poniedziałek, 25 lipca 2011

DEATH ANGEL - Art of dying (2004)

Death Angel to dla mnie jeden z nie wielu zespołów, które miał tyle trudności w swojej karierze i jednym z nie wielu, który powrócił w tak wielkim stylu.
Jednak ta owa myśl wymaga nieco rozszerzenia....
Zespół przeżył wypadek, w którym najbardziej ucierpiał Andy Galeon, przeżyli też sporo spraw sądowych ,ale co ważne przetrwali to . I tak po 15 latach reaktywowany zespół wydaje swój 4 album - Art of dying, który okazał się wielkim powrotem po wielu latach nie bytu i trzeba przyznać że zespół owym wydarzeniem namieszali na scenie metalowej . Tym razem album został wydany pod skrzydłami Nuclear Blast i ukazał się w 2004. Trzeba przyznać że tytuł albumu jest dość ciekawy a jego historia bierze się z tybetańskiej książki, która pisze że to jak żyjemy ma wpływ na to jak umrzemy, że nasze życie jest sztuką umierania, coś w tym jednak jest.

I tak jak wspomniałem wcześniej album okazał się wielkim powrotem zespołu na scenę metalową i słusznie, bo gdyby album był słaby to na pewno nie byłby to wielki powrót, a wierzcie mi album jest znakomity i chyba ich największy fan by nie przypuszczał, że mogę nagrać jeden z mocniejszych albumów, bo jakby nie było, jest tutaj więcej thrashu niż na 2 poprzednich albumach , a brzmienie i cała produkcja jest nowocześniejsza niż ta na poprzedniczkach a i doświadczenie muzyków jest już większe, co zresztą słychać.

Na album składa się 12 kompozycji zróżnicowanych, a przy tym zagranych na tym samym wysokim poziome przez co album jest cholernie równy na tyle, że jest problem wybrać te najlepsze czy gorsze i to jest to. Magią tego albumu oprócz świetnego klimatu jest to że wszystko jest tak świetnie ułożone i nie ma tak że mamy najpierw same hity, a potem nie wiadomo co, do tego wokal Marka na tym albumie jest o niebo lepszy.

Album zaczyna spokojne ,ale zapadające intro, które ani przez moment nie zdradza jaki będzie album. Po kilku sekundach uderza mocny riff i znakomite walenie w perkę Andiego i w ten o to sposób zaczyna się potężny „Thrown to the Wolves”. Bardo podoba mi się tempo w jakim utrzymany jest utwór, melodyjny riff oraz wykrzyczany przez Marka refren i fajny efekt dają chórki śpiewające oh oh. „5 Steps of Freedom” zaczyna się tajemniczo, ale po chwili mamy kolejny killerski utwór, który przypomina mi ich wcześniejsze albumy. A utwór podbija serca słuchacza świetnymi solówkami oraz wokalem Marka, który już nie wrzeszczy a stara się oddać klimat temu utworowi. 3 utwór to jeden z ich mocniejszych utworów ever- „Thicker Than Blood” szybki ,ostry i na dodatek melodyjny i te partie gitarowe. No i po raz kolejny mark rzuca na kolana ,tutaj nawet bardziej się stara krzyczeć niż śpiewać i to jest miłe zaskoczenie. Jednym z dłuższych utworów na albumie jest „The Devil Incarnate” który początkowo kojarzy się mi się z metką , nawet wokalnie jest podobnie. Utwór praktycznie w całości utrzymany w nieco spokojniejszym tempie, ale wierzcie mi że w tym wypadku nie ma to większego znaczenia, bo kawałek mimo tego rzuca na kolana i to bez jakiegoś większej mocy czy też drapieżności. Tutaj zastępują to umiejętne zmienianie temp, przemyślane sola , która przykuwają uwagę swoim kunsztem, no i nie zmordowany Mark ,który idealnie się spisuje nawet w takich kompozycjach. Bardzo podoba mi się taki koncertowy utwór jak „Famine”-w sam raz żeby poskakać w tłumie. Mocny bas z początku to tylko przedsmak tego utworu. Kiedy wkracza partia gitarowa to nie ma żartu. Wypada tez nadmienić że i Mark stara się nieco inaczej śpiewać. I znów wykombinowali chwytliwy refren. Bardzo ciekawa kompozycja, końcówka totalnie mnie zaskoczyła! Prawdziwą ucztą dla thrashowców będzie kolejny wałek - „Prophecy”. To jest prawdziwy thrashowy killer , w którym można się ekscytować nie banalną pracą gitar, że o wokalu nie wspomnę. No a utwór kolejny ma bardzo prosty tytuł zresztą jak i całą resztę mowa o „No”. Utwór bardziej nasuwa mi power czy też inne melodyjne odmiany metalu.
Bardzo przyjemny kawałek,z melodyjnym riffem no i z bardzo prostym ale za to jak bardzo chwytliwym refrenem. Mocny punkt albumu. Drugim utworem trwającym ponad 6 minut jest „Spirit”,,który jest oczywiście ostrzejszy od poprzedniego. I tutaj nie obeszło się bez zmian temp oraz imponujących solówek. Bardzo przypadł mi do gustu taki bardziej rock and rolowy „Land of Blood” -muszę przyznać bardzo pozytywny utwór, pełen znakomitych popisów gitarowych no i wokalnie Mark zniszczył. Dopełnieniem albumu jest zmienny jak kameleon „Never me” który spodoba się nie jednemu słuchaczowi , bo jest bardzo ciekawie zagrany no i zamykający album „Word to the Wise” który jest przepiękną balladą.

Co można powiedzieć o Art of Dying w kilku słowach? Że jest to jedna z lepszych rzeczy ostatnich lat jeśli chodzi o ten gatunek. Wielki powrót zespołu, który przepadł na 14 lat, powrót i to w najlepszym wykonaniu dając fanom oraz innym słuchaczom naprawdę świetny album wypełniony po brzegi znakomitymi kompozycjami , gdzie każdy z nich oferuje coś innego słuchaczowi, nie ma monotonności ani grania na jedno kopyto ,oj nie zespół umiejętnie zróżnicował album nie tracąc przy tym mocy ani drapieżności . Art of Dying jest to jeden z ich mocniejszych albumów który wg mnie jest wart uwagi , bo nie każdy potrafi nagrać taki album. 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz