wtorek, 5 lipca 2011

HALFORD - Made of Metal (2010)

Bóg Metalu Rob Halford właściwie działa na dwa fronty. W Judas Priest oraz w solowym projekcie sygnowanym jego nazwiskiem. To też nie można było się obejść od porównań, zwłaszcza ostatniego albumu JP – Nostradamus, a nowego solowego albumu - „Made Of Metal”. Słuchając nowy album Halforda można dojść do wniosku, że głosy nie zadowolenia dotyczące ostatniego albumu priestów czy też świątecznego krążka przyczyniły się do tego, że Rob poszedł po rozum do głowy i postawił na tradycyjny heavy metal, który przypomina 80 lata Judasów. Tak, jest tradycyjnie, momentami nawet kiczowato, ale poziom „Resurection” nie został osiągnięty, a mimo to album nie jest taki zły. Może się podobać słuchaczom, a to już coś. Na album przyszło czekać trochę czasu to fakt, ale nie przedłożyło się to jakoś na wybitny poziom. Trzeba zaznaczyć, że ostatni album solowy miał miejsce w 2002r. Niestety, ale album nie jest doskonały, o czym już świadczy sama szata graficzna. Tym razem mamy kiczowatą okładkę w stylu lat 80, gdzie kojarzy się ona z kolejna odsłoną jakiejś gry wyścigowej, a nie płyty heavy metalowej. Brzmieniowo jest dobrze, a pod względem kompozytorskim różnie, od dobrych kawałków, aż do wypełniaczy. Album świata nie zwojował, ale na dnie też nie został. To tyle tytułem wstępu.

Zaczyna się mocnym wejściem w postaci „Undisputed”, który brzmi fantastycznie. Prosto chwytliwie i utrzymane w stylistyce lat 80. Mnie to tam nasuwa się „British Steel”. Jest melodyjnie, aczkolwiek pod względem tekstowy, jak podczas refrenu nieco kiczowato, choć i to jakoś nie zawadza w tym kawałku. Fajnie się tego słucha, pomimo że nie brzmi to tak nowocześnie i ostro do czego nas przyzwyczaił Roy Z. Kiczem zalatuje w „Fire and Ice”, gdzie górę bierze nieco słodkawy refren. Ale czy jest to słaby utwór? W żadnym wypadku, bo jest to kolejna mocna kompozycja heavy metalowa. Szybka, melodyjna i oparta o stare i oklepane patenty. Solówki bardzo mi się podobają takie bardzo melodyjne i przypominają stary Judas Priest. Kawałkiem promującym album został wybrany tytułowy „Made of Metal”. Początek nieco śmieszny, ale potem przeradza się w prawdziwy metalowy hymn. Nie powiem prostota i przebojowość jakoś mnie porwały, choć dalekie to jest od killera, czy jakiegoś genialnego kawałka. Ale oparcie na starych sprawdzonych patentach powoduje, że słucha się tego przyjemnie i bez większego jakiegoś zobowiązania. Prosty i bardzo melodyjny jest również „Speed of Sound”. Wiem, kolejny durny tekst, kolejny kiczowaty refren. Fakt, nie jest to poziom do jakiego przyzwyczaił nas bóg metalu, ale kurcze tak przyjemnie się tego słucha, że nie mogę nic na to poradzić. Jak dla mnie kolejny dobry kawałek na albumie. Zróżnicowanie to akurat mocny punkt albumu, choć nie zawsze na plus. Innym utworem niż po przednie jest taki „Like There's No Tommorow”, znów się kłania JP taki prosty i klasyczny do bólu. Chwytliwy, wręcz banalny riff jest przyswajalny, zresztą jak i całość. Najbardziej zapada w pamięci refren, który zaliczę do czołówki na tym albumie. Zaraz mnie wszyscy wyśmieją za pewne, ale właśnie na tym polega gust. Moim zdaniem najlepszym kawałkiem na płycie jest „Till The Day I Die”. No i jest to oryginalny pomysł jak na Roba. Jest klimat westernu, jest rockowe zacięcie, ale kawałek buja i chwyta. Pewnie mało komu to się podoba, ale to jest to. Może nie jest to Reseruction, ale jest pomysłowe i melodyjne granie, które też sprawdza się w przypadku Roba. Genialny kawałek, pomimo że taki krótki. Tak najlepsze działa wytoczone, a dalej nieco poziom przebojowości spada. Taki „We own The Night” jest nijaki. Ni to ballada, ni to heavy metalowe uderzenie. Jednak brak pomysłu i nieporadność bierze górę co słychać. Nie ma tutaj nic na co można by zwrócić i tak otrzymujemy pierwszy wypełniacz. Nieco lepiej się prezentuje „Heartless”. Taki nieco stonowany utwór, z takim mrocznym klimatem. Refren przypomina mi bardziej „Nostradamus”. Dobrym kawałkiem jest „Hell razor”ot co kolejny rasowy heavy metalowy kawałek. Tutaj kiczowato brzmi wokal Roba, taki jakiś nie dopracowany. W solówkach słychać nieco z „Phantom the Opera” ironów. Dobry utwór, który nieco wzmacnia repertuar pod koniec albumu. Bardzo dobry poziom trzyma „Thunder and Lighting”, który wyrzeka się kiczu. Jest prosta i chwytliwość i czego chcieć więcej? Ballada...o zgrozo. Czemu? Jak zobaczyłem, że 7 minut ma trwać ballada, to się przeraziłem bo spodziewałem się naprawdę wszystkiego, nawet najgorszego badziewia. A tutaj....otrzymałem zupełnie coś na przekór. „25years” jest naprawdę świetną balladą. Prostą, melancholijną, melodyjną i przebojową. Jedna z najlepszych kompozycji na albumie. No nawet 7 minut nie przeradzają się w 7 minut nudy. Warto tego posłuchać. Bodajże najlepiej prezentującym się heavy metalowym kawałkiem na albumie jest „Matador”. Szybki, melodyjny i pozbawiony śmiesznych refrenów, a także kiczowatego wydźwięku. Kawałek bardzo fajnie buja, a to podczas zwrotek, a to podczas refrenu. To może wyznacznik nowego albumu JP, kto wie? Wypełniacz kolejny na albumie to „I know we stand a chance”, kolejne nudna kompozycja, która nie ma nic ciekawego w sobie. A na koniec kolejny taki utwór promujący - „The Mover”, który najlepiej oddaje styl Halforda na płytach solowych, to co można było usłyszeć na „Resurection”, a najbardziej na „Crucible”. Nowoczesne i ciężarne granie i chyba takiego albumu się spodziewałem, ciężkiego i w stylu Halforfa, gdzie słychać Roy'a w takim stylu do jakiego nas przyzwyczaił. Dla mnie najcięższy utwór na płycie i to pod każdym względem.

„Made Of metal” to dawka dobrego heavy metalowego grania opartego o stare i oklepane patenty wyjęty prosto z lat 80. Również i owy kicz daje dość często o sobie znać, choć i to jakoś nie przeszkadza. Największą bolączką tego albumu...jest nie równość w postaci kilku wypełniaczy. Albumu może nie wnosi wiele do dyskografii Halforda, ani tym bardziej do gatunku. Ale słucha się nad wyraz przyjemnie i chyba to się liczy, czyż nie? Ode mnie mocne; 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz