piątek, 13 lipca 2012

SADWINGS - Lonely Hero (1985)


W latach 80 dość częstym zjawiskiem było mieszanie heavy metalu z hard rockiem i w ramach tego zjawiska chciałbym przedstawić wam drodzy czytelnicy kolejny ciekawy zespół, który zostawił po sobie jeden album i którego nazwa nie jest znana każdemu fanowi metalu. No bo czy nazwa SADWINGS komuś coś może mówić? Nie jest to jakaś wielka formacja, która podbiła rynek, a jedynie kolejny ciekawy i zapomniany zespół. Co warto wiedzieć o tym zespole? Na pewno fakt, że został założony w roku 1985 i w tym czasie miał też swoją premierę debiutancki album, a mianowicie „Lonely Hero”. Nie jest to jakiś album, który można by nazwać jakiś arcydziełem, nie jest tutaj też prezentowana jakaś oryginalna muzyka i zespół stroni od wyróżniania się przed szeregi. Tak więc, zespół gra to co większość kapel i można w ich stylu usłyszeć coś z DOKKEN, RATT, WARRIORS, czy innych zespołów grających na pograniczu hard rocka i heavy metalu. SADWINGS charakteryzuje się oczywiście niezwykła melodyjnością i dbałością o każdy szczegół, co przedkłada się na to że debiutancki album brzmi bardzo dobrze. Jest nacisk na solidność, przebojowość, lekkość, a każdy z muzyków eksponuje swoje umiejętności.

Już przy pierwszym kontakcie albumem, przy pierwszym starciu z dźwiękami „Love In The Third Degree”, gdzie słychać wirtuozerski popis umiejętności duetu wioślarzy, a mianowicie Peter Espinoza /Patrick Berg. Ta para sprawdziła się bardzo dobrze, wygrywając solidne partie gitarowe, przesiąknięte energią i rytmicznością. To właśnie ten aspekt sprawił, że na debiutanckim albumie szwedów aż się roi od chwytliwych melodii, intrygujących solówek. Sam utwór jest fantastyczny. Szybki,zwarty, melodyjny i ma nawet kilka odesłań do power metalowej struktury. Wokalista Tony Ekfeldt z kolei to kolejny ważny element układanki SADWINGS. Potrafi śpiewać emocjonalnie, z charyzmą, urozmaicając poszczególne utwory i pod względem technicznym nie jednemu słuchaczowi przypadnie do gustu. Swój talent ukazuje dość wyraźnie w melodyjnym „Lonely Hero”. Recepta zespołu jest prosta, dużo ciekawych, łatwo wpadających melodii, proste motywy i to się sprawdza. „Too Young” to podobna konstrukcja co przy wcześniejszych utworach. Szybsza sekcja rytmiczna, która na albumie spisuje się bardzo dobrze, dbając o dynamikę jak i zróżnicowanie w ramach kompozycji, do tego zapadająca melodia i przebojowy refren. W konwencji nawiązującej do power metalu, w formie szybkie grania utrzymany jest bez wątpienia „Escape Into Fantasies” . Natomiast w „Sadwings” zespół prezentuje heavy metal w czystej formie, zbudowany w oparciu o dość mroczniejszy klimat i stonowane tempo. Hard rockowe oblicze zespołu daje o sobie znać z kolei w nastrojowej balladzie „Evil Island” , w żywiołowym „Everbody Up” czy też spokojnym „Winternights”.

Bardzo dobry album, który skupia w sobie zróżnicowany materiał, który od początku do końca utrzymany jest na równym poziomie, słychać tą stabilność. Mocnym atutem jest duża liczba przebojów, dobry warsztat techniczny muzyków i dobrze zrealizowany album. Jest dobrze wyważone brzmienie, które uwypukla każdy dźwięk i nadaję albumowi pewien klimat, który identyfikuje się z dość miłą dla oka okładką. Zespół nie odniósł większego sukcesu za sprawą tego albumu, zespół udał się w 1987 do USA, jednak po dwóch latach wrócił i zakończył działalność, a gitarzysta Peter Espinoza dołączył potem do NASTY IDOLS. Sporo czasu minęło od premiery, a album wciąż brzmi bardzo dobrze.

Ocena: 7.5/10

UNREST - By The Light Of the moon (1995)


Choć debiut UNREST nie wzbudził większego zainteresowania, choć formuła była oklepana i nieco monotonna, to jednak UNREST nie podjął drastycznych kroków w celu podboju runku muzycznego, w celu zdobycia szerszego grona słuchaczy. UNREST postawił w dalszym ciągu na charakterystyczny dla niemieckiego kraju nieco toporny heavy metal oparty na prostych motywach otoczonych lekką surowością, ostrością i prostotą. Nie brakuje w tym stylu oczywiście chwytliwości w aspekcie melodii, czy też przebojowości w ramach refrenów, a wszystko oczywiście zagrane z zachowaniem solidności. W dalszym ciągu UNREST na drugim albumie „By The Light Of The Moon” z 1995 r gra w stylu wielkich znanych kapel niemieckich czyli ACCEPT, WARLOCK czy też GRAVE DIGGER. Jedyną rzeczą jaką zespół zmodyfikował to zmienił gitarzystę a mianowicie Kuhna zmienił Henryk Niedbalka, który przyczynił się do tego, że muzyka UNREST stała się jeszcze bardziej przebojowa, bardziej dopracowana, dojrzalsza. Nie muszę chyba dodawać, że zespół oczywiście zadbał tak jak w przypadku debiutu o całą formalność techniczną drugiego krążka. Jest i takie niemieckie rasowe brzmienie, no i sami muzycy dobrze się prezentują pod względem umiejętności.

Rewolucji nie ma, ale czy to źle? Od takiej kapeli jak UNREST nie wymaga się zbyt wiele, a na pewno nie jakiś ogromnych rewolucji, które doprowadzą do zmiany stylu, formuły, która wg mnie się sprawdza w przypadku tej kapeli. Tak ich styl to granie pod ACCEPT i trzeba przyznać, że ta sztuka wychodzi im znakomicie, zwłaszcza na drugim albumie. „Still Alive” to taki rasowy heavy metal zagrany w niemieckim stylu, a dokładniej w stylu ACCEPT. Prosty, melodyjny i toporny riff, stonowane tempo, chwytliwe solówki no i ten wokal Sonke Lau, który idealnie się wpisuje w takie tło, w takie granie pod ACCEPT, zwłaszcza gdy się ma manierę Udo Dirkchneidera. Słychać przede wszystkim ciekawsze pomysły i więcej przebojów. W tej kategorii należałoby wymienić sporo utworów, a już na pewno rozpędzony „By The Light Of The Moon” , czy też true metalowy „Going In” z stonowanym tempem i zapadającym refrenem. Partie gitarowe na tym albumie brzmią o niebo lepiej niż na debiucie i to słychać na każdym kroku. Ostre, dynamiczne, przemyślane i zapadające w głowie riffy i nie przeszkadza nawet ich wtórny charakter. ACCEPT słychać w dynamicznym „Kickin Ass” który jest dowodem jak dobrze brzmią gitary na tym albumie. Skoro mowa o rozpędzonych petardach to wypadałoby tutaj wspomnieć o rytmicznym „I Hate You”, zadziornym „Sweet Christine” z dużą porcją chwytliwych melodii, czy też rozpędzony „Testtube” będący najostrzejszym utworem na płycie. Jest szybciej i bardziej zróżnicowanie niż na debiucie i to też słychać bardzo wyraźnie. Poza szybki utworami mamy oczywiście rozegrane w średnim tempie, z zadziornym zacięciem tak jak w przypadku „Time To Go” , mamy kawałek z hard rockowym feelingiem czyli „Lay Down and Die” oddający klimat najlepszych albumów ACCEPT. I takim dopełnieniem całości jest klimatyczna i ciepła ballada „Moskva”który została dość ciekawie rozegrana. Oczywiście wyśpiewana w rosyjskim języku.

Niby nic nie zrobili, niby nie ma drastycznych zmian, a jednak drugi album brzmi o wiele razy lepiej niż debiut. Wszystko brzmi bardziej dojrzale. Ciekawsze pomysły, staranniejsze wykonanie kompozycji, więcej przebojów, większe urozmaicenie, bardziej dojrzały. Wszystko lepiej, a jednak sukces tego albumu był taki sam jak debiutu. Mimo kiepskiej reputacji, warto znać ten zespół, a na pewno ten album, który jest jednym z najlepszych w ich karierze. Coś dla fanów ACCEPT, niemieckiego heavy metalu i nie tylko.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 12 lipca 2012

UNREST - Taste It (1992)


Jednym z znaczących zespołów heavy metalowych, który stanowił trzon sceny niemieckiej był bez wątpienia zespół o nazwie UNREST. Jest to kapela, która idealnie wpisuje się w styl typowy dla niemieckich potęg metalowej sceny, a więc w to co grali w latach 80 ACCEPT, WARLOCK, GRAVE DIGGER, czy późniejszy X- WILD. Typowe, oklepane i nieco przewidywalne niemieckie i sprawdzone solidne granie heavy metalu tak można by w skrócie opisać styl UNREST. Może i styl taki typowy dla niemieckiej sceny heavy metalowej, to jednak jest to zespół który swoją solidnością dorobił się nawet nie małej dyskografii, a wszystko się zaczęło w roku 1988 kiedy to został założony UNREST. W przeciągu pierwszych trzech lat zespół zajmował się produkcją swoich dwóch pierwszych dem oraz koncertowaniem. W roku 1992 przyszedł czas na pierwszy album czyli „Taste It”. To w jaki zespół zaprezentował swój styl, sprawił że szybko byli porównywani do ACCEPT czy też GRAVE DIGGER. Nic dziwnego, kiedy wokalista Sonke Lau przypomina manierę Udo Dirkschneidera. Jest podobny zadzior, drapieżność i technika. To co wygrywa duet gitarzystów, czyli Kuhn / Wieckert nie odbiega od standardu i od tego co było na rynku, a także tego co prezentowało większość kapel niemieckich. Nacisk na solidność, drapieżność, odrobina toporności wymieszana z melodyjnością podkreśla ten charakterystyczny dla Niemiec stylu. Natomiast sekcja rytmiczna tworzy odpowiednie tło pod te elementy, a więc mamy i dynamikę, szybkość, a także urozmaicenie, kiedy tylko jest to potrzebne. Ten element również nie zawodzi.

Mimo sprawdzonych patentów debiut nie powalił, nie zachwycił i przeszedł bez większego zainteresowania. Co zawiodło? Może wszystko po trochu? Umiejętności muzyków były takie na poziomie powszechnym i niczym nie zaskakują, wszystkie jest standardowe, zwłaszcza sama zawartość. Oczywiście otwarcie w postaci „Keeper Of The Law” zwiastuje całkiem co innego. Przebojowy motyw, dynamika, przeplatane atrakcyjne, chwytliwe melodie, a z tym na albumie jest różnie. „Hunter” niestety jest zbyt długi i nieco monotonny, a szkoda bo zaczynało się całkiem ciekawie, tak w stylu ACCEPT. Zespół bez wątpienia lepiej radzi sobie z szybszymi kompozycjami i słychać to w ostrym „Fight Till We Fall” , zadziornym „Stand Up” odegrany z zachowaniem pewnego schematu ACCEPT, smaku dodają bardzo ciekawe pojedynki na solówki. W podobnej dynamicznej konwencji utrzymany jest przebojowy „Unrest Rock”, bojowy „Hell On Wheels” z chwytliwym i pobudzającym refrenem. UNREST znakomicie sobie radził przede wszystkim z naśladowaniem stylu ACCEPT i tego najlepszym dowodem szybki „War On Tv” czy tez stonowany „No way Out”.

UNREST zrodził się jako słabsza wersja ACCEPT, jednak na debiucie zaprezentowali solidny materiał, który mimo dobrej roboty jawił się jako dość przeciętny album. Powody tego należy upatrywać w sztywnym stylu, który jest tylko cieniem wielkiego ACCEPT, pomysły, melodie takie standardowe, powszechne i do bólu obstukane. Materiał w dużej mierze nie zaskakuje, ale jedno trzeba przyznać miło się tego słucha i za to należy pochwalić UNREST za solidność do końca.

Ocena: 6/10

środa, 11 lipca 2012

DARK LORD - It's Nigh Time (1988)


W ramach odkrywania włoskiej sceny heavy metalowej lat 80 wpadłem na pewien ciekawy zespół o nazwie DARK LORD. Oczywiście jest to kolejna mało znana kapela, która szybko pojawiła się na scenie metalowej i też szybko z niej znikła zostawiając po sobie jeden album „It's Nigh' Time” z roku 1988. Geneza albumu sięga roku 1982 gdzie został założony ów zespół za sprawą Alexa Masiego (gitara), Paolo Muffato (bas), Sandro Bertoldiniego (perkusja) i Gable Nalesso (wokal) i w taki składzie zespół nagrał rok później swoje pierwsze demo w postaci „Painless Tape” . Trzy kompozycje z tego dema znalazły się na pierwszym mini albumie czyli „Dark Lord” , zaś reszta nie została zrealizowana, nagrana na nowo aż po dzień dzisiejszy. W roku 1984 roku wydali kolejne demo i w tym roku zespół opuścił Paulo Muffato, a zastąpił go Al Guariento. W owym czasie brak promocji i wsparcia zespołu doprowadziło do jego krótkotrwałego rozpadu. Szybko jednak doszło do wznowienia działalności z składem w ramach którego znów wchodził Paul Muffato, a także nowy wokalista, a mianowicie Emeanuel Jenee i poza nimi także Bertoldini, Masi. W takim składzie zespół wszedł do studia i nagrał 4 nowe kompozycje. W owym czasie zespół nieco ewoluował pod względem stylu, gdzie nieco odszedł od wzorowania się na takich kapelach jak BLACK SABBATH, czy też IRON MAIDEN na rzecz amerykańskich kapel falę mieszanki heavy metalu i hard rocka w stylu RATT czy DOKKEN. Muzyka zespołu była bardziej melodyjna i bez wątpienia bardziej amerykańska. Charakterystyczne dla stylu DARK LORD było wymieszanie nieco NWOBHM z amerykańskim stylem RATT czy DOKKEN dopasowując się do trendu lat 80 i do wielu innych kapel grających na bardzo dobrym poziomie. Podążając dalej w kierunku debiutu mieliśmy rok 1985 kiedy to zespół wydał drugi mini album czyli „State Of rock” który niczego nie zmieniał. W roku 1986 zespół opuścił Alex Masi i wyjechał on do Stanów Zjednoczonych i tam rozpoczął dość bogatą karierę solową, jego miejsce w zespole zajął Alex De Rosso. W roku 1988 zespół wydał w końcu swój pierwszy album „Its Nigh' Time” który okazał się jednocześnie ostatnim ich wydawnictwem. Szkoda, bo zespół miał naprawdę potencjał. Ich umiejętności zebrane przez lata doświadczenia sprawiły że debiutancki album skupia w sobie sporo chwytliwych refrenów, zapadających w pamięci melodii, poukładane linie wokalne, lekkie, swobodnie zagrane partie gitarowe, które mają ten przebojowy charakter, czy też w końcu zróżnicowanie, równy poziom, który odnosi się do kompozycji znajdujących się na płycie. Nie da się też pomylić krajów, bo słychać ten amerykański styl, słychać to wzorowanie się choćby na takim DOKKEN czy RATT, słychać też takie dopieszczone amerykańskie brzmienie, który uwypukla każdą melodię, dźwięk, może nieco surowe, ale idealnie wpisujące się w klimat zawartości.

A ta jest tutaj naprawdę przemyślana i jakże atrakcyjna dla słuchacza. Otwieracz „Better Give It” zawiera finezyjne solówki, prosty motyw, słychać miks hard rocka i heavy metalu, słychać ten amerykański feeling. Co najważniejsze przez cały album słychać naprawdę solidną pracę wszystkich muzyków. Emanueal Jenee to naprawdę charyzmatyczny wokalista i przypomina choćby wielkich wokalistów takich zespołów jak choćby METAL CHURCH czy ATTACKER, jest umiejętność śpiewania wysoko, z lekkim zadziorem, jest charyzma i niezwykła technika. To jest atut tego wydawnictwa. Również gitarzysta Alex w swojej roli się spisuje bardzo dobrze i już przy kolejnym utworze tj „Welcome To Nightmare” to słychać, gdzie jest dynamit, szybkie tempo, ostry riff i wirtuozerskie popisy podczas solówek. To też świadczy o urozmaiceniu zawartości. Szybkie tempa tutaj raczej są rzadkością, bo dominuje jednak średnie,stonowane tempo tak jak to jest w przypadku zadziornego „Bring it Out at Night” gdzie słychać tą prostą formę. Wszystko nastawione jest na melodyjność i przebojowość o czym świadczyć może choćby taki lekki rockowy kawałek jak „Fallin Off” , który mógłby spokojnie trafić na listę przebojów radiowych. Na albumie jest urozmaicenie, raz jest rockowo tak jak to jest w przypadku nastrojowej ballady „Love Hurts”, emocjonalnym „Running For Your Love” , a raz jest metalowo tak jak to jest w przypadku tytułowego „It's Nigh' Time” który stawia na dynamikę, a także ostrość i w podobnej konwencji utrzymany jest również ‘Rockin’ to Feel Alright’ czy tez zamykający płytę „Hot Tides” będący popisem umiejętności Alexa i nikt nie podważy tego, że na tym albumie pokazał się jako uzdolniony gitarzysty, który potrafi dać od siebie nieco więcej.

Po dogłębnej analizie można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z bardzo udanym albumem, który nie przejawia jakichkolwiek wad. Pod względem technicznym, pod względem popisów muzyków, czy też samego materiału, album prezentuje się okazale. To co ochrania album przed nudą mimo wtórnego charakteru, to właśnie owa przebojowość kompozycji, a także ich lekkość. Szkoda, że pomimo dobrego debiutu zespół nie przetrwał, bo ciekawe jakby dalej ich kariera by się potoczyła? Tego nie dowiemy się nigdy, możemy za to słuchać do znudzenia „It's Nigh Time”.

Ocena: 8/10

wtorek, 10 lipca 2012

PHANTOM LORD - Phantom Lord (1985)


Jack Starr to jeden z tych gitarzystów, który w przeciągu całej swojej kariery muzycznej nie był związany z jednym projektem, czy też zespołem. Kto jak kto, ale on ma czym się chwalić i lista zespołów z którymi był związany jest dość pokaźna. Oczywiście na myśl przychodzi pierw VIRGIN STEELE czy też obecny JACK STARR BURNING STARR i właściwie mało kto będzie kojarzył taki projekt jak PHANTOM LORD, w którym też pierwsze swoje kroki stawiał wokalista John Leone, który bardziej jest znany z drugiego albumu ATTACKER. PHANTOM LORD został założony w roku w 1983 roku i dwa lata później wyszedł ich debiutancki album zatytułowany po prostu „Phantom Lord”. Większość utworów wydanych na tym debiutanckim albumie jak i na drugi krążku „Evil never Sleeps” pojawiły się potem na albumach JACK STARR'S BURNNING STARR. Co można napisać o „Phantom Lord”? Że ukrywa dobrą muzykę, lecz dużym utrudnieniem jest tutaj bez wątpienia kiepskie, garażowe brzmienie, która jest czasami przeszkodą nie do przebicia. Można też wytknąć nieco nie oszlifowany wokal świętej pamięci Johna Leone, który brzmiał nieco nie pewnie, gdzie nieco brakowało mocy, na plus oczywiście niezwykła charyzma wokalisty. Bez wątpienia motorem całego przedsięwzięcia był sam Jack Starr, który jak przystało na jego talent wygrywa masę ciekawych melodii, liczne energiczne solówki, które stanowią bez wątpienia największą atrakcję tego wydawnictwa.

Poza umiejętnościami muzyków, znaczącą rolę i właściwie takim największym argumentem przemawiającym za tym, że album jest całkiem udany, to sam materiał. Zawartość jest w miarę dynamiczna i przede wszystkim bardzo zwarta. Bo wszystko trwa około 30 minut. Oczywiście pełno jest ostrych, szybkich kompozycji jak otwieracz „Live Fast, Rock Hard” , który przejawia się jako przebój który za pada w pamięci. Takich kompozycji jest znacznie więcej. Tutaj można poczuć jak znaczącą rolę odgrywają partie gitarowe Jacka i to one są bez wątpienia największą atrakcją na tym całym wydawnictwie. Słychać, że PHANTOM LORD dobrze czuje się w stylistyce obejmującej hard rock i heavy metal. W takiej konwencji utrzymany jest rytmiczny „Mad Bash” , czy też stonowany „Fight The thunder” z pewnym rycerskim zacięciem. Jak wspomniałem wcześniej album charakteryzuje się niezwykłą dynamiką i dlatego krążek jest zdominowane przez szybkie kompozycje ocierające się o stylistykę speed metalową. Warto tutaj w ramach tej cechy wymienić rozpędzony „Hang Tough”, melodyjny „Im In Heat” z licznymi ciekawymi motywami gitarowymi w fazie solowej, czy też w końcu ostry „Speed Kills” . Miłym ozdobnikiem są krótkie trwające po 2 minuty instrumentalne popisy Jacka Starra i zarówno „White Fire”, szybki „Mach ten” jak i ostry „ Phantom Lord” brzmią fantastycznie i uwypuklają niezwykły talent Jacka Starra.

PHANTOM LORD jeden z pierwszych projektów Jacka Starra, jeden z tych zespołów który szybko znikł ze sceny, bo po wydaniu dwóch albumów. Świat mógł zapomnieć o tym zespole, a to za sprawą słabej produkcji, który strasznie utrudnia słuchanie, jednak mimo tego faktu, trzeba przyznać, ze debiutancki album zawiera wartościową muzykę. Ci którzy znają Jacka Starra i jego styl wiedzą że jest to muzyk, który zawsze jest solidny i potrafi dostarczyć słuchaczowi prawdziwy heavy metal na porządnym poziomie.

Ocena: 6.5/10

WAYSTED - Vices (1983)


Tematyka miłosna dla jednych jest kiczem, a dla drugich przejawem ambitnego pisania tekstów. Wielkim fanem tej tematyki nie jestem, ale w heavy metalu, czy też hard rocku brzmi to czasami imponująco. Tak też długo się nie zastanawiałem i sięgnąłem po jeden z albumów nagranych przez brytyjski WAYSTED. Kapela, która została założona w 1983 roku przez byłego basistę UFO, czyli Petera Waya nagrała sporo albumów, często zmieniała skład, a mimo to ich muzyka przetrwała. A prezentują oni styl na pograniczu hard rocka i heavy metalu, nawiązując oczywiście do UFO, a także takich zespołów jak SEGER, czy THIN LIZZY. Kiedy Peter way zakończył trasę koncertową z OZZYM OSSBOURNEM to zaprosił do współpracy perkusistę Franka Noona, który występował we wczesnym DEF LEPPARD, a także wokalistę Fina Muira znanego z FLYING SQUAD. W tym samym roku został wydany debiutancki album „Vices” . Pod względem stylistycznym Peter way zbytnio nie oddalił się od tego co tworzył w UFO, z tym że tutaj poszedł w stronę heavy metalową, stawiając w głównej mierze na stonowane, średnie tempo, na ciepły, nieco zadziorny wokal Fina, na dość ciekawą grę duetu Kiefielda/Raynolda, gdzie słychać dobrą zabawę i lekką nutkę szaleństwa i choć może nie ma w tym nie wiadomo jakiej techniki i oryginalności, to jednak ten aspekt jest nadzwyczaj atrakcyjny na debiucie. „Vices” to album, który pod względem produkcji wypada bardzo dobrze, ale pod względem muzycznym nieco gorzej bo brakuje większego zróżnicowania albumu, zabrakło może nieco szybszych utworów, może ciepłej ballady, która by idealnie by się wpisała w tematykę miłosną utworów.

Mimo wszystko równy poziom płyty i przebojowy charakter zapewnia nie lada rozrywkę. Już otwarcie w postaci „Love Loaded” napawa optymizmem. Bo zdradza, że będzie i hard rock i heavy metal na płycie. Wykonanie jest na bardzo dobrym poziomie, są i przemyślane, starannie zagrane solówki, no i prosty motyw gitarowy wsparty zapadającym refrenem, czyniąc ten utwór przebojem, który miło się słucha. Mimo jasno określonego stylu w otwieraczu, pojawiają się pewne drobne urozmaicenia, które eliminują wszelkie powody do nudy. Już taki manewr zespół robi przy pomysłowym „Women In Chains” czy też „Hot Love” gdzie główny motyw jest naprawdę atrakcyjny i zapadający w pamięci. Kolejny dowód że czasami poprzez proste chwytliwe melodie najłatwiej trafić do odbiorcy. Nieco dynamiczniej zespół gra w „Sleezy” , zaś „Night Of the Wolf” przemyca troszkę patentów balladowych, jednak więcej w tym szalonego hard rocka zanurzonego w heavy metalu. Najszybszą kompozycją jest bez wątpienia „Toy With Passion” który jest wzorowany na rock;n rollowej stylistyce. Spokojniejszy „Right From The start” to nastrojowy, ciepły kawałek rockowy, ocierający się o balladę. Najgorzej wypada „Somebody To love” z repertuaru JEFFERSON AIRPLANE.

Jeśli się szuka szalonego hard rocka wymieszanego z metalem, jeśli lubi się twórczość UFO, jeśli ceni sobie przebojowość, to debiutancki album WAYSTED przypadnie do gustu takiej osoby, bo jest tutaj na czym zawiesić ucho i płyta miło się słucha w ramach relaksu, bo jest to muzyka bardzo odprężająca.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 9 lipca 2012

SERPENT'S KNIGHT - Released From The Crypt (1983)


Początek lat 80 i można rzec że power metal właściwie raczkował. W Stanach Zjednoczonych już pierwsze elementy tego gatunku można było wyłapać amerykańskiej kapeli SERPENT'S KNIGHT, która charakteryzowała się dość specyficznym i wyjątkowym stylem, który łączył klimat doom metalowy, gdzie był mrok i ponurość, z elementy heavy metalu, NWOBHM, czy też właśnie power metalu. Kapela została założona w 1981 roku i dorobiła się właściwie jednego albumu, a mianowicie „Released from The Crypt” który się ukazał w roku 1983. Kapela powinno przyciągnąć sporo fanów nie tylko z ciekawości ale też z powodu lidera grupy a mianowicie Warrela Dane, znanego dzisiaj choćby z NEVERMORE. SERPENT'S KNIGHT to zespół, który na swoim debiutanckim albumie stworzył niesamowitą atmosferę, przesiąkniętą mrokiem i okultyzmem. Gdzie nie ma jakiegoś kopiowania i zespół wykreował dość wyjątkowy styl, taki nieco inny od tego co było grane przez inne zespoły. To co wyróżniało amerykanów to bez wątpienia, oryginalnie brzmiące pomysły ocierające się o takie zespoły jak MERCYFUL FATE, BLACK SABBATH, a czasami w jeszcze inne kierunku. Nie ma kopiowania i wszystko brzmi bardzo specyficznie. Warrel Dane śpiewa tutaj niczym sam King Diamond, a więc jest śpiewaniem falsetem, stosując dość często piski w wysokich rejestrach i mroczne śpiewanie z odwzorowaniem klimatu grozy. Partie gitarowe, ich wydźwięk, oryginalność, poziom techniczny, zadziorność i niezwykła melodyjność przypomina zwariowane pomysły z najlepszego okresu SAVATAGE. Sekcja rytmiczna nawiązuje w dużej mierze do grania w stylu NWOBHM i partie basu nasuwają choćby IRON MAIDEN. Ten aspekt jest również bardzo urozmaicony. I gdybym miał ocenić ów debiutancki album tej kapeli za umiejętności muzyków, za klimat, oryginalność i materiał to dałbym najwyższą ocenę, bo jest to album który zasługuje na to. Niestety odbiór tego niesamowitego wydawnictwa psuje garażowe i niskobudżetowe brzmienie, które czasami utrudnia odbiór poszczególnych kompozycji, a te są wyśmienite, oryginalnie brzmiące jak na owe czasy i bardzo zróżnicowane.

Klimat grozy, mrok, okultystyczna tematyka daje o sobie znać już od samego początku i taki „The Serpent's Reign” przyprawia o gęsią skórkę. „Sorcerer's Apprentice” to utwór o ponurym nastroju, utrzymanym w średnim tempie, ale urozmaicenie to jest coś co towarzyszy każdej kompozycji na tym albumie. Jest balladowe wejście, doom metalowe rozkręcenie i heavy metalowy motyw, który nawiązuje do dokonań wcześniej wspomnianych zespołów. MERCYFUL FATE można wyłapać w rytmiczny i nieco pokręconym „Disturbing the Peace” , który po prostu potrafi oczarować niezwykłymi partiami gitarowymi i charyzmatycznym wokalem. Choć utwór trwa ponad 3 minuty, to dzieje się tutaj naprawdę sporo i to niezwykła umiejętność tej kapeli. Tworzyć, krótkie zwarte kompozycje, które zawierały naprawdę sporo ukrytych motywów, pokręconych melodii, które upiększały poszczególne utwory. „Apollyon the Destroyer” to mimo swojego spokojnego, balladowego wejścia, kompozycja bardzo dynamiczna, z pewnymi elementami power metalu i udanym zabiegiem było tutaj wykorzystanie basu w stylu IRON MAIDEN. Każda solówka na tym albumie jest imponująca, starannie zagrana, z dużą dawką finezyjności, z nastawieniem na emocje, a melodyjność odgrywa gdzieś tutaj mniej znaczącą rolę. Cały album utrzymany jest na równym poziomie, z nieustannym urozmaicaniem materiału poprzez różnego rodzaju motywy i różnego rodzaju kompozycje. „White Rabbit” to kompozycja bardziej stonowana, nieco spokojniejsza i słychać wyraźnie inspirację psychodelicznym rockiem. Trzeba przyznać że jest to bardzo udany cover JEFFERSON AIRPLANE. Nawet spokojna, rozbudowana ballada w postaci „Tears of Love” pasuje idealnie do całości i ubarwia cały krążek. Nie da się ukryć że wszystko tutaj opiera się na specyficznym wokalu Warrela oraz niesamowitych partiach gitarowych, które ocierają się o perfekcję. Jest i zadziorność, ale jest też niezwykła pomysłowość i biegłość przechodzenia między różnymi motywami i świetnie to słychać w przebojowym „Long Live Heavy Metal”. Oczywiście apetyt zaostrza każdy mocniejszy, szybszy utwór i „Trial By Fire” to prawdziwy dynamit, gdzie mamy udany miks heavy i power metalu. SERPENT'S KNIGHT nagrał świetny album, a to dlatego że nie miał problemu pomimo 12 utworu zaskoczyć. „Sleeze” jest bardzo rytmiczny i niezwykle melodyjny i choć formuła podobna, to brzmi nieco inaczej niż poprzednie kompozycja, a to nie lada sztuka.

Released From The Crypt” to bez wątpienia jeden z ciekawszych albumów jakie wyszły na początku lat 80. Tutaj znajdziemy w końcu dość oryginalny styl, który gdzieś w pewnym stopniu przypomina MERCYFUL FATE, SAVATAGE, tutaj znajdziemy specyficzny klimat, tutaj można przeżywać i zachwycać się tym co potrafią muzycy, co wyprawiają i jakie mają ciekawe pomysły co do realizacji poszczególnych kompozycji. Jedynie brzmienie jest tutaj prawdziwym minusem który momentami nieco utrudnia odbiór. Jednak mimo wszystko warto zapoznać się z tym jakże ciekawym wydawnictwem.

Ocena: 9/10

TARANTULA - Trantula (1987)


Jednym z bardziej wartościowych portugalskich zespołów grających heavy power metal jest bez wątpienia TARANTULA, który w dość długim okresie swojej działalności zdobył dość szerokie grono fanów. Przepisem na sukces był od początku niezwykła solidność i pracowitość zespołu. Choć było to momentami wtórne granie, może nie do końca oryginalne to jednak solidność, utrzymane równego poziomu, dbałość o dobry poziom prezentowanej muzyki sprawił że zespół przetrwał do dziś, a debiutancki album „Tarantula” z 1987 r. który dość szybko zdobył sławę, stając się w owym czasie najlepiej sprzedającym się albumem z kręgu power/heavy metal w Portugalii. Motorem i mózgiem całego zespołu i kreatorem tego wydawnictwa był nie kto inny jak lider grupy czyli Paulo Barros który dzieli funkcję wokalisty i gitarzysty. To czego można się po nim spodziewać to przemyślanych, dopasowanych linii wokalnych w które wkłada sporo emocji i najważniejsze to oddać odpowiedni klimat, zaś ze strony gitarowej poukładanych, zadziornych i melodyjnych partii, które uzupełniają jego manierę wokalną i tworzą pewną całość. Jednak debiutancki album tego zespołu to dzieło nie tylko jednego człowieka. Swoje trzy grosze dołożyli również drugi gitarzysta Joao Wolf, który dopełnia całą to sferę gitarową i współtworzy z Paulo zgrany duet, gdzie pojawia się sporo ciekawych melodii i solówek. Można ponarzekać, że czasami brakuje ognia, czasami jest nieco wtórnie i bez emocji, ale finezyjność i melodyjny wydźwięk pozwala się oderwać od tej szarej rzeczywistości. Kluczową rolę odgrywa nieco pokręcona i urozmaicona sekcja rytmiczna, a także klimatyczne partie klawiszowe, które tworzą pewną przestrzeń i odpowiedni nastrój, który wyróżnia ten album na tle innych. Brzmienie może nie należy do doskonałych, może nie zaskoczy nas ciepłem, ostrością, lecz surowością i lekkim nie dopracowaniem i jest to ujma dla tego wydawnictwa.

Zostawmy sprawy czysto technicznie i skupmy się na tym co najważniejsze, a mianowicie samych kompozycjach. A te są naprawdę przeróżne i nie można narzekać na zróżnicowanie. Są różne motywy, różne konwencje kompozycji, a wszystko splecione niesamowitym tajemniczym klimatem, melodyjnością i finezyjną grą Paula. Już otwieracz „Battle Of Victory” zdradza słuchaczowi te cechy. Zapadająca melodia wygrywana przez klawisze, która napędza cały utwór i do tego prosty motyw utrzymany w średnim tempie, z hard rockowym zacięciem. Każdy z utworów ma cechy przeboju i jednym z takowych jest bez wątpienia melodyjny, rytmiczny „Sons Of The Flame” który ma coś z ATTACKER, IRON MAIDEN. Tutaj Paulo daje upust swoich nie przeciętnych umiejętności, jest na czym zawiesić ucho. W innym kierunku idzie taki „Cry For The Spider” gdzie zespół stawia tutaj bardziej na stonowane tempo, ciekawe popisy gitarowe zbudowane w oparciu o finezyjność i ciekawą melodię. Technika robi tutaj swoje i nie raz odciąga uwagę od pewnych nie doskonałości. Po raz kolejny można wyczuć niesamowitą melodyjność, urozmaicenie, atrakcyjne solówki pełne emocji czy też podniosłe linie wokalne. Brzmi to jak na tamte czasy bardzo imponująco. Pojawiają się próby zacięcia progresywnego, próba ocierania się o shredowe granie, nawet neoklasyczne, z elementami power metalowy w rozbudowanym i urozmaiconym „Adamastor”. Tutaj zespół zaprezentował cały swój dość charakterystyczny styl oparty na klimatycznych klawiszach, urozmaiconej sekcji rytmicznej, surowym wokalu i finezyjnej grze Paulo. Czasami proste i ciekawe pomysły na utwór, też potrafią mieć swój urok i tak też jest z „Fear” który przecież nic specjalnego nie oferuje, a jednak ma coś w sobie co pozwala o nim pamiętać. Świetnie tutaj się sprawdzają klimatyczne, balladowe wstawki. Mrok, klimat grozy i nieco ponury riff można uświadczyć w dość zadziornym „Prophets of Christendom”. Punktem kulminacyjnym jest rozbudowana ballada „Escape From Heaven „ z dużą dawką emocji i finezyjnych partii gitarowych, które przenoszą słuchacza do lepszego świata. Ta kompozycja odzwierciedla to co najlepsze w tym zespole, a mianowicie pomysłowość, jak i same wykonanie, które opiera się na umiejętnościach muzyków.

Debiut tego portugalskiego zespołu odniósł dość spory sukces o czym pisałem na początku i chyba nikogo ten fakt nie powinien dziwić, bo zespół stworzył dość oryginalnie brzmiące dzieło, które cechuje się niezwykłym klimatem i dość wyszukanymi motywami, melodiami, konstrukcją. A to się ceni. Zarówno umiejętności muzyków jak i materiał to tylko jedne z wielu atutów tego albumu, który naprawdę warto znać.

Ocena: 7.5/10


niedziela, 8 lipca 2012

GOTHAM CITY - The Unknown (1984)


Szwedzka scena heavy metalowa lat 80 kryje w sobie wiele ciekawych zespołów. Jedna znane bardziej,a inne mniej, jednak mimo wszystko warto wspomnieć o mało znanym GOTHAM CITY, który dorobił się właściwie dema, mini album i debiutanckiego albumu. Zespół może nie grał muzyki na Bóg wie jakim poziomie, ale potrafili grać solidnie, gdzie liczyły się chęci, radość z grania, a takie inspirację jak NWOBHM, czy też szwedzkim heavy metalem spod znaku HEAVY LOAD tylko sprzyjały zespołowi. Kapela która została założona w 1980 r początkowo nie odnosiła sukcesów, a to za sprawą Ola Olhssona który w roli wokalisty się nie sprawdził na mini albumie, to też aby coś zrobić w tym kierunku, zmieniono wokalistę. Na debiutanckim albumie „The Unknown” z 1984 r. słychać już nowego wokalistę, czyli Andersa Zackrissonem, który na pewno sprawił że zespół zyskał sporo na atrakcyjności. Jednak wciąż gdzieś ten element wciąż nie zachwyca, bo album ów wokalista śpiewa nie równo, bez wkładu emocji, czasami wręcz nie równo. Bez wątpienia pod tym aspektem debiutancki album zawiódł. Produkcja może nieco sztywna, album może brzmi jak niskobudżetowe dzieło, to jednak można album zaliczyć do dobrych wydawnictw.

Argumentem, który mocno przemawia o tym, że album jest całkiem miły w odsłuchu krążek. GOTHAM CITY dość często odnosiła się do IRON MAIDEN i to słychać w genialnym otwierającym „Swords and Chains” który jest utrzymany w rycerskiej konwencji. Ten utwór dobrze podkreśla jak znaczącym elementem na tym wydawnictwie jest sekcja rytmiczna. Jonas Ostman wali w gary z niezwykłym wyczuciem i pewną nutką fantazji, zaś basista Bjorn Melander dudni basem niczym Steve Harris. W podobnej konwencji utrzymany jest nieco rockowy „Ravage In Time” gdzie można poczuć nieco chuligański feeeling. Z kolei „The Beast Will Burn” stawia na bardziej stonowane tempo, zadziorność i tutaj daje o sobie znać nieco JUDAS PRIEST. Gitarzysta Morten Edlund spisywał się równie dobrze o czym mogą świadczyć dość liczne atrakcyjne solówki, energiczne popisy, zapadające w pamięci motywy i pod tym względem potrafił zauroczyć dynamiczny, melodyjny „See How It Flies” w którym dzieje się przez 6 minut całkiem sporo. Oprócz szybkich, dynamicznych kompozycji znajdziemy tez nieco wolniejsze jak choćby taki „Battle Blade” gdzie położono nacisk na nastrój i epicki charakter, czy też rozbudowana ballada „Learn From Your Leaders” z rockowym feelingiem. Choć i tak najbardziej zapadającym utworem w pamięci jest dynamiczny i bardzo rytmiczny „Boderline” który jest bez wątpienia jednym z najlepszych przebojów na płycie.

Z jednej strony mamy muzyków, którzy znają się na swojej robocie i grają na poziomie, z drugiej strony mamy materiał, który również odzwierciedla przyzwoite umiejętności muzyków owocując solidnym, urozmaiconym materiałem, który miło się słucha. Choć takiego grania, tych albumów z podobną muzyką było pełno w owym czasie, to jednak ten album broni się. Kapela jeszcze funkcjonowała po wydaniu tego albumu ale w zmienionym składzie, jednak tylko do roku 1987 w którym to zespół zakończył działalność zostawiając po sobie całkiem udany debiutancki album.

Ocena: 7/10

BONDED BY BLOOD - The aftermath (2012)


Jednym z młodych zespołów thrash metalowych, który szybko zdobył nie małą sławę, jest amerykański BONDED BY BLOOD, któremu szybko przypięto łatkę „młodsza wersja EXODUS” i nic dziwnego skoro nazwa zespołu zaczerpnięta została z jednego z albumów tego bandu. BONDED BY BLOOD został założony w roku 2005 z inicjatywy wokalisty Jose Barrales, potem wygrali w 2006 roku battle of bands, a w roku 2008 wydali bardzo udany debiut „Feed The Beast”. Potem doszło do licznych zmian personalnych iw tym nieco burzliwym okresie tj. roku 2010 pojawił się drugi album, a mianowicie „Exiled To Earth”. Po tym albumie znów kolejne zmiany personalne i ostatecznie uformował się następujący skład : Mauro Gonzales w roli wokalisty, który manierą i wyczynami przypomina twórczość DEATH ANGEL i ta punkowe zacięcie gdzieś tam słychać w jego śpiewie. Dalej mamy Juan Juareza jako gitarzysta sprawdza się i potrafi grać technicznie i bardzo melodyjnie. Nie brakuje ani ostrości ani ciężaru. A sekcja rytmiczna tworzona przez perkusistę Carlos Regalado i basistę Jessie Sancheza, która dostarcza sporo dynamiki i swego rodzaju urozmaicenie. To wszystko można przyporządkować do trzeciego albumu „The Aftermath”. Pierwsze wydawnictwo z nowym wokalistą jest dziełem nieco innym od poprzednich. Słychać Exodus, choć już w mniejszym stopniu, pojawia się za to FORBIDDEN, ANTHRAX, DEATH ANGEL czy też nawet VIO-LENCE. Choć na każdym kroku można odczuć profesjonalizm techniczny płyty, to jednak płyta nie pobije innych płyt z kręgu thrash metalu. Brakuje przede wszystkim pomysłu na ciekawe aranżacje, na przebojowość i same melodie też co najwyżej dobre.

Muzycy mają potencjał, jednak zawartość i forma materiału szybko sprowadzają nas na ziemie, a muzyków do określonej grupy zespołów, które grac potrafią, jednak ciężko o coś zaskakującego. Rozpoczęcie albumu od „I can Hear You” na pewno jest dobrym rozwiązaniem, bo utwór jest prosty, dynamiczny i przebojowy. Pod względem formy, konstrukcji bez problemu można tutaj wytknąć inspiracje DEATH ANGEL. Dynamika, ocierający się o speed metal motyw i nieco urozmaicone wykonanie „Shepherds Of Rot” nasuwają muzykę ANNIHILATOR. Zespół też nie ma problemu nawiązać do heavy metalu i takie wejście do „The Aftermath” nawet ma coś z IRON MAIDEN, potem przeradza się w dynamiczny kawałek z stylem nawiązującym do MACHINE HEAD. Jest i melodyjnie i zróżnicowanie, jednak to wszystko jest na poziomie dobrym, czasami bardzo dobrym, jednak to wszystko już było i to w ciekawszej formie. Jednak nie można złego słowa o tym powiedzieć. Jedną z moich ulubionych kompozycji jest ostry „Crawling Shadows” który przejawia tendencję zwyżkową zespołu i tutaj kapela wchodzi na wyżyny. Liczne zmiany temp, motywów, ciekawie poprowadzone linie wokalne, dynamiczna sekcja rytmiczna i przebojowy charakter. Chciałoby się więcej takich kompozycji. Album przede wszystkim skupia się na dynamice, szybkości i zadziorności o czym świadczą takie kompozycje jak „In Wake” , przesiąknięty punkiem „Repulsive” , zwięzły „Among The vultures” czy też momentami ocierającymi się o MEGADETH „Restless Mind”. A największe urozmaicenie dostarcza cover RAGE AGAINST MACHINE czyli „Killing in The Name” który podkręca korek z punkowym feelingiem.

Choć nie ma jakiś oryginalnych pomysłów, nie ma jakiś genialnych kompozycji, które na dłużej by zapadły w pamięci, to jednak jest to udane wydawnictwo tego młodego zespołu, bo drobnej roszadzie personalnej. Przede wszystkim zachwycają umiejętności muzyków, zwłaszcza nowego wokalisty Mauro, który imponuje swoją techniką i punkowym feelingiem, który nawiązuje do twórczości choćby takiego DEATH ANGEL. Jest to solidny album utrzymany na równym dobrym poziomie, z dużą dawką dynamitu i energii, jak przystało na materiał thrash metalowej. Jednak to nieco za mało jak na ten rok, który do tej pory zaliczył sporo ciekawych albumów z tego gatunku.

Ocena: 7/10

środa, 4 lipca 2012

HOLY KNIGHTS - Between Daylight and Pain (2012)


Jeśli ktoś nie cierpi melodyjnego power metalu opartego na nieco słodkich klawiszach, jeśli ktoś nie przepada za zespołami typu RHAPSODY, ANGRA czy też POWER QUEST to może w tym momencie zaprzestać czytać, no bo jak może go przekonać nowy album włoskiego HOLY KNIGHTS, a mianowicie „Between Daylight In Pain”? Włoski band, który został założony w 1998 roku i który w 2002 r debiutował, wraca po kilku letniej przerwie, po tym jak zespół się reaktywował w marcu tego roku po wrócił z nowym albumem. W kategorii power metal czy też symphonic power metal w tym roku na pewno trzeba się liczyć z tym wydawnictwem. Może nie jest to nic odkrywczego, ale wykonanie, dbałość o detale, wykonanie, pomysłowość, liczba wpadających w ucho melodii, dynamika, energia i umiejętności muzyków przyczyniają się do tego, że album robi niezłe wrażenie. Może i jest to wtórne, bo w tym roku z podobną muzyką zaprezentował się PATHFINDER czy tez RHAPSODY Luca Turilli, jednak to nie jest żadna ujma i miło jest usłyszeć kolejny album zagrany na wysokim poziomie, który może śmiało konkurować z tymi wyżej wymienionymi. Imponujące jest to że muzykę na tym albumie stworzyło tylko trzech muzyków i każdy z nich zasługuje na kilka słów pochwał.


Zacznijmy od tego muzyka, który buduje klimat, nadaję utworom przestrzeni, głębi i niezwykłej melodyjności, a więc Dario Di Matteo, który dzieli funkcję wokalisty i klawiszowca. W obu funkcjach się sprawdza idealnie. Melodie wygrywane na klawiszach są chwytliwe, zapadające w pamięci i budują niezwykły klimat, zaś jego linie wokalne są podniosłe, nastrojowe i zróżnicowane i śmiało mógłby dostać angaż do zespołu Luca Turilli. Drugim muzykiem jest Simone Campione, który ma to coś to sprawia, że solówki są przesiąknięte tajemniczym klimatem, gdzie jest nacisk na finezję, emocje, gdzie jest energia i zróżnicowanie. Oby więcej takich płyt z takimi partiami gitarowymi. Również Simone radzi sobie w roli basisty, ale to już inna bajka.
Głównie to ci dwaj muzycy napędzają machinę HOLY KNIGHTS co już słychać w otwierającym „Mistery” który zdradza, że nie będzie to jakiś miałki album i że zespół do serca sobie wzięła całe przedsięwzięcie i album nie będzie rozczarowaniem, a tegorocznym zaskoczeniem. Jak słychać całość prowadzona przez tych dwóch muzyków, a trzy grosze w ramach sekcji do rzuca Claudio Florio w ramach dynamicznej gry na perkusji i to jest kolejny atut na tym krążku. Podoba mi się to jak zespół buduje napięcie, to jak wykorzystuje sferę emocjonalną, to jak urozmaica utwory co słychać wyraźnie już w takim „Frozen Paradise”, gdzie mamy balladowe wejście, który z czasem przeradza się w power metalowe pędzenie z zachowaniem wszelkich wymogów w ramach tego gatunku. Jest wyważone między melodiami, lekkością, ciężarem, nie ma jakiś zgrzytów i nie do ciągnięć. Nie ma wątpliwości że jest to power metal wysokich lotów i kolejny niezbitym dowodem jest melodyjny „Beyond The mist” gdzie są pewne odesłania do neoklasycznego grania. W nieco innej konwencji utrzymany jest „11 September” gdzie jest już większe zróżnicowanie, gdzie są pewne nawiązania do muzyki poważnej, ale właśnie za sprawą nieco wolniejszego tempa, dużej dawki urozmaicenia, można na spokojnie w słuchać się w nie przeciętne umiejętności muzyków, zwłaszcza wokal tutaj brzmi imponująco, ten dramatyzm, ta charyzma, ta podniosłość, normalnie ciarki przechodzą. Zespół potrafi zaskoczyć tak jak to jest w „Glass room” ciekawy motyw, sporo urozmaicenia, niezwykła rytmiczność i pomysłowa aranżacja. Nawet ballada „Wasted Time” została dogłębnie przemyślana i choć stylistyka inna to świetnie pasuje do pozostałej części albumu. Jedną z najciekawszych tegorocznych power metalowych kompozycji jak dla mnie jest taki „Awake”, który zawiera wszystko co składa się na ten gatunek. Ponadto dawno nie słyszałem takiej melodyjnej petardy i w tym roku jest to na pewno jeden z ciekawszych kawałków. Zespół gra naprawdę wybornie i tutaj już nie chodzi o samą pomysłowość, ale o technikę jaką z sobą prezentują wykonując poszczególne kompozycje. Nieco gorzej wypada 6 minutowy „The Turning To Madness” gdzie zabrakło prawdziwego kopa, jakiegoś ciekawego motywu, ale dużym plusem jest niezwykły klimat, filmowa aranżacja, podniosłość i zróżnicowanie. Równie wyborną kompozycją jest przebojowy „Resolution” który pełni rolę bonusa dla Japończyków.

10 lat czekania to długi okres, ale warto było, bo dostaliśmy naprawdę świetny album, który trzyma w napięciu, ma niezwykły tajemniczy klimat, sporą dawkę energii opartą na dynamicznych i przebojowych kawałkach. Siłą tego wydawnictwa są melodie i niezwykła dbałość o każdy detal w ramach wykonania. HOLY KNIGHTS odwalił kawał dobrej roboty nagrywając album, które poziomem nie odstaję od PATHFINDER, czy tez albumu RHAPSODY Luca Turilli. Oby tylko na następnym album nie przyszło nam czekać kolejnych 10 lat.

Ocena: 9/10

OLIVER DAWSON SAXON - Motorbiker (2012)


Czysty, tradycyjny heavy metal w tym roku jest bardzo piętnowany i w tej kategorii wyszło sporo znakomitych i bardzo ciekawych krążków. Na pewno wielu z fanów tego gatunku czekało na debiutancki album zespołu założonego przez byłych członków SAXON, czyli gitarzystę Grahama Oliviera i basistę Steviego Dawsona, a mianowicie OLIVER DAWSON SAXON. Geneza tego zespołu wiąże się z rokiem 1995 kiedy to powstał z inicjatywy tych dwóch muzyków zespół o nazwie SON OF BITCH, który wydał jeden album a mianowicie „Victim Of You”. Połowa lat 90 zespół funkcjonował również pod nazwą SAXON, jednak w wyniku procesu sądowego wszczętego przez Biffa doszło do zmiany nazwy na OLIVER DAWSON SAXON. Przez zespół przewinęło się wiele muzyków, ale ostatecznie oprócz założycieli w zespole swoje miejsce mają John Ward, który ma odpowiednią charyzmę, zadziorność która pasuje dao takiego grania pod stary SAXON. Haydn Conway jako gitarzysta również jest dobrym muzykiem i jego współpraca z z Oliverem wypada dobrze, jednak można poczuć niedosyt, swego rodzaju rozczarowanie. Dlaczego? Nie wychodzi to wszystko ponad przeciętną normę, ponad dobry poziom, czasami wdziera się monotonność, toporność i czasami owe partie gitarowe bywają ciężkie strawne. Ten problem na pewno przesądza o tym, że debiut zespołu w postaci „Motorbiker” nie należy do albumów, które podbiją metalowy świat. Na pewno może się podobać to co wyprawia perkusista, czyli Paul Oliver i co do jego pracy nie mam żadnych zarzutów. Również produkcja albumu brzmi soczyście, uwypukla wszelkie dźwięki, zapewniając drapieżny charakter. Zespół swoim stylem chce nawiązać do metalu lat 80, jednakże pomysły jak i wykonanie w dużej mierze sprawiają, że niemal wszystko brzmi nie tak jak powinno.

Materiał zdradza wszelkie niedoskonałości owego albumu, czyli brak pomysłów na kompozycje, jednostajne granie zespołu, brak zapadających melodii i słabo przekonujące wykonanie, które jest na granicy nudy i rozczarowania. Brak ognia, brak czego na czym można by zawiesić uszy na dłużej. Album leci i po prostu przemija. „Chemical Romance” to niezbyt trafiony otwieracz, jest ciężki, stonowany i nie ma się zbytnio czym zachwycać. Na plus całkiem udane linie wokalne. Na pewno zespół brzmi ciekawiej, kiedy stawia na szybsze tempo, kiedy pojawia się dynamika, energia i gdzieś tam w tle pojawia się przebojowość i myślę że w tej kategorii tytułowy „Motorbiker” z hard rockowym zacięciem jest bardzo dobrym przykładem. Moim skromnym zdaniem tak powinien brzmieć cały album. Przesiąknięty rockiem jest też „Whippin Boy” który ma do zaoferowania przede wszystkim bardzo udane solówki i zadziorny wokal Warda. Kombinowanie, stawianie na ciężar i mrok tak jak „No Way Out” okazało się ślepym zaułkiem, który zdradził brak pomysłów zespołu co do kompozycji. Wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Może się podobać wykonanie i klimat emocjonalnej ballady „Just Another Suicide” z tym, że uważam że troszkę nie pasuje do tego co zespół prezentował do tej pory. Był heavy metal i to dość w ciężkiej formie, pomijana była finezyjność i ciekawe pomysły. Brytyjski Heavy Metal daje o sobie znać w zadziornym „Ghost”, aczkolwiek też można było lepiej to zagrać, można było przemycić więcej dynamiki. Ale uważam, że jeśli ktoś szuka udanej kompozycji w stylu SAXON to uważam, że ten utwór się idealnie nadaje. Podoba mi się też średnio tempo w „Navada Beach” i taki rockowy refren, który rozgrzeje nie jedną publikę. Do tej pory ciężko było pochwalić za jakieś piękne popisy gitarzystów, ale „Screaming Eagles” zaskakuje swoim klimatem, lekkością i przede wszystkim finezją i tutaj można się przekonać że gitarzyści potrafią grac klimatycznie. Co ciekawe najlepsze zostało zachowane na koniec i tutaj na pochwalę zasługuję przede wszystkim prawdziwa petarda w postaci „Hell In Helsinki” która oparta jest na dynamicznej sekcji rytmicznej, na przebojowym refrenie i taki heavy metal w wydaniu byłych muzyków SAXON znalazłby zapewne większe grono fanów. Takich szybkich kawałków na płycie zbyt dużo nie uświadczymy. Równie miłym zaskoczeniem jest „Nursery Crimes” , który ma bojowy charakter i nawiązanie do MANOWAR jest tutaj na plus. Idealny kawałek na koncerty.

Można było się spodziewać po byłych muzykach SAXON czegoś więcej, czegoś na miarę starych płyt SAXON, niestety tylko kilka kompozycji trzyma jako taki dobry poziom, reszta brzmi strasznie monotonnie i wieje nuda, która wynika z jednostajnego grania, z kombinowanie i nacisku na ciężar i stonowane tempo. Czuje niedosyt i ten album mnie rozczarował.

Ocena: 4.5/10

niedziela, 1 lipca 2012

PŁYTA MIESIĄCA KWIECIEŃ 2012


Marzec i Kwiecień to dwa miesiące który dostarczyły mi sporo muzycznych wrażeń, sporo z wydanych w tych miesiącach albumach otrzymałem doskonałe wydawnictwa, albo takie do których będę często wracał. O marcu już pisałem, czas na miesiąc kwiecień. Z tym miesiącem też wiąże się pewne długo oczekiwane płyty i sporo miłych zaskoczeń. Na pewno najbardziej wyczekiwaniem albumem był dla mnie RUNNING WILD i „Shadowmaker” w ramach powrotu zespołu po tym jak w 2009r. ogłosili koniec. Album okazał się rozczarowaniem i najsłabszym wydawnictwem w historii zespołu, aczkolwiek ma kilka chwytliwych kawałków dla których warto odpalić ów album. Innym krążkiem który był przeze mnie wyczekiwany z dużą niecierpliwością był „Stalingrad” ACCEPT, z tym, że chciałem dostać tak genialny album jak „Blood Of The Nations” a nowy krążek sporo ustępuje poprzednikowi, aczkolwiek dalej jest to heavy metal na najwyższym poziomie. Nowy wokalista w DRAGONFORCE dał powody do wyczekiwania na nowy album z dużym zapleczem ciekawości, bo jednak dręczyło mnie wiele pytań. I efekt końcowy nowego wydawnictwa jest szokujący. Power metal na najwyższych obrotach, poziom, styl jaki zaprezentowali na nowym albumie jest świetny i oddaję to co najlepsze w gatunku. Najlepsze wydawnictwo DRAGONFORCE, które znajdzie swoje miejsce w rozliczeniach tegorocznych. Również tendencję zwyżkową zaliczył rodzimy CRYSTAL VIPER, który zaprezentował nieco świeży materiał na „Crimen Expecta” no i pójście w ostrzejsze klimaty wyszły zespołowi na dobre. Do genialnych płyt na pewno zaliczyć należy też drugi album power metalowego WARDRUM z Grecji, który mnie zaskoczył swoim nowym albumem i „Desolation” to płyta dojrzała i bardziej przemyślana aniżeli debiut i przede wszystkim przystępniejsza. Rozczarował za to niemiecki AT VANCE i popadli oni w rutynę i stagnację. Zaś z takich debiutanckich zaskoczeń jest dla mnie wciąż HUNTRESS, gdzie jest troszkę heavy, trochę power i trochę thrash metalu i wszystko skupione wokół znakomitych linii wokalnych. Fani talentu Kai Hansena czy też Pieta Sielcka powinni się zapoznać z kolejnym wydawnictwem MARVERICK, na którym obaj muzycy się udzielili. Dobry krążek z dużą dawką przebojowości.Kwieć to bardzo udany miesiąc i wraz z marcem stanowi najlepsze miesiące póki co jeśli chodzi o nowości płytowe z kategorii heavy metal.

1. Dragonforce - The Power Within (17.04.2012)
 Niby zespół nie dokonał jakiś drastycznych zmian, niby dalej jest ten charakterystyczny styl oparty na niezwykłej melodyjności, dalej jest ta znana ich szybkość, ale jest bardziej zwarty materiał i na pewno bardziej zaskakujący i zróżnicowany. Najlepsze wydawnictwo Brytyjczyków, oddający prawdziwy charakter power metalu. Znaczącą rolę odegrał nowy wokalista, który spisał się na wydawnictwie wybornie.

2. Wardrum - Desolation (25.04.2012)
 Intrygujące partie gitarowe, atrakcyjne solówki, przebojowość, która upiększa album. W przeciwieństwie do poprzedniego albumu nie ma nudy, nie ma grania na siłę i wszystko brzmi bardzo energicznie. Oby więcej takich płyt w tym roku.

3. Crystal Viper - Crimen Excepta (27.04.2012)
Wystarczyło, że nieco odświeżyć formułę, nieco uporządkować styl, pójść w stronę mocniejszego grania, wcisnąć troszkę patentów thrash metalowych i już muzyka polskiego zespołu heavy metalowego nabrała rumieńców. Bardzo udany album, które daję nadzieję, że zespół może się jeszcze rozwinąć w przyszłości .

sobota, 30 czerwca 2012

TRIAL - The primordial temple ( 2012)


Heavy Metal każdy grać może, jeden lepiej jeden gorzej, ale taka już dzisiaj to wygląda, wystarcza dobre studio, średnie pojęcie o graniu i już można coś zmącić, nie liczą się umiejętności jak kiedyś, a tylko to jak potrafisz skleić to wszystko. Ostatnio natknąłem się na szwedzki zespół o nazwie TRIAL. Szwedzką kapelę można zaliczyć do grona kapel typu PORTRAIT, czyli nowej fali heavy metalu nawiązującej do heavy metalu z lat 80. jednak poziom nie ten, wykonanie, aranżacje o kilka klas też niższe. Tych kapel grających pod lata 80 się ostatnio na tworzyło sporo i sporo z nich trzyma wysoki poziom, tak więc poprzeczka jest wysoko ustanowiono i debiutancki album TRIAL „ The Primordial Temple” nie przebija jej i nie sięga do grona tych wydawnictw które zaliczam do wybornych. Tutaj nie chodzi już nawet o wtórność, ale o to co prezentuje zespół w kompozycjach, o ich wykonanie, aranżacje, o to w jaki sposób przemycają stare, ograne patenty, motywy, to w jakiej formie jest opakowany ten sam produkt, no i muszę przyznać nie powalają umiejętności muzyków ani ich pomysłowość na kompozycje.

Melodie są i to nie podlega dyskusji, już w otwierającym „Flaming Fate” je słyszymy i właściwie każda kompozycja je posiada, ale jakość ich, pomysłowość, autentyczność, czy też świeżość. Nie ma zaskoczenia, a umiejętności muzyków też co najwyżej przeciętne. Duet gitarzystów Ellstrom/ Johnsson którzy grają monotonnie, bez jakiegoś przekonania, bez zrywu i to wszystko jest przeciętne jak dla mnie. Partie gitarowe nie różnią się zbytnio od siebie, brakuje w tym wszystkim energii, pomysłu na ciekawe wykonanie. Już przy „Witches” zaczyna się odczuwać pewne zmęczenie materiału i zdezorganizowanie. Przez cały album przynudza nie tylko sfera gitarowa czy rytmiczna, ale również popisy wokalisty L. Johanssona, który nie ma ani charyzmy, ani ognia, śpiewa monotonnie co tylko pogłębia bezradność zespołu i ich przeciętny poziom grania, który od początku do końca jest jednostajny i bez większego zaangażowania. Jednym z takich ciekawszych momentów na płycie jest rytmiczny „The Primordial Temple” który nawiązuje pod względem sekcji rytmicznej i melodyjności do twórczości IRON MAIDEN. Ciekawą linię melodyjną i dobrze rozegrane solówki w podobnej konwencji ma „ Progenies of the Avenger” i bez wątpienia te dwa utwory dowodzą, że dynamiki jest jakby najlepszym sposobem na stworzenie coś ciekawego, wszelkie inne formy kończą się klęską. Niczego sobie jest też melodyjny i energiczny 'The Sorceress' Command' który również zbudowany jest na chwytliwym motywie wzorowanym na IRON MAIDEN, z tym że poziom muzyki nie ten i bardziej to można zakwalifikować do rzemiosła, który jest dobrze zagrana i to wszystko. Apogeum nudy sięga w kolosie „Phosphoros” który trwa 13 minut, co jak na ten zespół i jego styl jest lekką przesadą. I można było spokojnie to streścić do 4 minut. Sporo motywów, melodii, z których nic nie wynika. Idealny przykład, jak zespół słabo sobie radzi z pomysłem na utwory i jak przeciętne aranżacje

Bardzo łatwo przychodzą na myśl wady związku z albumem TRIAL. Niezbyt dobra produkcja, przeciętne umiejętności muzyków, które nie zapewniają odpowiedniego poziomu muzyki. Kompozycje są nudne, przewidywalne imało atrakcyjne dla ucha. Jest granie na jedno kopyto i bez większego zaangażowania. Nie wróżę temu zespołowi wielkiej kariery i być może tak jak szybko się pojawili, tak szybko znikną?

Ocena : 2.5/10

METALHEAD - Metalhead (2012)



 To, że KING DIAMOND oraz MERCYFUL FATE odegrały istotną rolę dla metalu nikt nie podważy i wciąż gdzieś rodzą się kapele, które nie kryją się z inspiracjami tymi zespołami. Jednak liczba takowych zespołów nie będzie równa z tymi naśladującymi IRON MAIDEN, czy też JUDAS PRIEST. Niemiecki zespół heavy metalowy o nazwie METALHEAD w tym roku wypuścił swój debiutancki album o tytule „Metalhead”. Niemieckie zespoły są dla mnie zawsze fenomenem, bo za każdym razem kipią energią, zawsze dostarczają solidny materiał, z dużą łatwością potrafią tworzyć kawałki, które zapadają w pamięci. Myślę, że to wydawnictwo bez większych problemów w pisuje się w ten opis, z tym że nie mamy tutaj do czynienia z niemieckim topornym metalem. Dużym atutem tej kapeli jest bez wątpienia, że grają pod MERCYFUL FATE co bez wątpienia już przyciągnie nie małe grono fanów, bo mało komu udaje się sztuka grania pod ten zespół, dlatego że MERCYFUL FATE był znany z charakterystycznego klimatu i wokalu. Znaleźć drugiego Kinga jest naprawdę ciężko, ale powiem wam że Stefan Sadzio ma to coś co sam KING DIAMOND, a mianowicie niezwykłą charyzmę, umiejętność śpiewania w podobnym stylu przy wykorzystaniu falsetów, a do tego bez problemu jest wykorzystywany mroczny klimat i niezwykła technika. Stefan Sadzio brzmi niemal identycznie, a to nie lada sztuka dorównać Kingowi. Tylko w przypadku Stefana to niższe rejestry brzmią jakby ciekawej, nieco ostrzej. Niemiecką machinę METALHEAD napędza nie tylko sam wokal, ale również ułożona i przemyślana warstwa gitarowa tworzona przez duet Draude/Mielicki gdzie jest surowość, drapieżność, urozmaicenie, bawienie się melodia i jest dostarczenie słuchaczowi prawdziwego kopa, budując jednocześnie nieco taką mroczną otoczkę. Aspekt techniczny debiutanckiego albumu, umiejętności muzyków, cała ta produkcja to co potrafią muzycy już tworzy dobry grunt pod znakomity album. Jednak to jest dopiero połowa sukcesu.

Drugą stroną medalu jest sama zawartość albumu i to jest najważniejsza rzecz jeśli chodzi o ten album, to właśnie sam materiał jest tutaj najsilniejszą bronią zespołu. Tutaj zespół się wyraża w 100 % grając pod MERCYFUL FATE, jednocześnie stawiając na własny materiał, własne pomysły i wizję grania. Nie ma to jak zacząć od rozpędzonego, mrocznego „Bringer Of Evil” który utrzymany jest w konwencji speed metalowej. Tutaj wyraźnie można usłyszeć, jakie to nieprzeciętne umiejętności mają muzycy, zwłaszcza wokalista Stefan. Sam utwór imponuje dynamiką, energią i niezwykłą pomysłowością. Brzmi to jak album z lat 80 a nie z roku 2012. W podobnej formule jest utrzymany „Ministress Of Storm” i znów wyraźne inspirację wokalem Kinga i mrocznym, agresywnym graniem spod znaku MERCYFUL FATE. W tym utworze dzieje się już znacznie więcej, przede wszystkim jest urozmaicenie w środkowej części, jest zwolnienie i spora dawka intrygujących, melodyjnych solówek, które dają niezłego kopa. METALHEAD nie trzyma się kurczowo jednej konwencji o nie. Bez problemu potrafią zagrać nieco w bardziej stonowanym stylu, gdzie jest wolniejsze tempo, gdzie jest bardziej rozbudowana formuła, gdzie jest większe zróżnicowanie i „Surrender To The Dark” to znakomitego przykład tego co opisałem. Skoro już mowa o kolosach to nie można tutaj pominąć mrocznego „Lonesome Warrior” który ma i motywy rockowe, jak i balladowe, a metal tutaj jest gdzieś na dalszym planie Jednak utwór jest ciekawie przemyślany, gdzie w momencie gdzie myśli się o końcu wkracza szybsze tempo i dynamit. Mocny punkt albumu. Atutem albumu jest to że jednak dominują krótkie i zwarte kompozycje, które stawiają na melodyjność i dynamikę. Pod względem zadziorności i rytmiczności imponuje bez wątpienia „Hunter”, melodyjność i unikatowe partie gitarowe to atut dynamicznego „Witch Hunt” . Metal pełną gębą słychać w ostrym „Chains Of steel” z kolei dynamit w „Awekening Thunder” momentami nasuwa formułę speed/power metalową, zaś te zwolnienia i mrok które tu występują to wypisz wymaluj twórczość Kinga Diamonda.

Jeden z ciekawszych debiutów w roku 2012. „Metalhead” to wydawnictwo zakorzenione w latach 80, nawiązując do brzmienia, do klimatu, wzorując się bez większego wstydu do kapel Kinga Diamonda, oddając z niezwykłym skutkiem charakter tworzonej przez niego muzyki. To nie tylko podobny wokal do kinga, mroczny klimat, ostre partie gitarowe, to precyzja wykonania, niezwykła pomysłowość co do kompozycji, to pomysł na granie i niezwykła energia i satysfakcja z grania heavy metalu, to wszystko słychać. Polecam każdemu fanowi heavy metalu.

Ocena : 9.5/10

czwartek, 28 czerwca 2012

HERMAN FRANK - Right In The Guts (2012)


Są gitarzyści jak choćby Herman Frank, którego właściwie nie trzeba nikomu przedstawiać. Bogata lista zespołów w których występował, a najbardziej jednak znany jest z legendy niemieckiego heavy metalu, czyli ACCEPT. Gitarzysta mający swój styl, oddający charakter niemieckiego heavy metalu, gdzie jest coś z toporności, surowości, dzikości czy też ostrego wydźwięku. Jego styl jest taki dość rozpoznawalny. Charyzma w połączeniu z dynamiką i niezwykła techniką sprawia że Herman Frank to jeden z najlepszych gitarzystów w świecie metalowym. W 2009 roku Herman Frank wydał debiutancki album sygnowany swoim imieniem i nazwiskiem czyli HERMAN FRANK. „Loyal To None” to bardzo udany album, ale jak dla mnie zbyt toporny, zbyt mało przystępny dla słuchaczy i po jakimś czasie stał się nieco taki na jedno kopyto. Rok 2010 i wielki powrót z ACCEPT w postaci genialnego „Blood Of The Nations” oraz tegoroczny „Stalingrad”, który również zawierał to co najlepsze w heavy metalu z niemieckim charakterem i to napawało optymizmem i dawał nadzieję na mocne heavy metalowe uderzenie na drugim albumie sygnowanym marką HERMAN FRANK. Innym takim znakiem dający powody do radości to zmiana na stanowisku wokalisty. Po tym jak zespół się rozstał z Jiotisem Parachidisem, zatrudniono frontmana AT VANCE, a mianowicie Ricka Altziego, który moim skromnym zdaniem jest bardziej wszechstronnym śpiewakiem z odpowiednim zadziorem i lekką chrypą, co daje takiego niezwykłego momentami rockowego wymiaru. To przedkłada się na łatwiejszy odbiór drugiego albumu o tytule „Right In The Guts”. Album z jednej strony kontynuuje to co było na poprzednim albumie, a więc heavy metal pełną parą z dużą dawką energii, wyśmienitą grą Hermana, gdzie jest i szybkość, jest i technika, jest duża subtelność, wyczucie, rytmika, zróżnicowanie i finezyjność, pod tym względem jest to jeden z najbardziej gitarowych albumów heavy metalowych roku 2012. W dalszym ciągu jest rozpędzona, mocna, dynamiczna sekcja rytmiczna, do tego niezwykle zapadające w pamięci linie wokalne no i ta solidna niemiecka produkcja. Jakie zmiany względem debiutu? Jest przede wszystkim o wiele lepszy materiał. Jest masa przebojów, zapadających motywów, jest zróżnicowaniem i materiał jest idealny.

Otwarcie w postaci „Roaring Thunder” godne mistrzów, dynamiczne, bardzo heavy metalowe, oparte o znakomite solówki, motyw gitarowy wyciskający to co w najlepsze niemieckim metalu i tu słychać coś z STEELER, ACCEPT, nawet wczesny AXEL RUDI PELL. Tak przebojowo, tak melodyjnie nie było na debiucie. Nieco topornego, takiego zakorzenionego w tradycji niemieckiej usłyszymy w bardziej stonowanym „Right in The Guts” gdzie pojawia się nawet hard rockowy feeling, który tylko nadaję odpowiedniego smaczku, zróżnicowania. Jednak tutaj jest eksponowane to co jest atutem tego albumu, a mianowicie przebojowy charakter i to słychać w każdym utworze. Tutaj to wybrzmiewa w prostym motywie i chwytliwym refrenie. Album nie jest tak jak poprzedni grany na jedno kopyto i tutaj wręcz na przekór cały czas się coś dzieje, jest urozmaicenie albumu. Było wolniej, to trzeba podgrzać temperaturę za sprawą prawdziwej petardy z dynamiczną sekcją rytmiczną, ostrym riffem i elektryzującymi solówkami i taki właśnie jest „Ivory Gate”. Z kolei „Venageance” to kolejny rytmiczny kawałek wzorowany na twórczości ACCEPT i niemieckim heavy metalu. Rick tutaj eksponuje swoje umiejętności i trzeba przyznać, że na tym albumie wypada znakomicie i czy tylko mi na myśl przychodzi boski Apollo z FIREWIND? Klimat i przebojowość na miarę albumu „Restless and WildACCEPT słychać w dynamicznym „Starlight”. Wolne tempo, hymnowy wydźwięk, no i rockowe zacięcie spod znaku WHITESNAKE to coś co nie pozwala pominąć w chwaleniu nieco inny „Falling To Pieces” który odstaje od niemieckiego topornego heavy metalu. „Raise Your Hand” też jest miksem heavy metalu z hard rockiem i taka mieszanka zespołowi wychodzi dobrze, aczkolwiek tutaj nieco zabrakło lepszego pomysłu, gdyż poziomem nieco odstaje. „Waiting” to kolejny przykład, że można grać szybko, ale z dużym oddaniem i starannością, gdzie stawia się duży nacisk na melodie, przebojowość. Zespół brzmi bardzo elastycznie i w każdej formule dobrze się czuje, zarówno w wolniejszych klimatach jak i tych szybszych. Bez wątpienia kolejny killer, które jak dla mnie przyćmiewa to co znalazło się na nowym albumie ACCEPT. Może i „Hell isn't Far” brzmi jakoś znajomo, może bardzo wtórnie, ale pomysłowość i wykonanie rzucają na kolana i aż się prosi o więcej takiego rytmicznego, przebojowego heavy metalu. Takich przebojów i w takiej ilości nie było ani na debiucie ani na nowym albumie ACCEPT. Finezja, precyzja wykonania czy też lekkość godna rockowego zespołu daje o sobie znać także w „Kings call”. Wczesny ACCEPT, może coś w konwencji speed metalowej? Coś w szybszym tempie? Nie ma sprawy, proszę delektować się kolejną petardą, a mianowicie „Lights Are Out” i to się nazywa heavy metal najwyższych lotów. Przejawy toporności pojawiają się w nieco mniej interesującym „Black Star” który nie do końca mnie satysfakcjonuje. Całość zamyka równie świetnie wyważony i przebojowy „So They Run”.

Totalne zaskoczenie, totalnie zniszczenie i nawet lekkie osłabienie w „Black star” nie psują końcowego efektu, nie zrażają i nie daje powodów żeby odjąć jakieś punkty. To w jakim stanie mnie zostawił ten album sprawia że to tylko o świadczy o poziomie tego wydawnictwa. Perfekcja i dbałość o technikę w każdym calu. „Right In The Guts” to nie tylko masa smaczków technicznych, ale też niezwykła przebojowość, dużo gitarowego grania, dużo ciekawych melodii, zapadających solówek, to popis umiejętności nie tylko Hermana Franka, który jest jednym z najbardziej uzdolnionych gitarzystów nie tylko w kręgach niemieckiego heavy metalu, to także popis wokalny Ricka, która idealnie się spisał na tym albumie i po raz kolejny dowodzi że jest znakomitym wokalistą. Cała ta niemiecka machina zadziała prawidłowo i na pewno lepiej niż taki ACCEPT. Album jest równy, jeszcze bardziej melodyjny, wyrównany i nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Obok takie 3 INCHES OF BLOOD jak dla mnie najbardziej metalowy album roku 2012.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 24 czerwca 2012

ANIMETAL USA - Animetal Usa W (2012)

Bajki anime, Japonia i heavy metal brzmi co najmniej śmiesznie i nieco komicznie. Co nie których może przerodzić lukier, może przerazić w tym zestawienie mało sprzeczność, że tematyką heavy metalu który słynie z tekstów o szatanie, śmierci, smokach porusza tematykę bardziej dziecięcą. Jednak z tego zasłynął Japoński zespół ANIMETAL jednak dzisiaj nie istnieje, a spuściznę po tym zespole przejął powstały w 2011 roku ANIMETAL USA skupiający w swoim kręgu naprawdę prawdziwą śmietankę heavy metalu. Debiut wzbudził spore zainteresowanie, ale nic dziwnego bo materiał był kwintesencją heavy metalu i tego co poszczególni muzycy robią w swoich macierzystych zespołach i to z czego słyną. Sam materiał fakt może i miał nieco słodkości, ale był starannie wykonany, przemyślany, atrakcyjny dla słuchacza, stawiając na przebojowość. Co zmieniło się na drugim albumie czyli „Animetal Usa W”? Właściwie zmian większych ciężko się doszukać. Styl i konwencja grania dalej taka sama. Jest nacisk na zwarte, dynamiczne granie, jest nacisk na melodie i przebojowość, choć pomysły jakby o klasę niższe, jednak co w dalszym ciągu imponuje to popisy umiejętności muzyków. Wokalista Mike Vescera w znakomitej formie i brzmi tak samo fenomenalnie jak na poprzednim albumie i tylko pozazdrościć umiejętności i formy. Jest zadzior, wyciąganie wysokich rejestrów bez większych problemów. Chris Impellitteri to prawdziwy mistrz jeśli chodzi o instrument muzyczny który się zwie gitara elektryczna. Wyczynia cuda, niczym czarodziej przenosi do krainy pięknych melodii, starannie dobranych riffów, solówek, oj dawno nie był on tak w znakomitej formie, co dowodzi jak dużo zależy w tym zespole od tych dwóch muzyków. Od tego w jakiej formie są. Pod względem technicznym, a więc brzmienie czy też pod względem umiejętności i pracy muzyków to jest to kolejne staranie przygotowane dzieło. Znaczącą zmianą w ANIMETAL USA jest zmiana perkusisty, gdzie teraz mamy nie Scotta Travisa a Jon Dette.

Warto też wspomnieć w kilku słowach o tym co znajdziemy na albumie. Materiał jest zwarty, dynamiczny i bardzo melodyjny. Są utwory jak „Cats Eye” z zadziornym motywem gitarowym, z zróżnicowanymi motywami, który utwierdza w przekonaniu że mamy kontynuację stylu z poprzedniego albumu, co jest dobrym znakiem. Oprócz zadziornych kompozycji zespół na tym albumie może się pochwalić dynamicznymi, szybkimi utworami z lekkim power metalowym zacięciem tak jak to jest w melodyjnym "Hero Medley" , czy też rozpędzonym „Galaxy Express 999” albo w elektryzującym "Joshi Animedley", które stanowią trzon tego albumu i napędzają całą tą heavy metalową machinę. Melodie, które są przede wszystkim proste w swojej konstrukcji i bardzo chwytliwe to atut tej kapeli jak i tego wydawnictwa co słychać wyraźnie w "Dragon Ball Medley" czy też przesiąknięty wirtuozerskim graniem Chrisa w "We Are!" . Wszystko sprawdza się dobrze, nawet spokojniejsze, wręcz balladowe utwory czyli "Yuzurenai Negai" i "Ai Oboete Imasu ka",jednak mimo wszystko można odczuć, że są to kompozycje o klasę niższe od tych z poprzedniego albumu. Może ta formuła jest dobra tylko na jeden czy też dwa albumy? Może zabrakło ciekawszych pomysłów? Nawet przy melodyjnym i starannie wykonanym "JAM Project Medley" czuję nie dosyt i lekkie zmęczenie materiału i rutynę.

Drugie wydawnictwo ANIMETAL USA byłoby lepsze gdyby były tutaj tak samo świetne pomysły jak na poprzednim albumie, jak by było tyle ciekawych zapadających melodii. Niby styl zachowany, ale czuje się nie dosyt i nie poprawia humoru wysoka forma muzyków, przebojowy charakter i staranne wykonanie. Jednak mimo swoich minusów i mniejszej siły rażenia w porównaniu do debiutu jest to udany album.

Ocena: 7/10

LUCA TURILLI'S RHAPSODY - Ascending To Infinity (2012)


Czasami jest ciężko zrozumieć tok myślenia niektórych muzyków i sporo zamieszania wśród słuchaczy i fanów wywołał podział muzyków RHAPSODY OF FIRE. Rozłam był pewnym szokiem, bo zespół funkcjonował dość sprawnie, wydawał albumy, jednak przyszedł czas na rozłam, który doprowadził do funkcjonowania dwóch zespołów. Z jednej strony mamy RHAPSODY OF FIRE w którym pozostali klawiszowiec Alex Stratopoli a także wokalista Fabio Lione, gitarzysta Tom Hess i perkusista Alex Holzwarth. Natomiast z drugiej strony zespół Luca Turilliego o nazwie RHAPSODY i w skład tego zespołu weszli również Dominique Leurquin, Patrice Guers i ... Alex Holzwarth i tak o to ta formacja rozpoczęła poszukiwania wokalisty do swojego zespołu. Wybór padł w końcu na wokalistę znanego z śpiewania pod Kiske w TRICK OR TREAT czyli Alesandro Conti. W takim składzie rozpoczęto pracę nad pierwszym albumem po rozłamie i „Ascending To Infinity” to bardzo pozytywne zaskoczenie jak dla mnie. Ostatnie albumy raczej nie wzbudzały we mnie większego podniecenia. Wszystko było okej, albo tylko przeciętnie, więc taki rozłam dawał poczucie że z jednym z wcieleń coś dobrego dostanę. Stylistycznie Luca nic nie zmienił, ale jest to dzieło o wiele ciekawsze aniżeli poprzednie dzieła RHAPSODY OF FIRE. Jest to symfoniczny power metal, jednak pomysły są bardzo ciekawe, zapadające w pamięci, wykonanie precyzyjne, do tego piękne, soczyste brzmienie, masa intrygujących partii muzyków, gdzie starają się wycisnąć emocje, epickość, klimat, melodyjność, tak więc jest i bogactwo w aranżacjach, ale są też melodie. Ano właśnie przebojowy charakter albumu to jego mocny atut. Również Luca wygrywa znacznie interesujące partie, bardziej przemyślane, jest zastrzyk emocji, jest niezwykła technika i dzieje się sporo. Postawienie na zróżnicowanie i emocje sprawiło że płyta jest dynamiczna i melodyjna.

Nie spodziewałem się, że da się znaleźć kogoś godnego na miejsce Fabio w roli śpiewania, a jednak Alesandro Conti jest tutaj prawdziwym mistrzem i w tak wyśmienitej formie jeszcze nie był, tak wybornie, zróżnicowanie nie śpiewał nawet w TRICK OR TREAT. Jest śpiewanie różnymi barwami, jest śpiewanie operowe i ostre gdy trzeba, jak dla mnie bohater tego albumu. Drugim bohaterem jest Luca, który pokazał że mimo że jest to któryś z rzędu podobny album, z podobnym stylem i konwencją to że wciąż ma dobre pomysły, które pokazują co to jest symphonic power metal. Jest bogactwo, jest wręcz filmowo, „Quantum X” to znakomity przykład owej filmowości na płycie. Tak Luca w formie i słychać poziom starego RHAPSODY i o tym już świadczy dynamiczny, przebojowy i szybko zapadający w pamięci „Ascending To Infinity” który zbudowany jest imponującym klimacie, pięknym, nieco operowym śpiewaniu Alesandro a także wybornej grzej Luce. Zróżnicowanie no i to budowanie napięcia, bawienie się motywami po prostu mi na tym albumie zaimponowało. Idealnie to odzwierciedla nieco mroczniejszy „Dantes Inforno” który ma nieco bardziej stonowane tempo i ciekawe linię melodyjną wykreowaną przez klawisze i wokal Alesandro. To czego brakowało mi na poprzednich albumach RHAPSODY OF FIRE to przede wszystkim ciekawych melodii , pomysłów tutaj Luca nie popełnił tego błędu i dowodem tego jest rozbudowany i epicki „Excalibur”. Nawet zwolnienie, wstawienie balladowych patentów w spokojnym, romantycznym „Tormento E Passione” są trafione i dobrze wyważone. Szybki power metal oparty na chwytliwej melodii i wirtuozerskiej pracy Lucii ? A proszę i odpalamy „Dark Fate Of Atlantis”, który zadowoli każdego wymagającego słuchacza. „Luna” czyli cover ALESANDRO SAFINA jakoś słabiej wypada i więcej tutaj muzyki poważnej aniżeli metalu. Takich przebojów jak „Clash Of Titans” Luca nie stworzył już od dawna, najwyższy czas pokazać światu że jest w formie i że wie jak tworzyć killery na miarę starych dokonań. Tradycyjnie musiał pojawić się długi kolos, klimatyczny, pełen epickości i różnych nastrojowych motywów i taki jest bez wątpienia 16 minutowy „Of Michael The Archangel And Lucifer's Fall” który również w swojej konwencji zaskakuje i dowodzi że długie utwory nie muszą być nudne i męczące. I takim miły smaczkiem jest cover HELLOWEEN czyli „March Of Time” i po raz drugi Luca Turilli nagrywa utwór HELLOWEEN w dodatku z wokalistą zespołu TRICK OR TREAT który przecież znany jest z grania coverów HELLOWEEEN.

No kto by pomyślał, że taki album nagra Luca z nieco odmienionym składzie. Album nawiązuje do najlepszych dzieł Luci i RHAPSODY. Symphonic power metal najwyższej próby. Poziom polskiego PATHFINDER został osiągnięty. Ciekawe czy RHAPSODY OF FIRE nagrają coś na podobnym poziomie? Czas pokażę.

Ocena: 9.5/10

sobota, 23 czerwca 2012

DREAM WEAVER - Mythreal (2012)


Mroczny power metal z wpływami JAG PANZER, QUEENSRYCHE , a także skandynawskiego metalu zabrzmiało zachęcająco kiedy natrafiłem na grecki DREAM WEAVER. I tak zaczęło się zapoznawanie z historią zespołu, która jest obszerna. Najważniejsze informacje postaram się przytoczyć, a po więcej informacji zapraszam do ich oficjalnych stron. Zespół został założony w 1990 roku z inicjatywy gitarzysty George Zacharoglou i wokalisty Dimitri Marcou, w 1992 roku nagrali dwa utwory w ramach dema, w 1995 wydali pierwsze już oficjalne demo, przez kolejne lata zespół koncertował, wydawał dema, zmieniał się skład zespołu zachowując trzon w postaci tych dwóch muzyków, aż w końcu przyszedł czas na debiutancki album w postaci „Words Carved Within” w 2003 roku. Materiał na następny album był gotowy w 2008 roku, jednak prace się przedłuży znacznie dłużej, bo w momencie skończenie prac, pojawił się pomysł zatrudnienia drugiego gitarzysty, a mianowicie Kostasa Fitosa. Kolejna zmiana personalna miała miejsce w 2011 roku kiedy pojawił się nowy basista, a mianowicie Jim Fytopoulos i po tylu latach w końcu zespół wydał swój drugi album czyli „Mythreal”. Jeśli kocha się mroczną atmosferę, nieco dziwne melodie, progresywne zacięcie to może ktoś łaskawszym okiem spojrzy na ten materiał. Ja niestety dostrzegłem więcej wad niż zalet.

Poza dobrą produkcją, ciekawym wokalem to nie potrafię przytoczyć więcej plusów. Może jeszcze dorzucę tutaj otwierający „Elemental Kingdom” który ma dość ciekawą melodię, jest utrzymany w dość dynamicznej konwencji i przede wszystkich jest słyszalny ten power metal. Materiał jest jednostajny, bez pomysłu, brakuje czegoś co przykuje uwagę. Jest mroczny klimat, progresywne zacięcie, ale to trochę za mało, żeby mnie przekonać. Za mało się dzieje w utworach, tak jak np. w „Atlantis” jest ciekawa melodia, ale wszystko jest źle rozwiązane, brakuje dynamiki i ognia. Podobnym syndromem cechuje się również „End Of Time”. Dobrze wykonany jest bez wątpienia oprócz otwieracza taki „Evil Saints” który pokazuje że można grać nieco lepiej, choć tutaj brakuje przebojowego charakteru. Reszta nie zasługuje na jakiekolwiek wspomnienie w niniejszej recenzji.

Niby pomysł na granie jest, niby ma być miks heavy/power i progresywnego grania, niby są muzycy co grać potrafią, niby wszystko jest potrzebne aby nagrać dobry album a mimo to nie idzie osiągnąć tego celu. Chybione pomysły, brak weny, brak ciekawych aranżacji i wszystko jest strasznie nudne i ciężko strawne. Jeden z tych albumów, które należy omijać szerokim łukiem.

Ocena: 2.5/10

I AM I - Event Horizon (2012)


Kiedy w 2010 roku świat obeszła wiadomość o tym, że wokalista power metalowego DRAGONFORCE Zp Heart to wszyscy obawiali się dalszej kariery DRGONFORCE, jak odbije się to rozstanie na muzyce power metalowej kapeli, która wyrobiła sobie już markę na rynku muzycznym, a także jak potoczy się dalsza kariera Zp Heart. DRAGONFORCE nie ucierpiał na stracie tak znakomitego wokalisty jakim jest bez wątpienia Zp Heart, co więcej wielu w tym i ja doszedłem do wniosku, że ta zmiana sprawiła że DRAGONFORCE nagrał swój najlepszy album. Natomiast Zp Heart nie złożył broni i dalej pozostaje w interesie muzycznym i po odejściu z DRAGONFORCE założył zespół I AM I, w skład którego wchodzą: Jacob Ziemba na gitarze, Neil Salmon w roli basisty i perkusista Paul Clark Jr . W takim składzie rozpoczęły pracę nad debiutanckim albumem „Event Horizon” którego już można słuchać i już można ocenić efekt pracy Zp Heart i pomysłu na granie metalu wg wizji byłego wokalisty DRAGONFORCE. Każdy zapewne się zastanawiaj w jaki kierunku pójdzie Zp heart, to on w końcu chciał odejścia od typowego grania DRAGONFORCE, tak więc podobnego grania nie należało się spodziewać. Co więc mamy? Jest power metal, jest i heavy metal, a także pewne elementy progresywnego grania, a więc można rzec, że mieszanka dość ciekawa. Ale pomysł to jedna a wykonanie to całkiem inna rzecz. Tak pod względem technicznym album dobrze się prezentuje, jest solidne, soczyste brzmienie, jest też solidna praca muzyków i każdy z nich potrafi grac, ma pewne umiejętności, jednakże nie do końca mnie przekonuję forma w jakie zespół podaję ten miks heavy/power i progresywnego metalu, nie podoba mi się konstrukcja kompozycji, nie do końca mnie przekonuje to co muzycy prezentują w kompozycjach.

Na pewno dobrze prezentują się utwory, które posłużyły do promowania albumu, czyli otwierający „This Is my Life” gdzie jest i power metal, są klawisze, jest progresywne zacięcie i coś z MASTERPLAN się pojawia, jednak takiego grania na rynku jest pełno i to prezentowane przez zespół Zp Heart niczym specjalnym się nie wyróżnia. Ten utwór jest solidny, ale żebyś za coś pochwalić, żeby wyróżnić, to ciężko już, bo wszystko jest tylko dobre. Również promujący „Silent Genocide” to dobry utwór, jeden z najciekawszych na płycie, z ciekawą melodią, z przebojowym charakterem i zapadającym refrenem, jednak nie takie utwory się już słyszało w tym roku. Na pewno nie można narzekać na zróżnicowanie na albumie. „Stay A While” to spokojna kompozycja o rockowym zacięciu, który w większym ukazuje punkty słabe zespołu. Przede wszystkich chybione pomysły, brak energii, elementu zaskoczenia. „Cross The Line” ma ciekawą partię gitarową, ciekawą rytmikę, ale brakuje tutaj z kolei szybkości, dynamiki, brakuje ognia. Do dobrych kompozycji na pewno zaliczę melodyjny i zwarty „In The Air Tonight” , przebojowy „Dust 2 Dust” i to było na tyle, reszta niestety średnia na jeża i ciężko więcej wycisnąć z tych kompozycji, gdzie jest klepane w kółko tak samo i w takiej samej formie, z topornym, progresywnym zacięciem, z stonowanym tempem, z chybionymi pomysłami i mało interesujące partie muzyków.

Niczego specjalnego się nie spodziewałem po nowym zespole Zp Heart, ale liczyłem że poziomem będzie dorównywał DRAGONFORCE, niestety to już inna liga grania. Może jest nieco bardziej urozmaicona, jest progresywne zacięcie, ale pomysły jak i forma podania tego pozostawia wiele do życzenia i czas pokarze czy ten zespół utrzyma się na powierzchni. Póki co jedno wielkie rozczarowanie. Dobrze, że DRAGONFORCE nie pozwolił Zp heart na takie zmiany w ramach tego zespołu, bo dopiero by to zaszkodziło temu zespołowi.

Ocena: 4/10