bardzo melodyjne, nawet bardzo w porównaniu do poprzednich albumów. No i znów jest bardzo piracko, a to zapewne dzięki bujającemu refrenowi. Dla mnie jest to kolejny mocny kawałek na tym albumie. Jeśli piraci, to i nie mogło zabraknąć diamentów i czarnej skrzyni, czyli skarbu bez którego nie ma piratów. „Diamonds of Black Chest” i tutaj można by długo gawędzić jaki to zajebisty utwór. Co mnie rajcuje w tym utworze to przede wszystkim skoczny refren, taki piracki bo jakże inaczej. Również warto podkreślić solówki, które są krótkie, ale bardzo energiczne. Bez wątpienia jedną z szybszych kompozycji na albumie jest „War in the Gutter”. Także w przypadku tego kawałka nie ma słabszego poziomu, nie ma jakiś wpadek. Jest porywający refren, taki rzekłbym bardzo koncertowy. Tekst jest taki bardzo porywający i łatwo w padający w ucho. Tak w o to sposób mamy kolejnego killera. Choć poziom jest bardzo równy to taki „Raise Your Fist” razem z tytułowym są nieco wyżej. Kolejny kultowy utwór, który często był wybierany na koncerty jako kawałek z tego albumu. Co by nie napisać, jest to zagrzewający do walki utwór. Ale nie omija nas piracka otoczka. Riff tutaj jest prosty i bardzo melodyjny. Jednak bardzo dobrym pomysłem okazało się wysuniecie basu, perki i wokalu podczas zwrotek. Refren bardzo piracki czyż nie? Solówki w przypadku tego kawałka są najlepsze z całego albumu i nasuwają mi inne takie energiczne popisy gitarowe, a mianowicie te z „Diabolic Force”. „Land Of Ice” zaczyna się bardzo mrocznie niczym muza z filmu „Coś”. Jest groza i ciężar. Tak bez wątpienia jest to najcięższy utwór na płycie i jak dla mnie nieco słabszy od poprzednich. Już tak nie chwyta jak poprzednie, a wolne tempo i toporność nieco ciągną ocenę na dół. Szkoda, dobry utwór i nic ponadto. „Raw Ride” to jeden z tych utworów, do których przekonałem się za sprawą koncertowego albumu „Ready for boarding”. Na albumie może brzmi mniej energiczniej, mniej żwawo, ale utwór sam w sobie nie jest taki zły. Mam prosty i bardzo porywający refren. Riff tez tutaj nie brzmi najgorzej. Ale choć fajnie się go słucha to i tak do czołówki tego albumu się nie zalicza. Drugim takim szybkim utworem na tym albumie jest „Marciless Game” Brzmi niczym „Adrian S.O.S” z debiutu. Proste, szybkie i energiczne granie. Dla mnie jest to kolejny killer. Gdzie jak na niespełna 4 minuty mamy sporo popisów gitarowych i w dodatku na bardzo wysokim poziomie.

Ta zmiana stylu pod względem muzycznym i tekstowym wyszła Running Wild na dobre, o czym będzie się można przekonać, przeglądając i przesłuchując kolejne albumy tego zespołu, po zajrzeniu do kronik muzycznych i spytaniu nieco starszych kolegów. Poziom „Under Jolly Roger” w sumie nie zaskakuje, bo już wcześniejsze albumy przyzwyczaiły nas do bardzo wysokiego poziomu muzyki tego zespołu. Mamy po raz 3 album z bardzo energicznym i melodyjnym heavy/speed metalem i jak na rok 1987 jest to krążek, który był jedyny w swoim rodzaju,. Dla mnie jest to jedna z ważniejszych pozycji z tego roku, ale też pod względem dyskografii zespołu. Nota: 9.5/10.


HELLOWEEN - Gambling with the devil (2007)

Dziwnym trafem w roku 2007 zarówno Gamma Ray i Helloween znalazły się w wytwórni SPV i dziwnym trafem oba zespoły szykowały premierę nowych albumów w tym samym roku. Konfrontacja była nieunikniona. Co więcej to Helloween miał coś do udowodnienia, a nie Gamma Ray. Pewnie większość z was(mam na myśli fanów tego zespołu) oczekiwała na ten album z nie cierpliwością , jak na coś naprawdę go wielkiego po niezbyt udanym Kepperze 3.Również i ja miałem ciche marzenie, że zespół pozbiera się po ostatnim albumie. I tak odliczałem każdy dzień ,który coraz bardziej zbliżał mnie do premiery nowego albumu Helloween.
Ten tytuł który został ujawniony w sieci tj „Gambling With the Devil” i okładka pomimo że jest zrobiona w 3d przez Hauslera to jednak spodobała mi się i jeszcze bardziej narobiły mi smaku. Pomyślałem sobie wtedy: Kurwa chyba Helloween naprawdę szykuje coś mocnego.
No i w końcu doczekałem się upragnionego dnia 29 pażdziernika 2007r-była to bardzo ważna data dla mnie. Wtedy helloween w końcu wydał nowy album! Każdy z zespołów przeżywa w swoim życiu moment zmęczenia, braku pomysłów, taki prawdziwy czas w którym zespól kuśtyka , i wydaję się ze to już koniec zespołu. Takie chwile, przeżywał Iron Maiden ,Judas Priest, no i z pewnością Helloween, który ostatnio troszkę się potknął na Keeperze 3, który niezbyt przypadł fanom do gustu. Ale Helloween nie poddał się i postanowił wynagrodzić to swoim wiernym fanom ich nowym albumem Gambling With The Devil. Na pierwszy odsłuch ma się wrażenie, że album jest cięższy i o wiele lepszy od poprzednika. No właśnie na pierwsze. Też są wady, też słabsze kompozycje, ale w przypadku tego albumu nie ma dwóch krążków, nie ma takiego czasu trwania i przez to album sporo zyskał. Mamy tutaj naprawdę bardzo przemyślany materiał, który trwa nie całą godzinę. Produkcją zajął się Charlie Bauerfriend, a najwięcej skomponował utworów nie kto inny jak Deris. Każdy utwór, a jest ich 12, jest naprawdę dobrze skomponowany na swój sposób, a że jeden jest dobry, a inny słaby to inna kwestia. Jest co najmniej 4 kompozycje słabe. Słychać, że każdy z muzyków troszkę urozmaicił swoje umiejętności. Deris pokazał znów klasę, stara się tutaj bardzo zróżnicowanie śpiewać, podobnie jak było na Bbetter Than Raw.Pan Weikath i Gerstner naprawdę zamiatają swoimi riffami oraz pomysłowością. No i Deni Lóble, które też świetnie sobie radzi w roli perkusisty. Aczkolwiek słychać, że nie jest to Kusch Ale album jest bardzo zróżnicowany od mocnych killerów, po ballady i kawałki bardziej techniczne. Jest naprawdę w czym wybierać i wg mnie każdy znajdzie coś dla siebie. Choć trzeba uważać na co się trafi bo nie wszystko jest na takim samym poziomie.

A wszystko zaczyna bardzo mroczny „Crack The ridlle”, który jest wg mnie bardzo przyjemnym intrem ,który wprawia słuchacza w tan cały klimat, który przyprawia o dreszcze. Głosu udzielił wokalista Saxon. I trzeba zwrócić uwagę, ze zespół już dawno nie miał intra na albumie. Później wkracza „Kill It”- pewnie większością słuchaczom utworek troszkę będzie się kojarzyć „Push”, podobnie ja mam. Na pewno przyczynia się do tego wokal Derisa, który zmiata z powierzchni ziemi no i bardzo podobnie brzmi do tego z Puscha, również i refren również zalatuje troszkę pod Pusha. Ale nie zmienia to faktu ,że mamy tutaj do czynienia z cholernie mocnym killerem,który od razu opanowuje słuchacza i trzyma go w napięciu do końca. Największym jego atutem jest melodyjność, która towarzyszy nam podczas riffu czy też refrenu. I jest to jeden z moich ulubionych nagrań na płycie. Później zespół dobija nas kolejnym killerem na miarę Eagle Fly Free czy choćby All over the nations oraz Salvation- mowa o „Saints”, którego autorem jest Weikath!
Od pierwszych sekund słychać, że niema mowy o nudzie. Powiem tak, utworek wam dostarczy dużo wrażeń. Jest to najdłuższa kompozycja na albumie. Ciekawie jest urozmaicony kawałek, poprzez zmiany temp, poprzez wplątywanie różnych ciekawych melodii. Refren też taki w stylu Helloween. Jak dla mnie co stanowi o potędze tego kawałka to warstwa instrumentalna, a to zwłaszcza słychać w solówkach, gdzie słychać popis na miarę wcześniejszych albumów. No i tak zabujani na maksa z zwalniamy przy „As Long As Ifall”- od razu uprzedzę was, że nie ma tutaj mowy o mocnym łojeniu dupska. Po prsotu bardzo miły kawałek, który ni to chłodzi ni to grzeje! Szczerze, wolę ten numerek niż rais and fall,czy choćby take me home. Riff, jest w miarę łatwo wpadający w ucho, Deris również daję radę! No i solówki również trzymają się kupy, więc chyba nie co narzekać! Wg mnie warto umieścić czasami troszkę wolniejszy kawałek, który dobrze rozluźnia słuchacza przed mocną dawką , tego co ma nastąpić po tym utworku. Choć utwór nie jest zły to i tak znów uważam, że zespół źle trafił z singlem. No jak taki popowo- rockowy kawałek ma zachęcić? W sumie utwór ma sporo cech z ballady. No nieco uśpieni przez poprzedni numerek od razu budzi nas kolejny killer „Paint new World” dla mnie kolejny utworek ,który mocno kopie w tyłek. Uważam ,ze numer ma same zalety, i żadnego minusu. Do plusów zaliczę na pewno,świetną grę Saschy i Micheala. Chłopcy zrobili na mnie ogromne wrażenie. Prawdziwy power metaolowe granie , na bardzo wysokim poziomie. Na uwagę zasługuję ciężar, który został idealnie połączony z świetną melodyjnością( nie wiem czy tylko ja tak mam, ale momentami słyszę w tym utworzę The Dark Ride, czy choćby Rabitt Dont Come Easy). W skrócie każdy członek zespołu dołożył starań,żebyśmy otrzymali zajebisty killer, który brzmi naprawdę świeżo. Warto dodać, że to jeden z najlepszych utworów zespołu ostatniej dekady. Utwór autorstwa Weikatha i Gerstnera.
Dalej mamy bardzo melodyjny 'Final Fortune”, który powala słuchacza świetnymi partiami gitarzystów, zajebistym popisem Derisa, który naprawdę idealnie pasuje do takich porywających kawałków. Utwór brzmi nieco jak nieco odmieniony „I want Out” a to pewnie ja tylko tak mam. Utwór jest lekki w odbiorze, jest skoczny podczas zwrotek i podniosły podczas refrenu. Warto podkreślić, że utwór skomponował Markus i po raz kolejny to on tworzy najlepsze utwory na albumie. Jest kolejny mój ulubiony numerek na tej płycie. Później mamy świetny „The bells Of The Seven Hells”, który jest troszkę wzorowany na Ocassion Avanue.W skrócie: jeden z najmocniejszych i najszybszych kawałków na tym albumie. Prawdziwy niszczyciel, no mój nr1.
Na pewno album byłby lepszym albumem bez takiego „Falllen to Pieces”- który nie jest ani balladą, ani jakimś tam killerem, przy którym włosy stają dęba.Po prostu jest to taki bardziej klimatyczny i bardziej zróżnicowany utwór, który nie ma ani ciekawego refrenu, ani melodyjnego riffu. Dla mnie to jest jeden z najgorszych utworów na tym albumie. Bardzo ciekawym utworem jest „I.m.e”.-bardzo przyjemnie się go słucha na tle tych mocnych killerów, które mieliśmy okazje usłyszeć wcześnie. Utwór jest krótki i bardziej nastawiony na techniczne granie. Może nie ma szybkości, ani drapieżności. Ale jest ciężar, jest prosty i chwytliwy refren i całościowo brzmi to jak kawałek wyjęty z „Better than Raw”. Po raz kolejny autorem jest Deris.Kolejnym gniotem na albumie jest wg mnie niezbyt udany „I can do it”- porażka pana Weikatha. Dla mnie jest to za bardzo wesołe, za bardzo takie jakieś rozlazł. Wg mnie najsłabszy utworek , którego można było zastąpić jednym z drugiej płyty(mam na myśli tej bonusowej z digipacku, bo tam są kompozycje, które biją nie jedną kompozycją zawartą na właściwym albumie). Ale zespół kolejny raz stara się naprawić swój błąd po niezbyt udanym ican do it! No serwuje nam kolejny mocny utwór w postaci „Dreambound” ,który zawiera wszystko co jest wizytówką tego zespołu. Świetny wstęp, który od razu zapowiada jazdę na maksa. I tak się też dzieje, kiedy wkracza bardzo szybki i zarazem bardzo melodyjny riff, którego mógłbym słuchać w kółko. No ale cóż szybko roztajemy się z riffem , i przechodzimy do zwrotki nr.1 która jest naprawdę w stylu helloween! Deris śpiewa bardzo imponująco, a w tle słychać tylko bas Markusa oraz pana Daniego i później dobiera słyszymy nieumiarkowane umiejętności obu gitarzystów. Nie wiem jak wam ale mnie ten refren powalił na ziemie. To jest Helloween jaki kocham. Później wkracza zwrotka nr.2 i już jest naprawdę gorąco. Bo panowie od razu podkręcili śruby i jest naprawdę cholernie ostro! Potem również mocno jest podczas solówek, które pokazują jak panowie świetnie się rozumieją i nic im nie przeszkodzi.
Tak to jest to co lubię w helloween. Sami posłuchajcie a zrozumiecie co mam na myśli.
I ostatnim mocnym punktem albumu jest „Heaven tell No lies”- który jest na pewno kolejnym świetnym kawałkiem, który niszczy nas naprawdę idealną pracą gitarek oraz naprawdę świetna forma Andiego! Dla mnie ten refren to istne dzieło pana Markusa, który jest autorem tego nagrania.
Świetny refren, który od razu wpada w ucho! Kolejny zajebisty utwór, który ukazuje piękno tego bandu no i również nietuzinkowe umiejętności Markusa jako kompozytora! Brawo, bo jest naprawdę czołówka tego albumu!

Otrzymaliśmy naprawdę solidny album, który jest zróżnicowany i którego naprawdę świetnie się słucha pomimo kilku niezbyt udanych numerków:mowa tutaj o przeciętnym As long As I Falls, średnim Fallen To pieces i słabym I can Do It. Zamiast tego mogli wrzucić te 2 bonusowe tracki i byłoby naprawdę zajebiście. A tak jest tylko bardzo dobrze. Uważam,że zespół nabrał sił i stworzył album, który jednak mimo wszystko nie ma tylu wypełniaczy co Keeper 3 i dlatego pod tym względem jest lepiej. Album naprawdę zawiera mnóstwo mocnych kilerów,k tóre nieźle łoją tyłek od samego początku po sam koniec.
W moim przypadku album zrobił na mnie pozytywne wrażenie, bo spodziewałem się gorszego albumu. Tak nie jest źle, ale rewelacji tez nie ma.
Dla tego album dostał u mnie 7/10 Za swój styl jaki prezentuje, za zróżnicowanie, które nie do końca wypaliło, no i za pracę jaką włożyli w to zarówno Deris jaki gitarzyści i cała reszta zespołu!
Uważam,że tragedii nie ma i mimo wszystko warto znać ten album.

środa, 20 lipca 2011

KALMAH - For the revolution (2008)

Pamiętam jak dziś, rok 2008 kiedy to pewna osoba poleciła mi zespół o nazwie Kalmah, który gra no właśnie. Ni to melodyjny death metal, ani power metal, ale można to określić w sumie jako extreme melodic metal. W roku 2008 zespół wydał kolejny swój długograj o nazwie „For The Revolution” i rewolucja jest w porównaniu do poprzedniego „Black Waltz” jest powrót do korzeni, a więc grania sprzed wg mnie najcięższego albumu. Przede wszystkim zespół powrócił do szybkiego i drapieżnego grania, co mnie oczywiście bardzo ucieszyło. Ponadto melodie są wyraziste i takie markowe jeśli chodzi o ten zespół, z żadnym innym zespołem nie da się ich pomylić. Mamy dużo harshu i brutalności, która najwyraźniej jest pozostałością poprzednim albumie. Album zawiera 9 utworków, które prezentują naprawdę wysoki poziom jeśli chodzi o muzykę w tym klimacie. I przyznam że są to utwory bardzo oryginalne. Nie ma kopiuj w klej. To jest właśnie cały Kalmah nie da się ich pomylić z innym zespołem.

Puszke pandory otwiera znakomity tytułowy utwór- „For The revolution
Jeden z moich ulubionych numerków z tej płyty. Solidny i potężny za każdym razem. Rzuca na kolana nawet tych co nie lubią takiego grania. Jest brutalność, ale oswojona przez melodie, które od razu chwytają, bo są naprawdę są jedyne w swoim rodzaju. Pekka i Antti Kokko nie raz przekonają o swoim nadzwyczajnym talencie jeśli chodzi o grę na gitarze. Gdy inni grają oklepane i średniej klasy melodie to tutaj panowie wygrywają nam bardzo energiczne i łatwo wpadające melodie, które nie raz nasuną nam odmianę melodyjnego death metalu, ale trzeba zaznaczyć, że Kalmah prezentuje nie co inny styl. Jest tutaj jak i na całej płycie nieco mroczny, bagienny klimat. To co mnie zaskoczyło przy pierwszym odsłuchu to genialna mieszanka brutalności i melodyjności. Refren w tym utworze jest bardzo koncertowy i jeszcze to zwolnienie. Niby mamy 5 minut, a utwór i tak oferuje sporo ciekawych motywów. Sekcja rytmiczna, a więc bas i perkusja nasuwa mi przede wszystkim „The Black waltz”. „Dead Man's Shadow” zapewne nie jednemu kojarzy się z black metalem. A to za sprawą nieco wolniejszego tempa i bardziej stonowanego riffu. Także i tutaj melodie grają pierwsze role. Słychać wysunięte klawisze, które prezentują atrakcyjne melodie, ale jednak najlepiej wypadają zmiany motywów, a to raz wolniej, a to raz szybciej. Trzeba podkreślić, że utwór został wyposażony w jedne z najlepszych solówek na płycie. Ogólnie utwór ma klimat i ducha poprzedniego albumu. „Holy Symphony Of War”- to bez wątpienia następny killer na tym albumie. Od samego początku oczarowuje słuchacza szybką pracą gitar i właściwie riff jest bardzo energiczny. Utwór nieco rycerski, a to za sprawą czystych chórków w refrenie i na takie utwory warto czekać, kolejne kilka lat. Słychać tutaj właśnie powrót do wcześniejszych albumów. Również i tutaj nie zawadza element, który jest wręcz ostoją tego albumu. Mowa o solówkach.
Poziomem również nie odstaje 'Wings of Blackiening” gdzie też słychać wcześniejszy okres zespołu. Znów mamy dużo ciekawych melodii, motywów i chyba najciekawiej prezentują się klawisze. Jak dla mnie jest to kolejny energiczny utwór z ciekawą sekcją rytmiczną. Typowej ballady może i nie ma. Ale za takową można uznać „Ready For Salvation” i jak dla mnie jest to killer, pomimo tego że nie ma takiej brutalności, takiej szybkości i drapieżności. Ale klimat i melodie świetnie współgrają z tym co wcześniej słyszałem. Trzeba przyznać, że utwór mimo tego, że mamy harsh i ciężkie brzmienie to i tak ma spory ładunek emocjonalny. Tak melancholia jest tutaj wszechobecna. Tak jak i poprzednie tak i „Towards the sky”nie obniża poziomu albumu. Co jest charakterystyczne dla tego utworu to skoczne tempo i melodie. Ogólnie główny motyw który słychać już na początku utworu bardzo fajnie buja. Ale utwór ma też drugie oblicze, a mianowicie bardziej stonowane i mroczniejsze. Oba światy idealnie się uzupełniają i nie kolidują ze sobą.
Choć poziom jest tutaj diabelnie równy i ciężko coś wybrać spośród tych killerów jeden taki najlepszy, to jednak ja od pierwszego dosłuchania miałem już swój numer 1. A jest nim nic innego jak „Outremer” mam tutaj szybkość, drapieżność i naprawdę świetną partię wokalną, które też ma dwa oblicze. Ale melodie to podczas refrenu, to w solówkach zniszczyły mnie. Niesamowita kompozycja. Nie wiem czemu ale właśnie refren i owa melodyjność opętała mnie od samego początku. Bez wątpienia najlepsza kompozycja jak dla mnie. A żeby nie było tutaj też perka i solówki są jakby lepsze niż w przypadku poprzednich utworów. Imponujący jest też „Coward”. Zachwyca przede wszystkim stonowany i bardzo melodyjny riff. Ciekawie brzmi to w wolnym tempie. Oczywiście są też zmiany temp, motywów, a takie kompozycje zawsze są pożądane. Klawisze są bardzo znaczące dla tego kawałka. Like a Slave” słychać w riffie nieco klimatów z folkowego grania. Oczywiście kawałek jest tak samo genialny jak pozostałe. Jest tutaj bardzo melodyjnie i szybko. Jednak najbardziej porywa mnie za każdym razem refren oraz duża dawka atrakcyjnych melodii.

„For The Revolution” to album bez skazy, pełen brutalności i melodyjności i trzeba przyznać, że w roku 2008 album nie miał sobie równych. Mamy tutaj zróżnicowany materiał a to wszystko przedkłada się na najlepszy moim zdaniem album zespołu. Każdy utwór utkwił mi w pamięci, każdy z nich jest dla mnie tak samo niszczący. Skoro nie ma wad, nie ma zastrzeżeń to czemu nie dać maksymalnej oceny? Nota; 10/10 Gorąco polecam. Dobry album żeby zacząć przygodę z tym zespołem.

SILENT FORCE - Walk the earth (2007)

Czy S-f to tylko Iron Savior, Space Odyssey i Stratovarius?
Ano nie a ostatni album niemieckiego Silent Force jest tego najlepszym dowodem.
Bo " Walk The Earth" ma właśnie taki klimat nadający się do tematyki s-f, i choć tutaj jest ona bardziej pod fantasy to jednak nie można odmówić tutaj klimatu spod znaku sience fiction.
To, że nie nagrają drugiego „ Worlds Appart” każdy wiedział, ale że nagrają nie wiele gorszy album nikt się nie spodziewał, nawet ja. Choć rok 2007 był bogaty w ten gatunek, to jednak kto jak kto ale Silent Force utrzymał poziom i nie zawiódł swoich fanów, a nie którym sprawił miła niespodziankę, nawet tym co w nich nie wierzyli. To czym album może się różnić od poprzedniego to tym że tutaj klawisze odgrywają znaczącą rolę, to one stanowią o bardzo dobrym poziomie tego albumu i tworzą niezwykły klimat. Choć muzycy zostali ci sami, to jednak styl faktycznie uległ zmianie, nie wielkiej ,ale zawsze to zmiana. Co do albumu, to mam nie odparte wrażenie, że jest tutaj nieco nie równo pod względem poziomu utworów, bo mamy faktycznie parę perełek, ale niestety znajdą się też słabsze utwory, które wymagają dopracowania. Bo jeśli chcecie szukać wad wśród produkcji czy też formy muzyków to może to być nie wykonalne, bo tutaj ciężko się do czegoś przyczepić,coś potępić skoro jest to dobre. Tak więc,problem tkwi w kompozycjach i nie mam tu na myśli wykonania,aranżacji, lecz pomysłu na same utworu. Bo z tego co słychać to zawiódł właśnie ten drugi czynnik, zabrakło pomysłów na 12 utworów, które trafiły na album.

Gdy słucha się takiego otwieracza- „Man & Machine” to ma się wrażenie, że album będzie tak samo dobry jak poprzednik. Niezwykły wokal, który jest wspomagany przez bardzo podniosły chór. Oczywiście duże brawa za warsztat muzyczny. Drugą perłą jest tytułowy kawałek- „Walk The Earth”, który może i brzmi znajomo, ale sztuczka polega na tym, żeby umiejętnie to zrobić i zatuszować, tak żeby nikt cię nie oskarżył o mistyfikację i im się to udało, bo ciężko określić źródło pomysłu na ten utwór. Dobry start czyż nie? Idąc za ciosem trzecią perłą jest szybki i prawdziwy killer - „ Point of No Return”. Takie utwory zawsze się słucha z zachwytem i jak słychać zespół nie wyszedł z wprawy przy szybkich, pełnych energii utworach.I teraz się zaczną schodki. Bo 3 genialne utwory za nami, a „In From the Dark” jest co najwyżej dobry. Ratuje go niezła praca gitar oraz całkiem udany refren. Hmm dziwnie się zaczyna „The King Of Fools” co nie? I ciekawie czyżby się domyślili, że za tym nijakim wstępem kryje się jeden z najlepszych utworów na płycie? Raczej Nie.Utwór ma bardzo imponujący riff oraz niezwykłą melodyjność. Ale nie tylko instrumentalnie niszczy, bo również świetnie sobie radzi Cooper, ba jest to najlepszy utwór pod tym względem. Totalną klapą jest „The Child Within”, na szczęście szybko złe wrażenie zaciera kolejna perła na tym albumie - „Goodby My Ghost”, który ma najlepszy refren!
Nigdy nie ceniłem reguły, żeby praktycznie na każdym power metalowym albumie była ballada, bo nigdy nic nie wiadomo co z tego wyniknie i w przypadku Silent Force i „ Walk The Earth” moje obawy się spełniły, bo „Save Me From Myself „ to miałka ballada, w której nie ma się czym zachwycać. O wiele lepiej się prezentuje „My Independence Day”, który wg mnie jest najcięższym utworem, ale w żadnym wypadku nie od różnią się od stylu jaki zespół prezentuje na albumie. Natomiast w „Blind Leading the Blind” bardzo cenię sobie wysunięty bas.
Na deser dostajemy 2 świetne utwory: „Running Through the Fire „ , „Picture of a Shadow”.
Są one szybkie, krótkie i bardzo melodyjne, ale wierzcie mi są one mocnym punktem albumu.

Jeśli chodzi o power metal w roku 2007 to był to udany rok i co ważne było w czym wybierać.
Choć Silent Force żadnej rewolucji nie zrobił, ani nie pokonał innych to jednak nie ma się czego wstydzić, bo nagrali naprawdę bardzo dobry album, który powinien się spodobać fanom tego gatunku. Najważniejsze jest to, że nie spadli poniżej swojego poziomu, ani tez nie zaczęli pogrążać się w innym stylu. Za porządny warsztat muzyczny i miłe wrażenie z odsłuchu, należy się przynajmniej 7/10.

wtorek, 19 lipca 2011

WARDRUM - Spadework (2011)


Ci którzy znają zespół Uli Jon Roth  z pewnością ucieszył fakt, że wokalista tego zespołu Piero Leporale uzupełnił skał nowego powstałego zespołu o nazwie Wardrum,  który tak naprawdę narodził się z inicjatywy innego człowieka. Tym, który stworzył ten zespół był perkusista Stergios Kourou znany skądinąd z Horizon's End. Właściwie trzeba podkreślić, że większość członków tego zespołu to byli członkowie tego zespołu. I tak w roku 2010 zespół pracował w pocie czoła nad debiutanckim albumem, który miał mieścić się w rejonie gatunku power/heavy metalu z elementami progresywnymi. Szum narobiony przez media, słuchaczy i fanów został zrobiony i co nie którzy czekali na ten krążek. „Spadework” bo tak się zwie ich pierwszy album zdobi dość ciekawa okładka narysowana przez Michała Karcza. Do koga skierowana jest muzyka tego zespołu? No przede wszystkim do fanów tradycyjnego heavy metalu a więc fani Judas Priest, Dio, Crimson Glory czy też innych tego typu zespołów. Na album trafiło skromnie bo skromnie 10 utworów.

Zaczyna się dość niezbyt porywająco bo od „The meaning of Forever” i jest to co najwyżej dobry utwór bez większych zachwytów. Dlaczego? Monotonne to jest jak na mój gust. Riff obstukany i nijaki, pozbawiony jakiegoś charakteru. Nawet melodie jakieś takie przytłumione i co jedynie zapada w pamięci to partie wokalne. Nie powiem technicznie wszystko jest ok, ale nie raz się przekonałem, że nazwiska i mocne brzmienie to nie wszystko trzeba też umieć tworzyć melodie i genialne kawałki, pod względem kompozycyjnym. Oprócz partii wokalnych mocno zapadają w pamięci solówki, tak wręcz inne niż cały utwór. Energiczne, szybkie i melodyjne, no szkoda bo jest nie dosyt i to już przy pierwszym otworze. Bez wątpienia jednym z najlepszych utworów na płycie jest taki „Crest of the wave” i tutaj mamy  inne oblicze zespołu, i tak jakby czytali w myślach i zagrali tak jak tego oczekiwałem na samym wstępie. Energicznie, z pomysłem i przede wszystkim melodyjnie. Tutaj pod tym względem jest atrakcyjny. Ma przebojowy refren i porywające tempo. Riff jest ozdobą tego kawałka, prosty i choć brzmi znajomo jest jednym z najlepszych na płycie. Nieco innym kalibrem jest „In Dependence” i choć z jednej strony mamy pomysł na ciekawą partie gitarową to jednak monotonne granie, wolne tempo i nie atrakcyjne melodie nieco ostudzają nasz zachwyt. Ot co średniej klasy heavy metalowy kawałek. Jedynie refren i riff stwarzają jakieś pozory, bo reszta od razu nadaję się do kasacji. Ciepłych słówek nie mogę napisać o „Yesterday” próba bycie gwiazdą progresywnego rocka nie wychodzi im tutaj najlepiej. Nieporadność wychodzi tutaj na każdym kroku. Nic tutaj dobrego nie mogę wychwycić, a to smętny refren i nudny riff i wszystko brzmi tragiczne na tyle, żeby mówić o najgorszym utworze na albumie. Lepsze wrażenie robi „Circle of hate” choć i tutaj zespół szczędzi dobrych melodii i jakiegoś bardziej wartościowego grania. Granie dla grania i nic ponadto. Szkoda, bo zespół ma potencjał, ale go nie wykorzystuje. Średnie tempo i nieco toporne dźwięki odpychają słuchacza i coraz bardziej zniechęcają do dalszej części. Pisałem na wstępie o progresywnych elementach i właśnie tego gatunku najwięcej zespół przemycił w tytułowym „Spadework”. Po raz kolejny nie ma szału, ale nie ma też totalnego poniżenia. Jest tam jakieś urozmaicenie, jest nawet melodyjne granie, ale za mało to chwytliwe i w ostatecznym rozrachunku wychodzi nic tylko kolejne dobre rzemiosło. Bez polotu i finezji. Szkoda, bo po raz kolejny mogło być z tego utworu coś więcej niż 7 minutowy średniak. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest też „Turn About” i jest to ballada. No piękna rzecz, choć warstwa instrumentalna jest skromna. Ale nie zawsze ilość i przepych przedkłada się na jakość. Jak to ballada wzrusza i zachwyca słuchacza i nie raz przekonuje, że na heavy metalowych albumach też trafia czasami piękna muzyka, która z metalem ma nie wiele wspólnego. I jest co raz lepiej co słychać w „Soultrip” kolejny idealny przykład, jak powinien brzmieć album. Energicznie, z pomysłem, a nie stagnacja i posuwanie nudnego grania. Riffy nie są toporne i nie słuchalne, melodie nie są smętne i nie atrakcyjne, a melodie są przyjazne dla ucha, a więc mamy utwór zupełnie inny  niż poprzednie. No gdyby miał więcej tutaj takich utworów, to bym rozważył kandydaturę tego zespołu do miana odkrycia roku, ale tak niestety nie jest. Niestety to co wróżyło lepszą końcówkę szybko pryska za sprawą „Inner God” i tutaj mamy przykład, że nie wystarczy mieć utalentowanego gitarzystę który wygrywa atrakcyjne partie, ale trzeba mieć kompozytora, który zrobi i ułoży to wszystko do kupy, tutaj to brzmi niczym granie przez amatorów. Wszystko zlewa się w całość, bo utwory niczym od siebie nie różnią, podobne tempo, podobne riffy, melodie, no i te smętne granie, który towarzyszy słuchaczowi nie mal przez cały album. Mojego nastawiania do albumu nie zmienia „Last Neverland”, który również niczym się nie wyróżnia i jest to dobitka, gdyż 6 minut smęcenia bez jakieś wizji jest dla mnie ciosem poniżej pasa. Z czym do ludzi? Z tą papką dźwięków, gdzie nic nie gra ze sobą, a wszystko jest chaotyczne.

Zmarnowany potencjał jak dla mnie, jeśli chodzi o ten zespół bo mają utalentowanych muzyków, ale to nie wystarcza, żeby zaistnieć na rynku. Trzeba umieć tworzyć dobre kompozycje, a tego talentu panowie nie mają. W sumie są nie pierwszym i nie ostatnim zmarnowanym potencjałem w tym roku. Dla album jest przeciętny, a raczej nie słuchalny. 3 -4 utwory jako tako mnie rozgrzały,  ale to wszystko. Szampana nie ma co otwierać, bo album raczej zaciągnę pod kategorie: rzemiosło. Z sesji słuchowej nic nie wyniosłem poza nudą i zmęczeniem. Nota: 3.5/10 i odradzam oczywiście.

poniedziałek, 18 lipca 2011

BRAINSTORM - Downburst (2008)

Kiedy znalazłem w końcu trochę czasu wróciłem do Brainstorm – Downburst.
Na pewno album był oczekiwany przez dużą grupę słuchaczy, no bo jak można przejść obojętnie obok takiego zespołu? Zespół znany i ma dość znaczące miejsce w tym gatunku.
Ale czy nagrali swój najlepszy album, który na mieszał w rankingach? Raczej nie, ale jest to album którego nie muszą się wstydzić, bo jest to bardzo dobra rzecz w tych kręgach.
A, że znalazły się o wiele lepsze rzeczy w tym roku to już inna sprawa.
To tak na wstępie.

Ale jak to wszystko się przedstawia w zawartości?
No więc panowie jakby poszli w kierunku heavy metalu, ale i porządne power metalowe wystąpi gdzie nie gdzie,ale od pierwszych sekund słychać, że zespół postanowił nieco zróżnicować swoją muzyką co zresztą im wyszło, bo nagrali materiał inny niż się spodziewała większość fanów,ale powodów do narzekań nie ma. Bowiem mamy 10 zróżnicowanych kompozycji utrzymanych na wysokim poziomie . Już otwieracz „Falling Spiral Down” to kawała porządnego łojenia. Od razu słychać wycieczkę w nieco cięższe horyzonty muzyki. Ale nie zatracili melodyjności,rzekł bym nawet że jest jej tutaj w cholerę. Riff choć ciężki to jednak melodyjny,a reszta również bardzo chwytliwa,no choćby refren, który od razu siadł mi w głowie, a najlepszym tego dowodem są solówki, które również są diabelnie melodyjne. Co by nie powiedzieć o tym utworze, jest to bardzo dobry otwieracz. Jednym z moich ulubionych utworów na płycie jest „Fire Walk With Me” -nie jest to jakiś szybki utwór czy coś, ma raczej wolne tempo, ale poraża pomysłem oraz chwytliwym refrenem, jednym z najlepszych na płycie. Zaś kolejny utwór to „Stained with Sin”i jest to najkrótszy utwór na płycie i wg mnie jest on trochę słabszy od dwóch poprzednich utworów. Nie ma takiej siły przebicia, nie ma zbytnio czym się zachwycać, bo riff jest smętny, a refren też nie przemawiający do mnie. Natomiast o szybsze bicia serca przyprawia mnie taki „Redemption In Your Eyes” i jest to prawdziwa perła. Szybkie tempo, znakomity refren czy też ostre partie gitarowe, to się nazywa przebój panowie.
Mocnym punktem albumu jest bardzo piękna ballada- „End In Sorrow”. Utwór słucha się tak przyjemnie, że nawet nie wiemy kiedy wskakuje już utwór nr. 6 „How Do You Feel” i jest to kolejny krótki utwór trwający nie całe 4 minuty, ale to nie robi mi różnicy w tym przypadku, ważne że utwór fajnie buja. Można tutaj się delektować naprawdę dobrą pracą gitar. I kolejną perłą na albumie jest „Protect Me From Myself” prawdziwy killer, szybki i bardzo energiczny. Nie sposób nie lubić tak rytmicznego utworu, tutaj wszystko jest perfekcyjne, refren,riff oraz popisy gitarowe.
Dobrze prezentuje się „Surrounding Walls” i choć jest to wolny utwór to i tak wybija się pod względem melodyjności i dobrego refrenu. I kolejnym killerem na albumie jest „Frozen”, który jest jedną z ostrzejszych kompozycji z imponującą sekcją rytmiczną i ten unikatowy i jakże chwytliwy refren. Cóż tu chcieć więcej skoro wszystko tutaj błyszczy? Nawet solówki przyprawiają mnie o dreszcze. A album zamyka nieco wolniejszy „All Alone”,ale w żadnym wypadku nie jest słaby czy coś. Spokojnie mogę go postawić obok tych najlepszych na albumie.
Dobre zakończenie albumu, które pozostawia dobre wrażenie po sobie stawiając album w dobrym świetle.

Co można więcej powiedzieć o muzyce na „Downburst”?
Produkcja płyty jak zawsze bardzo dobra,ale jest to podstawa każdej znanej niemieckiej kapeli. Muzycy też dają z siebie 7 poty żeby wszystko dobrze wyszło i mogą być z siebie zadowoleni, bo wypuścili na rynek naprawdę bardzo dobry album godny nazwy Brainstorm. Co z tego, że nie udało im się nim zwojować świata, co z tego że wyszły lepsze rzeczy,ale album w dyskografii Brainstorm broni się i robi dobre wrażenie,ba może się nawet podobać a to już duży sukces.
Album jest równy i praktycznie ma 1-2 nieco słabsze momenty, ale to wszystko. Reszta znakomicie się prezentuje, to też nie mam podstaw żeby dać mniej niż 8/10 !
Bardzo dobry album i szczerze mogę go polecić fanom niemieckiego grania.

niedziela, 17 lipca 2011

LEATHER BOYS - Real Leather (2011)

Leather Boys brzmi jak jeden z wielkich utworów Accept, ale nie tylko. To także nazwa nowo powstałego zespołu grającego glam/ metal/ hard rock. Zespół powstał z inicjatywy Luisa A.h oraz Lusia M.D poniekąd znani bardziej z zespołu grającego grind core- Vistrimir. Panowie jednak chcieli stworzyć zespół który będzie prezentował hard rocka lat 70/80. Zaczęli pracować nad utworami i potem do kompletowali basistę Javiego oraz gitarzystę Ricardo B. H który jest bratem L.A.H. Tak narodził się debiutancki zespół, który jest pełen humoru i radosnego grania. Nawet panowie mają dystans do tego co robią, a świadczą o tym także ich śmieszne ksywki typu skórzany kutas, skórzany osobnik, który rżnie wszystko co się rusza itp. Jest rok 2011 i światło dzienne ujrzał ich debiutancki album „Real Leather” i muszę przyznać takiego radosnego glam/hard rocka jeszcze nie było w tym roku. Ta radość i niektóre teksty nasuwają mi na myśl Ac/Dc z Bonem Scottem.

Już sam wstęp w postaci „Real Leather” brzmi niczym wstęp z Helloween „Starlight” a mianowicie poszukiwanie stacji radiowej i już tutaj słychać śmieszny odgłos orgazmu kobiety i już wiadomo, że będzie to radosna muzyka z dystansem muzyków do tego co robią. Już przy takim „Leather Boys shout Rock” słychać sporo wpływów, ale najwięcej jednak słychać Ac/Dc zwłaszcza w momencie gdy z głośników wydobywa się riff i gdzieś podobny wygrywał Angus Young w Ac/Dc. Refren też taki radosny i bardzo chwytliwy i przybliża nam klimat lat 70/80. Krótki czas trwania to cecha, która będzie towarzyszyć każdemu utworowi. „Long Road” też słychać Ac/Dc ale nie tylko. No bo zalatuje momentami tez jakimś country rock. Słychać też Kiss podczas refrenu, podobne brzmienie refrenu i ta partia gitarowa. No całkiem przyjemna dla ucha krzyżówka. Z tym, że fajnie się tego słucha w aucie. Bo w zaciszu domowy już tak nie podnieca, nie porywa aż tak. Jak dla mnie tylko dobry kawałek. Odgłos syreny nie raz rozpoczynał utwór i nie raz był to bardzo dobry utwór. Czy „Halo of Hell” znów słychać trochę z elektryków, trochę z Kiss i znów nie ma 100 % zadowolenia. Riff może i ciężki, ale nie chwyta, jakoś monotonie to zostało zagrane, bez werwy, bez dzikości i szaleństwa. A przecież rock jaki panowie chcą grać musi porywać. Refren też niczym specjalnym nie jest i strasznie przynudza. Niestety nic ciekawego tutaj nie znajdziemy. Śmieszna nazwa kolejnego utworu tj. „Online Teacher” mogłaby sugerować lepsze granie, niestety jest tylko troszkę lepiej. Jest nieco ciekawszy riff, zagrany nieco pod Ac/Dc ale trzeba mieć pomysł na granie takich riffów, tutaj tego nie uświadczyłem. No i ten nieco wiejski refren. Już chce się skakać z radości, ale takie refreny jak ten nieco przybija, nieco usypia i właściwie zostaje w głowie wyłącznie śmieszna nazwa utworu. Cóż jeśli wcześniej była śmieszna nazwa to co powiecie na „Rock'n Roll and Blow Job”? Tym razem granie pod Ac/Dc i nieco szybsze tempo pozwalają nam się wyszaleć i poczuć prawdziwą moc rockn' rolla. Tak słychać tutaj stary dobry Ac/Dc. Riff zaliczyć do najlepszych na płycie, zresztą jak cały utwór. Jak by tak brzmiał cały album, to o wiele lepiej by się tego słuchało. Niestety kolejny utwór „Searching For bad girl” nie ma już takiej werwy, jest granie dla grania, nie ma nic ciekawego, są smętne partie gitarowe oraz średniej klasy refren, który bardziej śmieszy i irytuje niż zachwyca. Uff dzięki o Boże, że „Tunning Girl” to kolejna petarda i o wiele lepsza kompozycja. Jest znów energia, jest znów rock n rollowy duch. Jest to przede wszystkim chwytliwa kompozycja, która buja od początku. Oczywiście znów Ac/Dc się kłania podczas głównego riffu. Refren też prosty, ale przemyślany i zapada w pamięci. Kolejny przykład jak powinien zespół grać aby zadowolić słuchacza. Jak dla mnie zupełnie nie trafiony „Thisty of Blood” gdzie zespół chciał przemycić trochę Black Sabbath w riffie i jakoś do mnie to nie przemawia. Co za dużo w utworze, to nie zdrowo. Utwór należy zaliczyć do najcięższych na płycie i jedynie co jest warte tutaj uwagi to partie gitarowe, włącznie z ciekawie zaaranżowanymi solówkami. „Sweet Easy Girl” tutaj też sporo się wynudziłem, pomimo tego że jest taki nieco skoczny. Im śmieszniejszy i bardziej seksistowski tytuł tym lepszy kawałek i pewniak, że będzie ostro. Tak jest w przypadku zamykającego „Valley of Broken Dicks”. Ac/Dc pełną parą. Jest szybko i bardzo energicznie. Jest Rock'n Roll i chwytliwość. Taki Leather Boys byłby lepszy i bardziej energiczny. Niestety takich utworów na tym albumie jest jak na lekarstwo.

Cóż dla fanów Ac/Dc może być ten album ciekawym kąskiem, ale uważam że spokojnie można wybrać te 4-5 utworów takich bardo dobrych, a resztę można spokojnie pominąć, bo nie jest to jakieś genialne granie. Pomysł i styl jest. Brakuje tylko talentu do komponowania. Potencjał jako taki jest, więc jest też nadzieja, że w przyszłości wydadzą coś dobrego. Album jest nie równy i nie przemyślany, ale kilka kawałków było bardzo dobrych. Ogólne wrażenia: mogło być lepiej. Nota : 5/10 i średnio polecam.

sobota, 16 lipca 2011

PRIMAL FEAR - Primal Fear (1998)

Ralfa Scheepersa powinien znać praktycznie każdy fan power/heavy metalu, a to choćby z kilku powodów jak choćby to, że jest jednym z najlepszych krzykaczy, to że był członkiem Gammy Ray i Tyran Pace, to że miał spore szanse być członkiem słynnego Judas Priest, ale przegrał pojedynek z Ripperem oraz najważniejszy powód...założył PRIMAL FEAR.
Tak, nie poddał się pomimo tylu przejść, a wręcz przeciwnie, zmobilizował się do do założenia wraz z kumplami z dzieciństwa zespół, którego celem było grać tak jak Judas Priest za czasów Roba Halforda i kiedy sam Judas Priest wydał Jugalatora, który był czymś innym niż dotychczasowe albumy, to zgadnijcie gdzie fani szukali alternatywy?
Właśnie w Primal Fear, który postanowił kontynuować to co judaszowy kapłan skończył na painkillerze i komu jak komu, ale im się to udało. Wciąż są porównywani do judasów, wciąż się mówi o nich jako Niemiecki odpowiednik Judas Priest, a wystarczy posłuchać ich albumów, żeby się o tym przekonać. Primal Fear wydał debiutancki album w 1998 r i został on zatytułowany po prostu „Primal Fear” i nie do końca można nazwać to debiutem, bo każdy z muzyków ma znakomitą przeszłość i praktycznie mają doświadczenie w tym co robią i każdy słuchacz usłyszy, że nie mamy do czynienia z młodymi, przestraszonymi młokosami, którzy nie wiedza jak się zabrać za to. A sam album był i wciąż jest nie lada gratką dla fanów power/heavy metalu oraz fanów Judas Priest, bo album zawiera świetny materiał, który imponuje swobodą, drapieżnością oraz melodyjnością, a duch JP jest praktycznie cały czas słyszalny. Ale czy jest to minus, że czerpią garściami od pionierów? Jasne, że nie. Jeśli ma się to przyczynić do nagrania tak świetnego albumu jak „Primal Fear” to jestem jak najbardziej za!

Co można powiedzieć o samym albumie? Ano to, że jest to jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Ralf z Primal Fear. Album pomimo czasu wciąż brzmi świeżo, wciąż potrafi zniszczyć ostrym głosem Ralfa, mocnym brzmieniem oraz nie banalnymi utworami, gdzie praktycznie większość z nich to wielkie przeboje, które należą do największych hiciorów tego zespołu.
Mogło by się wydawać, że na albumie tego typu nie będzie zróżnicowania, że będzie tylko łojenie w kółko, ano właśnie nie. Bo mamy tutaj różnego rodzaju killery, a pierwszą grupę stanowią te ,które są bardzo szybkie,ostre i cholernie melodyjne ( „Chainbreaker”, „Silver & Gold”, „Formula One”, „Nine Lives” czy też „Thunderdome”) i to właśnie ten typ killerów z dominował album .
Ale Primal Fear to nie tylko szybkie utwory, bo znajdziemy tutaj też kompozycje, które są bliższe heavy metalowi niż powerowi. Utwory, które cechują się powolnym,cięższym riffem, nieco wolniejszym tempem, a sam refren aż się prosi o tą kategorię i do takich utworów śmiało zaliczam : „Running in The Dust” , „ Dollars” czy też „ Battalions of Hate”.
Jeśli o mnie chodzi to prawdziwą perłą i ozdobą tego albumu jak i zespołu jest „ Tears Of Rage” i jest to najspokojniejsza kompozycja na albumie i zarazem najdłuższa!I tutaj jest jakby może mniej JP, a więcej samego Primal Fear. Choć jakiś drapieżnych riffów, szybkiego grania nie ma to jednak utwór niszczy swoją genialnością, która się przejawia w klimacie,pomysłowości, refrenie, warstwie instrumentalnej oraz w nie ziemskim wokalu Ralfa. Tutaj zespół się popisał talentem oraz tym, że trzeba się z nimi liczyć na scenie metalowej. Bo o ile pamiętam w roku 1998 nie było wiele takich genialnych kompozycji jak właśnie „ Tears Of Rage
Na albumie mamy jeszcze „Speedking”, który jest coverem Deep Purple i dodam że bardzo udanym, bo brzmi on jak kawałek Primal Fear, a nie jak kawałek Deep Purple.
Oczywiście jest ostrzejszy,szybszy od pierwowzoru i pokuszę się o stwierdzenie, że jest lepszy od oryginału. Z kompozycji to byłoby wszytko,ale pozostała nam jeszcze jedna kwestia, która wiąże się z tym albumem, a mianowicie sprawa gościa, który wkład może dla jednych jest słyszalny, a dla innych już nie koniecznie, a tym gościem jest ....Kai Hansen,stary znajomy z poprzedniej kapeli
Ralfa - Gammy Ray. Udzielił on swojego talentu gitarowego w „Formula One", „Dollars", „Tears of Rage" oraz „Speedking".

Primal Fear zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko,ale nie znów aż tak wysoko, żeby jej nie przeskoczyć. Uda im się to w niedalekiej przyszłości. A w roku 1998 była ona wysoka dla wielu kapel grających power/heavy metal. Ekipa Ralfa pokazała jak grać energiczny power be z jakiś zbędnych udziwnień, bez jakiegoś kombinowania, wzorowany na starej dobrej szkole wypracowanej przez giganta metalu – Judas Priest. Zespół umiejętnie oparł się na nich i doskonale kontynuuje ich dzieło, które zakończyło na painkillerze. Album ma praktycznie same przeboje,poczynając od „Chainbreaker” kończąc na „Tears of Rage”,a poza nimi mamy bardzo dobrą produkcję oraz znakomitego wokalistę, który bardzo przypomina Roba Halforda wizualnie jak i wokalnie. Czego można chcieć więcej? No jedynie tego, żeby każdy zespół power/heavy potrafił tak grać jak Primal Fear. Nota : 9.5/10

piątek, 15 lipca 2011

GRAND MAGUS - Iron will (2008)

Ciekawe czy pamiętacie dzisiaj Iron Will , ciekawe czy wracacie tak często jak ja?
Tutaj nie ma wątpliwości, że większość odpowiedzi była by pozytywna, ale nie jest to oczywiście niespodzianką bo album jest wyśmienity i nawet upływ czasu mu nie szkodzi, pamiętam jaką furorę wywołał na poprzednich forach i myślę że to nie było tymczasowe zauroczenia a jednak coś więcej, a mianowicie kolejny ponadczasowy album jeśli chodzi o rok 2008 i właśnie to właśnie ten album będzie tematem mojej kolejnej recki.

Doom czy heavy metal? O to jest pytanie. Od tego pytania, tej myśli chciałbym zacząć, bo zawsze gdy słucham tego albumu to właśnie to pytanie nęka mój umysł. Bo zespół znany jako doom metalowy Grand Magus nagrywa w swojej karierze taki Iron Will i tutaj robi się mętlik w głowie czy to jest doom metalowy album czy raczej heavy metalowy?
Myślę, że trzeba będzie to poddać dogłębnej analizie. A póki co chciałbym też zwrócić uwagę, że takich albumów jak ten nie było zbyt wiele i choć rok 2008 był bogaty w różne powerki i thrashe to jednak jakoś pod względem doom czy też heavy metalu czegoś równie genialnego i ponadczasowego nie było. I uważam że po dzisiejszy dzień że mamy do czynienia z perfekcyjnym albumem i to pod każdym względem. I myślę że was nieco wprowadziłem w temat więc skupmy się na tym co prezentuje ten znakomity album.

Przepiękna okładka od razu nasuwa mi przynajmniej, że jest to album doom metalowy , ale w tym wypadku nic co jest widoczne nie jest tym czym mogło by się wydawać. Ale ma swój klimat oraz została świetnie narysowana a takie rzeczy przyciągają słuchacza, który nie ma pojęcia co do tego zespołu czy tego co gra, jest to jedna z cech który podpowiada przy kupowaniu w ciemno. Dobra kolejną rzeczą jest to, że gdy skupimy się na trackliście to widać że album składa się z 9 utworów liczących 40 minut co dla mnie jest plusem . I zaraz przyjdzie pewnie jakiś osobnik i będzie twierdził że to stanowczo za mało ,że album jest krótki albo coś. Ale powiem wam, że mnie właśnie najbardziej rajcują takie 40 minutowe albumy, bo nie męczą są wyważone co do czasu trwania i nie czuć granie na siłę czy coś a trzeba wspomnieć, że największe albumy metalu to te które liczyły 40 minut. A co można powiedzieć o samej muzyce? Jest to jeden z tych albumów który jest naprawdę równy i nie ma wypełniaczy a sama muzyka jaką tutaj słychać jest naprawdę wysokich lotów i powinno to rozruszać nawet najbardziej sztywnego słuchacza.
Nie am wypełniaczy ,ale sa za to killery i mamy ich tutaj naprawdę sporo i jeden mocniejszy od drugiego.

Już na pierwszy odstrzał wylądował jeden z moich ulubionych utworów na tym albumie -
'Like the Oar Strikes the Water” i jest to przykład arcydzieła. Znakomity otwieracz, który ma to coś co posiada cały album , coś co wyróżnia ten krążek na tle innych a mianowicie klimat. Prawdziwy czad, czuć mrok oraz takie nieco wikingowi klimat. Już sama ta melodia przyprawia mnie o dreszcze, ale trzeba przyznać że mamy tutaj iście heavy metalowy riff który wpada natychmiast do głowy bo jest prosty i bardzo melodyjny. Więc gdzie tutaj doom spytacie? Ano echa są , a mianowicie brzmienie oraz sam wydźwięk gitary tej prowadzącej. No ale specjalistą w tej dziedzinie nie jestem, ale jak na mój słuch to właśnie te momenty mają cechy dooom metalu.
A co do solówek i refrenu to muszę przyznać, że zespół odwalił kawał dobrej roboty bo jak je słucham to tylko z pozycji kolan.Podobne cechy ma kolejny utwór - „Fear is The key” no właśnie znów jest bardziej heavy niż doom i to słychać w każdej sekundzie i już sam wstęp znów mocny , ostrym wejściem perki. Znów mamy chwytliwy riff oraz zapadający w głowie refren.
Oczywiście podobnie jak w otwieraczu tak i tutaj ku genialności ciągnie owe kompozycje nie tylko perkusista czy też gitarzysta ,ale właśnie wokalista, który imponuje nieziemskim głosem . Czego można chcieć więcej poza kolejnym znakomitym utworem? Ano niczego , bo nie można ulepszyć czegoś co jest już doskonałe. Najbardziej doomowym kawałkiem na płycie jest 40 sekundowy instrumentalny - „Hovding” który może nie ma w sobie nic specjalnego, ale ten klimat i dźwięk gitary robi przynajmniej na mnie ogromne wrażenie. Nie raz chyba wspominałem jak dla mnie znaczenie ma dla mnie tytułowy utwór, który musi być kwintesencją albumu, stylu zespołu czymś ponad wymiarowym , czymś co rzuci na kolana największego pozera i myślę że prawdziwą maszynką do zabijania jest właśnie tytułowy utwór- „Iron Will”,który przyciągnie nie jednego fana Manowar. Ano tak , słychać tutaj samych królów metalu ,a to za sprawą wolnego tempa,wybijającej się partii perkusyjnej oraz true metalowego riffu, którego nie powstydziłby się sam Manowar. Już sam wstęp prosi się o owację na stojąco, mocny riff oraz ta perka prawdziwy kunszt. Dla mnie jest to nr.1 spośród wszystkich tych znakomitych kompozycji, które sieją spustoszenie.
W przeciwieństwie do tytułowego ,”Silver Into Steel” zaczyna się spokojnie i jest to prawdziwa zmyłka bo właściwie utwór nie odbiega stylistyce poprzedniego. Znów nieco wolniejsze tempo , mocny heavy metalowy riff oraz niesamowity refren, to tylko jedne z wielu zalet tego utworu.
O kolejnym utworze pozwolę sobie mówić jako najostrzejszym bo właśnie „The shadows Knows” za taki uważam . Co mnie chyba najbardziej dziwi że nie wiem czemu ale refren kojarzy mi się z jednym z wielkich utworów Mike Oldfielda , ale to akurat jest mniej istotne . Istotne jest to że to jest jakby nieco szybszy utwór od pozostałych, ale o jakimś speed metalu nie ma mowy. Po prostu utwór ma nieco szybszy riff oraz nieco żywsze partie gitarowe. Ale co mnie rozwaliło w tym utworze to oczywiście refren który jest pierwszorzędny. I choć dominuje na albumie heavy metalowe wcielenie to jednak i miejsce dla doomu się znalazło bo o to kolejny utwór „Self Deceiver” czyli prawdziwa uczta dla fanów tego gatunku i jest to jeden z takich typowych tworów doom metalu. Ciężki riff,mroczny klimat oraz wolne tempo i mamy tutaj full wypas.
W podobnej stylizacji jest utrzymany „Beyond Good and Evil” w którym też słyszę więcej doom metalu czy też heavy metalu, ale tego ostatniego tez tutaj jest w małych ilościach ale jest ,to też słychać. A album zamyka niby 9 minutowy „I Am the North” pewnie się głowicie dlaczego piszę niby? Bo tak naprawdę po 5 minutach mamy...cisze. Jeśli chcieli zaskoczyć słuchacza to im się udało. Ale pomijając ten mały szczegół, utwór znów bardziej osadzony w stylizacji heavy metalowej, stalowe partie gitarowe oraz waleczne partie wokalne który zagrzewają do bitewnych unoszeń i to wszystko pobudza niszczący wokalista, który jak widać nie zna co przeciętniactwo czy słaba chwila. Wers za wersem serwuje naprawdę prawdziwą dawkę niesamowitych popisów wokalnych. Świetne zakończenie albumu sprawia że nie sposób zapomnieć o tym co się słyszało.

Wracając do pytania stawionego na początku, można by rzec że zarówno jedna jak i druga opcja tutaj pasuje, jednak ja się przy chylę do drugiej,że jednak Iron Will to album bardziej heavy metalowy niż doom metalowy co nie zmienia faktu że słuchacze oby dwóch gatunków mogą śmiało sięgać po ten album, bo jest to wybuchowa mieszanka i doomu i heavy. A sam album zatryumfował w ubiegłym roku, bo poderwał swoją lekkością i genialnością sporą rzeszę słuchaczy, którzy cenią perfekcję i nie banalność jeśli chodzi o kompozycję a to już spory sukces, bo ten album zebrał sporo pochlebnych ocen i opinii ale czy w takim wypadku można postąpić inaczej?
Moja ocena za wyczyn Grand Magnus w roku 2008 wynosi 9.5/10

PEGASUS - The epic quest (2006)

Nawet nie macie pojęcia ileż to jest zespołów o nazwie Pegasus. Jednakże ja bym chciał się skupić na zespole z Niemiec. Założony w 1993r i mający na koncie album Fantasy” wydany w 2001 roku. W roku 2006 miał premierę kolejny i zarazem ostatni album, który został nazwany „The Epic Quest” no i jak sama nazwa wskazuje zespół gra symfoniczny power metal z elementami epicznymi. Mamy tutaj sporo melodyjności oraz męsko- damskie wokale. Męski to taki growl w stylu black metalu. Co ciekawe album sprzedał się całkowicie i po pięciu latach wytwórnia MMD podjęła kroki ab y jeszcze raz wydać album. Z okładki a także z tytułu można także łatwo zgadnąć jakie tematy będzie poruszał krążek. Smoki, epiczne i bitewne powieści są tutaj na porządku dziennym. 14 utworów wypełnia album co daje łącznie koło 50 minut.

Zaczyna się dość dobrze bo od melodyjnego intra w postaci „Return to Fantasy” no tak słychać nawet chwytliwą melodię zagraną na pianinie. Mija minuta i już zaczyna się właściwa muzyka. „Overlord” to szybka jazda bez trzymanki. Jest i melodyjny i nawet chwytliwy riff, ale śmieszne jest brzmienie co sprawia że brzmi to nieco rzemieślniczo. Wokale nadają utworowi trochę mocy. Dynamiki nie mogę im odmówić. Solówki jak to solówki są ok, ale nic ponad przeciętną. Najlepiej wypada z tego wszystkiego zapadający refren. „Farewell” tutaj mamy taki dość prosty i porywający riff, ale główna rolę odgrywają nie gitary, a klawisze. Większą rolę otrzymała też Marie Jenne. Ogólnie kawałek nieco inny od poprzedniego pomimo podobnej koncepcji, podobnej struktury. Więcej tutaj zalotów pod symfoniczne granie. Partie klawiszowe są naprawdę atrakcyjne, co słychać także podczas solówek. No i można mówić o pierwszym mocnym punkcie albumie. Dla mnie jest to jeden z ciekawszych utworów. Epika daje o sobie znać w „Riot Of The Highlords” choć jest to krótki przerywnik liczący sobie niecałe 50 sekund, ale kawałek zagrzewa do walki. Innym kawałkiem jest „Dark Times” tutaj kontynuowane jest epiczne granie z tego przerywnika. Jest wolne tempo i growl i nawet to pasuje do epicznego grania, choć takie granie wymaga wokalistę z prawdziwego zdarzenia. Coś co by podbiło ową podniosłość, waleczność i epickość. Najlepszym tutaj momentem są solówki, które ukrywają sporą dawkę melodii, zas reszta pozostawia spory niedosyt. No bo czy ten refren tutaj wylatujący z głośników porywa do walki? No nie. Bardzo spodobał mi się taki o prostej budowie 'Paladin”. Pełen surowości i dzikiego grania. Oczywiście nie jest to pozbawione atrakcyjnych melodii i wszystko jest przemyślane, jak dla mnie jest to kolejny taki mocny punkt albumu. Nawet refren taki przemawiający do słuchacza. Znowu bardziej symfoniczny jest taki „Queen Of Elves” w którym dominuje damski wokal. Nieco inny pomysł, ale poza kilkoma fajnymi motywami, chórkami i melodiami, znów spory niedosyt pozostał, bo kawałek miał szansę być czymś więcej. No i nieco urozmaicają album instrumentale, pierwszym z nich jest „Painful Dreams” gdzie nie ma tutaj jakiś popisów muzyków, a raczej nastawienie na klimat. Bez wątpienia jednym z ciekawszych utworów na albumie jest „Dragons Of Hope”, który jest zupełnie czymś innym. Jest przepych instrumentów, sporo dawka melodii, ale wyzbyto się całego tego drapieżnego grania na rzecz wolniejszego i bardziej klimatycznie. Warstwa instrumentalna wprawia w zachwyt, a to flet a to klawisze i wiele innych fajnych dźwięków. No szkoda, że więcej takich utworów nie otrzymaliśmy bo to jest prawdziwy killer na tym albumie, pomimo że nie jest ani ciężki ani dynamiczny. „The Challenge” no tutaj się uśmiałem, bo początek zabrzmiał jak kawałek z dyskoteki, lub ze starej gierki, może i pomysłowe, ale w ogóle jakoś mało atrakcyjnie, choć melodyjności tutaj nie brakuje. Ale nie w taki sposób, nie poprzez komercję. No nie mogło zabraknąć na epickim albumie, utworu liczącego sobie 8 minut, a tutaj taką rolę spełnia”Dungeon Master - Part 3”. Trzeba przyznać że utwór jest na swój sposób atrakcyjny. Jest szybki riff i stonowanie podczas zwrotek. Dobry pojedynek męskich z damskimi wokalami. Refren też zaliczam do tych najlepszych na płycie. Melodii też jest tutaj sporo i są one bardzo atrakcyjne. Oczywiście zespół nie zapomina o zmianie motywów i urozmaiceniu utworu. Bezapelacyjnie najlepszy kawałek na płycie. Drugim instrumentalem jest „The Battle Is Won” i jest on podobny do tego pierwszego. No i proszę końcówka zrobiła się pasjonująca bo utwór o tytule „End Of The Quest” to też czołówka tego albumu. Jest dynamika i świetnie wyeksponowane klawisze. No jakby taki byłby album to kto wie jakie oceny by się posypały. Klawisze idealnie współgrają z melodyjnym i dynamicznym riffem. Wokale tez jakieś takie bardziej przekonujące. Refren i cała reszta po prostu jest przyjazna dla słuchacza. No miło się tego słucha i można tylko żałować że z taką pasją zespół nie grał przez cały album. Poza tymi utworami można się spotkać z 2 bonusami, z których najważniejszy jest „Midnight Past”, który jest bardzo epicki i zagrany w wolniejszym klimacie. No i jest to kolejny dowód na to, że zespół ma mimo wszystko potencjał. Chórki i klawisze to wszystko napędza ten utwór, więc jeśli macie możliwość to posłuchajcie sobie tego kawałka.

Zespół jest mało znany i w sumie nie ma się czemu dziwić bo jest to druga liga grania symfonicznego power metalu. Z tym, że band ma potencjał na coś więcej. Gdzieś coś dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele. Powiem tak zmienić męskiego wokalistę i wybrać gościa z prawdziwego zdarzenia, popracować nad samymi kompozycjami może wtedy będziemy mieli szanse usłyszeć coś więcej, coś co nas zmiecie. Póki co mamy dobry krążek, który można posłuchać sobie w wolnej chwili, ale jest to album gdzie w przypadku nieznajomości, też wiele nie tracimy. Szkoda, że zespół w niektórych utworach nie dopracował niektórych elementów, ale wiele razy można by pisać szkoda, szkoda, szkoda. Ale nie żałuje że przesłuchałem tego albumu. Toteż Nota nie inna jak 6.5/10

czwartek, 14 lipca 2011

CRYSTAL EYES - Chained (2008)

Kiedy ma się dość? Kiedy się ma dość grania metalu?Kiedy jest czas żeby powiedzieć sobie stop i odejść ze sceny i pozostawić po sobie przynajmniej wrażenie? Taki moment to przeważnie wyczuwają ...słuchacze/fani bo zespół przeważnie brnie w nieznane ,ciągnąc za tym swój zespół i dorobek prosto na dno. Bo choć Crystal Eyes to zespół z dość pokaźnym dorobkiem to jednak ich czas można by rzec się skończył,to co mieli już zrobić,zrobili a teraz to co tworzy ten zespół jest kierowany do rzeszy słuchaczy, którzy nie mają dość metalu, którzy w oderwaniu od genialnych albumów się gają po drugoligowe albumu i uważam, że takim jest właśnie ostatni album tego zespołu- „Chained”.

Zespół można by podziwiać choćby za opór i za chęci do grania i nagrywania, bo chyba wiedzą że już nic nie zwołują,ale jednak nie przestają. Chained przeszedł bez jakiegoś większego echa, ale co tu się dziwić skoro album i jego zawartość też może niektórych zniesmaczyć, wręcz odsiać.
Dlaczego? Bo zespół jakoś niezbyt przykłada się do kompozycji, wykonanie dobre podobnie jak reszta. Niektóre wykonania wręcz nudzą i irytują. Ale postaram się nieco przedstawić wam ten album bliżej. Na albumie mamy już do czynienia z dwoma wioślarzami , a tym drugim okazał się Peterrson i całkiem nieżle się spisuje. Chwała im za to że album ma 9 kompozcyji co trwa około 40 minut a co za tym idzie, można spokojnie wysłuchać do końca i przy dobrych wiatrach nie usnąć, jeśli ktoś jest wymagający. Ja natomiast z przyjemnością wysłuchuje ich wypociny do końca.
A jak prezentują się owe kompozycje?

Już sam otwieracz „Ride The Rainbow” robi nie przeciętne wrażenie. Bo mamy tutaj taki power nasycony heavy metalem. Riff nieco może monotonny, ale jakoś w miarę fajnie się tego słucha. A najbardziej przypadł mi do gustu refren! I choć nie ma w tym ani trochę oryginalności to jednak dobre wykonanie sprawia że utwór się podoba. Najdłuższym utworem na albumie jest „The Fire Of Hades” i co by nie napisać, będą to słowa niezbyt ciepłe. Bo znów riff najwyżej dobry, bez jakiś tak galopad. Ale wokal Adamsena oraz całkiem udane tempo, wręcz heavy metalowe przyczynia się że utwór broni się, ale nie powala, choć powinno. Gdzie jest haczyk w tym wszystkim? No niestety nie ma jakiś zaskoczeń,nie ma jakiś wpadających momentów. Nawet krótszy „The Devil Inside” ,który powinien siać spustoszenie ,nie robi tego. Z owego nudziarstwa ratuje go dobry refren oraz udane wykonanie. A szkoda ,bo mogło być lepiej. Najlepiej prezentuje się nieco w stylu Running Wild -”Waves Of War” ,który ma trochę energii i ciekawych melodii a wszystko podtrzymane w świetnym tempie. Hmm a aranżację to kolejny plus w tym utworze. Zastanawiacie się jak sobie poradzili z kwestią refrenu? No powiem wam że pod tym względem utwór kładzie pozostałe utwory. Chciałoby się rzec że z tego wleczenia i ciągnięcia tych nudnych dźwięków słuchacz umiera w pokoju, no a taki „Dying in The rain”,na pewno wam w tym pomorze, to taki sztylet wymierzony prosto w serce słuchacza. Co za nieporadność. Ale dla wytrwałych słuchaczy jest nagroda w postaci kolejnego dobrego kawałka...”Fighting”- który bardzo fajnie buja, a melodyjność i chwytliwy refren mu w tym pomaga. Nie wiele gorzej się prezentuje nieco dłuższy „Shadow Rider” który tez emanuje heavy metalem i nieco topornością. Ale da się to ogarnąć i wysłuchać do końca bez zażywania jakiś tabletek na pobudzenie. Tak , wartym wspomnienia i wyróżnienia jest „Lonely Ball Of Fate” i choć nie grzeszy on perfekcją to jednak miło się go słucha, bo ma ciekawe partie gitarowe oraz chwytliwy refren. Najgorsze co mogli zrobić to dać na koniec albumu ,nudną balladę- „Guardian” ,bez której obeszło by się, a dla niektórych mogłyby być krótsze męki.

Jak widać zachwyt to jedno a rozsądne podejście do sprawy i wydanie w miarę obiektywnej opinii to drugie. Jak na początku słuchałem z przyjemnością tego albumu tak teraz dostrzegam ileż to on ma wad. Ci którzy gardzili Cryonic Temple ,mogą posłuchać tego i wtedy porównać co tak naprawdę jest gówno i często używane przez słuchaczy tzw. RIP:P No ale przejdźmy do krótkiego podsumowania. Album jest po pierwsze: Nie równy ,gdyż jest parę kawałków które się dobrze prezentują, lecz dominują tutaj niestety słabsze utwory które porażają brakiem profesjonalizmu, pomysłu i czegokolwiek co by przykuło uwagę słuchacza. Po drugie: wszytko jest monotonne i przewlekłe Po trzecie: Niektóre aranżacje ,wykonania wołają o pomstę do Nieba
I jeśli masz stalowe nerwy i kochasz nieco słabsze albumy i nie wymiękasz przy pierwszym nie udanym riffie to jest to album po którego możesz śmiało sięgać, lecz jeśli czas jest dla ciebie bardzo wartościowy to jednak odradzam tego albumu No nie dam więcej niż 6/10

SPACE EATER - Aftershock (2010)

W jaki sposób najlepiej upamiętnić śmierć kolegi z zespołu? Nie raz się przekonaliśmy, że nagranie kolejnego albumu jest najlepszym sposobem na uczczenie śmieci kolegi. Podobnie zrobił serbski zespół grający Thrash metal, mowa o Space Eater. Po tragicznej śmierci Bosko Radisica zespół dobrał innego wokalistę i zarazem gitarzystę w jednej osobie - Tower . Następca „Mercyful Angel” ukazał się w 2010 i został nazwany „Aftershock”. I różnicy zbytnio nie ma między tym krążkiem a debiutem, a wiecie czemu? Po pierwsze 95% albumu skomponował Bosko, a po drugie wokale zostały wykorzystane z dem nagranych podczas 2009 roku. Tym którym spodobał się debiut to i ten album przypadnie do gustu, choć jak na mój gust, album jest ciut słabszy, pomimo sporej dawki melodii i szybkości, już nie ma to takiego uroku, nie ma takiej przebojowości. Styl został nie naruszony, wciąż mamy do czynienia z melodyjnym Thrash Metalem. Tym razem album zdobi o wiele ciekawsza okładka, który nasuwa nam lata 80, gdzie liczył się klimat a nie technika.

Album jest wypełniony 10 kawałkami, gdzie dominują takie szybkie kompozycje jak otwieracz - 'Say Your Prayers”. Słychać od razu kontynuację stylu, a więc szybko, melodyjnie i do przodu. Nie ma czasu na dopieszczenie i dbanie o szczegółów. Nie powiem produkcja jak i cała warstwa instrumentalna jest dość przyjemna dla ucha. Jednak co mnie momentami irytowało to nie dbałe partie wokalne i nie składne refreny. Jednak dynamika, ostrość i melodyjność pierwsza klasa. Na szczęście właśnie więcej jest popisów gitarowych i pędzącego riffu niż męczącego refrenu. Gdyby zespół dopiął wszystko na ostatni guzik, można byłoby mówić o genialności, a tak jest tylko dobrze.
Nie wiele inaczej brzmi 'Abort”, gdzie też mamy szybkie tempo, i prosty riff. Znów warstwa instrumentalna jest bez większych zarzutów. Refren w postaci powtarzania 100 razy „abort” troszkę smęci, ale cóż przynajmniej coś zostaje w głowie. Tutaj jednak atrakcją jest zwolnienie i zmiana motywu w połowie kawałka i to właśnie ten moment wraz z solówkami wybawia kawałek przed katastrofą. Koncepcja nie zmienia się również przy „Divide & Conquer” aczkolwiek jest to jeden z tych najlepszych utworów na płycie. Biorąc pod uwagę technikę, nie przeciętny riff, który wyróżnia się spośród całego albumu i do tego chwytliwy refren, który jest jednym z tych najlepszych. To jest dowód że zespół stać na coś więcej niż tylko rzemieślnicze granie. A solówki tym razem bardziej heavy metalowe, ale wciąż zaskakują dbałością i finezją. Jak usłyszałem fale morskie w 'Up On These Shores” to liczyłem na coś bardziej epickiego, ale cóż myliłem się. Zamiast tego mamy...kolejną petardę. Widać, że zespół trzyma się jednego stylu. Nie próbuje urozmaicić krążek, co tez jest problemem na dłuższą metą. Człowiek ma problem z odróżnieniem poszczególnych kompozycji. Bo jedyne co pamięta to szybkość i melodyjne riffy. Czymś innym jest „FAA” ale nie ze względu na styl, ale na długość kompozycji. Odstąpienie od krótkiego czasu na rzecz dłuższego. Tak jest moi drodzy, tym razem 7 minut szybkiego łojenia. Kompozycja jest atrakcyjna pod względem motywów i melodii. Partie gitarowe są naprawdę z wysokiej półki. Jest ostro i dziko jak przystało na młodzieńczy thrash metal. Na szczęście mamy tutaj kilka zwolnień. Mimo wszystko jest to jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. „Quantum Leap' wszystko praktycznie to samo co przed kilkoma minutami. Z tym, że mamy tym razem bardziej wyrazisty riff, który nasuwa nam bardziej speed/heavy metal. Refren też kojarzy się z owymi gatunkami. Szkoda tylko, że w głowie poza riffem i solówkami nie wiele zostaje w głowie. Nieco inaczej brzmi taki „No Retreat” gdzie wyeksponowano ciężki i bardzo dziki riff, który jest jednym z bardziej wyrazistych. Jest moc i tutaj nie ma wątpliwości. Tylko znów wiele do życzenia pozostawia refren i cała reszta. Najlepiej to słuchać ściszając wokale. Pod względem instrumentalna jest to uczta dla uszy. „Crush, Kill, Destroy' czyli De ja vu ciąg dalszy. Znów energiczny i szybki riff. Jasne słucha się tego przyjemnie, ale na krótką metę, bo nie ma się pojęcia co się działo kilka minut wcześniej bo stary szybki riff wypiera nowy. Chociaż tym razem zespół oferuje nieco bardziej przyswajalny refren, taki w stylu Destruction. 'Anti-Psychiatry” nawet się wierzyć nie chce że to kompozycja numer 9. Koncepcja ta sama, aranżacja nieco inna ale wywołująca podobne uczucia. Wokale tutaj lepsze i nawet refren taki bardziej niszczący w stylu Destruction, to też należy zaliczyć go do czołówki tego krążka. Również powyższe opisy można podciągnąć pod „Relationshit”. Warto dodać że dwa ostatnie utwory są skomponowane przez Luka Matković i co ważne słychać nowego wokalistę który czerpie sporo od Schmiera z Destruction i ciekawi mnie jak nowy wokalista/gitarzysta wpłynie na kolejny album.

Afterschock” to album z muzyką na jedno kopyto, a mianowicie szybko, ostro i do przodu, nie ma zróżnicowanego materiału, nie ma jakiś nieco innych pomysłów i wizji na ten album. Same brzmienie, produkcja, okładka itd. stoją na wysokim poziom. Ale co z tego skoro same kompozycje nie powalają no a do tego cały album jest jednym wielkim utworem. Nie powiem kocham takie granie, ale nieco zwolnienia i przemyślenia też oczekuje. Bo z takiego albumu jak ten nie wiele można wynieść, tylko ogólnie odczucie. Album słabszy od debiutu, pomimo że styl został utrzymany. Nota 6/10 umiarkowanie polecam.

ANTHRAX - Persistance of Time (1990)

Czy Thrash Metal zawsze musi się kojarzyć z łojenie i dziką muzyką? Czy zawsze musi się kojarzyć z Metaliką? Wkurwia mnie kiedy właśnie ktoś sobie tak myśli. Często pomijany jest taki Anthrax. Choć dla mnie jest to zespół o wiele lepszy niż owa Metalika. Zespół w bardzo udany sposób łączy Thrash z innymi gatunkami muzycznymi jak choćby punk czy też heavy metal. Po wydaniu w 1988 „State of Euphoria” zespół rozpoczął pracę nad piątym albumem studyjnym zwanym „Persistence of Time”. Tak jak i przy poprzedniej sesji nagraniowej, tak samo i przy tej nie obeszło się bez problemów. Tym razem podyktowane były one konfliktem między muzykami, aczkolwiek dobro zespołu wygrało i udało się nagrać jeden z najlepszych albumów Anthrax. Warto wspomnieć, że ich studio w czasie sesji poszło z dymem. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu, jest to dłuższy materiał i mniej radosny. Poziomem dorównuje do genialnego „Among The living”. Album ma bardzo ciekawy klimat taki nieco mroczny, czy też ponury. Teksty też ciekawe i ambitne dotyczące przemijającego życia. Również pod względem aranżacji jest perfekcyjnie. I choć skład zespołu nie uległ zmianie, to jednak Joe Belledonna rozegrał partię życia, gdzie jego wokal jest czysty i bardzo udanie wyciąga górki. Produkcją zajął się sam zespół, a pomógł im w tym Mark Dodson. Chciałbym ,też podkreślić że album posiada jedną z piękniejszych okładek w dyskografii. Na swój sposób jest...przerażająca i intrygująca ze względu na ową tajemniczość. Zespół pokusił się tym razem o 11 utworów, liczących ponad godzinę czasu. Trzeba przyznać, że sporo jak na thrashowy album. Jednak mimo to zespół nie nudzi, nie wydłuża nie potrzebnie, wszystko jest tak jak być powinno.
Krążek otwiera nic innego jak tykanie zegarka i tak o to mamy w sumie tytułowy „Time”. Bardzo ciekawe wejście gdzie i Charlie Banette prezentuje swoją życiową partię jeśli chodzi perkusje. Riffy tutaj są takie typowe dla zespołu. Ciężkie i zagrane z taką młodzieńczą finezją. Jest szybko i niezwykle energicznie. Oczywiście cały czas nam towarzyszy niesamowity klimat. Utwór liczy sobie 7 minut i powiem wam, że nie jeden zespół chciałby tworzyć takie 7 minutowe killery. Bardzo udanie jest urozmaicony kawałek różnymi interesującymi motywami. No i ten refren – od razu chwyta. Już chyba zawsze kwestia „Paranoia” będzie mi się kojarzyć z Anthraxem. Solówki iście heavy/ speed metalowe. Melodyjne i pełne dynamiki. Mroczny i posępny klimat nie opuszcza nas w „Blood”, który ma jedno z lepszych wejść na płycie. Tutaj jednak w porównaniu do poprzedniego utworu wyeksponowano melodyjność i przebojowość. Jest to kolejny długi wałek na płycie. Tyle ile razy przewija się słowo „Blood” no nie trudno sobie nucić ten utwór. Refren jest bardzo łatwo zapadający w pamięci, ale czym byłby utwór bez tych genialnych partii gitarowych? Kolejny killer i jedna z najlepszych kompozycji zespołu ever. Innym rodzajem jest „Keep It In The Family” tutaj mamy do czynienia z najcięższym utworem na płycie. Wolne tempo i taki mocny riff, lecz mimo ciężaru wszystko nie jest pozbawione melodyjności. Co jest niewątpliwą atrakcją utworu to zmiany temp oraz chwytliwy refren, który już to raz. Zespół nie rezygnuje z długości trwania utworu w „In my World”. Nic dziwnego, że ten utwór posłużył jako promocja albumu i utwór do którego nakręcono klip. Wszystko tutaj łatwo zapada w pamięci. Poza tym trzeba podkreślić, że nie ma tutaj kombinowania, jest natomiast prostota. Taką prawdziwą petardą i jazdą bez trzymanki jest „Gridlock”. Można podziwiać niezwykła partię Charliego, ale nie tylko można także potupać sobie nogą do rytmu szybkiego riffu. Choć jest to szybkie i ostre granie, to wciąż mamy tutaj sporą dawkę melodyjności, co daje się nam we znaki od samego albumu. Od tego kawałka zaczynają się krótsze kompozycje. Czy wam też na długo zostaje „Long Time Comin”? Następny utwór to jest „Intro The Reality” zaczyna się wstawką ze starego serialu „Strefa Mroku”. Ciekawy jest to instrumentalny kawałek. Dlaczego? Bo postawiono tutaj na melodie i chwytliwe granie, pozbawione jakiś durnych popisów i granie gwiazdy popisów wirtuozerskich. Utwór szybko przechodzi w kolejny killer „Belly of the Beast” i dominuje tutaj heavy metal. W sumie jest to rozwinięcie pomysłów z instrumentalnego utworu. Kawałek również posłużył jako materiał promocyjny. Ciekawe zostały tutaj zaaranżowane solówki. Bardzo chwytliwa kompozycja. Ciekawie i zarazem lepiej od oryginału wypadł cover Joe Jacksona – „Got The time”. Bardzo fajny kawałek, w którym dominuje szybkość , dynamika i punk. Refren taki skoczny i nadaje się żeby wzruszyć publikę. Solówka to też pewna atrakcja. Zwłaszcza ta basowa zagrana przez Franka Bello.
Bardzo fajnie też wypada „H8 Red” gdzie jest nieco wolniejsze tempo i do tego ciekawe wtrącenia wokalne Iana. Kawałek ma do zaoferowania bardzo wiele, a jedną z nich jest bardzo energiczna solówka Spitza, który jest bardzo wyrazista. Zagrana z taką pasją i z polotem. Dla mnie popisem muzyków pod względem instrumentalny jest taki „One Man Stands”.Można usłyszeć tutaj sporo ciekawych melodii i motywów. Refren tutaj jest bardzo melodyjny i tekst zresztą tak został ułożony, że sporo kwestii zostaje w głowie. Jak dla mnie kolejny killer. Całość zamyka szybki i również bardzo dynamiczny „Discharge”, który należy zaliczyć do najszybszych kawałków na płycie. Bardzo podoba mi się chwytliwy i bardzo zapadający refren.

Takie albumy jak ten nie powstają często, a jest to bez wątpienia jeden z najlepszych płyt Anthrax i jedna z najlepszych w historii Thrash Metalu. Stawiam ów album na równi z „Among The living”. Perfekcja pod każdym względem. Warto zaznaczyć, że jest to ostatni album z Joe Belladonną i co ciekawe zespół, nigdy nie osiągnął takiego poziomu co z Joem może za sprawą nowego albumu wrócą znowu do swojego nieziemskiego poziomu, może znów uświadczę perfekcję? Tak więc rok 1990 to nie tylko Painkiller Judas Priest, ale też „Persistence of Time” Antraxa. Nota: 10/10