wtorek, 19 lipca 2011

WARDRUM - Spadework (2011)


Ci którzy znają zespół Uli Jon Roth  z pewnością ucieszył fakt, że wokalista tego zespołu Piero Leporale uzupełnił skał nowego powstałego zespołu o nazwie Wardrum,  który tak naprawdę narodził się z inicjatywy innego człowieka. Tym, który stworzył ten zespół był perkusista Stergios Kourou znany skądinąd z Horizon's End. Właściwie trzeba podkreślić, że większość członków tego zespołu to byli członkowie tego zespołu. I tak w roku 2010 zespół pracował w pocie czoła nad debiutanckim albumem, który miał mieścić się w rejonie gatunku power/heavy metalu z elementami progresywnymi. Szum narobiony przez media, słuchaczy i fanów został zrobiony i co nie którzy czekali na ten krążek. „Spadework” bo tak się zwie ich pierwszy album zdobi dość ciekawa okładka narysowana przez Michała Karcza. Do koga skierowana jest muzyka tego zespołu? No przede wszystkim do fanów tradycyjnego heavy metalu a więc fani Judas Priest, Dio, Crimson Glory czy też innych tego typu zespołów. Na album trafiło skromnie bo skromnie 10 utworów.

Zaczyna się dość niezbyt porywająco bo od „The meaning of Forever” i jest to co najwyżej dobry utwór bez większych zachwytów. Dlaczego? Monotonne to jest jak na mój gust. Riff obstukany i nijaki, pozbawiony jakiegoś charakteru. Nawet melodie jakieś takie przytłumione i co jedynie zapada w pamięci to partie wokalne. Nie powiem technicznie wszystko jest ok, ale nie raz się przekonałem, że nazwiska i mocne brzmienie to nie wszystko trzeba też umieć tworzyć melodie i genialne kawałki, pod względem kompozycyjnym. Oprócz partii wokalnych mocno zapadają w pamięci solówki, tak wręcz inne niż cały utwór. Energiczne, szybkie i melodyjne, no szkoda bo jest nie dosyt i to już przy pierwszym otworze. Bez wątpienia jednym z najlepszych utworów na płycie jest taki „Crest of the wave” i tutaj mamy  inne oblicze zespołu, i tak jakby czytali w myślach i zagrali tak jak tego oczekiwałem na samym wstępie. Energicznie, z pomysłem i przede wszystkim melodyjnie. Tutaj pod tym względem jest atrakcyjny. Ma przebojowy refren i porywające tempo. Riff jest ozdobą tego kawałka, prosty i choć brzmi znajomo jest jednym z najlepszych na płycie. Nieco innym kalibrem jest „In Dependence” i choć z jednej strony mamy pomysł na ciekawą partie gitarową to jednak monotonne granie, wolne tempo i nie atrakcyjne melodie nieco ostudzają nasz zachwyt. Ot co średniej klasy heavy metalowy kawałek. Jedynie refren i riff stwarzają jakieś pozory, bo reszta od razu nadaję się do kasacji. Ciepłych słówek nie mogę napisać o „Yesterday” próba bycie gwiazdą progresywnego rocka nie wychodzi im tutaj najlepiej. Nieporadność wychodzi tutaj na każdym kroku. Nic tutaj dobrego nie mogę wychwycić, a to smętny refren i nudny riff i wszystko brzmi tragiczne na tyle, żeby mówić o najgorszym utworze na albumie. Lepsze wrażenie robi „Circle of hate” choć i tutaj zespół szczędzi dobrych melodii i jakiegoś bardziej wartościowego grania. Granie dla grania i nic ponadto. Szkoda, bo zespół ma potencjał, ale go nie wykorzystuje. Średnie tempo i nieco toporne dźwięki odpychają słuchacza i coraz bardziej zniechęcają do dalszej części. Pisałem na wstępie o progresywnych elementach i właśnie tego gatunku najwięcej zespół przemycił w tytułowym „Spadework”. Po raz kolejny nie ma szału, ale nie ma też totalnego poniżenia. Jest tam jakieś urozmaicenie, jest nawet melodyjne granie, ale za mało to chwytliwe i w ostatecznym rozrachunku wychodzi nic tylko kolejne dobre rzemiosło. Bez polotu i finezji. Szkoda, bo po raz kolejny mogło być z tego utworu coś więcej niż 7 minutowy średniak. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest też „Turn About” i jest to ballada. No piękna rzecz, choć warstwa instrumentalna jest skromna. Ale nie zawsze ilość i przepych przedkłada się na jakość. Jak to ballada wzrusza i zachwyca słuchacza i nie raz przekonuje, że na heavy metalowych albumach też trafia czasami piękna muzyka, która z metalem ma nie wiele wspólnego. I jest co raz lepiej co słychać w „Soultrip” kolejny idealny przykład, jak powinien brzmieć album. Energicznie, z pomysłem, a nie stagnacja i posuwanie nudnego grania. Riffy nie są toporne i nie słuchalne, melodie nie są smętne i nie atrakcyjne, a melodie są przyjazne dla ucha, a więc mamy utwór zupełnie inny  niż poprzednie. No gdyby miał więcej tutaj takich utworów, to bym rozważył kandydaturę tego zespołu do miana odkrycia roku, ale tak niestety nie jest. Niestety to co wróżyło lepszą końcówkę szybko pryska za sprawą „Inner God” i tutaj mamy przykład, że nie wystarczy mieć utalentowanego gitarzystę który wygrywa atrakcyjne partie, ale trzeba mieć kompozytora, który zrobi i ułoży to wszystko do kupy, tutaj to brzmi niczym granie przez amatorów. Wszystko zlewa się w całość, bo utwory niczym od siebie nie różnią, podobne tempo, podobne riffy, melodie, no i te smętne granie, który towarzyszy słuchaczowi nie mal przez cały album. Mojego nastawiania do albumu nie zmienia „Last Neverland”, który również niczym się nie wyróżnia i jest to dobitka, gdyż 6 minut smęcenia bez jakieś wizji jest dla mnie ciosem poniżej pasa. Z czym do ludzi? Z tą papką dźwięków, gdzie nic nie gra ze sobą, a wszystko jest chaotyczne.

Zmarnowany potencjał jak dla mnie, jeśli chodzi o ten zespół bo mają utalentowanych muzyków, ale to nie wystarcza, żeby zaistnieć na rynku. Trzeba umieć tworzyć dobre kompozycje, a tego talentu panowie nie mają. W sumie są nie pierwszym i nie ostatnim zmarnowanym potencjałem w tym roku. Dla album jest przeciętny, a raczej nie słuchalny. 3 -4 utwory jako tako mnie rozgrzały,  ale to wszystko. Szampana nie ma co otwierać, bo album raczej zaciągnę pod kategorie: rzemiosło. Z sesji słuchowej nic nie wyniosłem poza nudą i zmęczeniem. Nota: 3.5/10 i odradzam oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz