niedziela, 24 lipca 2011

HELLOWEEN - Keeper of The seven Keys The Legacy (2005)

W dzisiejszych czasach bardzo modne jest nagrywanie kontynuacji wielkich dzieł, które odniosły kiedyś znakomity sukces, które zapisał się do kanionu kultowych płyt. Jednym z takich zespołów które podjęło próbę zmierzenia się z nagraniem kontynuacji wielkich swoich dzieł z okresu 80lat podjął właśnie jeden znaj lepszych power metalowych bandów na świecie -HELLOWEEN.
Jak usłyszałem ,że jeden z moich ulubionych bandów robi przymiarkę do nagrania kolejnego albumu, to były zachwycony. Ale jak usłyszałem jaki tytuł będzie mieć ten nowy album to normalnie osłupiałem, bo miał mieć zawarte słowa KEEEPER OF THE SEVEN KEYES, z tym że zamiast trójki, mamy the legacy. Troszkę się przeraziłem bo z tamtego wielkiego składu pozostało dwóch muzyków – Markus Grosskopf i Micheal Weikath. Ale cóż postanowiłem się tym nie martwić , bo uważałem że Helloween musi być w niezłej formie aby podjąć walkę z klasykiem. Szczerze przyznam się, że liczyłem nawet na to ,że będzie to dobra album. Ale od razu postanowiłem,że nie będę to traktował go jako kolejny album. Na początku wydawało się to proste, ale później już nieco trudniejsze. Nie dawało mi spokoju to, że ta część będzie bez Hansena, który miał największy udział w keeperach, ten który stworzył Strażnika. Ale miałem cichą nadzieje,że Weiki włoży do tego dużo pracy i to naprawdę solidnej, pan Sascha stania na wysokości zadania i stworzy niesamowite killery. I tak później nie zawracałem tym sobie głowy, bo była szkoła itp.
Ale pewnego pojechałem do Media Markt i tam zauważyłem Keepera na półce, którego bez wahania, w ciemno wziąłem. Zdziwiło mnie, że to już tak szybko zleciało. Zapłaciłem z niego i udałem się do domu aby go odpalić. Na początku wkurwiła mnie okładka, która jest zrobiona w trój wymiarze przez Martina Hauslera i jest ona po prostu brzydka. Myślałem ,że Uwe Karczewski narysuje coś fajnego, a tutaj mamy komputerową okładkę, która jest taka sobie.Kolejną rzeczą , które mnie troszkę zdziwiła to, że album ma dwie płytki. Tak Dwa krążki, które łącznie trwają nie całe 80min. Dla mnie to był szok, bo jeszcze nie miałem okazji spotkać podwójnego wydawnictwa. A tym bardziej powermetlaowego, ale oznaczało to tylko jedno, że panowie maja dużo dopowiedzenia w tym temacie. A bo bym zapomniał: nowym perkusista został Dani Lóble , po tym jak odszedł Stefan Schwarzmann. Podobnoć nie wytrzymał stylu jaki narzucił Helloween. Produkcją zajął się po raz kolejny Charlie Bauerfriend.




Dobra no to po tym jak sobie ponarzekałem , z wielką ciekawością odpaliłem pierwszy cd w moim odtwarzaczu.
Album otwiera znakomity otwieracz w postaci „King For 1000 years” który jest najdłuższym utworem i zarazem najbardziej rozbudowany na albumie. Utwór od razu mnie oczarował. Obawiałem się jak to album się zacznie. A zaczął się naprawdę z mocą i taki genialny utwór jak otwieracz dawał nadzieję, że zespół uchroni się przed wielką kompromitacją. Ten numerek od razu mną zawładnął. Uświadomił mi ,że Helloween ma jeszcze dar do tworzenia długich kolosów, który miażdżą słuchacza swoim klimatem oraz zmianą temp, czy motywów, gdzie jest sporo ciekawych popisów gitarowych jak to miało miejsce za czasów Hansena. Najbardziej mnie zdziwiło, że taki długi utworek otwiera album, ale później się przyzwyczaiłem do tego. Kolejną rzeczą , które jest bardzo ważna to że numerek trzyma naprawdę wysoki poziom i jest na pewno kolejnym świetnym długim utworem, którego można postawić obok wielkich kolosów tego zespołu: The Kepeer of....i Halloween. Do warstwy instrumentalnej nie można mieć zastrzeżeń. Sam Deris śpiewa dość czysto jak na swój głos. Czyżby próba dorównaniu Kiske? Refren tutaj nieco przekombinowany i przypomina właśnie współczesny Helloween niż ten z lat 80. Jest klimat i melodyjność która przypomina stary Helloween. No to uspokojony, że na razie jest wszystko tak jak być powinno przechodząc do następnego kawałka o tytule „The Invisible Man”, który jest w całości autorem Sascha Gerstner. Dla mnie jest to kolejny świetny kawałek który niszczy swoją melodyjnością i porywczością. Jest prosty i bardzo melodyjny refren, taki rzekłbym typowy i rozpoznawalny dla Helloween. Mamy też nieco bardziej techniczny riff, poprzedzony genialną partią Markusa. Bolączką tego utworu jest nie potrzebne wydłużenie i zwolnienie w połowie utworu. Jednak i tak trzeba zaliczyć ten utwór do czołówki. I tak naładowany emocjonalnie przechodzę do numeru 3czyli do „Born on Judgment Day”- autorem tego utworu jest Weikath. Od razu przyznam się że ten utworek kojarzy mi się z Eagle Fly Free, nawet zgapili pomysł kiedy to każdy muzyk grał jakąś solówkę, również i tutaj to zastosowali. Utwór typowy dla Micheala, bardziej wysunięta gitara prowadząca, bardziej melodyjna. No jest szybkość i chwytliwość i można mówić po raz kolejny o bardzo dobrej kompozycji. I tak jak wspomniałem, solówki są tutaj ostoją i powodem do zachwytów. Normalnie przypominają się wcześniejsze lata Helloween. Nie wiem jak wam , ale mi się utworek podoba! Kończy się w stylu jak Eagle fly Free! Dobra , wskakuje kolejny utwór, który został zatytułowany „Pleasure Drone” a autorem jest Gerstner. Nie jest to ani power metalowa jazda, ani Helloween, który cieszy. Ot co średni heavy metalowy kawałek. Anit o riff, ani to refren, nie rozpala. Tak więc ma brzmieć Keeper naszych czasów? Jak tak to ja dziękuje. Jedna z słabszych kompozycji, ale oczywiście są słabsze. Jedynie solówki Saschy tutaj przykuły moją uwagę.
Bez wątpienia największe zamieszanie wywołał singiel „Mrs God”, który promował album. I to chyba w najgorszy sposób. No jak można odebrać utwór który z power metalem nie ma nic do czynienia, a raczej brzmi jak przebój radiowy? Mnie na szczęście nie było dane usłyszeć jeszcze przed premierą albumu, to może dlatego jakoś mi przypadł do gustu, ale nie jako utwór Helloween, tylko raczej jako utwór sam w sobie. Kawałek pod względem warstwy instrumentalnej nasuwa przynajmniej mi lżejszą formę „Future World”. Tekst bardzo jarcarski i w tym aspekcie przypomina choćby „Rise and Fall”. No i ostatni utwór z płyty 1 to „Silent Rain”autorstwa Gerstnera i Derisa.
Od razu przyznam się wam drodzy koledzy i koleżanki, że kocham ten utwór, bo jest tym czymś co Helloween prezentował w latach 80.Jest to dla mnie prawdziwy killer. Naprawdę świetny kawałek, który jest szybki, bardzo melodyjny oraz który ma znakomity refren, którego mógłbym słuchać w każdy dzień o każdej porze. Tutaj pan Gerstner naprawdę włożył dużo serca, aby utworek miał taki zajebisty końcowy efekt! Bez wahania powiem utworek godny, aby znaleźć się na kontynuacji keeperów. Riff i refren brzmią jak wypiek Hansena i Gerstner pod względem gitarowym dość dobrze radzi sobie z tym. Brzmi momentami nie gorzej niż jego poprzednicy. Ten utwór jest tego najlepszym przykładem. Jest to jeden z kawałków na płycie, który nadawałby się na Keepera.
Bardzo pełno melodii i świetnego tempa, które jest charakterystyczne dla keeperów. Mamy też genialne solówki, które sam KAI by się nie powstydził! Naprawdę słychać starego ducha Helloween. I tak kończy się pierwszy krążek, po tym przesłuchałem ten pierwszy cd, można powiedzieć,że byłem zadowolony, i gdyby dorzucić tutaj jeszcze z 3lub 4 utworki z 2cd byłoby nieźle!Kto wie może nawet było bardzo dobrze! Atak 2 płyty to chyba troszkę za dużo. Ale co do pierwszej płyty, usatysfakcjonowała mnie. Nie ma aż takiej biedy, a panowie postarali się żeby to brzmiało i chociaż troszkę przypominało keepera, za co należy się szacunek. Bo naprawdę trudno jest nagrać świetna kontynuacje kiedy nie ma kręgosłupa tamtego dawnego wielkiego składu,czyli Hansena i Kiskiego. Po pierwszych 38min byłem naprawdę w szoku ,że tak dobrze to wyszło.
Ale to jeszcze nie koniec. Od razu z większym zapałem i ciekawością włożyłem do odtwarza drugi krążek, który liczy 7 utworków! I podobnie jak na pierwszym krążku tak i tutaj otwieraczem jest kolejny najdłuższy utwór z całej płyty, drugi z całego albumu- „Ocassion Avenue”, którego autorem jest pan Deris. Kolejny mocny punkt albumu, kolejny świetny kawałek , który poraża swoim geniuszem, tekstem, partiami solowymi, wokalem Andiego oraz całą resztą.
Nie brak tutaj zmian temp, przyspieszeń i zwolnień. Dla mnie jest to kolejny killerski numerek, którego trzeba znać bo jest naprawdę genialny. Mamy klimat nieco tajemniczy tak jak było to na „Halloween”, mamy naprawdę iście keeperowy refren oraz solówki .Jest to kolejna mocna rzecz z tego albumu. Warto jest posłuchać sobie solówek ......Saschy.Tak saschy! Posłuchajcie jak chłopak sobie świetnie sobie radzi pomimo presji na jaką na niego wypełli fani oraz samo to że to właśnie otrzymał honor wzięcia udziału kontynuacji keepera, anie np. poprzednik Roland Grapow.
Później mamy troszkę niepotrzebny monet , w którym Deris coś tam śpiewa, a zanim jakiś facet z telewizji coś pierdoli,istne bla, bla..Nie potrzebne to naprawdę! Tak poza tym genialny utwór.
No i dalej mamy bardzo piękną balladę „Light The Universe” autorstwa pana Derisa, czy zauważyliście jak dużo utworków on komponuje? Jestem naprawdę pod wrażeniem,po tym jak Kaia nie ma w szeregach Helloween, to właśnie ciężar tworzenia wziął na siebie pan Deris, a nie Weikath. Dziwne,co nie? Ale wielkie brawa dla Andiego, bo większości z nich to naprawdę ciekawe kompozycje. A co do tej ballady, może nie jest t to tale that wasn't right, albo forever and one, ale też ma klimat i mocno łapie za serducho. Utwór jest drugim singlem i został też nakręcony do niego klip. Ciekawym zabiegiem było odstąpienie, niektórych kwestii przez Derisa na rzecz Cendice Night co brzmi naprawdę bardzo uroczo i właściwie zespół nigdy nie zapraszał gości co też jest czymś nowym. Kolejnym dziełem Weikatha jest na tym albumie „Do you know what are you fighting for” -nie ma co, kolejny dobry kawałek, ale wg mnie troszkę za mało efektywny. Za mało w nim kopa i mocy. Żeby nie obrażać Micheala, mógł to chłopak lepiej zrobić! Przecież to jest keeper, wiec nie powinno być jakiś takich niedopracowań. Nie ma tutaj za wiele power metalu, więcej jest heavy metalu. Nie ma ani ciekawego riffu, ani chwytliwego refrenu, czyżby spadek formy?Chybapan Weikath nie daje się już do tworzenia wielkich dzieł na miarę Where The rain Grows czy Power,albo Eagle fly free? Ale na szczęście nie jest to aż taki straszny numerek, bo są w nim momenty bardzo ciekawe, jak choćby solówki. No i wyjątkowo Deris momentami troszkę mnie wkurwia, takie auuu-co to ma być? Country czy co? No cóż nie zawsze jest idealne! No i na koniec jak Deris coś tam piszczy i jest to straszne. Idąc dalej mamy „Come Alive” znowu autorstwa Derisa. Przyznam się od razu , nie jestem wielbicielem tego nagrania. Riff nawet się broni, ale nie jest to riif na miarę keeperów, jakieś to wszystko banalne. Jakby zabrakło pomysłu tutaj! Podczas zwrotek jest niezbyt ciekawie! Nie ,nie!!! Strasznie to wyszło.Jak jakiś rockowy hicior, którego dobrze słucha się podczas srania w kiblu!! Później mamy refren,który jest jakiś taki bez pazura,jakieś taki dziecinny jest ten refren,czułem się jakby mnie ktoś torturował. Solówki również takie sobie, od razu w skrócie napisze- najsłabszy utworek na albumie, gorszy od mr.god. Nie polecam. Dalej mamy „The Shade in the Shadow”-znowu autorstwa Derisa. Kolejny dobry, ale tylko dobry kawałek, którego chłopcy mogli troszkę lepiej rozplanować. Żeby całość była tak szybka jak refren i w ogóle ten riff, to byłoby naprawdę nieźle. A tak jest tylko dobrze, a szkoda bo pomysł był naprawdę zajebisty. Ale utwór nie odstaje od świetnego pierwszego krążka. Nawet mi się podoba ten numerek. Fajnie to brzmi, ale gdyby trwało 5min to było by to trochę nudnawe.
Przed ostatni utwór można rzec killer, ale ten tekst jest trochę jarcarski i irytujący o „Get it up” -autorstwa pana Weikiego. Nawet ma swój urok. Kiedyś cholernie mi się podobał, ale teraz już nie wielbię go aż tak mocno jak kiedyś. Po prostu fajnie poprawia humor! Refren troszkę taki zbyt wesoły, jak na keeperów. Na szczęście warstwa instrumentalna jest na najwyższym poziomie, co słychać podczas solówek, utrzymanych w stylu keeperów. Może całościowy utworek nie niszczy , ale są niektóry momenty, które nieźle kopią tyłek. Całość zamyka zajebisty killer na miarę Strażnika!: „My life for one more day”, który jest autorstwa Grosskopfa!Kurde gościu ma talent do tworzenia zajebistych kawałów i jakoś w wczesnych latach twórczości zespołu nie ujawniał go.
Cholernie lubię ten utworek i nie ma tutaj wiochy. Cały czas trzyma w zachwycie i nie pozwala złapać oddechu. Uważam ,że gdyby było więcej takich kawałków na albumie, to krzywda by się nam niestała. A na pewno lepiej by to brzmiało. Mamy i warstwę instrumentalną, która nasuwa nam stary dobry Helloween oraz refren taki w stylu zespołu, który idealnie by pasował do maniery Kiske. I tak w wielkim stylu kończy się Keeper Of the Seven keyes The Legacy!

Nie wiem jak wam, ale mi się album nawet spodobał, po mimo parę kawałków, które są nie dopracowane. Wiele utworków jest na miarę strażników. Pomimo ,że mamy inny skład zespołu, to jednak album jest naprawdę dobry. Może nie będzie kultowym i tak dalej i na pewno nie ma go co porównywać do tych z lat 80 bo to była inna era zespołu i metalu, a w takiej konfrontacji album tylko sporo traci. Tutaj brzmi to wszystko bardziej nowocześnie i tak naprawdę nie wiele zostało z tamtego okresu. Album jest troszkę nie równy, bo mamy kilka ostrych killerów, a potem parę nudnawych numerków potem znów zajebiste kawałki i tak to na przemian idzie. Dalej, kolejnym minusem jest to że album jest za długi moim zdaniem i dlatego zabrakło chyba pomysłów na niektórych kawałkach. Gdyby tak wywalić get it up, come alive,light the univers,do uou know ...i jeszcze coś tam i pozostawić 9lub 10 utworków tak jak to było na pierwszych keeperach.
Kolejny minus to okładka, nie podoba mi się, wolę narysowaną ręcznie okładkę. Dalej mamy jeszcze jeden minus, uważam że chyba za wcześnie albo za późno wzięli się z taki album.
Za pózno-bo jak był Kusch i Grapow to nagrali coś co mogło być kontynuacją kepera- THE TIME OF THE OATH i z tym skaldem zespół miał szanse nagrać naprawdę dobrą kontynuacją.
Za wcześnie- chyba troszkę za wcześnie, po co dopiero dołączył nowy perkusista, a nowy gitarzysta jest w zespole 2 lata, więc coś jest chyba nie tak.


Jeśli o mnie chodzi -to uważam ,że album jest naprawdę dobry, ma kilka przebłysków, ale są też bardzo widocznie potknięcia. Ale warto posłuchać od czasu do czasu tego albumu, bo ma fajny klimat i niektóre kawałki naprawdę wgniatają w ziemie.
Album wg mnie nie dorównał wielkim dziełom jakim bez wątpienia jest the Dark Ride , The Better Than Raw i The Time Of The Oath a o Pierwszych płytach nie wspomnę!
Ale pomijać to, wiadomo było od razu, żeby nagrać tak świetny album jak powyższe wymienione przeze mnie graniczyło z cudem! Ale album jest dobry co nie zmienia faktu. 6.5/10

1 komentarz:

  1. "(...) album jest za długi moim zdaniem i dlatego zabrakło chyba pomysłów na niektórych kawałkach." A także sztucznie i na siłę podzielony na dwa krążki, również za pomocą tych mniej udanych utworów. Nawiązanie w ten sposób do dwóch części oryginalnego "Keepera" wydaje się naturalne, ale ze względów technicznych jest zupełnie nieuzasadnione: na winylu pewnie nie, ale na jednym CD materiał bez wspomnianych wypełniaczy zmieściłby się bez problemu.

    OdpowiedzUsuń