poniedziałek, 25 lipca 2011

MERGING FLARE - Reverance (2011)

Jestem fanem Gamma Ray i nie ukrywam tego. Łykam i poszukuje wszystkiego co ma wspólnego z tym zespołem, no i przede wszystkim wszystko z czym miał do czynienia lider GR a mianowicie Kai Hansen. Trzeba przyznać, że on jako ojciec power metalu wylansował sporo ciekawych kapel. A w tym roku, tj 2011 wziął udział jako gość w zespole Merging Flare i ich debiutanckiego albumu, który się zwie „Reverence”. Zespół choć pochodzi z Finlandii to brzmi bardziej jak Niemiecka Kapela. Grany przez nich power metal bliski jest temu co gra Kai Hansen z Gamma Ray. Czyli powinienem być szczęśliwy i powinienem chwalić ów album pod niebiosa. Niestety tak nie jest. Ile razy można wałkować to samo? Jak można grać tak oklepany power metal? Cóż nie wiem, ale czasami takie oklepane granie przynosi radość i kilka razy tą radość album przyniesie.

Choć zespół chce grać energicznie, choć che grać melodyjnie nie zawsze im to wychodzi. Choć trzeba przyznać, że otwarcie w postaci „At Daggers Drawn” to nic innego jak granie pod Gamma Ray. Melodyjność, a także cała sekcja rytmiczna przypomina ów zespół. Choć tutaj brzmi to bardziej bojowo jak dla mnie. Matias Palm jako wokalista jest przeciętny. Mogło by się wydawać, że Kai Hansen przez wielu jest średnim wokalistą. A co powiedzieć o gardłowym tego zespołu? Zresztą można usłyszeć konfrontację dwóch wokalistów, bo Kai Hansen śpiewa w tym kawałku sporą część. Refren i chwytliwość, też jakby wyjęta z Niemieckiego Gamma Ray. Nawet w momencie solówek brzmi to jak Gamma Ray. Zbieg okoliczności? Raczej skoro zespół niegdyś był tribute to Gamma Ray i grał kawałki GR. Jak słychać sporo im z tego zostało. Od razu mi się przypomina Trick or Treat i Helloween. W taki o sposób mamy pierwszy jeden z takich bardziej wyrazistych utworów na albumie. Szczerze bardziej mi się podoba takie granie pod GR z okresu jak choćby w „Faker”, w którym czerpie z judas Priest, a kapłana tutaj słychać przede wszystkim w partiach gitarowych jak i w riffie. Znów jest bardzo energicznie i melodyjnie. Utwór nie grzeszy oryginalnością, a mimo to fajnie się go słucha zwłaszcza podczas refrenu, gdzie Mathias już nieco lepiej śpiewa, już bardziej jak Halford co idzie na plus. Jednak zespół ma to do siebie, że gdy szybko gra to potrafi nieco ukryć swoje przeciętniactwo, ale gdy zmniejszają tempo jak to w przypadku „Cared in Stone” wszystko nagle wychodzi na jaw. Monotonny riff i jeszcze nudniejszy refren jak i cała reszta. Wiem, wiem chcieli urozmaicić album. Udało im się, ale kosztem czego? Poziomu. Dla mnie tutaj jest wręcz śmiesznie, zwłaszcza jak słyszę ten denerwujący refren. Kai Hansen nadciąga z pomocą w następnej kompozycji „Terrordome”. No i tutaj słychać znów jakby więcej judasów choćby w wokalu. Ale jest trochę klawiszy, jest ciężki riff, ale to wszystko brzmi niestety jak dla mnie średnio. Mathias lepiej wypada śpiewając pod Halforda i to jest fakt. Refren tutaj jest bez polotu, a jedynie co ciekawie wypada to solówka i nieco grania pod Queen w połowie utworu. Tutaj próbkę swojego talentu jako gitarzysta prezentuje Kai Hansen. Aczkolwiek są one bardzo krótkie i do genialnych też ich nie zaliczę. Takim moim numer 1 z tego albumu jest „The Line of Fire”. Jeden z bardziej takich charakterystycznych wałków, gdzie jest skoczny i bardzo melodyjny riff, nie ma grania na siłę, a refren praktycznie sam się pcha do głowy. I gdy się skończy album, kawałek zostaje jako jeden z niewielu elementów tego krążka. Co ciekawe nie ma Hansena a sam utwór jest jednym z najkrótszych utworów na płycie. Również świetnie prezentuje się „Steel Redeemer” i znów skrzyżowanie Gamma Ray i Judas Priest. Jest to również jeden z takich bardziej wyrazistych utworów, nie brakuje chwytliwych melodii i wszystko zostało skompletowane z głową, nie ma mowy o graniu na siłę. Szczerze miałem problem wychwycić wokal Hansena w tym utworze, ciekawe czy innym fanom lepiej poszło w tym aspekcie. Po dwóch petardach znów miałki materia w postaci „Pride and Bravery” i nawet największemu fanowi GR będzie ciężko wgryźć się w ten kawałek. Jest nieco słodko i jest jak dla mnie chaotycznie. Nie ma składu ani ładu. Melodie swoje , brzmienie swoje i jedynie co zapada w pamięci to całkiem przyjemne dla ucha solówki, coś dla fanów stylu Hansena. Również większych emocji nie wzbudza średni jak dla mnie „Killing Ground”, gdzie za dużo chcieli wpakować w te nie całe 4 minuty. Chciałbym coś pozytywnego napisać o „Under the Fire”, ale jedyne co mi przychodzi to chwytliwy riff wsparty klawiszami i nic poza tym. Miało być skocznie miało być nieco inne oblicze, a wyszło tak jak w większości utworach na tym albumie, czyli średnio. Z takiego „Star Odyssey” z koeli można za pamiętać utrzymany w stylu Gamma Ray refren, a także niezłe partie gitarowe, zwłaszcza te solowe, w których udzielił się po raz kolejny Kai Hansen. Jako bonus dostajemy cover zespołu Riot
Sign of the Crimson Storm” i także tutaj zespół się nie popisał, brzmi to wręcz przeciętnie. Rzemiosło i tyle.

Jedynie co się pamięta z tego średniego albumu 3-4 utwory, fakt że wziął tutaj udział Kai Hansen, a także same granie pod Gamma Ray lub Judas Priest. Zespół nie grzeszy oryginalnością, ale można było to zrobić 100 razy lepiej, a niżeli to co zaprezentował Merging Flare. Ciekawe czym kierował się Kai przy zgodzeniu się na wzięciu udziału na tym krążku? Jak dla mnie 5/10 i średnio polecam, raczej album kierowany do fanatyków Hansena i Gammy Ray.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz