środa, 16 maja 2012

SONATA ARCTICA - Stones Grow Her name (2012)


Fiński zespół SONATA ARCTICA przez długi czas był przeze mnie uważany za typowy power metalowy zespół, gdzie jest i szybkie tempo, gdzie są wesołe, pocieszne melodyjki, jest dużo cukru i melodyjności za sprawą klawiszy. Taki styl zespół prezentował w początkowej fazie swojej kariery, jednak z biegiem czasu zaczęli eksperymentować i próbował sił w nieco ambitniejszych rytmach, gdzie pojawiał się melodyjny metal, heavy metal, czy też hard rock, Aor. Tak też było w przypadku albumu „Unia” który podzielił fanów na tych co to akceptowali i na tych którzy byli przeciwni zmianom i chcieli stary power metalowy styl zespołu. Pewne próby powrotu do korzeni można było usłyszeć na „The Days Of grays” z 2009 roku. Po 3 latach zespół wraca z nowym albumem i znów nie unikną komentarzy ze strony fanów, bo „Stones Grow Her name” to również coś innego niż taki typowy album SONATA ARCTICA i oprócz power metalu zespół zawarł tak jak zresztą zapowiadał trochę patentów hard rockowych, charakterystycznych dla melodyjnego metalu czy też Aor i są też motywy nieco progresywny. Mieszanka nieco kontrowersyjna, ale prezentuje się to całkiem okazale. Przede wszystkim podoba mi się że zrezygnowana z tej ich charakterystycznej słodkości, podoba mi się zróżnicowanie jakie panuje na tym albumie, melodyjność i podkład emocjonalny. Dobry poziom muzyczny tego albumu należy upatrywać w doświadczeniach i warsztacie technicznym muzyków. A to wszystko zaopatrzono w dobrze wyważone brzmienie, które uwypukla te wszystkie smaczki jakie występują na albumie.

Album na pewno nieco inny niż takie typowe granie charakterystyczne dla tego zespołu i muszę przyznać że ta zmiana stylu to lekkie eksperymentowanie wyszło im na dobre. Brzmi to naprawdę dobrze i daję nadzieję na znakomity album w przyszłości. Zagorzały fan zespołu już na wstępie będzie kręcił nosem, że taki „Only the Broken Hearts (Make You Beautiful)” jest komercyjny, że za mało ognia, że nie ma power metalu. Może i tak ale jest powiew świeżości, ciekawe takie wymieszanie, melodyjnego metalu z hard rockowym feelingiem. Ale jest lekkość, jest przebojowy charakter i precyzja wykonania. Podoba mi się takie podejście do tematu, na pewno jest to ciekawsze niż bez myślne, słodkie pędzenie do przodu. „Shitload of Money” to równie ciekawa kompozycja, nieco więcej tutaj metalu, choć i tutaj mamy średnio tempo, lekkie progresywne zacięcie i znów tutaj świetnie zostały w komponowane klawisze, które już nie są takie słodkie, a budują niezwykła przestrzeń między czystym i emocjonalnym wokalem Toniego Kakko a melodyjnymi i finezyjnymi partiami gitarowymi Henrika Klingenberga, który też daje upust swoim umiejętnościom i takie bardziej stonowane i emocjonalne motywy bardziej mnie przekonują, niż granie na stawione na szybkość i słodkość. Fanom starego stylu może się spodobać melodyjny, dynamiczny i przebojowy „Losing My Insanity” który dowodzi że zespół wciąż wie jak się gra power metal i jak tworzy się prawdziwe hity. Pewnie zaskoczenie przeżyłem kiedy usłyszałem taki miks heavy i power metalu który się pojawia w takim ciężkim „Somewhere Close To You” czy też rozbudowanym „Wildfire, Part: III - Wildfire Town, Population: 0” i w sumie przypomina mi to ostatni album HELLOWEEN. W takiej formule zespół też brzmi dobrze i na pewno ciekawiej aniżeli w słodkiej power metalowej konwencji. Najlepiej na tym albumie sprawdza się miks hard rocka, aor i melodic metalu tak jak to jest w przypadku przebojowego „I have Right”, romantycznego „Alone In Heaven” z równie chwytliwym refrenem i głównym motywem. Nie mogło również zabraknąć pośród tak klimatycznych i nastrojowych kompozycji, pełnych emocji, samej ballady, który miała by wzruszać. „The Day” czy też akustyczny „Don't Be Mean” wywiązuje się z swojej powinności i to bardzo dobrze. Trzeba przyznać, że zespół całkiem fajnie się bawi różnymi motywami tak jak chociażby taki wyjęty z festynu bawarskiego w „Cinderblox” który wymieszany jest z power metalem i dla jednych będzie to przejaw kiczu, a dla drugich dobra rozrywka. Mieszanka power metalu, nieco progresywności nieco melodyjnego metalu można wyłapać w rozbudowanym i urozmaiconym „Wildfire, Part: II - One With the Mountain”.

Jest to bez wątpienia nieco inny album niż dotychczasowe. Pojawia się element power metalu ale jest w mniejszości. Dominują za to elementy melodyjnego metalu, aor, czy hard rocka. Ta zmiana jak dla mnie jest bardziej korzystna i zespół gra jakby nieco ambitniej i bardziej ciekawie. Album jest zróżnicowany, przepełniony emocjami, jest trochę romantyzmu, jest ciekawe podejście do tematu. Co najważniejsze pozostała ta niezwykła melodyjność i przebojowość z jakiej znany jest fiński zespół. Mam nadzieję że w tym stylu pozostaną nieco dłużej. Album na pewno będzie miał swoich zwolenników jak i przeciwników.

Ocena: 8/10

SABATON - Corolus Rex (2012)


Od czasu debiutanckiego „Primo Victoria” szwedzki SABATON nagrał w sumie 6 albumów, a ich ostatni wypiek „Corolus Rex” zamyka pewien rozdział w ich historii, bo tak o to posypał się skład zespołu i z oryginalnego składu pozostał tylko wokalista Joakim Broden oraz gitarzysta Sundstorm.. Nie ukrywam, że te jakże ogromne zmiany personalne mogą sprawić, że coś w końcu się zmieni w ich muzyce, że będzie lekki powiew świeżości i może w końcu coś się zmieni, bo zaczynam się nudzić przy ich albumach. Ogólnie sytuacja muzyczna zespołu zaczyna mi przypominać syndrom HAMMERFALL, który też z albumem tracił na poziomie, pomimo że dalej był ten sam styl, to samo podejście, takie samo podejście do melodii, chwytliwości. Tak samo jest w przypadku SABATON i „Corolus Rex”. Nie podlega wątpliwości że jest to dobry album, dobrze zrealizowany, przemyślany i właściwie nie ma tutaj niczego nowego i są same takie same rozwiązania. Jest power metal, a więc wygrywanie dynamicznych i rytmicznych partii gitarowych przez duet Sunden/ Montelius i ich praca jak słychać układała się na tym albumie dobrze, ale na poprzednich albumach jakby ich frekwencję były atrakcyjniejsze i bardziej zaskakujące, przyciągające uwagę. Tutaj jakby mamy odgrzewane kotlety i to wszystko już było. Do tego ta sprawdzona już i taka wręcz rozpoznawcza rola melodyjnych, czasami zbyt słodkich partii klawiszowych, ale taki jest SABATON. To jest ich rozpoznawalny wszędzie, przez każdego styl, który wyróżnia ich spośród tłumu. Jeśli chodzi o warstwę liryczną to tym razem o XVIII wiecznym imperium szwedzkim. I z tym faktem wiąże się pewna niespodzianka. Pierwszy raz zespół nagrał album w swoim ojczystym języku. Ale mamy na szczęście też wersję anglojęzyczną. Tradycyjnie jest to dobrze zrealizowane wydawnictwo pod względem produkcji i dobry poziom zagwarantowali doświadczeni już w bojach muzycy.

Większych pretensji czy powodów do narzekania może i nie ma, bo przecież mamy równy i nawet urozmaicony materiał, tylko że to wszystko jest nieco monotonne na dłuższą metę, przewidywalne jak obiad w niedzielę i przez to album traci na atrakcyjności. Słabym sprzymierzeńcem jest pomysłowość i melodie jakie zespół serwuje w poszczególnych kompozycjach. „The lion Of The North” to rasowy i taki typowy kawałek SABATON. Mamy tutaj wszystko to co jest charakterystyczne dla nich. Kompozycja może się podobać, bo jest dynamiczna, ma ciekawą, aczkolwiek oklepaną melodię. Utwór dobry, może i bardzo dobry, ale zespół miał lepsze kawałki na poprzednim albumie. Już lepiej brzmi taki „Gott Mit Uns” choć i tutaj nie sposób nie połączyć głównego motywu z jednym z utworów z „Art Of war”. Jak dla mnie jest to jeden z mocniejszych punktów na albumie, jest średnie tempo, jest niezwykła rytmiczność i nawet ciekawy pomysł na główny motyw jak i bojowy refren, który zapada w pamięci a nie tak jak to było w przypadku otwieracza. Ballady w wykonaniu SABATON to raczej rzadkie zjawisko ale się zdarza. „A lifetime of War” to dobry tego przykład. I nie powiem jest to kompozycja pełna emocji i podniosłości, można z taką pieśnią iść na krwawą bitwę. „1648” to znów kolejne typowe granie dla SABATON i takich szybkich kawałków i w sumie podobnych do tego było już troszkę. Jak dla mnie taki sobie kawałek, na pewno nie zapada w pamięci tak jak dwa poprzednie. Ciekawie się zaczyna „The Caroleans prayer” są z początku organy, ale kiedy wkracza riff i klawisze, to od razu mam skojarzenia z „Art Of war” niemal identyczne tempo i sam główny motyw. Sama kompozycja dobra i słucha się tego dobrze, jest nieco epicki charakter a to może się podobać. Jakoś nie do końca mnie przekonał też tytułowy „Corolus Rex” gdzie jest takie przeplatanie gitar i sekcji rytmicznej. Fakt pomysł ciekawy, ale jakoś mnie nie porwał do końca. To co ratuje większość utworów przed nudą, to przebojowość i właściwie to samo się tyczy tego utworu. Chwytliwy refren i duża melodyjność i można jakoś wybrnąć z monotonii i nudy. Taki nieco bardziej zaskakujący jest „Killin Ground” bo i motyw taki bardziej heavy/power metalowy, taki zadziorny i zapadający w głowie. Na pewno ciekawie to się prezentuje bez słodkich klawiszy. Jest to bez wątpienia kolejny mocny punkt tego albumu i więcej takiego metalu proszę w przyszłości. Również nie zaskakuje mnie taki nieco oklepany „Poltava” choć tutaj nie można odmówić melodyjności i dynamiki. Drugim wolnym kawałkiem na albumie jest „Long Live The King” i jest to wg mnie najsłabsza kompozycja która dowodzi że najwyższy czas na zmiany w muzyce SABATON. Ciekawy motyw i pomysłową melodie można wychwycić w marszowym „Ruina Imperi”.

To wszystko już było i choć SABATON dalej gra swoje na tym albumie to jednak czuję nie dosyt, zwłaszcza pod względem poziomu kompozycji. Są mocne momenty ale i też słabsze. Ten album dowodzi, że najwyższy czas na zmiany, tak więc czekam na kolejne wydawnictwo szwedów, które będzie bez czterech kluczowych muzyków. Z dotychczasowych analiz wychodzi, że to ich najsłabszy album.

Ocena: 7/10

wtorek, 15 maja 2012

CIRYAM - Człowiek Motyl (2008)



Kiedy polski CIRYAM umocnił swoją pozycję na rynku wystarczyło tylko poczekać na trzeci krążek tej młodej i bardzo ambitnej formacji. Na następcę „W Sercu Kamieni” trzeba było czekać dwa laty i w tym czasie doszło do kolejnej zmiany wytwórni tym razem na Fonografię w ramach której wyszedł „Człowiek Motyl” w roku 2008. Tym razem obeszło się bez zmian personalnych. Natomiast można odczuć pewien powiew świeżości w muzyce zespołu i jest jakby chęć powrotu do korzeni czyli do zawarcia więcej metalu w kompozycjach. W dalszym ciągu mamy soczyste i dopieszczone brzmienie, dalej jest budowanie materiału w oparciu o wyszukane melodie, o doświadczenie muzyków i ich warsztat techniczny, który jest jednym z atutów tej kapeli i to właśnie dzięki niemu mamy do czynienia z naprawdę dobrą muzyką. Oczywiście dalej nam towarzyszy specyficzny klimat, oryginalnie brzmiące melodie i urozmaicone i bogate struktury samych kompozycji. Wokal Moniki brzmi jeszcze bardziej wyraziście, bardziej profesjonalnie, a współpraca gitarzystów Węgrzyn/ Makiel dostarcza słuchaczowi sporo ciekawych motywów i oryginalnie brzmiących melodii. Nacisk na finezję i ekspresywność sprawia że przenosimy się do innego świata.

Poprzedni album kończył się jednym z najlepszych kawałków jakie stworzył CIRYAM i podobnie zaczyna się ów album. Od mocnego kopa, heavy metalowego wymieszanego z symfonicznym metalem spod znaku NIGHTWISH i trzeba przyznać, że „Venus” słusznie został wyróżniony w stacji radiowej EKR jak i notowaniach RAMCKART. Świetny utwór i szkoda że w takim kierunku zespół nie poszedł, bo na pewno zwiększyła by się ich popularność i liczba słuchaczy. „Color” to taki nowoczesny metal, co słychać po ciężkich partiach gitarowych i takich nieco nu metalowych klawiszach, które wprowadzają nieco mroku. Dobrze zrealizowania kompozycja, choć przydałoby się tutaj nieco więcej dynamiki. Bardzo mocnym punktem albumu jest taki przebojowy „Twarze faraonów” który również znakomicie przemyca patenty symfonicznego metalu. Psychodeliczny klimat oraz nowoczesny metal słychać w „Niczyja” choć przeszkadza mi tutaj lekki powiew komercyjności. Lepiej się prezentuje dynamiczny i zadziorny „Virus” i już tutaj można poczuć, że jest to najbardziej metalowy album tej formacji, jest nacisk na dużo grania gitarami, gdzieś nieco dalej zostały przesunięte dziwne, urozmaicone motywy. Pod względem instrumentalnym dobrze też się prezentuje „Diler” tylko te zwolnienia jakby psują cały efekt, a szkoda bo kawałek ma mocny wydźwięk, zwłaszcza sekcja rytmiczna budzi tutaj respekt. Dobrym kawałkiem jest „Skała” który przypomina nieco wczesną działalność THE CRANBERRIES. Całość zamyka bodajże najcięższy i bardzo nowocześnie brzmiący „Igła” i jest to kolejny ważny kawałek w historii zespołu. Niestety żaden kawałek nie osiągnął poziomu, przebojowości i melodyjności otwierającego „Venus”.

„Człowiek Motyl” to bez wątpienia najprzystępniejszy album jeśli chodzi o formę. To też najbardziej metalowy album i tutaj znaczącą rolę odgrywają gitary. Pozostała jednak ta forma szukania dość oryginalnie brzmiących melodii. Dobrze zrealizowany materiał, który umacnia pozycję tego zespołu w kraju jak i poza nim. Album lepszy od poprzedniego, ale mniej ciekawy niż debiut.

Ocena: 7/10

CIRYAM - W Sercu Kamienia (2006)


Choć nikt nie wątpił w sukces i potencjał młodego CIRYAM który z udanym skutkiem łączył w swojej muzyce elementy gotyckiego metalu i progresywnego rocka, to jednak po wydaniu pierwszego albumu zaczął się sypać skład. Zmiany również objęły wytwórnię i postawiono tym razem na METAL MINDS PRODUCTION pod skrzydłem której w 2006 roku ukazał się „W sercu kamienia”. Jest to niby kontynuacja stylu, choć tutaj już nie ma takiej podniosłości i operowych zapędów jak na poprzednim albumie. Daje osobie znać brak Krzysztofa Zajdela. Więcej jest progresywnych patentów, więcej jakby komercji, a mniej samego metalu. W dalszym ciągu mamy wysoką budżetową produkcję, oryginalne podejście do muzyki, sporo wyszukanych melodie i ciekawie wykreowane struktury utworów. Więcej dziwnych patentów, więcej jakby pokręconych melodii i jakby mniej metalu niż na poprzednim albumie. Nie wiem wiem czemu ale ten album już nie jest taki specyficzny i zapadający w pamięci jak poprzedni.

Na plus warto zapewne zaliczyć utrzymane tego specyficznego klimatu, budowanie wszystko na bazie napięcia, a także dopracowania, czy też doświadczenia muzyków. Utwory charakteryzują się urozmaiceniem, zmianą temp, dopracowanymi melodiami i dobrze brzmiącymi instrumentami. Sam wstęp totalnie inny aniżeli na poprzednim albumie, rezygnacja z instrumentalnego wprowadzenia okazała się wg mnie chybionym pomysłem. Zaczyna się od dość specyficznego „Nieboskłony” który ma zadatki na dobry utwór. Jest ciężki riff, jest sporo metalu, ale jakby zbyt duże kombinowanie sprawia że kawałek nie jest tak atrakcyjny jakby mógłby być. Mimo to jest to jeden z tych lepszych utworów. Dobrze się prezentuje dynamiczny „Łowcy Światła” gdzie jest nawet nawiązanie do symfonicznego metalu spod znaku NIGHTWISH. Bardziej rozbudowany „Hatif” raczej zbyt monotonny, ale przynajmniej potrafi przyciągnąć uwagę ciekawym urozmaiceniem oraz dobrze zaaranżowanymi i atrakcyjnymi dla ucha partiami gitarowymi duetu Węgrzyn/ Makiel. Jest solidność i precyzja tylko szkoda, że panowie nie mają gdzie rozwinąć swoich umiejętności i wszystko przyćmiewa progresja i specyficzny klimat. Idąc dalej w poszukiwaniu mocnych punktów na albumie to zapewne należy wymienić przebojowy „Ciernie” który zbudowany jest na metalowym wydźwięku i niezwykłej rytmiczności. „Pokusa” to kolejna dawka energii i bardzo dobrze rozegranych partii gitarowych i z miłą chęcią bym posłuchał czysto heavy metalowego grania w wykonaniu tego zespołu. Wtrącanie tych nieco przekombinowanych motywów drażni mnie na dłuższą metę. Jeśli chodzi o klimat i wolne granie to podoba mi się psychodeliczny „Tylko Liściem” gdzie w końcu można powiedzieć że wokal Moniki pasuje pod każdym względem. Piękna, maniery i stylu śpiewania. „Obłęd” pod względem instrumentalny brzmi fantastycznie, tylko czasami linia wokalna mnie nie przekonuje. Najpiękniejszym utworem na płycie jest bez wątpienia spokojna i klimatyczna ballada „W ciszy” która promowała ten album. „Sumienie Diabła” bez wątpienia najcięższy i najbardziej metalowy kawałek. Wszystko pięknie tylko po co ten komputerowo przerobiony wokal Moniki? Psuje to cały efekt. Nie wiem jak wy, ale ja bym sobie życzył więcej utworów jak zamykający „Miłość za pieniądze”. Ten utwór znakomicie definiuje styl i to co gra CIRYAM. Jest metal, jest ten specyficzny klimat, jest progresywność oraz szczypta gotyku. Jeden z ich najlepszych kompozycji, gdzie mamy świetną melodię, zapadający w głowie refren i to jest moi drodzy przebój z prawdziwego zdarzenia. Reszta utworów jakby wymuszona i raczej robi za wypełniacze.

Czuje nie dosyt w pewnym stopniu, zawsze kiedy to album zamyka taki kawałek jak „Miłość za pieniądze”, który powinien być wyznacznikiem stylu i poziomu tego albumu. Brakuje mi właśnie takich przebojów i takich killerów jak ten kawałek. Jakby mniej metalu, a więcej komercyjnego podejścia, dominacja wolniejszych motywów, daje o sobie znać i nieco obniża poziom. Na plus specyficzny klimat i oryginalny wydźwięk kompozycji. 

Ciryam - Miłość za Pieniądze



Ocena: 6/10

CIRYAM - Szepty Dusz (2004)


Do tej pory na łamach mojego bloga nie spotkaliście z typowo gotyckim metalem wymieszanym progresywnym rockiem, ani też typowo polskimi zespołami, które stawiają na ojczysty język. Przyczyny tego zjawiska należy upatrywać w mojej osobie i moim guście. Nie przepadam za takim graniem bo jest to bardziej specyficzne granie, momentami może zbyt ambitne, a forma i ograniczenia metalowego łojenia na rzecz specyficznego klimatu i oryginalnych melodii jakoś nie do końca mnie kręciło. Ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Wybór padł na młodą kapelę o nazwie CIRYAM która właściwie do tej pory zbierała pochlebne recenzje i była okrzyknięta jednym z najlepszych kapel które debiutowały w 2004 roku. Historia zespołu sięga jednak głębiej bo aż roku 1999 kiedy to został powołany do życia z inicjatywy Roberta Węgrzyna pierwotnie pod nazwą ARDOR. Pierwsze demo w postaci „modlitwa” ukazało się w roku 2000. Zmieniał się nieustannie skład i cały czas pozostawały dwa niezmienne elementy a mianowicie gitarzysta Robert Węgrzyn i wokalistka Monika Węgrzyn. W tym czasie zmianie uległa też nazwa zespołu na CIRYAM . W 2003 roku kapela znalazła wytwórnię ARS MUNDI z którą podpisała kontrakt w ramach którego wydano debiutancki album „ Szepty Duszy”. Muzycznie jest to wycieczka do innego wymiaru, jest to machina która przenosi słuchacza do świata magii i muszę przyznać że klimat jaki tworzy ten zespół jest światy klasowej. Za sukcesem na pewno stoi wysokiej rangi brzmienie, wyselekcjonowane, wyszukane melodie, sporo smaczków z kategorii gothic metal i progressive rock. Oj trzeba mięć niezłą fazę i parcie na takie klimatyczne granie, bo brzmi to bardzo specyficznie, nawet umiejętności muzyków i sposób konstruowania utworów jak dla mnie brzmi nadzwyczaj artystycznie i oryginalnie. Jednak mam dwie wizję co do tego albumu jak i muzyki. Pod względem artystycznym jest to fenomen i robi nie małe wrażenie. Jednak dla mnie pod względem muzycznym jest to nieco ciężko strawne i pewnie brak mi doświadczenia i osłuchania w takiej muzyce. Jednak smakosze dziwnych melodii, pokręconych struktur, fani ambitnego grania znajdą tutaj coś dla siebie.

Materiał na debiucie sprawia wrażenie zróżnicowanego i przemyślanego. To czego mi najbardziej brakuje na tym albumie to mocnego uderzenia. Wszystko się skupia wokół specyficznego nieco ponurego klimatu, a metal właściwie odgrywa tutaj nie wielka rolę. Za poszczególnymi kompozycjami stoi na pewno szeroki wachlarz umiejętności muzyków i ich warsztat techniczny który jest ciężko podważyć. Tylko niektóre pomysły jakoś do mnie do końca nie przemawiają. „Prolog” to naprawdę piękne i wzruszające otwarcie albumu, ten patos, ta podniosłość i kojąca melodia, piękno które powinno być wyznacznikiem kolejnych utworów. Właśnie tak sobie wyobrażałem całość. Cóż niestety różnie to bywa. Nieustanne jest bawienie się motywami, melodiami i raz jest spokojnie, ponuro, a raz bardzo metalowo tak jak to jest w urozmaiconym „Dziewczyna” gdzie właściwie ten motyw metalowy najbardziej zapadł mi w pamięci. Przeszkadza mi tutaj zbyt duża ilość różnych ubogaceń, mam wrażenie że jest przesyt formy nad treścią. Na plus wychodzi tutaj wokalny duet Krzysztofa i Moniki. Jednym z najciekawszych utworów na płycie to bez wątpienia dwu częściowy „Grzech” który w pierwszej części z dominowany jest przez stonowane tempo, ponury klimat i upiększającą to wszystko partią skrzypiec. Dzieje się sporo i mimo że metalu jest tutaj nie wiele to jednak można poczuć tutaj ową moc. W drugiej części jest i podniosłość, kościelne organy i kontynuacja wcześniejszych motywów. Jako fan mocnego grania z dużym entuzjazmem wchłaniałem kolejne frazy „Przeklęty Zegar” który jest jednym z mocniejszych fragmentów na płycie i więcej takich kawałków i płyta byłaby bardziej atrakcyjniejsza dla bardziej przestępnego słuchacza, dla takiego który stawia na melodie i mocny riff. W tym utworze można się przekonać, że duet gitarzystów Zawojski/ Węgrzyn, którzy znają się na swoim fachu a ich partie zazwyczaj są precyzyjne i bardzo klimatyczne, aczkolwiek mają ograniczaną rolę i więcej tutaj innych patentów niż tych typowo metalowych, jednak ten utwór jest nieco inny i dlatego zapewne tak szybko zapadł w pamięci. Ciekawie wypada klimatyczny, podniosły z pewnymi nawiązaniami do symfonicznego metalu „Modlitwa” który zaczyna się od akustycznego, klimatycznego wstępu a kończy na rytmicznym pędzeniu, gdzie mamy świetny kontrast z muzyką w stylu NIGHTWISH. To że zespół ceni sobie bogactwo w kompozycja i liczne smaczki świetnie odzwierciedla kolejny istotny song na albumie, a mianowicie „Sidła” . Czasami się zastanawiam jakby to brzmiało z męskim wokalem w roli głównej, bo taki typ wokalu aż się prosi w zadziornym i dynamicznym „Jak Ikar” który jest kolejnym mocnym punktem albumu. „Serca Płacz” przypomina THERION, ale kawałek jest piękny z kilku powodów. Jednym z nich jest na pewno wtrącenie motywów muzyki operowej, symfonicznej, jak i klasycznego metalu i na pewno głównym czynnikiem dla którego warto przesłuchać ten kawałek to zróżnicowanie i wtrącenie kilku smaczków. Jeśli lubi się emocjonalne ballady to na pewno nie można przejść obok takiego „Cienie Nieba”. A całość zamyka klimatyczny „Epilog”.


Jeden z ciekawszych naszych rodzimych debiutów jeśli chodzi o ten rodzaj muzyki. Nie jestem fanem takiego grania, a jednak ten album ma w sobie to coś, co pozwala przebrnąć przez niego i wyłapać kilka ciekawych motywów. Bez wątpienia jest to najciekawszy album tej formacji i bodajże najbardziej metalowy. Brakuje mi tutaj na pewno takiego mocnego grania, więcej metalu, brakuje mi też tutaj bardziej emocjonalny i podniosły wokal. Jest specyficzny klimat, oryginalne melodie i własny styl, no i ojczysty język, jednak to wszystko sprawia że zespół zawsze będzie miał mniejsze grono fanów, mniejszą liczbę odbiorców. „Szepty Dusz” to coś dla koneserów ambitnej muzyki.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 14 maja 2012

TRANCE - Victory (1985)


Istotną rolę w niemieckim metalu i hard'n heavy odegrał bez wątpienia zespół TRANCE, który dzisiaj jest znany pod nazwą TRANCEMISSION kiedy to zespół w 1989 roku zmienił nazwę po tym jak miał kłopoty z wytwórnią. Jednak wróćmy do początku. Wszystko się zaczęło w roku 1977 kiedy to pod wpływem AC/DC, SCORPIONS został powołany do życia z inicjatywy Lothera Antoniego, który pełni funkcję zarówno gitarzysty jak i wokalisty, a także basisty Markusa Bergera. Po kilku demach i graniach na żywo przyszedł na czas debiutancki album w postaci „Break out” który ukazał się w roku 1982. Bardzo istotnym wydawnictwem tego zespołu jest bez wątpienia album numer trzy czyli „Victory” z 1985 roku. Muzycznie można tutaj wyłapać wpływy takich kapel jak SCORPIONS, AC/DC, GRAVESTONE, ACCEPT, FAITHFUL BREATH, czy też KROKUS, PRETTY MAIDS. Tak jest aspekt wtórności i zespół brzmi jak wiele innych niemieckich kapel lat 80, a pod względem formy przekazu, lekkości i przebojowego charakteru wyprzedza wiele przeciętnych lub tylko solidnych kapel. Do tego sama forma wykonania, czy też pomysł na melodie i gitarowe motywy, czy też właśnie zdolności muzyków i można mówić o świetnym krążku, który powinien rozgrzać serce każdego metalowca, który czuje zwłaszcza ogromny sentyment do starej szkoły grania.

Fenomen tej płyty należy doszukiwać się nie tyle w mocnym i soczystym brzmieniu, ale zwłaszcza w przemyślanym i starannie wyselekcjonowanym materiale, który charakteryzuje się ową równością i lekkością. Najważniejszą cechą to jest wypchanie całej zawartości samymi przebojami. Wszystko zaczyna się od rytmicznego „Night is On” który jest mieszanka wcześniej wspomnianych kapel, ale najwięcej w tym wszystkim niemieckiego mechanizmu. I właściwie każda z kompozycji ma podobny, przebojowy charakter. „We Are the revolution” to hymnowy metalowy kawałek, gdzie najwięcej jest takiego ACCEPT znanego z „Metal Heart”. Atutem tego albumu przede wszystkim jest wysokiej klasy wykonanie i niezwykła biegłość muzyków zwłaszcza gitarzystów Berger/ Antoni którzy potrafią grac dynamicznie, finezyjnie kiedy trzeba, a chemia która jest między nimi zapewnia ład i harmonię. Tak sprawnie funkcjonująca machina to gwarant naprawdę udanego albumu. „Rien Ne Va Plus” to najwolniejsza kompozycja i może mniej atrakcyjna, ale wciąż trzyma wysoki poziom. Czego tutaj najwięcej? SCORPIONS z lekkim zacięciem w stylu ACCEPT. Łańcuchy, chwalenie metalu i zapadająca melodia to znak rozpoznawczy przebojowego „Break The Chains”. Nie zabrakło też prawdziwych rozpędzonych petard utrzymanych w speed metalowej stylistyce, co słychać w „One Man Fighter” , czy też „Apocalypse Now”, zaś „Victory” to kolejny mocny heavy metalowy kawałek, który podsumowuje w idealny sposób całość jak i sam styl zespołu.

TRANCE to kolejny znakomity przykład jak potężną sceną metalową jest scena niemiecka. Ci którzy kochają wcześniej wspomniane kapele, to muszą po prostu zapoznać się z tym przebojowym albumem, który jest tym co najlepsze w niemieckiej scenie czyli solidność i przebojowość.

Ocena: 9.5/10

ASCENSION - Far beyond The Stars (2012)


Ostatni wybryk power metalowego GAIA EPICUS w postaci „Dark secret” można uznać jako przejaw ostatnich chwil życia tego zespołu, gdzie właściwie mamy do czynienia z jedno osobowym projektem. Już podjąłem szukania ich następcy, który godnie będzie brał na tapetę działalność HELLOWEEN czy też GAMMA RAY. Zespołu, który postawi oczywiście na wtórność w kwestii patentów, ale atrakcyjną formę i precyzję wykonania. W tym roku do głosu dochodzi w końcu młodziutki zespół ASCENSION reprezentujący kraj brytyjski, w którym power metal nie jest głównym nurtem heavy metalowym, ba wciąż nie jest on na tyle rozpowszechniany i poza takim DRAGONFORCE nikt nie osiągnął takiego sukcesu. Nie bez powodu przytaczam tutaj jeden z bardziej wyróżniających się kapel power metalowych, które właśnie pochodzi z Wielkiej Brytanii gdyż ten młody zespół, który już światu się prezentował wcześniej za sprawą mini albumu z roku 2010 i ich wspólną cechą jest stawianie na długie, rozbudowane kompozycje, melodyjne i czasami bardzo dynamiczne i zróżnicowane solówki, jednak na szczęście nie ma takiego pędzenia z prędkością światła. Może ASCENSION nie podbije świata oryginalnością, ambicją muzyków, ale zapewne świetnie wypełni lukę po takim GAIA EPICUS bo słychać tutaj też kilka punktów stycznych. Przede wszystkim wokal Richarda Carniego pod względem możliwości, maniery przypomina mi zarówno Hansena z GAIA EPICUS jak i techniką, rozmachem Hansena z GAMMA RAY. Można by polemizować nad umiejętnościami gitarzystów, czy są bardzo dobre czy świetne, ale i tak wszystko sprowadza się że znają się na swoich fachu i właściwym cały czas dają powody do zachwytu, fakt może nie są to jakieś ambitne melodie, riffy, solówki, ale dynamika, melodyjność, rozmach i umiejętność płynnego przechodzenia między motywami, precyzja i lekkość ich poddania sprawia że płytę słucha się pod tym względem bardzo przyjemnie.

A teraz kilka słów o samej zawartości. Trzeba poświęcić nie całą godzinę aby zapoznać się z tym wydawnictwem. Co dostaję w zamian za nas czas? 9 utworów w miarę rozbudowanych, dobrze przyrządzonych, gdzie stawia się nacisk na melodie i chwytliwość, reszta właściwie odgrywa drugorzędną rolę. Czego innego można oczekiwać od takiego dynamicznego power metalowego przeboju jak „Somewhere Back In time” gdzie zapewne każdy odnajdzie coś z GAMMA RAY, HELLOWEEN, DRAGONFORCE czy też GAIA EPICUS i choć jest to wtórny power metal i takich przebojów było pełno to jednak wykonanie i forma sprawia że słucha się tego przyjemnie. ASCENSION bardzo dobrze radzi sobie z pomysłowością na poszczególny utwory, a to stawia na stonowane tempo, nieco więcej urozmaicenia tak jak to jest w „Blackthorne” , a to zadziorność w zalatującym pod CELLADOR „Reflected Life” . Co by nie powiedzieć, to trzeba oddać zespołowi umiejętność tworzenia prostych i zapadających melodii, są lekkie, radosne i nie wymuszone tak jak to jest w „Heavenly” . Pojawiają się próby grania nieco ciężej tak jak to jest w przypadku „Moongate” choć tutaj można było się postarać o bardziej ciekawszy motyw i też nieco skrócić ten kawałek bo się nieco dłuży. Jednak nawet kiedy spada atrakcyjność, to dalej jest to miłe i zapadające w pamięci granie. Co ciekawe są próby również zagranie nieco bardziej autorsko, bardziej oryginalnie tak jak to jest w przypadku „Orb Of The Moons” gdzie pojawiają się motywy muzyki neoklasycznej i do tego ciekawie wplątane zostały motywy klawiszowe zagrane przez muzyka z DRAGONLAND i nie powiem jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie, będący dobrym przykładem na czym się powinien skupić zespół na kolejnym albumie. Jeśli chodzi o styl i strukturę to wyróżnia się ballada „The Silver Tide” która wg mnie jest najsłabszym ogniwem albumu i tutaj zespół pokazał że niezbyt radzi sobie w wolniejszych motywów. Zawiodła przede wszystkim melodyjność i główny motyw. No i wszystko zwieńcza najdłuższy najbardziej złożony utwór „The Avatar” który poprzedza instrumentalny „Far Beyond The Stars” i razem tworzą znakomity kolos, którym mamy właściwie wszystko co pojawiło się do tej pory. Najważniejsze że zespół wystrzega się silenia, przynudzania, że jest melodyjność, urozmaicenie różnymi ciekawymi smaczkami motywami i jest to mocny punkt tego albumu.

Przed tym młodym zespołem świat stoi otworem i mają szanse jeszcze stworzyć kilka ciekawych wydawnictw. Póki co są dobrymi naśladowcami wcześniej wspomnianych kapel, a czas pokaże czy stać ich na coś więcej, czy będę wstanie stworzyć bardziej oryginalny i autorski album? Potencjał jest, pytanie czy go wykorzystają. Będę śledził ich poczynania w przyszłości, póki co zaprezentowali się na debiucie bardzo dobrze.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 13 maja 2012

BOSS - Step On It (1984)


Mam słabość do starych albumów, zwłaszcza tych z pogranicza heavy metalu i hard rocka, płyt które śmiało można by zaliczyć do kategorii hard'n heavy. Jeśli lubi się taką muzykę jak choćby MOTLEY CRUE, KROKUS, czy inne rzeczy tego typu to śmiało nie będziecie mieć większych oporów przy muzyce zawartej na jedynym albumie australijskiego BOSS, który w owym czasie zrobił nawet furorę tym albumem który się zwie „Step It Out”. Genezę tej płyty należy się upatrywać w roku 1979 r kiedy to z inicjatywy wokalisty Craiga Csongradiego został założony zespół który po licznych demach i graniach na żywo doczekał się po 5 latach właśnie swojego debiutanckiego albumu. Niestety kapela po wydaniu tego dzieła się rozpadła, a szkoda podrzemał w nich niezły potencjał, który przejawiał się w dobrym warsztacie technicznym, który zapewniał profesjonalny wydźwięk kompozycji i staranne wykonanie. To właśnie dzięki wokalowi Craiga można poczuć owe szaleństwo, zadziorność, przestrzeń. To on buduje klimat i sprawia że każda fraza, każdy przebojowy refren wchłaniamy niczym gąbka. Co byłoby gdyby duet gitarzystów Kvin/ Pate którzy czerpią się na twórczości SCORPIONS, DEF LEPPARD, czy też ACCEPT, DOKKEN albo RATT co słychać niemal w każdej kompozycji i do tego warto zwrócić uwagę na lekkość przechodzenia między różnymi motywami, niezwykła precyzja i zdolność wykreowania zapadających melodii, a to już połowa sukcesu. Świetnie ten patent oddaje rytmiczny i przebojowy „ Kick ass” który zawiera atrakcyjne popisy solówkowe, czy też melodyjny „Dancing Queen”.
Warto zaznaczyć, że muzycznie jest małe zróżnicowanie i właściwie można wytknąć zespołowi jednorodny charakter, gdzie dominuje stonowane tempo, nieco taki obstukany rasowy riff tak jak to miejsce w „The Woman” , klimatycznym „Strange Games” , koncertowym, rytmicznym „ Hard'n Fast” , które stawiają na prostotę i przebojowy charakter. Podobać się może lekkość niektórych kompozycji, czyste takie hard rockowe dobrze wykreowane brzmienie i nutka szaleństwa, gdzie liczy się chwytliwa melodia i perfekcja wykonania, te cechy zostają uwypuklone w melodyjnym „ Escapea” , rytmicznym „Take it or leave it” gdzie zespół robi własną interpretację stylu DOKKEN, albo w przebojowym „Shake It” . Dopełnieniem tej lekkiej, melodyjnej i przyjemnej dla ucha płyty jest bez wątpienia ballada „Cry, Cry” która wzrusza klimatem i wykonaniem.

Mimo jasnej i przejrzystej formy, mimo przebojowej formie, mimo dobrych pomysłów i dobrego zaplecza technicznego muzyków, kapela nie przetrwała próby, a także silnej konkurencji, to też po wydaniu tego bardzo dobrego i wyrównanego albumu, kapela się rozpadła i przestała istnieć, a po sobie zostawiła jeden album, ale za to na tyle dobry, że pozwala przypominać światu, że kiedyś istniała taka kapela.

Ocena: 7/10

sobota, 12 maja 2012

BLACK VIRGIN - Most Likely To Exceed (1986)


Wbrew pozorom mroczna okładka i nieco złowieszcza nazwa zespołu w postaci BLACK VIRGIN nie jest związane z jakimś black metalem , a heavy / speed/ power metalem prosto z ameryki. Oprócz intrygującej okładki i nazwy zespół wzbudził pewną nie pewność kiedy ktoś zobaczył w ich składzie młodziutką Cathy Burke, która o dziwo nie zajmowała się śpiewaniem, a waleniem w gary. W owej roli radziła sobie całkiem przyzwoicie, zresztą podobnie jak reszta muzyków. Na uwagę zasługiwał mroczny i nieco thrash metalowy wokal gitarzysty Kenniego Lienhardta, który może nie powalał techniką czy charyzmą, ale zadziorność była znaczącym autem w tym przypadku. Co warto jeszcze wiedzieć o nich? Zaczynali w roku 1982 r i na debiutancki album przyszło czekać aż do roku 1986 kiedy to światową premierę miał „Most Likely To Exceed”. Album szybko przepadł w gąszczu innych ciekawych rzeczy i w sumie nic dziwnego bo sam grania nieco podziemny i mało w tym atrakcyjności, brak wysokiej rangi brzmienie, brak też jakiegoś ciekawego rozplanowania, umiejętności muzyków co najwyżej dobre, jednak dla fanów heavy metalu w stylu DEAF DEALER, DEATH MASK, ATTAXE, REAPER czy METAL CHURCH może to być album który wzbudzi większe zainteresowanie.

Kiedy brzmienie albumu jest garażowe, umiejętności muzyków są co najwyżej dobre i ze wszystkich stron doskwiera wtórność i mało przekonujące rozwiązania, jedyne co może uratować album to same kompozycje, konstrukcja i wykonanie ich. Trzeba przyznać, właśnie że kompozycje same w sobie brzmią dobrze, momentami bardzo dobrze i czasami zapomina się o tych wszelkich wadach, bo muzyka jest dynamiczna, zwarta i treściwa. Mroczny klimat, zadziorność, nieco thrashowego ciężaru i nieco heavy metalowej melodyjności i to się sprawdza co słychać w otwierającym „Night Riders” czy też tytułowym „Most Likely To Exceed” . Mroczny klimat i surowe partie gitarowe Kenniego, które są co najwyżej dobre/przeciętne i nie ma zbytnio nad czym się zachwycać, bo nie ma ani jakiś atrakcyjnych melodii ani wysokiej klasy technik doskwierają słuchaczowi w takim „Blood Brothers”. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest bez wątpienia nieco thrash metalowy „Life After Life” który ma ciekawie rozplanowaną sekcję rytmiczną i jest urozmaicenie i pomysłowość. Szkoda że ta kompozycja właściwie przyćmiewa inne nieco jednorodne utwory. W gronie ciekawych kawałków możne też wyróżnić drapieżny „First To The Worst” . Gorzej się prezentują bardziej rasowe metalowe kawałki jak w przypadku ponurego „Heavy metal Mad” czy też rytmiczny „Hand Over Fist”.

Nie ma mowy o genialnym albumie, który kusiło by soczystym i dopracowanym brzmieniem czy zróżnicowanymi przebojami i właściwie jest to przeciętny album, który jest dynamiczny i melodyjny. Niestety poziom muzyczny poszczególnych kompozycji jak i umiejętności muzyków mogą pozostawić wiele do życzenia . Mimo wszystko można tego posłuchać, kiedy ma się czas na zagłębianie się w tajniki heavy metalu lat 80.

Ocena: 6/10

piątek, 11 maja 2012

VELVET VIPER - Velvet Viper (1991)


Jeśli drogi czytelniku nie jesteś fanem kobiecych wokali w heavy metalu to już możesz zaprzestać dalszego czytania niniejszej recenzji, bo zapewne ów zespół jak i jego albumu nie zmieni twojego poglądu. Natomiast fani STEELOVER, CHASTAIN, WARLOCK, HELLION czy też DORO śmiało mogą czytać dalej. W ramach niemieckiej sceny heavy metalowej warto wspomnieć też o VELVET VIPER, który zrodził się na gruzach ZED YAGO. Kapela powstała w 1990 roku z inicjatywy wokalistki Jutty Weinhold i perkusisty Bobiego Schmieda. Muzykę jaką prezentował zespół w owym czasie śmiało można określić jako epic/heavy/power metal, który czerpał całkiem sporo z wyżej wymienionych zespołów. Choć muzycznie VELVET VIPER prezentował się dobrze to jednak nigdy nie zdobył takiej sławy i takiego uznania wśród fanów jak w przypadku ZED YAGO. Pod szyldem VELVET VIPER zostały wydane dwa albumy, z czego debiutancki „Velvet Viper” ukazał się w roku 1991 i trzeba przyznać że paczka dobrych i doświadczonych muzyków była tym czynnikiem który przesądził o tym że album dobrze brzmi i nie ma większych problemów z odbiorem prezentowanej muzyki. No bo jak tutaj podważyć umiejętności Jutty Weinhold która już za sprawą ZED YAGA zaprezentowała swój talent do śpiewania i ma parę w płucach, nie da się też polemizować w przypadku umiejętności duetu gitarzystów Moore ( SKYCLAD) / Szigeti (UDO, WARLOCK) czy też basisty LARSA RATZA ( znanego później z (METALLIUM). Każdy z nich zrobił kawał dobrej roboty, pojawiają się zróżnicowane partie, nieco bardziej wyszukane melodie,c czasami shrederowe partie gitarowe, jest zróżnicowanie kompozycyjny i dobra realizacja samego pomysłu.

Nie udało się uciec przed wtórnością, przed rutyną i w sumie przewidywalnością, bo choć wszystko brzmi tak jak powinno to jednak brakuje elementu zaskoczenia i brakuje też wybitnych i zapadających kompozycji. Mimo mojego narzekania, warto dodać, że album kryje kawał porządnego heavy metalowego grania i sporo atrakcyjnych melodii jak i utworów, wystarczy tylko w słuchać się i poczuć tą moc. „Merlin” to jeden z moich ulubionych kawałków na tym wydawnictwie, jest zadziorność, pomysłowy moty gitarowy, poparty atrakcyjną melodią. Jest lekkość, przebojowość i ta niemiecka szkoła grania i kawałek można zestawić z takim melodyjnym i lekkim, wręcz hard rockowym „Perceval”. "Brainsuckers: Thommyknockers" to kompozycja związana oczywiście z opowieścią STEPHENA KING'a, lecz tutaj gdzieś zamieniono lekkość, przebojowość, na ciężki riff i toporny wydźwięk i w sumie to tylko dobra kompozycja. Motyw Króla Artura pojawia się w metalowym hymnie „King Artur” który też zbytnio niczym nie zaskakuje i znów mamy do czynienia z dobrą kompozycją, której brakuje jakiegoś większego zrywu. Doświadczenie muzyków i ich warsztat muzyków po raz kolejny ratuje kawałek przed nudą i porażką. Lepiej się prezentuje taki metalowy hymn „ HM Rebels” gdzie jest stonowane tempo, mocny riff i dość ciekawe rozplanowane partie gitarowe. Bardzo dobrze się prezentuje najlepszy na albumie dynamiczny „Millstone of Rage” gdzie jest taki miks SAXON z ACCEPT i podobać się może przede wszystkim rozpędzona sekcja rytmiczna, prosty i chwytliwy motyw gitarowy, łatwy zapadający można rzec wręcz koncertowy refren i mamy prawdziwy przebój, który jest wyznacznikiem jak powinien brzmieć cały album. W podobnej konwencji utrzymany jest zadziorny i rytmiczny „Icebreaker”. Zespół dobrze radzi sobie z takim true metalowym graniem, które ma służyć chwaleniu metalu, który ma stawia na mocną sekcję rytmiczną, stonowane tempo i ostry riff, ta receptura sprawdza się w ponurym „Hammer House” shredowym „World Behind the World” gdzie mamy pięknie wygrane solówki i jest to dość ambitnie brzmiąca kompozycja i tutaj można zasmakować nieco epickiego klimatu. Stylistycznie nie wiele od biega od poprzednich true metalowych czy epickich kawałków taki „Lost Children” który oparty jest przede wszystkim na wokalu Weinhold, na bojowej perkusji i na koncertowym wydźwięku. Jest to pewne odzwierciedlenie „United” czy „ Defenders of The Faith” JUDAS PRIEST. O tym że album jest zróżnicowany może świadczyć również ciepła i klimatyczna ballada „ Ring Of Stone” która prezentuje się bardzo okazale.

Od takich nazwisk jakie składają się na VELVET VIPER można by wymagać więcej, można by spodziewać się jakiegoś niszczącego albumu, ale cóż i tak nie jest źle. Jest to bardzo dobry album, który skupia się na przebojowości i solidności. Na próżno szukać tutaj oryginalności, jakiś wyróżniających się kompozycji, lepiej skupić swoją całą uwagę na energii, lekkości i melodyjnemu wydźwiękowi albumu, które przesądzają o tym że słucha się tego całkiem przyjemnie. VELVET VIPER wydał potem jeszcze jeden album i drogi muzyków się rozeszły, rozwiązując ów zespół na dobre.

Ocena: 7.5/10

BUZZARD - Gambler (1984)


Zaplecze belgijskiej sceny heavy metalowej lat 80 było ogromne i wystarczy spojrzeć na taki STEELOVER, CROSSFIRE, BAD LIZZARD czy też BUZZARD, który grał muzykę podobną właśnie do wielu innych kapel z tamtej sceny z owego okresu i można tutaj wymienić masę innych mniej lub bardziej znanych kapel. Jedno jest pewne, ta mało znana kapela, która została założona w roku 1981 nagrała znakomity debiut „Gambler” który ukazał się po licznych demach w roku 1984r. I jeśli ktoś ceni sobie prawdziwy rasowy heavy speed metal, gdzie słychać wcześniej wspomniane kapele, słychać też coś z ACCEPT czy JUDAS PRIEST to powinien poświęcić czas temu wydawnictwu. W latach 80 podobnie grających kapel było sporo, to tez powszechnym zjawiskiem była wtórność. Dla jednych będzie to dobry pretekst żeby sobie ponarzekać na „Gambler” który w swej istocie niczego nowego do gatunku nie wnosi i że wszystko już gdzieś się pojawiało na innych albumach i to prawda. Nie da się zaprzeczyć, że BUZARD gra sprawdzony, obstukany heavy speed metal jakiego było pełno, ale za sprawą takich czynników jak precyzja wykonania kompozycji, pomysłowość co do materiału, melodii co do wydźwięku, umiejętność zapewnienia odpowiedniego poziomu grania czy też przebojowy charakter muzyki BUZZARD pozwala zapomnieć o wtórności i dostarczyć słuchaczowi prawdziwą rozrywkę i dawkę prawdziwych emocji.

Mądrym posunięciem BUZZARD było postawienie na dość krótki zwarty i dynamiczny materiał, który przejawiał najistotniejsze cechy jakie są niezbędne aby przykuć uwagę słuchacza na okres całego albumu czyli zróżnicowanie i przebojowość i gdyby nie to zapewne, nie byłoby nad czym się rozpisywać i zachwycać, mielibyśmy kolejny średniej klasy album, który prezentuje oklepany i mało ciekawy materiał, a to akurat nie dotyczy opisywanego przeze mnie wydawnictwa. Z pozoru proste pomysły jak ten w otwierającym „ Stone - hard, and loud” który przypomina wiele innych znanych riffów i można tutaj wymieniać wiele kapel, ale nasuwa się przede wszystkim JUDAS PRIEST czy też DIO sprawdzają się znakomicie. Jest ostro i do przodu, a kawałek zapada w pamięci. Ten kawałek zdradza znacznie więcej niż mogłoby się wydawać. Przede wszystkim żywa sekcja rytmiczna, która zapewnia dynamikę i przeplatanie różnych motywów, a ostra gra duetu gitarzystów Fox/ Deceuninck dostarcza sporo emocji i muszę przyznać, że ich partię wspaniale się uzupełniają i nie ma mowy o wzajemnym zgrzycie. Ten duet się sprawdza a to dlatego że mają ze sobą umiejętności, które poniekąd stanowią o tym że album jest na wysokim poziomie i szkoda tylko że materiał do końca im nie pozwolił skrzydeł rozwinąć, bo drzemał w nich ogromnych potencjał i świetnym o tym może świadczyć melodyjny „You And Me” Nieco bladziej wypadał na tle całego zespołu wokalista i zarazem basista Hans Barten, który nie był jakimś świetnie wyszkolonym technicznie wokalistą, ale miał do zaoferowania, zadziorność i specyficzną manierę. Całościowo zdało to swój egzamin. Materiał jest zróżnicowany bo mamy powolne,s tonowane i ciężkie kawałki, gdzie stawia się w pierwszym rzędzie pracę gitarową i jej taki nieco mocny wydźwięk, potem gdzieś przebojowość i melodyjność. Taki typ kompozycji reprezentuje choćby taki „We Are Heavy Rockers” , urozmaicony „Save Me” nawiązujący do wczesnej twórczości IRON MAIDEN. Zaskoczeniem byłoby gdyby nie pojawiła się ballada, a „Cant You See” to całkiem udana propozycja BUZZARD jeśli chodzi o wolne, klimatyczne kawałki, jednak nie wiem czemu ale największa atrakcją w tym kawałku są finezyjne solówki, które tworzą niezwykłą przestrzeń. Mamy też nieco bardziej hard rockowe czy też hard'n heavy utwory, które stawiają na niezwykłą rytmikę i takką lekkość co słychać w tytułowym „Gambler” czy też pomysłowym „Midnight Countness” gdzie ciężko oderwać uwagę od partii basu. No i na koniec to co tygryski lubią najbardziej czyli prawdziwe dynamiczne i szalone petardy, gdzie zespół daje upust swoim umiejętnością czyniąc ten rodzaj kompozycji największą atrakcją owego albumu. No jak tutaj być obojętnym wobec speed metalowego „A strange Gang” który nawiązuje do „Fast As Shark” ACCEPT , maidonowego „Nosferatu” który po raz kolejny świetnie ukazuje jak rytmika przekomarza się z partiami gitarowymi i te przeplatanka brzmi znakomicie. Tak jak momentami Hans może irytować swoim wokalem, tak w tych dynamicznych speed metalowych kompozycjach jak właśnie „A strange Gang” czy też zamykający „Woman of Illusion” sprawdza się znakomicie, gdzie pojawia się ogień, zadziorność i oddanie emocji, a wtóruje mu przy tym rozpędzona i szalona sekcja rytmiczna i shredowe popisy gitarzystów. Kolejny znakomity powód dla którego warto zapoznać się z tym albumem.

„Gambler” to bardzo przemyślane wydawnictwo młodego zespołu BUZZARD, który w dobie silnej konkurencji , w okresie kiedy wtórność była na porządku dziennym nagrał bardzo zróżnicowany i poukładany album, który pokazuje że można podać po raz kolejny sprawdzone patenty, a mimo to będzie to budzić zachwyt. Recepta BUZZARD na wtórność i nudę? Przebojowość, solidna realizacja, przemyślane i staranne wykonanie, a do tego ogromny warsztat techniczny, który zagwarantował wysoki poziom kompozycji. Szkoda, że przygoda z tym zespołem kończy się tam gdzie zaczęła, czyli na tym albumie. Cóż widocznie kiepska promocja i silna pozycja innych zespołów zrobiła swoje.

Ocena: 9/10

środa, 9 maja 2012

PŁYTA MIESIĄCA MARZEC 2012


Grupa śmierci jeśli chodzi o rok 2012 w kategorii heavy metal stanowił miesiąc marzec i poniekąd miesiąc kwiecień. To właśnie w tych dwóch miesiącach miało dojść do zaciętej walki, do rozlewu krwi i prawdziwej batalii. Miesiąc marzec w sumie nie rozczarował i jest to póki co najbardziej emocjonujący miesiąc, gdzie wyszło wiele znakomitych rzeczy i wiele z nich będzie stanowić u mnie czołówkę jeśli chodzi o roczne podsumowanie. Największe emocje i oczekiwania fanów muzyki metalowej wzbudzał oczywiście UNISONIC, czyli ponowna współpraca Kiske i Hansena , byłych członków HELLOWEEN, wydarzenia na pewno zarówno pod względem faktu jak i muzyki. Czekałem na ten album z kilku względów, oczywiście jako kolejny raz mam okazję posłuchać tych dwóch znakomitych muzyków razem i co najważniejsze miał to być bardziej hard rockowy album aniżeli metalowy i dostałem to co chciałem i pierwszy raz mogę posłuchać Hansena w wersji hard rockowej, fenomenalne zjawisko. Album jednym przypadnie do gustu tak jak mi, a jednym mniej, cóż tak już to bywa. Drugim albumem który miał siać zniszczenie był obstawiany u mnie 3 INCHES OF BLOOD, który stanowi jeden z moich ulubionych zespołów. Wszystko za sprawą „Advance And Vanquish” z 2004 r. To było arcydzieło naszych czasów i przyszło troszkę poczekać na podobny album i trzeba przyznać że „Long Live Heavy Metal” to póki co najbardziej metalowy album tego roku i jest tutaj wszystko co taki album powinien mieć a nawet więcej. Krążek powinien sobie zjednać fanów starego jak i nieco nowocześniejszego metalu. Dalej mamy thrash metalowy OVER KILL, który powtórzył sukces „IronBound” i ich nowy album to kolejna prawdziwa jazda bez trzymanki, mało kto trzyma taki poziom jeśli chodzi o tą dziedzinę. Tuż za nimi znalazł się u mnie projekt PHENOMENA i ich genialny album „Aweking” który pokazał że można grać melodyjny i zapadający hard rock. Również dobrze się prezentuje nowy krążek GUN BARREL czy też LONEWOLF, zaś lekki zawód sprawił nowy AXEL RUDI PELL, gdzie dalej jest to samo, ale klasę niżej, jest też rozczarowujący nowy album ANGEL WITCH, legendy NWOBHM, a także super gwiazdorskiego projektu ANDREANALINA MOB. Jednak całościowo jest to bardzo wyborny miesiąc.

1. Unisonic - Unisonic (30.03.2012)

Lekkość, przebojowość i masa ciekawych melodii to znak rozpoznawczy tego albumu. Jednak czego innego można było się spodziewać po pierwszej od niemal 30 lat współpracy Micheala Kiske i Kaia Hansena. Jak dla mnie arcydzieło i majstersztyk.


2. 3 Inches of Blood - Long Live Heavy Metal (23.03,2012) 

Tytuł "Long Live Heavy Metal " zobowiązuje do czegoś. Kanadyjski band osiągnął wysoki poziom, który można było ostatnio uświadczyć na albumie z 2004 roku. Najbardziej metalowy album roku, który znakomicie łączy stare patenty jak i nowe.


3. Overkill - The Eletric Age (27.03.2012) 

 Kiedy reszta thrash metalowych kapel traci charakter, traci jaja do grania mocno i do przodu, to OVERKILL jako jeden z niewielu trzyma poziom już od kilku ładnych lat i co ważne wciąż gra ostro, wciąż komponuje znakomite utwory i wciąż dopisuje kolejne przeboje. Jeden z mocniejszych albumów thrash metalowych roku 2012.

wtorek, 8 maja 2012

STARGATE - Beyond Space And Time (2012)


Co roku wypływa jakaś młoda kapela power metalowa i jedna albą mają do zaoferowania ciekawy materiał, starają się porwać publikę, a drudzy starają się zaistnieć za wszelką cenę sięgając po stare i sprawdzone chwyty, lub po po prostu mają pomysł ale umiejętności i forma nie pozwalają osiągnąć większy sukces. Z tym ostatnim wiąże się debiutujący w tym roku włoski STARGATE który stara się mieszać progresywny heavy metal z power metalem i też nieco symfonicznym metalem czy tez nawet space metalem co czyni dość atrakcyjnie brzmiący zestaw. Kapela zrodziła się w 2000 roku na gruzach zespołu ENTROPIA. Choć zespół się rozpadł to w roku 2010 się odrodził i w 2011 rozpoczęto prace nad debiutanckim albumem „Byeond Space And Time” którego owoc można już słuchać od kilku dni. I nie będę ukrywał, że znajdziemy na tym albumie muzykę specyficzną, daleką od takiego typowego prostego grania, gdzie mamy słodkie melodie, proste riffy i zapadający refren tutaj jest zrobione wszystko na przekór. Miało być za pewnie arcyciekawie, miało być ambitnie, a wyszło jak dla mnie nudno, bo nie ma emocji, nie ma mocy, nie ma tego czegoś co by sprawiło że album tętniłby życiem. Muzycy potrafią grać, mają pomysł na siebie jednak jak wspomniałem brakuje mi tu czegoś. Fabio Varalta stawia na wirtuozerskie popisy i trzeba przyznać, że w wielu momentach ten pan ratuje utwory przed klapą i to wszystko brzmiałoby by bardziej efektownie gdyby było mniej kombinowania i udziwniania materiału. Z kolei Flavio Caricasole jako wokalista też się spisuje i jedynie szkoda że przypomina wielu innych wokalistów z tego gatunku i że nie ma się czym popisać.

Umiejętności są, mocarne, mięsiste brzmienie jest, pomysł na granie jest, niestety mimo to są dziury w materiale i pojawiają się ciekawe kompozycje jak i te totalnie nijakie, które kompromitują zespół. O specyficznym takim klimacie w stylu s-f jaki jaki panuje na albumie świetnie świadczy intro „The Wonders Of nature”. Jeśli o mnie chodzi to widzę ten zespół w takiej formule jaką zaprezentował w „Save The World” gdzie jest i power metal poparty melodyjnością i przestrzenią w stylu RHAPSODY, PATHFINDER, jest tam też imponująca linia melodyjna wygrywana przez gitarzystę. Można rzec pierwszy taki typowy przebój, który zapada w pamięci, może nieco wtórny, ale dobrze zaaranżowany. Szkoda że to jeden z niewielu ciekawych utworów na płycie. Ciekawe solówki to atut tego albumu i to one czasami stanowią jedyna atrakcję w utworze co też świetnie słychać w pokręconym, zbyt rozbudowanym i ciągniętym na siłę „ Sands Of Time”. Długich utworów ciąg dalszy w zadziornym i połamanym „Nothing's Forever” jednak tutaj jakoś to nawet przyjemnie brzmi, jednak przesadzono z czasem trwania, przedobrzono z długimi solówkami, aszkoda bo kawałek ciekawy w swojej strukturze i pomysłowości. Rockowo – symfoniczny „Nightspell” to jak dla mnie pierwszy wypełniacz, który jest strasznie ciężko strawny, może fani progresywnych elementów łaskawszym okiem spojrzą na ten utwór? Nic nowego już do albumu nie wnosi „The Power Within” znów przesadzono z czasem trwania, z kombinowaniem i znów najlepiej wypadają solówki. Ogólnie to są dobre pomysły, ale nie w pełni wykorzystane, a szkoda. Więcej mocnego i takiego bardziej przystępnego power metalu można usłyszeć w melodyjnym „Age Of Aquaris” który jest kolejnym mocnym punktem albumu. Upust progresywności zespół dał w mrocznym i pokręconym „Ground zero” który zawiera jak dla mnie zarówno ciekawe patenty jak i totalnie chybione. Dobrze prezentuje się też „Hysteria” który ma bodajże jeden z ciekawszych refrenów na płycie, jednak znów można było to skrócić do 5 minut, a nie na siłę ciągnąć to po to żeby miało aspekt progresywny. Podniosłe outro „Wounded wals” to ciekawe kompozycja, aczkolwiek również mało wnosi do albumu.

Beyond Space And Time” to dowód na to że można mieć pomysł na granie, można próbować być ambitnym a mimo to można odnieść porażkę. Zespół młody i pełen ciekawych pomysłów i na pewno mają potencjał, jednak jak dla mnie przedobrzyli z tym urozmaicaniem, z tym kombinowaniem, co sprawiło że żaden utwór nie przebija się przez ten mur, nic z tych melodii nie trafia do słuchacza. Jest pewne zaskoczenie to jak zespół bawi się tymi różnymi elementami, ale jest rozczarowanie jak gubią się w tym wszystkim, nie dając żadnych podstaw do radości, nie dają powodu dla którego warto byłoby wracać do tego wydawnictwa. Może w przyszłości jeszcze o nich usłyszymy? Album mogę polecić fanom progresywnego power metalu, tym którzy cenią sobie ciekawe pomysły w muzyce i w sumie tylko im.

Ocena: 5/10

STEEL ASSASSIN - WWII Metal Of Honor (2012)


Historia amerykańskiego STEEL ASSASIN to jedno wielkie pasmo nie szczęść, gdzie były problemy z wydaniem debiutanckiego albumu, potem kapela się rozpadła i reaktywowała w 2007 r.. Dzisiaj za pewne mało kto kojarzy ten band z latami 80 i raczej każdy teraz żyje terażniejszością i mam tu na myśli nowe wydawnictwo tego heavy metalowego zespołu czyli „WWII : Metal Of Honor” . I w sumie ciężko powiązać ten album z latami 80 i słychać , że kapela chciała pokazać że z tamtego okresu pozostało doświadczenie, pomysł na melodie, konstrukcje utworów, a tak słychać ten terażniejszy heavy metal, gdzie jest ciężar, jest mocne brzmienie, który stawia na soczystość, wyostrzenie poszczególnych instrumentów, które ma zapewnić odpowiednie tło pod ostre, ciężarne riffy. Niby z jednej strony brzmi to bardzo dobrze, a z drugiej czuję nie dosyt zwłaszcza kiedy pomyślę o poprzednich wydawnictwach, z naciskiem na „War Of Eight Sword”. To był i w sumie dalej jest znakomitym dziełem gdzie można poczuć niezwykła moc heavy metalu, tą zadziorność, lekkość, przebojowość i ten epicki charakter, tego w sumie oczekiwałem od jego następcy. Właściwie co pozostało to niezwykle dopieszczone brzmienie, talent muzyków, które gwarantuje całkiem przyzwoitą rozrywkę na pewnym poziomie. Bo znajdziemy tutaj wszystko co powinno zdobić taki album, czyli ostre, cięte riffy wygrywane przez duet Curran/ Mooney gdzie mamy zapewnioną precyzję i staranność, solidność i ciężar, szkoda tylko że czasami czuję w tym wszystkim porządne i nieco toporne granie, które pozbawione jest elementu zaskoczenia, lekkości z poprzedniego albumu, brakuje mi też jakiś ciekawych zapadających melodii w tym aspekcie. Czuje w tym wszystkim jakby granie na siłę. Bez wątpienia co łączy oba albumy to starannie wyważone linie wokalne Johna Falzone, który jest takim rasowym wokalistą i sprawdza się w wysokich rejestrach i słychać nieco w tym wszystkim manierę Bruca Dickinsona. Również nić połączenia między tymi dwoma albumami można wytknąć w przypadku sekcji rytmicznej która jest tutaj imponująca, urozmaicona i dzieję się sporo jest czasami szybko tak jak w melodyjnym „Blietzkrieg Demons” który jest najlepszym utworem na płycie, czy też stonowana, gdzie mamy ponury klimat, nieco toporności tak jak to jest w „The Wolfpack” który tylko dowodzi że to już nie ten sam poziom muzyczny co na wcześniejszym albumie i słychać tą przepaść.

Tak więc warto przybliżyć nieco tutaj zawartość ów materiału. Fani amerykańskiego MANOWAR, czy też JUDAS PRIEST powinni być zadowoleni z wydźwięku całości. Otwieracz w postaci „ God save London” sieje zniszczenie i słychać, że jest to heavy metal doświadczonych ludzi którzy stawiają na solidność i ciężar. Oczywiście są i rozbudowane kompozycje jak „Iron Fist” który ma coś z METAL CHURCH, IRON MAIDEN i wszystko brzmi bardzo ciekawie bo jest wyważenie między melodyjnością i ciężarem i jest to już ciekawsza kompozycja. Sporo się dzieje, tylko pytanie: czy nie szło tego zawrzeć w 4-5 minutach? Trzeba przyznać że atutem tego albumu są szybkie, dynamiczne i bardzo melodyjne kompozycje, gdzie zespół nie kryje zamiłowania do IRON MAIDEN i tu na myśl przychodzi taki nieco urozmaicony „Bastogne” , rozpędzony „Guldenacal” . Na poprzednim albumie był epicki kolos tak i tu jest, a w tej roli „Nornamndy Angels”który imponuje klimatem, zróżnicowaniem i przetasowaniem różnymi motywami, jednak to wszystko na dłuższą mętę nieco przytłacza i zaczyna nudzić. Jednak najmniej entuzjazmu wzbudzają u mnie dwa kawałki, a mianowicie stonowany, ociężały i mało atrakcyjny „Four Stars Of Hell” i nieco przekombinowany „Red sector A” który z drugiej strony imponuje melodyjnością i dynamiką.

Oczekiwania względem tego albumu były u mnie dość spore i chyba zbyt wygórowane. Nie ma drugiego „War Of Eight Sword” i na osłodę pozostaje fakt, ze to bardzo przyzwoity album, który zaspokoi raczej gusta tych co lubią mocny, zadziorny, solidny heavy metal. Ci którzy szukają większych wrażeń, czegoś ambitniejszego, na wyższym poziomie, muszą poczekać lub poszperać w starszych nowościach. Dobra robota i nic ponadto.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 7 maja 2012

SODOM - Agent Orange (1989)


Cały świat z fanami niemieckiej legendy thrash metalu SODOM czekał jaki będzie kolejny krok w karierze zespołu, zwłaszcza po wydaniu takiego arcydzieła jak „Persecution Mania”. Czekał w sumie nie tylko świat, ale również konkurencja czyli rodzimy KREATOR, który czynił również ogromne postępy w muzyce. Tak więc zmobilizowany i zmotywowany SODOM po dwóch latach ciężkiej pracy i zmożonego wysiłku prezentuje swój nowy album w postaci „Agent Orange” który w roku 1989 w okresie swojej premiery schodził jak świeże bułeczki i trzeba przyznać, że sukces albumu zapewnił grupie spore wsparcie finansowe i co chyba najważniejsze umocnili swoją pozycję na rynku thrash metalowym wydając właściwie kolejne ponad czasowe arcydzieło, które miało wpływ na ten gatunek heavy metalu. Tutaj zespół też potwierdził już tylko swoją wysoką formę, swój warsztat techniczny, podkreślili po raz kolejny swój styl, to co chcą grać i do czego dążą. Nie wiele się słyszy takich albumów thrash metalowych tak jak właśnie prezentowany przeze mnie „Agent Orange”, który właściwie zaskakuje perfekcją jaką zespół w krótkim czasie opatentował, a to nie jest tak proste. Czasami trzeba kilka lat, kilka płyt aby dojść do takiego stanu. Cóż muzycy z SODOM potrzebowali mniej i już na drugim albumie można było poczuć smak tej perfekcji, jednak jeszcze bardziej to uwypuklono na tym albumie. Imponują również inne aspekty tego wydawnictwa jak choćby niesamowity klimat, atmosfera, jest właśnie to dopieszczone, soczyste, ale jakby bogatsze brzmienie niż na poprzednim albumie i w sumie oddaje ono power tego krążka. Świetnie komponuje się to właśnie czyste, mocarne brzmienie z dzikim, ostrym wydźwiękiem całego materiału. Właśnie podwzględem instrumentalny i umiejętności muzyków z SODOM ten album również wzbudza wielkie emocje. Jest z jednej strony ta niezwykła dynamika którą wytwarza właściwie w dużej mierze perkusista Witchhunter i to on jest tym motorem, który jednocześnie kontroluje tempo gitar, to on jest tez odpowiedzialny za różnego rodzaju urozmaicenia, zwolnienia, nadanie poszczególnym utworom odpowiedniej dynamiki czy ciężaru. Te charakterystyczne przejścia perkusisty można było usłyszeć choćby w przebojowym „Ausgebomt” który przypomina choćby taki „Bombenhagel” z poprzedniego albumu i ciekawie wypadło tutaj lekkie wtrącenie punkowego charakteru. Tak więc można mieć wrażenie że riffy właśnie były inspirowane amerykańską sceną i mieszano te pomysły z niemiecką agresją

Zawartość tym razem bardziej zwarta i mamy 9 kompozycji, które tworzą spójną i urozmaiconą całość. Główną cechą materiału jest bez wątpienia jego ognistość, niezwykła moc, które daje o sobie znać na każdym kroku. Co ciekawe mimo brutalnego, agresywnego charakteru materiału jest niezwykła melodyjność i tutaj trzeba przyznać, że zespół po raz kolejny stworzył bardzo przystępny dla słuchacza materiał, który jest dopieszczony pod każdym względem. Zarówno niezwykła precyzja i pomysłowość przejawia się w w kompozytorstwie jak i wykonaniu i właściwie można zachwalać i zachwalać to co muzycy wyprawiają na tym albumie. Wokal Toma brzmi jakoś bardziej drapieżnie, bardziej wyraziście, więcej w nim ognia, zaś Frank w dalszym ciągu wygrywa zadziorne, dzikie solówki które nie są pozbawione finezji, melodyjności i trzeba przyznać, że gdyby nie on to nie wiem czy album przeszedł by do historii jako arcydzieło. Bawienie się tempem, pojedynek wolnych motywów z szarżami to jest to co jest charakterystyczne dla SODOM i to już świetnie odzwierciedla wyborny „Agent Orange” i ten klimat i tematyka wojenna świetnie się wpisuje w strukturę i styl SODOM, nie będę ukrywał że kocham taki thrash metal. Nie ma mowy o jakimś bezmyślnym pędzeniu do przodu, wszystko ma swój cel, wszystko jest ułożone i poukładane to tez słychać w rozpędzonym i agresywnym „ Tired and Red” gdzie nawet odnajdują się bardziej stonowane heavy metalowe motywy czy też w końcu balladowe spowolnienie. SODOM kocha nie tylko serwować dynamiczny, agresywny thrash metal, ale tak jak to zaprezentował na poprzednim albumie ciągnie go też czasami do heavy metalowego grania co też po raz kolejny uświadamia nas w „Remeber The Fallen” . Z kolei „Magic Dragon” to najbardziej urozmaicony kawałek i zarazem najbardziej rozbudowany i mamy tutaj sporo ciekawych zarówno heavy metalowych jak i thrash metalowych motywów i ten utwór znakomicie pokazuje perfekcję i pomysłowość zespołu. Mało komu udaję się grac tak atrakcyjny i zarazem agresywny thrash metal. Pod względem szybkości i rytmicznego riffu imponuje bez wątpienia „Exhibition Bout „ zaś zadziorność to działka ciężkiego i drapieżnego „Baptism of Fire”. No i całość zamyka oczywiście kolejny cover w historii zespołu czyli „Dont Walk away” z repertuaru TANK.

Co można więcej napisać o tym genialnym albumie? Uważam że to co najważniejsze to wam przedstawiłem jeśli chodzi o „Agent Orange”. Jeden z najlepszych albumów SODOM, jeden z wybitniejszych krążków w historii thrash metalu, który pokazał że można grać technicznie, agresywnie, z polotem, powerem nie tracąc przy tym agresji, brutalności. Perfekcja i muzyczny orgazm.

Ocena: 10/10

SODOM - Persucation Mania (1987)


Gdy tak słucham i porównuję debiut niemieckiej legendy thrash metalowej o nazwie SODOM z ich drugim albumem, czyli „Persucation Mania” z 1987 roku to powtórzę tutaj niemal za wszystkimi głosami fanów, które sprowadzają się do tego, że zespół doczekał się odpowiedniej transformacji, określił swój styl, wyzbywając się minusów i wszelkich aspektów znanych z debiutu. Oba albumy dzieli duża przepaść i właściwie się różnią. SODOM swój styl zaczął już właściwie zmieniać za sprawą mini albumu „Expurse Of Sodomy” również z roku 1987, który poprzedzał pełnometrażowy album. Słychać że w tym właśnie roku SODOM odszedł od mrocznego, satanistycznego speed metalu, opartego na monotonnych i nieco chaotycznych partiach skupiając się jednocześnie na agresywnym, nieco bardziej urozmaiconym thrash metalu, w którym była szczypta heavy metalowego grania. Przez wielu fanów ten album uważany jest za jedno z największych dzieł tej formacji i trudno tutaj się nie zgodzić, zwłaszcza kiedy album jest przełomowy dla SODOM i tutaj zmienił się ich styl. Muzyka zaczęła przypominać agresywny thrash metal, który nieco przypominał styl KREATOR. Riffy i partie gitarowe Franka Gosdzika jako nowego członka zespołu sprawiły że były one intensywniejsze, cięższe, bardziej urozmaicone, było więcej przemyślenia i co ciekawe miały więcej atrakcyjności, a to właśnie przez ową melodyjność i urozmaicenie a to poprzez wykorzystanie innego motywy, a to przez zwolnienia tempa. Tak więc, można rzec że poprawiono aspekt melodyjny i samych partii gitarowych które dostarczają sporo frajdy słuchaczowi, zwłaszcza kiedy nie brakuje im agresji, ognia, dynamiki i złożoności. W muzyce SODOM jakby większą rolę zaczął odgrywać bas lidera Angelrippera , który buduje to niezwykłe mroczne napięcie i zapewnia odpowiedni ciężar poszczęgólnym kompozycji, a co do jego wokalu to też można odczuć zwyżkową formę i w końcu brzmi to fenomenalnie, krzyki nie są jakieś wymuszone i przesadzone w swoim charakterze. Ulepszono również brzmienie, które tym razem nabrało przestrzeni i soczystości. Zaskakujące jest to jak zespół szybko zrozumiał swój błąd jaki popełnił przy nagrywaniu debiutu i jak szybko go skorygował. „Persecution Mania” to album gdzie zespół zmienia styl o 180 stopni, gdzie nie ma przypadkowych zwolnień, wszystko jest przemyślane, gdzie nie ma chaotycznych partii i nie dopracowania, a jest precyzja i niezwykły warsztat techniczny, który zapewnia solidny i równy materiał, który od początku do końca sieje zniszczenie, nie biorąc jeńców.

Album wypełnia aż 13 utworów i wszystko zaczyna się od dynamicznego „ Nuclear Winter” które pokazuje znakomicie jakie zespół zrobił postępy. To co mnie drażniło przy debiucie to brak wyrazistych riffów i tutaj zespół to zmienia gdyż są one bardziej wyrażnie, bardziej zrozumiałe i atrakcyjne dla słuchacza. Są te charakterystyczne zwolnienia, gdzie daje o sobie heavy metalowy charakter zespołu, co ciekawe sam perkusista Witchhunter też wali tam gdzie trzeba, ale są też różnego rodzaju urozmaicenia z jego strony. Nie można obejść obojętnie obok takiego killera jak „Electrocution” , zadziornego „Persucation Mania” , złowieszczego „Enchanted Land” rozpędzonego „Conjuration” z wirtuezerską solówką, czy też szybkiego „The Conqueror” który zdobił jeden z najlepszych riffów na płycie. Oprócz takich typowych thrash metalowych petard znajdziemy też nieco bardziej stonowane kawałki, gdzie górę bierze heavy metal i świetnie to słychać w rozbudowanym „Christ Passion” czy też w ponurym „My Atonement” . SODOM na tym albumie ukazuje swoją niezwykła pomosłowość i to już tylko w tworzeniu samych kompozycji ale też w konstrukcję albumu, gdzie pojawia się znakomicie zrobiony cover MOTORHEAD - „Iron Fist” , pojawia się hymn niemiecki w dynamiczny i jednocześnie hymnowym „Bombenhagel” czy też pojawia się klimatyczny przerywnik w postaci „Procession To golgotha” o czym można było tylko pomarzyć na debiutanckim albumie.

Persecution Mania” to jeden z najlepszych albumów SODOM, jeden z najlepszych thrash metalowych albumów, to jeden z najbardziej istotnych wydawnictw niemieckiego thrash metalu, album który był przełomowy dla zespół. To właśnie tutaj wykrystalizował się ich rozpoznawalny styl, żegnając się ze speed metalową formułą, która była monotonna a przywitali złożony, ostry i bez kompromisowy thrash metal oparty na niezwykłej technice muzyków, a także ich pomysłowości które cały czas daje o sobie znać na tym albumie. Perfekcja zarówno pod względem technicznym jak i kompozytorskim. Od tego wydawnictwa zaczyna się prawdziwy SODOM, jaki wszyscy kochają.

Ocena: 10/10

niedziela, 6 maja 2012

SPECTRE - Lady Of The Night (1985)


Ci którzy lubią hard'n heavy , gdzie duże znaczenie odgrywa klimat, ci którzy cenią sobie klimat i pomysłowe rozwiązania w tej muzyce to mogą spróbować swoich sił z amerykańskim SPECTRE. Jeden z tych zespołów który został założony na początku lat 80, wydając jeden debiutancki album, który przeszedł bez większego echa, bez większego zainteresowania, zmuszając kapelę do sprzątnięcia swojego interesu, ale nic dziwnego. Debiutancki album „Lady Of the Night” który się ukazał w 1985 r to właściwie album niczym się nie wyróżniającym poza faktem że wszystko brzmi dobrze, a muzycy grać potrafią, jednak to trochę za mało zwłaszcza biorąc pod uwagę że wtedy takich zespołów było pełno. To co wyróżnia za pewne ten album to dość spora ilość wolnych, klimatycznych, nastrojowych ballad, a to rzadkie zjawisko zwłaszcza w metalowym światku. Mamy choćby taki „On The Run” który ma coś z IRON MAIDEN, i można poczuć pewne oddalenie się zespołu w rejony NWOBHM, a całość zapewne zachwyca pomysłowością i wykonaniem. Tak, muzycy dwoją się i troją, żeby dane kompozycje brzmiały właściwie i żeby wzbudzały zainteresowanie. Duet gitarzystów Hopper/Columbia to para charakteryzującą się zżyciem i chemią,. Potrafią dostarczyć słuchaczowi emocji a kiedy trzeba to i nawet porządnego kopa. Szkoda tylko że kompozycje takie mało wymagające i nie pozwalają im rozwinąć skrzydeł. Nie można zapomnieć o Chrisie Acoście który świetnie się sprawdza w tych wolnych, ciepłych utworach i to słychać w lekkim „I'll Try” . Co ciekawe sporo kompozycji to takie dwu członowe utwory, gdzie jest i coś z ballady i coś z heavy metalowe grania i takie nie zdecydowanie troszkę dziwne brzmi, a może to ja coś źle odebrałem? Taki styl mamy w zadziornym „Solutions” , ponurym „Lady Of The Night” , klimatycznym „Can't wait” gdzie mamy atrakcyjne i wyróżniające się solówki, gdzie sporo finezji i szaleństwa, bez wątpienia najlepsze na płycie. Zaś bardziej metalowymi kompozycjami są mocny, rytmiczny „Hunger” czy też mocny, nieco przypominający twórczość AC/DC „She's Hot”.

Niby albumowi towarzyszy dobry warsztat techniczny muzyków, jednak kompozycje ich nijakość, a czasami zbyt łagodny wydźwięk nie pozwalają im się zaprezentować w należyty sposób. Zmarnowano wg mnie potencjał. Do tego nie podoba mi się ta dominacja tych balladowych elementów i jak dla mnie jest ich za dużo, bo to nie potrzebnie złagadza charakter materiału. Idąc dalej pomysły na same kompozycje tez można uznać co najwyżej za dobre i w tamtym okresie słyszało się lepsze utwory. Album kierowany do fanatyków owego gatunku i właściwie tylko do nich.

Ocena: 5.5/10

SPELLBOUND - Breaking The Spell (1984)


Szwedzka scena heavy metalowa lat 80 kryła wiele ciekawych i mało znanych kapel i jedną z takich bez wątpienia jest SPELLBOUND, który grała hard 'n heavy gdzie świetnie mieszano tradycyjny heavy metal z elementami hard rocka i słyszalne są w ich muzyce wpływy IRON MAIDEN, PRETTY MAIDS, BLOODY SIX, STEELOVER, czy też AC/DC, KROKUS. To co warto wiedzieć na temat samego zespołu to że została założona w roku 1983 z inicjatywy Hasse'a Fröberga, Thomasa Thomsona, Alfa Strandberga, Ola Strandberga i JJ Marsha i skupili oni uwagę na sobie za sprawą debiutanckiego albumu „Breaking The Spell” z 1984 który dość szybko przysporzył zespołowi dość spore grono fanów. Nie bez powodu okrzyknięto ten album jednym z ciekawszych szwedzkich wydawnictw w roku 1984 i najlepszym dziełem tego zespołu. Tutaj kapela zaprezentowała się najlepiej zawierając jednocześnie to co oddaje ich styl, charakter i śmiało można mówić tutaj o energicznej muzyce która złożona jest przede wszystkim z dopracowanej i poukładanej sekcji rytmicznej, z luźnych, rytmicznych, lekkich i bardzo melodyjnych partii gitarowych duetu Stranberg/Marsch który charakteryzuje się nie zwykła precyzją, a warsztat techniczny i pomysłowość dodaje im skrzydeł, sprawiając że cały czas się coś dzieje, cały czas pojawiają się proste i zapadające motywy tak jak to ma miejsce w przypadku melodyjnego „Rock The Nation” , a wszystko spina wokal Hansa Froberga, który ma taki ciepły wokal, gdzie również daje o sobie znać wyszkolenie techniczne, no i trzeba przyznać, że ów wokalista świetnie sprawdza się w lekkich kompozycjach, gdzie może śpiewać nieco czyściej i bardziej hard rockowo i na myśl przychodzi choćby romantyczna ballada „ Passion Kills” która wyróżnia się na tle innych kompozycji, bo jest wolne tempo, mniejszą rolę odgrywają gitary, zaś większą właśnie wokal i sam klimat. Sam materiał właściwie jest dość urozmaicony i znajdziemy tutaj poza wyżej wspomnianymi, klimatyczne intro które ma zbudować napięcie, a więc swoje zrobił. To czego jest najwięcej na albumie to bez wątpienia hard'n heavy przebojów i tutaj rządzi singlowy „Lovetaker” z zadziornym motywem, rytmiczny „Burnin Love” , przebojowy „Hooked On Metal” , czy też zadziorny „Raise The Roof” . No i mamy tez bardziej heavy metalowe kompozycje gdzie dominuje nieco ostrzejsza gitara, większa dynamika i pazur. W tej kategorii wagowej mamy najszybszy kawałek na płycie czyli „Crack Up The Sky” , czy też nieco bardziej stonowany „ Loud'n Dirty” .

Analizując powyższy materiał można dojść do wniosku że bardzo starannie pracowano nad całością i to co słychać to najlepszy dowód jaki mamy efekt końcowy. Starannie stworzone brzmienie, gdzie jest coś z rasowych heavy metalowych płyt, a także jest owa lekkość i zadzior z płyt hard rockowych. To pozwala uwypuklić co najmniej bardzo dobre umiejętności muzyków, którzy zagwarantowali naprawdę znakomity materiał, który przejawia się w dużej liczbie przebojów, zróżnicowaniu i równości, o którą dzisiaj dość ciężko. Minusy? Czasami mam wrażenie że wokalista z tym swoim ciepłym wokalem gdzieś gubi się w partiach gitarowych no i czasami wtórność mi doskwiera, a tak więcej minusów nie dostrzegam. Warto poświęcić trochę czasu i posłuchać tego wydawnictwa, bo jest to przyjazna dla ucha muzyka.

Ocena: 8/10

CORONER - Punishment For decadence (1988)


Jednym z bardzo wartościowych thrash metalowych kapel lat 80 jest bez wątpienia szwajcarska CORONER, który dość nie dawno bo w 2010 się reaktywował po tym jak w 1996 r zawiesił działalność. CORONER to kapela która powstała w 1985 r z inicjatywy ludzi pełniących funkcję ekipy technicznej CELTIC FROST. Kiedy wydali demo „Deathcult” to od razu zainteresowali się nimi wytwórnia NOISE i pod jej skrzydłami wydali debiutancki album „R.I.P” który odniósł spory sukces, jednak jeśli o mnie chodzi to bardzo mocno zawrócił mi „Punishment For Decadence” z 1988 r. gdzie kapele zaprezentowała inteligenty thrash metal z elementami death, heavy metalu, a nawet progresywnego metalu. Na tym albumie słychać szybkie dynamiczne tempo, pazur, agresję, a także urozmaicenie konstrukcji utworów różnymi połamanymi melodiami i wszelkimi zwolnieniami, które zapewniają atrakcyjną rozrywkę dla słuchacza. Ci którzy kochają thrash metal, zwłaszcza z okresu lat 80-90 to na pewno zakocha się w tym wydawnictwie. Śmiało można rzec że każdy element muzyki CORONER ściśle powiązany jest ze starą szkołą thrash metalu, gwarantując jednocześnie sporą dawkę adrenaliny. W tym momencie należy wyróżnić wyczyny T. T. Barona jako gitarzysty który jest niczym czarodziej i cały czas stwarza niezwykłe melodie, solówki a sam ich poziom wykonania, aranżacji i konstrukcji sprawia, że album nabywa rumieńców i odpowiedniego melodyjnego podłoża, gdzie jest to czasami odstępstwem od thrash metalu i tutaj słychać jakby więcej heavy metalowego czy też speed metalowego grania i świetnie ten aspekt odzwierciedla instrumentalny „ Arc Of Life” gdzie mamy do czynienia z 3 minutowym popisem umiejętności Barona. Do tego mamy mocną perkusję Marka, który tworzy odpowiednie tło dla ostrego, zadziornego i pełnego agresji wokalu Rona Royrca. Tematycznie zespół porzuca ponurą tematykę związaną z śmiercią i skupia się na tematyce politycznej.

Niezwykłe surowe, nieco przybrudzone brzmienie, imponujący warsztat techniczny to tylko część atrakcji związanej z tym wydawnictwem, a największą niespodziankę sprawia sam materiał, który od początku do końca zapewnia wysoki poziom prezentowanej muzyki i zdarzają się pewne smaczki urozmaicającą owa zawartość. Ogólnie rzecz biorąc jest dominacja szybkich, dynamicznych, ostrych takich trash metalowych petard w stylu „Absorbed” , urozmaicony i złożony „ Skeleton on your Shoulder” , rozpędzony, złowieszczy „Sudden Fall” z pomysłowym zwolnieniem w fazie refrenu, czy też w „Shadow of Lost A Dream” gdzie zespół bawi się różnymi motywami i po raz kolejny w krótkim utworze dzieje całkiem sporo. Z grona szybkich utworów najbardziej spodobał mi się taki „Voyager to insanity” gdzie mamy naprawdę intrygujący motyw, połamaną melodię, urozmaiconą sekcję rytmiczną, niezwykłą szybkość, nieco power metalu, speed metalu i wszystko w topione w thrash metalową strukturę. Również spore urozmaicenie albumowi dostarcza cover Jimiego Hendrixa, czyli „Purple Haze” gdzie dużo progresywności daje o sobie znać i sam kawałek brzmi nieco inaczej niż autorskie kompozycje CORONER, jednak ów utwór nawet się odnalazł w tym dynamicznym i ostrym materiale.

Sporo pochwał i słodzenia w kierunku „Punishment For Decadence” ale ciężko innych słów tutaj użyć, zwłaszcza kiedy zespół stworzył tak udany album, który budzi zachwyt a to przez warsztat techniczny muzyków, a to przez wyostrzone brzmienie, czy też przez sam materiał który dostarcza słuchaczowi jazdę bez trzymanki. Można by wytknąć może lekką monotonię przez fakt trzymania stylu ciągle w dynamicznej strukturze. Jednak mimo tego drobnego błędu, album robi furorę i w sumie dobrze że zespół się reaktywował, może pokarzą innym wielkim zespołom, jak się gra thrash metal?

Ocena: 9/10