piątek, 8 lipca 2011

HELLOWEEN - Better than Raw (1998)

Helloween nie miał lekko. Po keeperach spadali na dno. To odeszli: Hansen to potem Kiske i jeszcze śmierć Ingo Schwichtenberga. Wszystko by wskazywało, że to koniec wielkiego zespołu. W 1994 roku nastąpiło odrodzenie. Zespół wydał Maste Of The Rings i wszystko zaczynało wyglądać lepiej. The Time of The Oath, pokazał, że zespół ma jeszcze w sobie to coś. Zespół miał i dobrego i wyrazistego wokalistę i gitarzystę. Ten piękny okres upamiętniono konertówką High Life. Kolejny album Helloween „Better than Raw” jest następcą the time Of The Oath. Pomysł na tytuł został wypracowany na podstawie sytuacji którą przeżył Andi Deris w jednym z barów, gdzie otrzymał zupę z dyni i była ona właśnie taka jak nazwa albumu. Produkcją zajął się znów Tommy Hansen. Album został wydany w 1998. I został okrzyknięty przez fanów najlepszym albumem od czasów Keeper Of The seven keyes, pomimo faktu że wcześniej Deris i Grapow wydali swoje solowe albumy. No i przyznam, że nie bez powodów, bo naprawdę zespół w niezmienionym składzie włożył dużo pracy i serca do kolejnego albumu, który z pewnością się rożni od poprzednich. Ma bardzo wesoły , a zarazem bardzo tajemniczy klimat. Każdy utwór dba o to, żeby słuchacz dostawał ślinotoku przy każdej melodii , riffie czy solówkach, Nie ma tutaj z ciemnienia, wciskania kitu, mamy tutaj power metal najwyższych lotów, który zespół serwuje nam od pierwszych sekund.
Prócz muzyki, mamy też piękną okładkę, którą Helloween nie mógł się pochwalić przez tyle lat i na pewno jest to jedna z ładniejszych okładek w historii metalu. Mimo, że jest to album power metalowej legendy to nie brakuje heavy metalowego grania, a nawet hard rockowego co można usłyszeć w genialnym singlu „I can”. Jest przebojowość i poziom poprzedniego albumu, nawet Keeperów choć granie nieco inne.

Album otwiera znakomite intro- „Delibertaly....”.Jest to chyba najpiękniejsze i najmocniejsze intro jakie słyszałem, w którym daje o sobie znać orkiestra. Jest prosto i melodyjnie, aczkolwiek nie brakuje energii. Same intro na myśl nasuwa Kepper Of The Seven Keys. Potem magiczny dźwięk i
wkraczamy do świata Beter Than Raw. A ten świat otwiera nam jakże piekielny kawałek, najlepszy i najostrzejszy od czasów 'Ride The sky”. Mowa o „Push”- autorstwa Kuscha. Nie ma tutaj żadnej nudy, jakiś słabych momentów. Przez wielu okrzyknięty jednym z najcięższych utworów zespołu. No nie będę tego negował, ale takiego Ride The Sky nie przebija, ale obok nie go można śmiało postawić. Technicznie jest o klasę nawet wyżej niż poprzednik. Pod tym względem jest nieco inaczej. Kusch odwala tutaj dobrą robotę i zawszę będę uważał, że on był stworzony do tej kapeli. Deris też bardzo udanie tutaj śpiewa, wyciąga wysokie rejestry, krzyczy a nieraz śpiewa bardzo czysto i jest to jeden z tych najlepszych albumów z jego wokalem. Jednak największe brawa się należą Rolandowi i Michealowi za tak wyborne solówki, no w końcu coś na miarę Hansena, w końcu coś co ma klimat i energię Keppera. Szkoda, tylko że tak rzadko grany na koncertach.
Weikath jego styl jest rozpoznawalny to też od razu słychać, że „Falling Higher” jest jego autorstwa. Utwór nie ma jakiś głupiego tekstu i słychać inspirację Keeperami. Typowa taka melodyjność, prostota i do tego te pojedynki gitarowe. Kawałek ponadto ma ciekawy riff. Jest to jeden z tych szybszych utworów na płycie. Wokalnie Deris mnie zniszczył w końcówce, podczas wyciągnięcia kwestii „will Falling Higher”. Deris już nie raz nam udowadniał, że jest genialnym kompozytorem, który wypełnia pustkę po Hansenie. Słychać to w promocyjnym „Hey Lord”. Kawałek opowiada nam jakie to życie jest krótkie i słychać nawet jakieś echa byłego zespołu Andiego – Pink Cream 69. Nie będę was okłamywał, kawałek ma wydźwięk taki hard rockowy. Ale pasuje do całego albumu, bo jest chwytliwy i fajnie buja. Bardzo fajny klimat taki tajemniczy został utrzymany. Też innym rodzajem utworu jest taki „Don't Spit On My Mind”, który zaliczam do tych najcięższych na płycie. Wolny i mroczny. Pasuje do konwencji albumu i nieco go urozmaica. Znów utwór skomponowany przez Derisa. Myślę, że to jest właśnie taki przedsmak kolejnego wydawnictwa. Tutaj chciałbym też zwrócić uwagę na genialne popisy solówkowe. Są nawet klawisze i znów można sobie powspominać, kiedy zespół u swojego szczytu był znany z takich popisów. Mogłoby się wydawać, że po takiej dawce killerskich numerów, zespół raczej już na nie zaskoczy. Na szczęście szybko nasze wątpliwości zostają rozwiane. Dostajemy kolejnego killera na miarę „Pusha”, tylko że tym razem jest to najdłuższy kawałek na tej płycie „Revelation” -autorstwa Kuscha. Utwór trwa ponad 8 minut, przeplata się wiele ciekawych motywów, jak choćby ten wstęp. Taki nieco ze szczyptą neoklasycznego grania, taki troszkę ws tylu starego Helloween. Potem mamy znów jeden z cięższych i najszybszych riffów. Cała kompozycja jest bardzo dynamiczna. Chwytliwości też nie można mu odmówić. Powiem tak, żaden wcześniejszy wokalista by tego lepiej nie zaśpiewał a to już świadczy o klasie Derisa. Szkoda tylko, że Helloween utracił takiego kompozytora jak Kusch. Jeszczy inny utworem jest „Time”, gdyż jest to bardzo klimatyczna ballada, która pozwala troszkę złapać oddechu i przygotować się na kolejne uderzenie. Świetny wokal Deris. No i na pewno refren jest bardzo przyjemny dal ucha. Niestety jest to jednak słabszy moment na albumie. Na poprzednim krążku mieliśmy bardziej zacną balladę – Forever and One, bo ta jakoś niczym specjalny się nie wyróżnia. Pisałem na początku recenzji o rockowym zacięciu zespołu, a dowodem na to jest kolejny singiel promujący album - „I can” cóż jest to jeden z moich ulubionych kawałków na krążku. Prosty, chwytliwy z koncertowym refrenem, czyli kolejny killer na miarę albumu Keeper of The 7 Keyes. Tak trzeba przyznać, że był to okres kiedy Weikath potrafił tworzyć niesamowite utwory, czego nie powiedzieć o nim teraz. Też mało power metalowy jest taki „A Handful Of Pain”. Utwór autorstwa Derisa i Kuscha. Ni to ballada ni to power metal, najprościej powiedzieć Heavy Metal. Kawałek też ma w sobie niezły potencjał. Zwłaszcza refren jest zapadający w pamięci no i ten ponury klimat. Łacina i power metal? Jak najbardziej możliwe, co słychać w „Lavdate Dominvm”. Weikath oraz jego nauczyciel od łaciny brali udział w tworzeniu kawałka. Muszę pochwalić muzyków, że odważyli się zagrać taki kawałek. Jest melodyjny i chwytliwy, ale ta łacina czasami mnie irytuje. Najlepiej wypadają partie gitarowe, znów słychać starego dobrego strażnika. Album zamyka też długi utwór liczący sobie ponad 6 minut, mowa o „Midnight Sun” i jest to kolejna kompozycja autorstwa Weiketha. Tutaj słychać power metal, taki melodyjny i ciężki zarazem. Refren taki typowo Helloweenowy, powiem nawet taki pod Kiske. Świetne zakończenie albumu.



Daleka droga była zespołu, żeby odbudować swój status, droga powrotu na tron. Ale udało się im wrócić z dalekiej drogi, a zawdzięczają to 3 osobom: Rolandowi , Andiemu oraz Uliemu. Nagrali bardzo zróżnicowany album w którym jest dużo zacięcia heavy metalowego czy też rockowego. Power metal jest ale w mniejszej ilości. Zespół zadbał tutaj o wszystko o zróżnicowanie, niezły warsztat techniczny, o produkcję czy też o piękną okładkę. Dla mnie ten album znajduje się wśród czołówki najlepszych ich albumów. Krążek pokazuje, że Helloween potrafi połączyć ciężkie brzmienie z zajebistymi melodiami, niezmieniający przy tym stylu Helloween. Wciąż jest to power metal najwyższej jakości, który zapewnia Helloween szczytowe miejsce w tym gatunku. Kiedyś wystawiałem ocenę maksymalną, bo mam słabość do tego zespołu, jednak dam 9,5/10 gdyż jest kilka momentów nieco słabszych, jak choćby Time czy łaciński tekst, ale całościowo brzmi to fantastycznie. Gorąco Polecam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz