piątek, 8 lipca 2011

X OPUS - The Epiphany (2011)

Progresywny Power metal i neoklasyczne patenty? Brzmi jak żart, gdzie jednak nie chce się śmiać, a raczej płakać. 2 różne, wręcz odległe światy i jak dla mnie ciężkie do połączenia. Takim pomysł przyszedł debiutantom z Ameryki, a mianowicie zespołowi o nazwie X Opus. Myślę, że pomimo grania w jakim się obraca zespół to jednak skierowane jest to do fanów Symhony X. Zespół dopiero zaczyna swoją przygodę z muzyką i trzeba przyznać zrobiła pewien krok, którego nie którzy pewnie nie zrobią. Mają znakomitego lidera- Jamesa Williamsa. Gość zajmuje się produkcją, komponowaniem oraz graniem na gitarze. „The Epiphany” tak się nazywa ich debiutancki album. Krążek ma różne takie dźwięki jak przystało na granie progresywne. Każdy coś znajdzie dla siebie, a najmniej poszukiwacze atrakcyjnych melodii i jakiś chwytliwych refrenów czyli słuchacze jak ja.
Najbardziej co się spodobało w zespole to wokal. Brian Dixon to naprawdę dobry wokalista taki idealnie pasujące do tego co gra zespół, bo inne cięższe wokale by tu nie pasowały. Krążek jest może i ciekawy pod względem pomysłu na granie, tak jako ciekawostka proszę bardzo. Jako dzieło, do którego będę wracał? Nie. Nie ma tutaj takiej muzyki, a zespół ma daleko do tegorocznego Pegans mind. W przypadku tego albumu okładka idealnie prezentuje zawartość.


Od pierwszych taktów co rzuca się na słuch to taki chłodny klimat, wszystko utrzymany w wolnym i średnim tempie i tak zaczyna się dość bardzo neoklasycznie pierwszy kawałek zatytułowany „Terrifed”. James daje upust swojemu talentowi, który jest nie przeciętny. Potem słychać pierwszą warstwę instrumentalną i nieco zdumienie opadło. W mieszał się w to wszystko przekombinowany riff, taki faktycznie bardzo progresywny. Melodie tutaj są ubogie albo w ogóle ich nie ma. Refren przelatuje w taki sposób, że się podoba ale nic nie zostaje w głowie. Jedynie James i jego gitara starają się zrobić dobre wrażenie. No pierwsze wrażenie negatywne i liczyłem, że dalsza część będzie już tylko...lepsza. No i trzeba przyznać, że taki „On Top of The World” to kawałek już bardziej nastawiony na melodie, co słychać za sprawą klawiszy. Główny motyw i owa melodia są wyśmienite. Proste, ale zapadające w głowie. Dobrze, że ten motyw dominuje w utworze. Nawet refren jakiś taki przyjazny. Nawet noeklasycyzm został ograniczony do minimum co też wychodzi na dobre. Dla mnie jeden z tych lepszych kawałków na albumie. Nieco inny jest znowu „Pharorhs of lies”, który ma genialny klimat, taki podniosły, tragiczny i ponury. Tutaj słychać dominację neoklasycznego grania. Kawałek tez dobrze się prezentuje za sprawą nieco cięższego riffu i bardziej skocznego tempa. Klawisze, ani progresywność nie jest tutaj nadużywana, ale dopasowana do neoklasycznego wydźwięku. Kolejna dobra kompozycja na tym albumie. Solówki, które powinny być motorem są troszkę mało atrakcyjne, może to kwestia przyzwyczajenia? Ogólnie dobre wrażenie. Nieco ciekawszy jest „Ill Find The Truth”. Taki bardziej power metalowy. Choć i tutaj nie zadbano jakoś specjalnie o warstwę instrumentalną. Ot co rzemieślnicze granie z ciekawszym refrenem. Solówki to tutaj to chyba jedna z tych atrakcyjniejszych. Typowym wypełniaczem jest „In The Heavens” ni to ballada ni to ciężki utwór. Wlecze się niczym autobus w korkach. Nudno i ponuro. Wymuszony ciężar i brak atrakcyjnych melodii. Fajnie wypada tytułowy „Epiphany” choć to tylko instrumental. Wzorowany na muzyce poważnej i odegrany z pasją. Jest podniosłość i pomysłowość, ciekawe jakby zespół taką drogę obrał, taką bardziej ...symfoniczną. „I will Fly”ma zadatki na melodyjną petardę, jednak z czasem robi się nudny i jakiś taki przekombinowany. Podoba mi się tempo, takie nieco ponure. I od razu rzuca się znakomity wokal. Bardzo dobrze wypadły tez partie klawiszowe, zwłaszcza główny motyw. Choć są zmiany temp, motywów, to i tak dla mnie 7 minut w tym przypadku to istne tortury. 7 minut były torturami to co powiedzieć o 11 minutowym „Forsaken”? Sporo motywów, patentów i instrumentów, choć dla mnie to wszystko się jakoś zlewa i niczym jakoś się nie wyróżnia. Jedynie spokojna i taka uboga końcówka zapadła mi w pamięci. W takim „Angels of War” słyszę Adagio. Podobne konstrukcja, podobne patenty i ten ciężar, no gdybym nie wiedział co włączam to właśnie to przypisałbym temu zespołowi. Jak dla mnie jeden z ciekawszych utworów na albumie. Taki zagrany z pasją i pomysłem. Nawet melodie są jakieś takie atrakcyjne i nie sztuczne. Zwłaszcza klawisze, wygrywają ciekawe melodie. No dobry kawałek i szkoda, że tylko jeden. No i na koniec cóż 7 minutowa instrumentalna ballada w postaci „Never forgotten' nie powiem ładne granie i wszystko, ale nie porwało mnie. Oczekiwałem wielkiego boom, a dostałem kolejne męczarnie. Opust neoklasycznego grania tutaj słychać, więc fani tego grania może bardziej docenią ten utwór?

Mieszanka wybuchowa co gra ten zespół, ale wiedziałem że tak będzie, za dużo chcieli upchnąć w ten jeden album, za dużo pomysłów, za dużo ogółów za mało szczegółów. Zadbano o technikę, klimat, za pomniano o melodie i jakieś ciekawe motywy, czy też zapadające w głowie refreny. A wszystko po co? A po to żeby było dziwnie, progresywnie i oryginalnie. Niestety nie kupuje tego co prezentuje ten zespół. Zaczynają swoją karierę, więc może kiedyś coś nagrają przyzwoitego, kto wie. Póki co to jeszcze nie teraz, to nie w tym roku. Mocne: 3,5.10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz