czwartek, 14 lipca 2011

SPACE EATER - Aftershock (2010)

W jaki sposób najlepiej upamiętnić śmierć kolegi z zespołu? Nie raz się przekonaliśmy, że nagranie kolejnego albumu jest najlepszym sposobem na uczczenie śmieci kolegi. Podobnie zrobił serbski zespół grający Thrash metal, mowa o Space Eater. Po tragicznej śmierci Bosko Radisica zespół dobrał innego wokalistę i zarazem gitarzystę w jednej osobie - Tower . Następca „Mercyful Angel” ukazał się w 2010 i został nazwany „Aftershock”. I różnicy zbytnio nie ma między tym krążkiem a debiutem, a wiecie czemu? Po pierwsze 95% albumu skomponował Bosko, a po drugie wokale zostały wykorzystane z dem nagranych podczas 2009 roku. Tym którym spodobał się debiut to i ten album przypadnie do gustu, choć jak na mój gust, album jest ciut słabszy, pomimo sporej dawki melodii i szybkości, już nie ma to takiego uroku, nie ma takiej przebojowości. Styl został nie naruszony, wciąż mamy do czynienia z melodyjnym Thrash Metalem. Tym razem album zdobi o wiele ciekawsza okładka, który nasuwa nam lata 80, gdzie liczył się klimat a nie technika.

Album jest wypełniony 10 kawałkami, gdzie dominują takie szybkie kompozycje jak otwieracz - 'Say Your Prayers”. Słychać od razu kontynuację stylu, a więc szybko, melodyjnie i do przodu. Nie ma czasu na dopieszczenie i dbanie o szczegółów. Nie powiem produkcja jak i cała warstwa instrumentalna jest dość przyjemna dla ucha. Jednak co mnie momentami irytowało to nie dbałe partie wokalne i nie składne refreny. Jednak dynamika, ostrość i melodyjność pierwsza klasa. Na szczęście właśnie więcej jest popisów gitarowych i pędzącego riffu niż męczącego refrenu. Gdyby zespół dopiął wszystko na ostatni guzik, można byłoby mówić o genialności, a tak jest tylko dobrze.
Nie wiele inaczej brzmi 'Abort”, gdzie też mamy szybkie tempo, i prosty riff. Znów warstwa instrumentalna jest bez większych zarzutów. Refren w postaci powtarzania 100 razy „abort” troszkę smęci, ale cóż przynajmniej coś zostaje w głowie. Tutaj jednak atrakcją jest zwolnienie i zmiana motywu w połowie kawałka i to właśnie ten moment wraz z solówkami wybawia kawałek przed katastrofą. Koncepcja nie zmienia się również przy „Divide & Conquer” aczkolwiek jest to jeden z tych najlepszych utworów na płycie. Biorąc pod uwagę technikę, nie przeciętny riff, który wyróżnia się spośród całego albumu i do tego chwytliwy refren, który jest jednym z tych najlepszych. To jest dowód że zespół stać na coś więcej niż tylko rzemieślnicze granie. A solówki tym razem bardziej heavy metalowe, ale wciąż zaskakują dbałością i finezją. Jak usłyszałem fale morskie w 'Up On These Shores” to liczyłem na coś bardziej epickiego, ale cóż myliłem się. Zamiast tego mamy...kolejną petardę. Widać, że zespół trzyma się jednego stylu. Nie próbuje urozmaicić krążek, co tez jest problemem na dłuższą metą. Człowiek ma problem z odróżnieniem poszczególnych kompozycji. Bo jedyne co pamięta to szybkość i melodyjne riffy. Czymś innym jest „FAA” ale nie ze względu na styl, ale na długość kompozycji. Odstąpienie od krótkiego czasu na rzecz dłuższego. Tak jest moi drodzy, tym razem 7 minut szybkiego łojenia. Kompozycja jest atrakcyjna pod względem motywów i melodii. Partie gitarowe są naprawdę z wysokiej półki. Jest ostro i dziko jak przystało na młodzieńczy thrash metal. Na szczęście mamy tutaj kilka zwolnień. Mimo wszystko jest to jedna z ciekawszych kompozycji na albumie. „Quantum Leap' wszystko praktycznie to samo co przed kilkoma minutami. Z tym, że mamy tym razem bardziej wyrazisty riff, który nasuwa nam bardziej speed/heavy metal. Refren też kojarzy się z owymi gatunkami. Szkoda tylko, że w głowie poza riffem i solówkami nie wiele zostaje w głowie. Nieco inaczej brzmi taki „No Retreat” gdzie wyeksponowano ciężki i bardzo dziki riff, który jest jednym z bardziej wyrazistych. Jest moc i tutaj nie ma wątpliwości. Tylko znów wiele do życzenia pozostawia refren i cała reszta. Najlepiej to słuchać ściszając wokale. Pod względem instrumentalna jest to uczta dla uszy. „Crush, Kill, Destroy' czyli De ja vu ciąg dalszy. Znów energiczny i szybki riff. Jasne słucha się tego przyjemnie, ale na krótką metę, bo nie ma się pojęcia co się działo kilka minut wcześniej bo stary szybki riff wypiera nowy. Chociaż tym razem zespół oferuje nieco bardziej przyswajalny refren, taki w stylu Destruction. 'Anti-Psychiatry” nawet się wierzyć nie chce że to kompozycja numer 9. Koncepcja ta sama, aranżacja nieco inna ale wywołująca podobne uczucia. Wokale tutaj lepsze i nawet refren taki bardziej niszczący w stylu Destruction, to też należy zaliczyć go do czołówki tego krążka. Również powyższe opisy można podciągnąć pod „Relationshit”. Warto dodać że dwa ostatnie utwory są skomponowane przez Luka Matković i co ważne słychać nowego wokalistę który czerpie sporo od Schmiera z Destruction i ciekawi mnie jak nowy wokalista/gitarzysta wpłynie na kolejny album.

Afterschock” to album z muzyką na jedno kopyto, a mianowicie szybko, ostro i do przodu, nie ma zróżnicowanego materiału, nie ma jakiś nieco innych pomysłów i wizji na ten album. Same brzmienie, produkcja, okładka itd. stoją na wysokim poziom. Ale co z tego skoro same kompozycje nie powalają no a do tego cały album jest jednym wielkim utworem. Nie powiem kocham takie granie, ale nieco zwolnienia i przemyślenia też oczekuje. Bo z takiego albumu jak ten nie wiele można wynieść, tylko ogólnie odczucie. Album słabszy od debiutu, pomimo że styl został utrzymany. Nota 6/10 umiarkowanie polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz