sobota, 2 lipca 2011

DRAGON GUARDIAN - Destiny Of The Sacred Kingdom (2011)

Dragon Guardian – czy to tytuł nowego albumu Rhapsody? Tytuł nowego serialu o smokach? Nie to nazwa zespołu power metalowego. I od razu odpowiem na kolejne pytanie. Nie jest to zespół z Niemiec, z Włoch, czy Grecji, ano ich rodzimy kraj to...Japonia. Dla jednych kraj gdzie jest wysyp różnych mas melodyjnych zespołów grających power metal, czy heavy metal. Jakoś nigdy ten graj mnie nie wciągnął na tyle, żebym mógł pisać o nim w super lewatywach. Powyżej przedstawiony zespół to nie żaden debiut, ale jakimś dinozaurami też nie są. Grają od 5 lat i nagrali kilka albumów. Ja poznałem ich przy okazji szukania czegoś innego, ale trafiłem na wydanym w tym roku „Destiny Of The Sacred Kingdom” i co mnie przyciągnęło poza nazwą zespołu to tagi dotyczące tego co zespół gra. A mianowicie obracają się oni w symphonic power metalu. Ostatnio nic nie sięgałem z tego kraju, tak więc uznałem, że po raz kolejny spróbuje się wgłębić w granie z tamtego kraju.

Nie mogło być inaczej, jak rozpoczęcie od intra. Ot takie to modne i dość typowe gdy chodzi o takie granie jak to co gra ten zespół. „Overture” nie powiem dobra jest to kompozycja. Jest ciekawa główna melodia. Jest podniosłość i jest bogactwo w dźwiękach, nawet jest waleczny klimat. I to dawało nadzieję na przynajmniej dobry album. „Treasure Land” zaczyna się bardzo mocnym i szybkim tempem, zaś same partie gitarowe nieco brzmią jak te wyjęte z neoklasycznego grania. Wokalista brzmi jak ten z Falconer, zresztą śpiewa niby po angielsku, ale tego akurat nie słychać, bo śpiewa nie wyraźnie. Ale talentu m u nie odmówię, bo nawet umiejętnie radzi sobie z wysokimi partiami. Co mnie od razu porwało w tym albumie to partie gitarowe. Zagrane z pasją i emocjami i słychać w nich szczyptę neoklasycznego grania. Jest szybko, ale zwolnienia też są i poza tym wszystko zostało dobrze przyrządzone. Właśnie pod względem instrumentalny są zachwyty, ale refreny nieco mnie drażnią, tak jak choćby w tym utworze. Plusem jest, że klawisze nie są wysunięte nad resztę i że nadają tylko klimatu i przestrzeni. Ogólne dobre wrażenie na mnie zrobił otwieracz. „Mountain Of Sword” też imponuje pod względem instrumentalnym. Jest jakieś tam drobne zacięcie pod neoklasycyzm. Znów mamy sporo chwytliwych melodii, nawet flet słyszę, a to już nie byle co. Szybkości też nie można odmówić temu utworowi, ale najczęściej stosowana jest przy głównym riffie i przy refrenie. Kurcze jakby te refreny były by wyraźne i mógłbym coś zrozumieć to było by 100% satysfakcji. Wciąż zdumiewa mnie poziom aranżacji i czy dalibyście wiarę, że jest to wyprodukowane przez samych muzyków, bez jakiejś tam wytwórni, a mimo to brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Solówki, no zakochałem się w tym elemencie jeśli chodzi o ten zespół. Inaczej zaczyna „Holy dragons vs Evil Dragons” choć tytuł głupio brzmi, to muzycznie uczta dla uszy. Jest 6 minut szybkiego i melodyjnego grania. Riff, przypomina mi wczesną karierę Yngwiego Malmsteena. Bardzo fajnie uzupełniają warstwę instrumentalną klawisze, nie przeszkadzają, nie burza tego ładu. Jest również dynamika, ale towarzyszy ona nam od początku albumu. 6 minut zleciało niestety bardzo szybko. Innym kalibrem killera jest „Requiem” , w którym pomimo szybkości i energicznego grania, słychać nieco cięższe gitary i bardziej wyeksponowane klawisze. Znów można posłuchać jak dobrych wokalistów ma ten kraj. Znów słychać flet, zwłaszcza solówka z fletem w roli głównej zapada na długo. Nic innego nie oczekujcie po „Book Of Magic” bo jest to kolejna petarda, w której mamy szybkość i melodyjność. Jednak mimo to słucha się tego z pasją i nie dowierzaniem, że można grać taki efektowny power metal. W sumie po tym jak usłyszałem początek „Destiny Of The Sacred Kingdom” to liczyłem na nieco inny utwór. Liczyłem na epickość, nieco stonowanie, bo tak ładnie się to zaczyna. Niestety, albo stety (nie potrzebne skreślić) mamy kolejną szybką petardę. Nawet pod względem tempa ma się wrażenie, że jest jeszcze szybciej. No komu się spodobały poprzednie utwory, temu i ten się spodoba. Szkoda, że zespół nie pokusił się o nieco inne rozwiązanie, może by się ustrzegli przed zmywaniem się całości. Natomiast połowa utworu jest nieco inna to trzeba przyznać, gdzie bardziej postawiono na ciężar i robi to nie małe wrażenie. Zaskoczenia nie ma nawet przy „The Never Ending World”, a więc tym którzy szukają urozmaiconą muzykę, nieco oryginalną i zaskakującą to śmiało mogą sobie odpuścić. Bo od początku do końca zespół serwuje szybki, melodyjny power metal z domieszką symfonicznego grania. Całość zamyka 2 minutowy instrumental „Red Emperor” który nie wiele wnosi do albumu, ale szkodzić też nie szkodzi.

No zaskoczył mnie ten album to fakt. Liczyłem, że to będzie kolejny album, który trzeba będzie usunąć z dysku. Że będzie to kolejne dziwactwo, które będę miał problem słuchać, atu jednak zaskoczenie, bo otrzymałem naprawdę znakomity album, który prezentuje w sposób idealny jak grać power metal. Jest to wręcz encyklopedyczny przykład. Płyta kierowana do fanów power metalu, którzy nie szukają kombinowania, eksperymentów, ani urozmaicenia, tylko 40 minutowe łojenia przez szybkie i melodyjne utwory, w których gitarowe partie zachwycą nie jednego słuchacza. Nota : 9/10 No polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz