Kobieta na wokalu w zespołach heavy metalowych to żadne nadzwyczajne zjawisko, o tyle w hard rocku, czy Aor dość rzadko spotykane zjawisko. Tak sobie pomyślałem o szwedzkim Alyson Avenue. Choć zespół wychodzi ze Szwecji to warto jest podkreśli, że to właśnie w tym zespole udzielała się Anneta Olzon, która w 2007 dołączyła do Nightwish. Zespół wydał z nią 2 albumy Presence of Mind i Omega. I choć mogłoby się wydawać, że odejście liderki będzie gwoździem do trumny, o tyle zespół się pozbierał i w 2009 r pozyskał nową wokalistkę Arabell Vitanc i w tym roku wydali kolejny album tym razem zatytułowany po prostu „Changes”. Czy są to większe czy mniejsze zmiany trudno powiedzieć, bo albumów wcześniejszych nie słyszałem, ale wokalnie jest różnica. Arabell ma głos taki może nieco popowy, ale pasuje do tego co zespół gra. A to trochę Aor, a to rock. Dla tych co szukają mocnego i ostrego hard rocka, nie znajdą tego. Ale jeśli ktoś ciepłą płytę z lekkimi i melodyjnymi riffami z nutką popowych refrenów to właśnie kolejną wartościową płytę. A teraz kilka moich przemyśleń co do zawartości.
Otwieracz typu „Liar” namieszał mi trochę w głowie bo zapowiedział ostry hard rock,a tu nie tędy droga. Kobieta za każdym razem, gdy wydobywa swój fajny głosik, przypomina mi pop-rock lat 80. I muszę przyznać, że gdzieś klimat tamtych lat się unosi. No niech się ludzie śmieją, niech mnie wyszydzają, ale ja kupuje ten łagodny rock. Taki ciepły, miły i nieco radiowy, ale i ileż w tym przebojowości. Podoba mi się przede wszystkim melodyjność, która jest podyktowana klawiszami, które nie raz zajdą nam za skórę. „I will make Love” i tutaj dla odmiany zaczyna się od męskiego wokalu. Nie martwcie się to tylko wstęp. Choć i w chórkach słychać wsparcie męskiego wokalu. Znów test dla słuchaczy, jeśli ktoś nie cierpi pop rocku w stylu...Roxette no to może odpuścić sobie dalsze słuchanie. Kawałek buja na swój sposób, pomimo tekstu o miłości. Bardziej mięsisty jest taki „Changes' przynajmniej dzięki takim utworom wiemy, że to w ogóle jest rock. Kolejny bardzo fajny kawałek, słodki, ciepły i melodyjny. Może nie ma mocnego natarcia gitar, może i nie porywczego grania, ale fajnie się tego słucha, zwłaszcza podczas pokonywania kolejnego kilometra na drodze. Niestety brak pomysłu wyszedł przy „Amazing Days” niby patenty te same, aczkolwiek melodie mało interesujące, a refren też nieco mało wyrazisty, aczkolwiek pasuje do stylistyki poprzednich utworów, więc fanów tego kawałka nie zabraknie. W takim „Dont Know if love is alive” jest nawet nutka Def leppard z „Hysteria”. Taki popowy rock, taki nieco radiowy, ale miły w odsłuchu. Taki myślę, kawałek nadający się do promocji...w radiu. Ale fajne tempo ma prawda? Znowu takim mocniejszym momentem na albumie jest taki „Fallen”, gdzie dają o sobie znać nieco cięższe partie gitarowe, choć i tak dominuje tutaj łagodne melodie i popowy refren. Też szczególnych uczuć u mnie nie wywołał. Takie tytuły jak „Into The Fire” zobowiązują do ognistego grania, z szybkim tempem i melodyjnym przepychem. Ale nie tutaj, nie na tym albumie, nie z tym zespołem. Podają kolejny, taki samy kawałek jak reszta. Kto siedzi w takim graniu może być i zadowolony, mnie tam przy tym kawałku zaczyna się to nieco przejadać, no bo ileż można?
I będę wyczekiwał wciąż na kolejne przeboje i coś tam prezentuje „I ll be waiting”, który idealnie prezentuje to co mam na myśli. Niestety nie zostałem zniszczony, a jedynie bardziej zgłodniałem na jakiś konkret. No może nie do końca, ale nieco lepiej już prezentuje się taki „Ill Cry For You” znów miłosne teksty, znów łagodne i słodkie melodie, znów popowy refren, ale brzmi to nieco lepiej. Bo są jakieś rockowe zagrywki i nie mam takich mdłości jak przy poprzednich utworach.
Zespół ani nie myśli zmienić patenty, ani nie myśli zaskoczyć, na co dowodem jest kolejny nijaki utwór- „Somewhere”. Gdyby tak podkręcić tempo i dolać nieco ciężaru to kto wie. Natomiast mamy papkę z odrobiną przebłysków. Podobnie prezentuje się ostatni kawałek „Always Keep on loving you”, który chciałby być kopią Scorpionsów, ale daleko mu do tego wielkiego zespołu. I po raz kolejny popowy odmóżdżać.
Dotrwać do końca nie było takie łatwo jak mogło się wydawać. Uważam, że gdyby płyta była utrzymana w stylu 3 pierwszych utworów, żeby była tak miła w odsłuchu to nie wstydziłbym się polecić tego albumu znajomym. Choć i tak znajdą się słuchacze co przypadnie to do gustu, ale raczej będzie to żeńska część, która lubi od czasu do czasu posłuchać popowego rocku. Niektórzy może znajdą coś dla siebie bo nie brakuje to prostej i melodyjnej nuty. Choć wszystko sprowadza się do wspólnego mianownika. Łatwy, melodyjny pop- rock, ze szczyptą Aor, do tego z kobietą na wokalu, dla jednych raj na ziemi, dla drugich...piekło na ziemi. Niestety, ale tylko 3/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz