piątek, 1 lipca 2011

MERCYFUL FATE - Time (1994)

Czas to pojęcie, które nie jest łatwo wyjaśnić. Nie da się tego kupić, nie da się cofnąć, nie da się zatrzymać. Ale można wykorzystać jako motyw przewodni kolejnego albumu. Tak też się stało w przypadku Mercyful Fate i ich drugiego albumu po reaktywacji, a mianowicie „Time”. Prace nad albumem odbywały się w Dallas Sound Lab i tym razem Shermann razem z Kingiem razem pracowali nad albumem i to słychać, nie ma tak jak na poprzedniku, że było słychać, że każdy przyniósł do studio już tylko swoje opracowane utwory. Tutaj słychać chemię, słychać, że zespół wziął do siebie owe uwagi. Ponadto w zespole pojawił się nowy basista – Scherlee D' Angelo.Rok wydania albumu to 1994 i znów za sprawą wytwórni metal blade. Okładka taka dość nie typowa, zresztą jak i tytuł- czas. Mogło by się wydawać, że zespół jeszcze bardziej popadł w słabszą formę. No zmylić im się udało nawet mnie. Prawda jest zupełnie inna. Dla mnie ten album jest genialny, bo przynajmniej poziomem zbliża się do tych dwóch pierwszych albumów. Nie tylko pod względem mrocznego klimatu, ale także pod względem samych kompozycji. Zostały one rozegrane z pomysłem i z myślą o starych fanach. Trzeba przyznać choć było promowanie tego albumu, to jednak nie było ona takich rozmiarów jak przy poprzednim albumie, co jest troszkę dla mnie nie zrozumiałe, bo to właśnie ten album zasługuje na rozgłos. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu nie ma wypełniaczy, nie sztucznego wymuszonego grania, jest luz i niezwykła aranżacja.

Znów na pierwszy ogień idzie utwór promujący album, a jest nim „Nightmare be Thy Name” i słychać że zespół poszedł po rozum do głowy. Jest to kompozycja zarówno atrakcyjna pod względem aranżacyjnym, jak i pod względem emocjonalnym. Klimat znów mroczny, nawet o jeden poziom wyższy niż na poprzedniku. Są chórki, które budują nastrój no i jest niezwykła chemia między muzykami, którą nie dało się usłyszeć na poprzedniku. Same partie gitarowe też zagrane jakby z pasją i przekonaniem. Mocny wstęp, który daje szanse w końcu na genialny krążek.
Bardzo podoba mi się też „Angel Of light”, w którym to King Diamond jak za dawnych czasów gloryfikuje Lucyfera. Jest tutaj swoboda, luz i jest melodyjność. Mimo melodyjności można bez problemu usłyszeć ciężar oraz mroczny klimat. Refren bardzo prosty i zarazem bardzo chwytliwa, tak więc mamy kolejny mocny punkt albumu. O ciarki może nie jednego słuchacza przyprawić „Witches Dance”, który jest drugim utworem promocyjnym tego albumu, do którego nakręcono teledysk, szkoda że jednak był tak rzadko emitowany na MTV. Utwór mamy upiorny klimat, a to za sprawą takiego a nie innego riffu. Taki nie co tajemniczy, taki nieco intrygujący. Do tego cała ta otoczka. Kolejny i bez wątpienia najpopularniejszy z tego albumu jest „The mad Arab” i jak dla mnie klasyk. Mamy tutaj wszystko za co się kocha Kinga Diamonda. Chwytliwy aczkolwiek mroczny riff, który nastraja cały kawałek. Jest zapadający w ucho refren. Takie utwory stanowią o tym, jak zespół zrobił kilka kroków do przodu w porównaniu do poprzednika. Jak dla mnie ten utwór mógł być tym do promowania. Jest to też kolejna krótka kompozycja, co też jest pewną różnicą w stosunku do „In the Shadows” gdzie sporo było dłuższych utworów. Równie genialny jest „My demon”, gdzie znów jest melodyjność, gdzie znów słychać luz i swobodę, nie ma nic wymuszonego. Partie gitarowe są przyswajalne w przeciwieństwie do tych z poprzedniego albumu, co też cieszy. Podoba mi się refren, wspaniała sprawa, zresztą utwór jest kolejnym killerem na krążku. Szok nastąpił przy utworze, gdzie na poprzedniku już wychodziło zmęczenie o tyle tutaj wraz z kompozycją „Time” rozpoczyna się nie dowierzanie, że było ich stać na stworzenie aż tylu killerów, tyle perfekcyjnych utworów. Tytułowy utwór nie dość, że niszczy aranżacją i klimatem to na dodatek ma zaloty pod...balladę. Zresztą sam kawałek nadawałby się do którego z starszych albumów Kinga Diamonda. Wszystko tutaj zostało do picowane, nawet solówki. No i ten refren, no to trzeba usłyszeć na własne uszy. Druga połowa albumu, może nie jest tak wywyższana przez fanów, a ja tutaj poruszę kwestię, że nie wiele ustępują swoim poprzednim utworom, ale to zawsze ta pierwsza piątką rzuca na kolana, natomiast druga połowa to wymieszanie genialnych kompozycji z tylko bardzo dobrymi, ale nie ma mowy o wypełniaczach i spadku formy. „The Preacher” to znakomita kompozycja heavy metalowa. Ma w sobie nieco ciężaru, mieszania temp. Tutaj skupiono się przede wszystkim na partiach gitarowych, a to słychać od początku do końca. „Lady in Black”, to kolejna genialna kompozycja. Melodyjna i chwytliwa, gdzie nie ma już ciężaru w takiej ilości co poprzedni utwór. Tutaj na uwagę zasługuje przede wszystkim sam King Diamond, który urozmaica swoje partie wokalne.”Mirror”, to z kolei jest jedna z tych cięższych kompozycji, tym razem utrzymana w wolnym tempie. Nie brakuje jednak urozmaiceń gitarowych i jest to tylko dobra kompozycja. Refren jednak przyprawia o gęsią skórkę.”The Afterlife”, hmm bez wątpienia najwolniejszy kawałek i znowu za brakło przysłowiowej kropki nad „i”. Niby to jest klimat, niby są bardzo dobre partie gitarowe, ale utwór jakoś niezbyt chwyta i tylko słucha się go bo się słucha. Do genialnych kompozycji należy również zaliczyć najdłuższy utwór na albumie „Castillo Del mortes”. Tym razem King porusza tematykę, którą zawsze lubiłem, a mianowicie „Necronomicon” - księga umarłych. Utwór bardzo rozbudowany, z kilkoma ciekawymi motywami i co ciekawe jest on lepiej zbudowany niż kolosy z poprzedniego albumu. Ponadto idealnie prezentuje jak brzmiał cały album.

„Time” to jest album, który śmiało można postawić obok dwóch pierwszych albumów. Tym razem zespół stworzył genialny krążek, który pod względem kompozycji, pod względem kompozytorstwa, aranżacji jak i klimatu nie wiele ustępuje „Mellisie” czy też „Don't Break the Oath”. Lata 90 nie są dobrym okresem dla metalu, natomiast dla Mercyful Fate jest i to bardzo dobrym okresem. W końcu obudził się w nich geniusz, który spał tak długo. Nie ma wymuszone ciężkości, nie ma trudnych w odbiorze utworów, nie ma wypełniaczy. Jest za to wyrównany poziom albumu, nie ma potknięć, nie ma jakiś wad. Jedynie można za taką uznać, nieco słabszą drugą połowę albumu, ale to wciąż jednak heavy metal na najwyższym poziomie. Album znaczący dla Mercyful Fate, a dla i metalu też, gdyż udowodnił że pomimo kiepskich lat 90, wciąż można było jednak wydać naprawdę genialny krążek. Uważam, że warto znać ten album. 9.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz