środa, 27 lipca 2011

LECHERY - In fire (2011)



Lechery mówi wam coś ta nazwa? Nic? Szczerze mi też przez pewien czas nie mówiła. Do czasu, gdy odkryłem zespół o takiej nazwie, który istnieje już od 7 lat i ma na swoim koncie i już 2 albumy. Co ciekawe za lidera zespołu uchodzi Martin Bengtsson znany niektórym osobom kochającym cięższe granie, a mianowicie fanom Arch Enemy i Armageddon. Pewnie zaraz pomyślicie że Lechery to zespół pokroju wyżej wymienionych formacji. I tutaj was zaskoczę. Zespół gra taki nieco old schoolowy metal, będący ukłonem w kierunku lat 80. Debiut „Violator” miał premierę w 2008 r i jego następca „In Fire” miał premierę właśnie w 2011 roku. Płyta może zamieszania na rynku nie wywołała, może nie pobije rekordów sprzedaży, a zespół zapewne wciąż będzie znany tylko małej garstce słuchaczom. Dlaczego? Bo In Fire tak naprawdę, jest tak jakby dobra rzeczą dla zatwardziałych słuchaczów heavy metalu. Nie znajdziecie tutaj świeżości, oryginalności, a raczej stare sprawdzone patenty.

Album został wypełniony 12 utworami i jedynie co może na wstępie nieco drażnić to oprawa graficzna, gdzie jest ujmując to łagodnie...brzydka i kiczowata jak dla mnie. Ale nie to jest ważne, lecz zawartość. Zaczyna się wręcz typowo bo od intra w postaci „Aweking” jest treściwe to trzeba przyznać. Nie ma kombinowania, budowania nastroju, lecz postawiono na melodie i chwytliwość a to już coś. Na pewno zaczyna się ciekawie. Robert Persson jako perkusista rozpoczyna kolejną kompozycję to jest „Mechanical Beat” i kiedy wkracza sekcja rytmiczna i gdy można usłyszeć główny riff to na myśl przychodzi wiele kapel, ale takim numer 1 jest Judas Priest. Kompozycja nie grzeszy oryginalnością, ale przyzwoicie wykonana i wysunięcie melodii, które są chwytliwe okazało się dobrym pomysłem. Brzmienie może i nie złe, aczkolwiek perkusja momentami brzmi niczym automat. Jest proste i melodyjne, co sprawia nawet miły odsłuch. Również bez większych ambicji zespół prezentuje się zespół w „Burning Anger”, ale jest to znów dobra porcja heavy metalu. Bez wątpienia dobrze się sprawdza Martin jako wokalista. O ile sekcja tutaj nieco kuleje, o tyle szybko nadrabiają to dość chwytliwym refrenem. Co by nie powiedzieć, jest to dobre rzemiosło i nic ponadto. Utwór szybko przelatuje bo i czas jego trwania wynosi trochę ponad 3 minuty. Dobrze, że w „Heart of Metal Virgin” postanowił zaprezentować jakiś konkretny killer. Śmieszny tytuł, jak i cały tekst, ale bez wątpienia jest to jeden z tych najlepszych kawałków na płycie. Dynamiczny, chwytliwy i zagrany z polotem. Jest zmiana temp, motywów i można nacieszyć się również bojowym refrenem. Takie proste, a takie genialne. Riff momentami nasuwa mi szybkie hity granie przez U.D.O. Również niczego sobie jest „Lethal” , który jest bardzo skocznym kawałkiem i naprawdę fajnie buja tutaj riff. Refren taki dość znany i chyba każdy będzie miał tutaj swojego konika w tym aspekcie. Kolejna dobra, aczkolwiek mało oryginalna rzecz. Po raz pierwszy jakoś zachwyciły mnie solówki, które do tej pory były no przeciętne, lub co najwyżej dobre. Póki co nie ma większego zawodu. Bardzo dobrze brzmi znów taki w stylu Judas Priest „ Cross the Line”. Skoczny riff, bujające tempo i waleczny refren i znów miło się tego słucha. Tutaj wszystko zależy od słuchacza. Szukasz czegoś do odprężenia to znajdziesz to na tym albumie, szukasz czegoś co wybija się przed szeregi, to od razu sobie możesz odpuści. Tutaj zespół ceni sobie tradycję i granie dla starych i wiernych słuchaczy heavy metalu. Również perkusista wypada tutaj o niebo lepiej niż na poprzednich utworach co zresztą słychać podczas chwytliwych solówek. Ani się człowiek nie obejrzy a to już połowa albumu za nami. Melodyjność i prostota to recepta, z której zespół nie rezygnuje nawet w kompozycji numer 7 czyli „Carry On”. Skoczne i może nieco hard rockowe granie, ale przyjemne w odsłuchu. Riff nie należy do ostrych, do szybkich tym bardziej, ale do bujających tak. I proszę, otrzymaliśmy nawet konkretny tytułowy „In fire”. Czekałem na tą kompozycję przyznam. Bo nie raz się przekonałem jak tytułowy kawałek potrafi zachwycić. I tutaj się nie zawiodłem i otrzymałem kolejny jeden z najlepszych kawałków na płycie. Dynamika, dzikość, powiedziałby nawet agresja to cechy tego kawałka. Tutaj na oklaski zasługuje Martin Karlsson za naprawdę ciekawe partię basu. Znów mogę pochwalić solówki, które są zagranie z luzem, bez spinki i przede wszystkim mają sporo ciekawych melodii. „All the way” może niczym zbytnio się nie różni od poprzednich utworów, może nie jest taki zły, ale mimo wszystko jest to jedna z najsłabszych kompozycji jak dla mnie. Znów słychać ukłon w stronę hard rocka. Aczkolwiek zabrakło jakiegoś pomysłu na dobrą sekcję rytmiczną i jedynie co zostaje w pamięci to nawet przyjemny refren. Na szczęście zespół szybko zaciera złe wrażenie kolejnym killerem w postaci „The Igniter”, który znów jest skupiony na dynamice i melodyjności. Natomiast nieco inne oblicze zespół prezentuje w „Lust for Sin”. Jest to bodajże najwolniejsza kompozycja na albumie, ale nie oznacza to że kiepska. Jest bojowo, nawet bardziej niż na poprzednich utworach i znów może nieco hard rockowy refren, ale fajnie buja. Ogólnie ciekawie to brzmi. Całość zamyka luzacki i najradośniejszy na albumie „ We all gonna Rock you Tonight”. Czyżby coś w stylu Living after Midnight? No publikę to rozgrzeje to nie nie ma nawet wątpliwości. I jest to dobra kompozycja, która świetnie podsumowuje całość.

Proste i szczere granie prezentuje Lechery na albumie In Fire. Fani heavy metalu lat 80 bedą zadowoleni. Jest to utrzymane w takiej konwencji, gdzie nie trzeba się wiele wysilać, a album i tak sam się pcha do uszu. Spora dawka melodii oraz rozrywki gwarantowana. Jest to album, który może się nie przebije, a mimo to będę do niego wracał, bo nie się ze sobą sporo radości i miłych melodii, które wpadają przy pierwszym słuchaniu. Nota: 7/10. Polecam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz