sobota, 2 lipca 2011

REINXEED - 1912 (2011)

Zawiódł ciebie nowy album Rhapsody of Fire? Czułeś nie dosyt na nowym albumie Heavenly? A może brakuje tobie dobrego symfonicznego power metalu? Tak się składa, że i ja poszukiwałem czegoś dobrego z tego gatunku, bo ostatni większości płyt to albumy z gatunku heavy albo hard rock. A jeśli coś wyszło to był to w miarę nowoczesny power metal jak choćby Cypher Seer. Moje poszukiwania za prowadziły mnie do ....ReinXeed. Zespół założony w 2004 roku z inicjatywy wokalisty Tomiego Johnsona. Pochodzą z Szwecji i grają melodyjny symphonic power metal, którym słychać w pływy przede wszystkim Rhapsody, Heavenly, choć i także pierwiastek Helloween, czy Gamma Ray się znajdzie. Sam wokalista zresztą brzmi jak Benjamin Sotto. Pomimo że zespół nagrywa regularnie co roku od 2008r, to jednak nigdy ich nie słyszałem, a pierwszym kontaktem z zespołem okazał się ich nowy album wydany w tym roku, a jest nim „1912”. Skąd taki tytuł? Dotyczy on bowiem katastrofy najsłynniejszego statku – Titanica. Charakterystyczne dla zespołu jest szybkie granie, ale nie tak szybkie jak DragonForce. Melodyjne kawałki, ale nie ma w nich cukru jak w niektórych przesłodzonych zespołach. Zespół taki bardziej u kierunkowanych dla konkretnych słuchaczy – twardych i głodnych power metalu fanów tego rodzaju muzyki, a ja takim fanem jestem.

Zaczyna się dość spokojnie, podniośle i powiedziałby nawet rycersko. Tytułowy „1912” to petarda. Łączy w sobie symphonic znany z Rhapsody, ale najwięcej czerpie z Heavenly. Utwór rozbudowany, ale nie przesadzony. Utrzymany w średnim tempie przez większość czasu. Najlepiej oczywiście wypada refren. Taki stonowany, ale i chwytliwy. Bardzo dobrze też wypadają te patenty symfoniczne. No i co stanowi o tym, że album nie przynudza to solówki, a na tym albumie jest pełno bardzo ostrych i takich porywających solówek. A za gitary są odpowiedzialni: Mattias Johansson , Calle Sundberg oraz Tommy Johansson i to właśni oni sprawią, że solówki przypominają Helloween. Ogólnie pierwsze wrażenie otwieracz robi pozytywne. „The Final Hour” melodia, refren, cała konstrukcja to wypisz, wymaluj Heavenly. Nawet wokalnie słychać podobieństwa. Tak poza tym jest to jeden z tych najlepszych kompozycji. Jest melodyjnie, szybko i chwytliwie, czyli jak przystało na power metal. Znów mamy bardzo energiczne solówki, ale to jest akurat znak rozpoznawczy tego albumu. Heavenly daje o sobie znać w „Terror Has begun” i są nawet rycerskie zapędy. Szybkość to bez wątpienia jeden z mocnych atutów tego kawałka. Ale nie ma pędzenia bez przerwy. Są zwolnienia i skupienie się na melodyjności. W pewnym momencie, zwłaszcza przez refrenem słyszę nawet Avantasie i metalową operę. Utwór bardzo energiczny i w takim refrenie kojarzy się z Helloween. Riff również jest energiczny i bardzo bujający i jest to kolejna mocna kom pozycja na tym albumie. Nie wiele inny jest „Spirit Lives On „ ale to akurat dobrze, bo poco zmieniać coś co się podoba?Jest melodyjnie i szybko, ale wszystko zostało tak przyrządzone, że nie nudzi. Tyle samo energii i tyle samo melodyjności ma „Through the Fire” choć tutaj mamy taki nieco Helloweenowy refren. Bardzo dużej przestrzeni dają utworowi klawisze. Bardzo fajnym przebojem jest „The fall of Man”, który ma dość taki znany i oklepany riff, ale ważne że buja. Podczas zwrotek to brzmi jak Gamma Ray. Refren znów mnie porwał. Kocham takie refreny, bo są podniosłe, ale i łatwo w padające w ucho. Fanom power metalu przypadnie do gustu. Inaczej zaczyna się „The Voage”, który początkowo brzmi jak wycinek z Titanica. Bazowanie na tej melodii okazało się dobrym pomysłem. No jest to znów chwytliwy kawałek, znów dobra rytmika i dynamika. Zespół nie przynudza, a ni trochę. I do tego taki symfoniczny refren, dla mnie najlepszy z całej płyty. Natomiast „We must go faster” bardziej wyeksponowano klawisze i znów słychać w tym wszystkim heavenly. Utwór tez przebojowy i w refrenie słychać inspirację innym wielkim zespołem – Sonatą Arcticą. Ogólnie kawałek broni się sam, bo jakże inaczej, w przypadku takiej dawki melodii? „Chalange the storm” to petarda, aczkolwiek zespół nie pędzi non stop. Jest kilka krotne zwolnienie, jednakże przy tym utworze mam De ja vuu że gdzieś na tym albumie, już był podobny kawałek. Dobra, żeby nie było, tym razem słyszę wczesny Edguy w refrenie. Hansenizm słychać w „Reach The sky”. Taki riff, którego Hansen by się nie powstydził, a refren Kiske i by nawet by zaśpiewał. Pomimo skojarzeń, jest to kolejny mocny utwór na płycie. Na tym płyta mogła się skończyć. Bo nie ukrywam podoba mi się całość, ale wszystko zaczęło zbyt znajomo brzmieć. Już przy takim „Farewell”to słychać już podobieństwa z poprzednimi utworami. Całą sprawę ratują partie gitarowe. „Lost at The Sea” to epicki instrumental, w którym też nuta z filmu Camerona się kłania. Można też spotkać z 3 bonusami, ale poruszę tylko jeden – „Asces High” Iron Maiden. Słyszałem różne covery, ale to co tutaj jest zaprezentowane, brzmi fantastycznie. Ten utwór w sumie zawsze miał podstawy do przekształcenia go na power metalową petardę. Warto zapoznać się z tą wersją tego sławnego utworu.

Już widzę te odgłosy fanów, że albo to jest wtórne, albo że wszystko zlewa się w całość. No cóż ja z miłą chęcią słuchałem kolejnych utworów i bez problemu je odróżniałem. Tak więc jeśli masz problem z rozróżnieniem utworów, udaj się do laryngologa, albo nie słuchaj tego gdy jesteś zmęczony. Poza tym album jest wyrównany i bardzo spójny. Fakt mogliby się pokusić o jakiś wolniejszy utwór, ale przy co jest na tym albumie, nie pasowałoby to. Udany album, nawet bardzo zagrali ognisty i pełen werwy power metal, przeznaczony dla starych fanów tego gatunku, którzy cenią sobie tradycję, a ten zespół właśnie to robi, gra taki oklepany i znany już wszystkim power metal. Ale nie można ich za to dyskwalifikować, gdy robią to bardzo dobrze. 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz