środa, 17 grudnia 2014

WIND ROSE - Wardens of The West Wind (2015)

Włoski Wind Rose ma za sobą całkiem udany debiut, ma już na koncie koncerty u boku wielkich kapel, a 10 lat doświadczenia potrafią wykorzystać na swoją korzyść. Jest to jedna z tych młodych grup, która specjalizuje się w symfonicznym power metalu z elementami progresywnymi czy też nawet folkowymi. Wind Rose nie kryje swoich inspiracji Rhapsody, Masterplan czy Orden Ogan, ale nie zamierzają żyć w cieniu tych kapel i próbują tworzyć własny styl. Najnowsze dzieło kapeli tj „Wardens of The West Wind” tylko to potwierdza, że zespół jest teraz jeszcze bardziej dojrzały i bardziej zmobilizowany do podboju rynku muzycznego. Jak to bywa w muzyce, drugi album nie powiela błędów poprzedniego wydawnictwa i wykazuje bardziej ciekawszy materiał. Tak też jest w przypadku Wind Rose. Na nowym krążku znajdziemy przede wszystkim sporą dawkę chwytliwych melodii, czy popisów gitarowych w wykonaniu Claudio. Jest pazur, klimat, jest energia i słucha się tego z zapałem. Siła tego albumu tkwi w tym, że riffy są przyozdobione klimatycznymi klawiszami, epickimi chórkami. Nie uświadczymy stagnacji i zapętlenie jednego motywu w kółko, tutaj zespół stara się by było zaskoczenie i żeby było słychać to bogate wykonanie. Okładka w pełni oddaje klimat całej płyty. Na płycie znajdziemy bojowy, rycerski power metal i mam tutaj na myśli epicki „Age of Conquest”. Często zespół przesadza z progresywnością, z mieszaniem tych różnych patentów, przez co później wychodzą takie kawałki jak „Heavenly Minds”, który jest nieco przekombinowany. Solidny poziom mimo tego wciąż zostaje utrzymany. Kto lubi szybkie granie, folkowy klimat i styl podobny do Orden Ogan ten z pewnością pokocha „The Breed of Durin”. Najciekawszym momentem na płycie jest marszowy „Skull and Crossbones” czy przebojowy „Rebel and Free”, w którym można doszukać się wpływów Blind Guardian czy Alestorm. Jasne, że są słabsze momenty jak choćby „Spartacus”, ale mimo tego album jest solidny. Najsłabszym ogniwem jest materiał, który ma kilka niedopracowanych kompozycji, również zbyt liczne eksperymentowanie nie działa na korzyść całej płyty. Fani jednak symfonicznego power metalu powinni tego posłuchać. Na pewno nie będzie to strata czasu.

Ocena: 7/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

ALLEN- LANDE - The Great Divide (2014)

Kiedy świat obeszła informacja, że projekt Allen/Lande opuścił gitarzysta Magnus Karlsson wielu fanów spisało ten projekt na straty. Magnus był kimś więcej, był jakby mózgiem całego projektu, to on zajmował się produkcją, to on pisał utwory. Udało się jednak znaleźć godne zastępstwo. Timo Tolkki podjął się wyzwania i postanowił odświeżyć nieco ten projekt. Do tej pory Allen/Lande nagrał 3 albumy i właściwie żaden nie zapadł mi jakoś w pamięci, zawsze postrzegałem wydawnictwa tego projektu jako ciekawostkę, aniżeli płytę która może coś zwojować. Timo odmienił nieco los tego projektu. Uchronił przed monotonią i rutyną. To, że jest on równie udanym muzykiem to już wiemy, w końcu najlepsze płyty Stratovatius stworzył właśnie on. Niestety miał ostatnio niezbyt udaną passę. Jego metalowa opera w postaci Avalon nie powaliła, tak więc nic dziwnego że wielu się obawiało, że i ten projekt pogrzebie. Tutaj jednak spotyka nas wielkie zaskoczenie, bo Timo Tolkki w końcu stworzył coś na miarę swojego talentu. W końcu się spiął i stworzył klimatyczny materiał, który jest zróżnicowany. Jego atutem jest przede wszystkim duża zawartość przebojowości, proste, łatwo wpadające w ucho melodie,ale to nie wszystko. Timo tym razem postanowił mniej skupić się na power metalu, a więcej poświęcić uwagi na rejony melodyjnego metalu i hard rocka. Wyszło to na korzyść nowego albumu. „The Great Divide” to jedno z najciekawszych dzieł Timo ostatniej dekady, a do tego mamy dwóch znakomitych wokalistów. Jorn Lande jest jak wino. Im starszy tym jego wokal jeszcze bardziej drapieżny i charyzmatyczny. No a Russel Allen znakomicie podkreśla progresywny aspekt tej produkcji, bo w końcu i progresywny metal jest tutaj w sporej ilości. Wybrzmiewa on przede wszystkim w tytułowym „The Great Divide”, który jest ponury, epicki i bardziej rozbudowany. W wielu utworach można doszukać się wpływów właśnie hard rocka czy Aor, a to dobitnie słychać w lekkim „The Hymn to The fallen” czy „Reaching For The Stars”. Można doszukać się wpływów Journey, Whitesnake czy Dokken, ale to są bardzo pozytywne skojarzenia. Timo zaskoczył swoimi pomysłami i nie dał nam kolejnej papki przesiąkniętej Stratovarius. Bardzo ciekawe brzmią klawisze na tym wydawnictwie. Są melancholijne, klimatyczne, nieco futurystyczne, co jeszcze bardziej podkreśla niesamowity klimat na tej płycie. Ten element świetnie współgra z tym co wygrywa Timo na gitarze. Mamy tutaj przede wszystkim proste, lekkie i rockowe riffy, które mają porwać swoją pomysłowością, formą i melodyjnością. Wszystko zagrane bez silenia się i z finezją. Ja to kupuje. Bez obaw, są i też cechy charakterystyczne dla stylu Timo Tolkkiego. Otwieracz „Come Dream With Me” to taki typowy utwór tego muzyka i mógłby spokojnie zdobić album Stratovarius czy Revolution Rennaisance. Nie zabrakło tez bardziej power metalowych kompozycji co potwierdza „Down form the Mountain”, melodyjny „The Hands of Time” czy ostrzejszy „Dream about Tommorow”. No i równie ważnym utworem na płycie, jest spokojniejszy, bardziej hard rockowy „Lady of Winter”, który pokazuje, że mamy do czynienia z bardzo udanym. Głównym bohaterem tym razem nie jest Lande, czy Allen, lecz Timo Tolkki, który w końcu nagrał album na miarę swoich umiejętności, na miarę swojego geniuszu. Polecam.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

A SOUND OF THUNDER - The Lesser Key of Solomon (2014)

Jednym z moich odkryć roku 2013 był amerykański band o nazwie A Sound of Thunder. „Time's Arrow” to był bardzo udany album, które zawierał muzykę z kręgu hard rock/heavy/power metal i dużo było w tym wpływu takich klasycznych kapel jak Dio, czy Deep Purple. Zespół pokazał klasę i drzemiący potencjał, a w pamięci na długo został głos wokalistki Niny. To dawało nadzieję, że kolejny album będzie tylko ciekawszy. Niestety „The Lesser Key of Solomon” w niczym nie przypomina poprzedniego wydawnictwa.

Gdzie należy szukać przyczyn niepowodzenia? Skład został przecież bez zmian, a wokalistka dalej śpiewa energicznie i z pazurem. Styl też nie uległ zmianie. Zespół brzmi jakby się wypalił, jakby wszystko to co najlepsze zaprezentował na „Time's Arrow”. Aranżacje tym razem są pozbawione energii, pomysłowości i wszystko zagrane jakby na jedno kopyto. Jednak nie to jest w tym wszystkim straszne. Przeraża monotonność, zabicie radości z grania, stworzenie takiej mało spójnej papki i w dodatku zespół nie podołał misji nagrania przebojowego materiału. Najlepsze wrażenie robi „Udoroth” i czuć klimat poprzedniego krążka. Można delektować się mocnym, zadziornym riffem, szybszym tempem i chwytliwym refrenem. Tak miał brzmieć cały album. Niestety szybko emocje opadają i pojawia się zmęczenie. „The Boy Who Could Fly” to pierwsza przeszkoda i ciężko strawny utwór. Ponad 9 minutowy „Elijah” miał zachwycać ponurym klimatem i rozbudowaną formą, ale nic z tego nie ma miejsca. Nuda, jeszcze raz nuda. Rockowy „Black secrets” z wpływami Deep Purple nie jest zły, ale jakoś nie pasuje do koncepcji albumu. Popowy „Empty Grave” czy zamykający album „House of Bones” to nijakie kompozycje, przez które ciężko przebrnąć.


Nie potrafię się oswoić, z tym że nowy album w niczym nie przypomina „Times Arrow”. A Sound of Thunder który mnie zaintrygował rok temu zawiódł i pokazał, że tamten album był ich najlepszym wydawnictwem i pewnie zostanie tak, że jedynym. Obym się mylił.

Ocena: 2/10

poniedziałek, 15 grudnia 2014

EXPLOSICUM - Raging Living (2014)

Nigdy nie próbowałem chińskiego thrash metalu i nadszedł czas by zajrzeć do tamtego rejonu świata. Wybór padł na Explosicum, a choćby dla tego, że w tym roku wydali swój nowy album i to po 6 letniej przerwie. „Raging Living” nie jest przeznaczony do tego by zwojować świat i namieszać na rynku thrash metalowym. Cel jest prosty - umilić czas w wolnej chwili i do tego nowe dzieło chińskiej formacji sprawdza się idealnie. Ciekawa okładka utrzymana w klimacie Eda Repki to jeden z atutów tego wydawnictwa. Znacznie gorzej prezentuje się brzmienie, które jest trochę amatorskie. Zresztą sami muzycy nie grzeszą talentem i brakuje im jeszcze trochę pod względem technicznym. Zapał jest, chęcią są i wiedza na temat thrash metalu też, szkoda tylko że nie potrafią to przedłożyć na jakość. Najbardziej irytuje wokalista Tan Chong. Śpiewa agresywnie, ale brakuje mu ogłady i zaplecza technicznego. To determinuje wydźwięk całości. Na pewno mocnym atutem tego wydawnictwa jest energia, szybkość i nawiązanie do klasycznych bandów z gatunku thrash metal. Sporo ciekawych solówek i motywów, ale to wciąż jakby za mało. Materiał jest nieco zlany i na jedno kopyto, to tez ciężko wyróżnić jakiś ciekawy moment z tej płyty. Na pewno wyróżnić należy „Born for Kill”, rozpędzony „Thrash Butcher”, który przypomina dokonania Destruction” i również „Game over” ma mocnego kopa, w sumie nic dziwnego bo to najostrzejszy kawałek z całej płyty. Cały materiał jest schematyczny, bardzo przewidywalny i poprawny. Sporo brakuje by piać z zachwytu, ale fani thrash metalu mogą spokojnie sięgnąć po to wydawnictwie. Można się odprężyć i dość miło zabić czas wolny, o ile go mamy.

Ocena: 5.5/10

sobota, 13 grudnia 2014

FORENSICK - The Prophecy (2014)

Zaczynali jak cover band Iron Maiden, Stryper i Angel Witch, teraz już mają na swoim koncie dwa albumy, z czego ostatni zatytułowany „The Prophecy” to prawdziwa uczta dla tych co żyć nie potrafią bez mieszanki heavy/power metalu. O jaki zespole mowa? Forensick, który działa od 2010 r i nie jest to kolejny niemiecki zespół, który odstrasza topornością. Tutaj mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Forensick to formacja, która gra prosty, bardzo przystępny heavy metal z domieszką power metalu, ale tez i NWOBHM. Słychać, że fascynuje ich okres lat 80, twórczość Iron Maiden, Judas Priest, Helloween i Angel Witch. Może swoim style przypominają poniekąd inne młodzieńcze zespoły, które grają w stylu lat 80 i mam tutaj na myśli choćby Enforcer czy White Wizzard. Jednak czy to jest coś złego? Z pewnością nie i właściwie Forensick trzeba docenić za naprawdę udany album zawierający właśnie taki rodzaj muzyki. Jeżeli jesteś słuchaczem, który ceni sobie mocny, zadziorny riff, ciekawe melodie i klimat lat 80, to jest to płyta dla Ciebie. Zespół oferuje niezapomniane przeżycia i kilka ciekawych utworów. Zaliczyć należy do nich z pewności otwieracz „Hero of The Day”, który zdradza że muzycy naprawdę dają sobie radę. Jest energia, jest pazur, a wokalista Tobias Hubner jest pewnym swoich umiejętności. Jest nieco specyficzny, ale odnajduje się w tym co gra zespół. Na płycie nie brakuje hard rockowych motywów, co wyraźnie podkreśla „Dark Secret”. Pierwsze płyty Iron Maiden i NWOBHM wybrzmiewa z „Time of Resistance” czy mroczniejszego „When The war Begins”. Na płycie się roi od chwytliwych melodii, ale trzeba być świadomym tego, że gitarzyści są tylko rzemieślnikami i nie wyczyniają tutaj żadnych cudów. Dobrze pokazują się w zamykającym „The Prophecy” i to jest dobre zwieńczenie płyty, szkoda że ballada w postaci „Lonesome Words” jest sztuczna i bez emocji. To wszystko sprowadza się do tego, że mamy do czynienia z solidnym wydawnictwem, ale bez większego szału. Słucha się tej płyta bardzo dobrze, ale były w tym roku ciekawsze wydawnictwa. Wszystko zależy od tego trzymamy czas na dobre płyty, czy interesują nas tylko perełki.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 11 grudnia 2014

BLIND GUARDIAN - Twilight of The Gods (2014)

Najlepsze prezent pod choinkę jaki mógł mikołaj przynieść to oczywiście nowy singiel Blind Guardian, który miał premierę 5 grudnia tego roku. „Twilight of the gods” to dobry tytuł, który przyciąga uwagę, a choćby z tego względu, że przed laty Helloween nagrał świetny kawałek o podobnym tytule. Również i klimatyczna okładka autorstwa Felipe Machado Franco sprawia, że chce się sięgnąć po najnowszy singiel Blind Guardian. Ma on na celu zwiększenia zainteresowania wokół nadchodzącego albumu tj „Beyond The Red Mirror”, który ukaże się na początku roku 2015. Czy rzeczywiście nowy singiel podgrzewa atmosferę wokół albumu?

Na płycie znajdziemy tytułowy „Twilight of The Gods” oraz dwa koncertowe kawałki w postaci „Time stands Still” i „The Bards Song's, które nagrano na koncercie Wacken w 2011 roku. Te dwa wielkie hity Blind Guardian wypadają znakomicie, ale to żadna nowość. Jedynie można przeczepić się do jakości oraz brzmienia perkusji. Mimo tych wad te dwa klasyki zachwycają. Jednak one pełnią tutaj rolę wypełniaczy, co by na płycie nie był jeden utwór i właściwie można sobie darować głębszą ich analizę. Ciekawszy kąskiem jest singiel „Twilight of The Gods”. Zespół próbował przywrócić dawne brzmienie, schować nieco perkusję, dać nieco brudu, ale wyszło to niezbyt ciekawie. Jest to brzmienie mało soczyste i właściwie przywołuje na myśl to z „A Twist in the Myth”. Tak większość fanów już przeżywa powrót Blind Guardian do czasów „Imaginations From the Other Side”. Prawda jest taka, że pseudo szybsze tempo, ostrzejszy riff to jeszcze nie gwarancja, że już jesteśmy w latach 90. Zespół próbuje nawiązać do tamtego okresu, ale średnio im to wychodzi. Praca gitar i progresywne wtrącenia zostały zaplanowane, że całościowo więcej tutaj z dwóch ostatnich albumów z naciskiem na „A Twist in The Myth” niż klasycznych albumów. Niby utwór ma wszystko to co powinien mieć, a mimo to wieje nudą. Refren obdarty z mocy i epickości, Hansi śpiewa jakby na pół gwizdka, a oszczędność tutaj na pewno nie sprzyja. Marcus i Andre też wygrywali już ciekawsze rzeczy i tutaj czuję spory niedosyt. Ciekawiej już było na nowym Sinbreed, w którym występuje Marcus i Frederik. Wieje nudą, nie tylko z tego względu że to już było wiele razy podane, ale z tego względu że brzmi to po prostu zwyczajnie i nie ma się czym zachwycać. Większe wrażenie na mnie robił „A Voices in the The dark” i to był hit na miarę „imaginations from the Other Side”. Nie skreślam Blind Guardian i na pewno dostaniemy solidny album, ale mam przeczucie że będzie to słabszy album niż „At the Edge of Time”i o bym się mylił.

To tylko singiel i nie ma sensu skreślać Blind Guardian na starcie. Wciąż jest nadzieja, że singiel jest najsłabszym kawałkiem na płycie. W głębi duszy sam w to nie wierze, ale poczekajmy na ostateczny werdykt.

Ocena: 6/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

AUDREY HORNE - Pure heavy (2014)

Audrey Horne to postać fikcyjna, która pojawiła się w Twin Peaks. Nam fanom mocniejszych dźwięków ta nazwa powinno kojarzyć się norweską kapelą hard rockową, która została założona w 2002 roku z inicjatywy muzyków grających w black metalowych kapelach. To miała być odskocznia od tego mrocznego świata i mieli na celu granie muzyki w stylu Faith No More, Alice in chains i innych młodzieżowych kapel. Na szczęście ich styl ma w sobie coś z heavy metalu takiego bardziej tradycyjnego, osadzonego w latach 80. Nie brakuje nutki Iron Maiden, Judas Priest, starego Def Leppard. Z tym ostatnim zespołem na pewno kojarzy się wokal Toschiego, który ma dość łagodny i ciepły wokal. To dzięki niemu Audrey Horne brzmi tak hard rockowo. I pomimo tytułowego albumu „Pure Heavy” to jest wciąż muzyka hard rockowa, z niewielką domieszką heavy metalu. Tak właśnie należy rozpatrywać nowy album norweskiej grupy. Okładka rodem z twórczości Krokus, czy Zz Top ma też podziałać oczywiście na naszą wyobraźnie i spełnia swoją rolę. Z płyty wybrzmiewa radość, a także luźne podejście do tematu i to właśnie słychać już na samym wstępie, gdzie płytę otwiera „Wolf in My heart”. Prosty motyw, nieco popowy klimat, trochę Ac/Dc w tym wszystkim, ale spełnia to swoją rolę. Znacznie ciekawszy wydaję się szybszy „Holy Roller”, który zabiera nas w rejony Motorhead. Więcej heavy metalu pojawia się nam w „Volcano Girl” czy „Into The Wild”, które potrafią przyprawić o szybsze bicie serca. Płyta jest pełna solidnych i czasami nawet pomysłowych motywów gitarowych, czego dowodzi taki rytmiczny „Gravity”. Nieco bluesa, nieco progresywnego rocka i wyszedł bardzo ciekawy utwór osadzony w latach 70. Najmocniejszym punktem nowego albumu jest bez wątpienia przebojowy „High and Dry”, który ukazuje to bardziej metalowe oblicze norweskiej kapeli. Na końcu mamy bardziej rozbudowany „Boy Wonder” i tutaj mamy wszystko to co najlepsze w tym zespole. Jest pomysłowy riff, zmiany temp, melodyjny charakter. Brzmi może to i znajomo, może i Audrey Horne nie wyróżnia się na tle innych kapel, ale z pewnością jest to solidna formacja, która wie jak grać hard rocka na dobrym poziomie. Nic tylko słuchać i relaksować się.

Ocena: 7/10

wtorek, 9 grudnia 2014

JAGUAR - Metal X (2014)

Witamy z powrotem brytyjski band o nazwie Jaguar, który rozpoczynał karierę w 1979 roku i wydał kilka dobrych albumów utrzymanych w NWOBHM. Potem się rozpadli i powrócili w 1998 roku. W tym okresie nagrali dwa wydawnictwa i potem znów nastały ciężkie czasy dla Jaguara. Wytrwali najwierniejsi fani zespołu i w nagrodę dostali nowy album zatytułowany „Metal X”.

Wiele osób musiało zwątpić czy Jaguar jeszcze działa, bo w końcu od 11 lat nie wydali nowego wydawnictwa. Ostatni był „Run Ragged” i to też nie było nic nadzwyczajnego. Przez te 11 lat pojawiło się kilka komplikacji i album koncertowy, ale dla fanów NWOBHM to było za mało. Przez tak długi czas można by stworzyć dzieło idealne, bez skazy, a jednak Jaguar nagrywa tylko dobry/ bardzo dobry. Pisze tylko, bo potencjał był na znacznie więcej. Przybrudzone brzmienie wyjęte z lat 80 odzwierciedla tamte czasy i w połączeniu ze specyficznym wokalem Jammiego daje to pożądany efekt. Przenosimy się w czasie do ery NWOBHM. Już otwieracz „Warts & All” z klimatycznym basem, wbija w fotel. Trochę Iron Maiden, trochę Angel Witch, ale nie ma mowy o bezczelnym kopiowaniu tych kapel. Jaguar gra swoje i przy tym dobrze się bawi. Kolejnym mocnym atutem tej płyty jest energia i nie brakuje szybkich kawałków co zespół potwierdza takim „New tricks” czy „X wing”. Płyta nie jest monotonna i pojawiają się pewne urozmaicenia jak choćby dawka hard rocka w „Out of Time” czy speed metalu w „Fair Wind of Fire”. Może gitarzysta nie daje się poznać jako super instrumentalista, ale wie jak zabawić słuchacza i jak zagrać solidny riff. To przyczynia się do tego, że materiał jest równy i nie ma właściwie słabszych momentów. Najlepiej prezentują się na płycie szybkie utwory pokroju „Horse”. Brzmi to jak Iron Maiden w przyspieszeniu. Nie mam nic przeciwko takim rozwiązaniom, dopóki ma to kopa i zapada w pamięci. Czy można chcieć czegoś więcej?

Upływ czasu nie zaszkodził zespołowi, mam nawet wrażenie że pozwolił im zebrać siły i nagrać bardzo udany album. Jest energia, jest przebojowość, jest solidny materiał. Najważniejsze że jest klimat starych płyt NWOBHM, bo dzisiaj ciężko o taką muzykę. Mam nadzieję, że na następny album nie będziemy musieli czekać aż 11 lat.

Ocena: 8/10

niedziela, 7 grudnia 2014

HELIX - Bastards of the Blues (2014)

Helix to weterani muzyki hard rockowej. Najlepsze lata mają za sobą i choć nie ma wśród nas Paula Hackmana, to jednak dobrze się stało że Helix reaktywował w 2009 r skład z lat 80. Póki co nie znudziło im się granie hard rocka z mieszanego z heavy metalem. Nagrywają kolejne albumy i wciąż jest to muzyka godna uwagi. „Bastards Of the Blues” to nowe dzieło zespołu, które brzmi jakby powstało w latach 80.

Powielanie znanych schematów, odświeżanie motywów oklepanych i gdzieś tam w przeszłości wykorzystanych to właśnie na tym zbudowano nowy album. Ciężko jest stworzyć coś świeżego i w sumie nie tego oczekujemy od takiego weterana jak Helix. Liczy się stary, rasowy hard rock przesiąknięty latami 80. Co z tego, że jest sporo odesłań np. do Ac/Dc czy Alice Coopera, ważne że brzmi to jak Helix za dobrych lat. Jest radość, jest pazur, a przede wszystkim jest to 100 % hard rocka. Płyta nie męczy, nie przynudza, a wszystko za sprawą dobrze dobranego materiału i stworzenia kilku wartych uwagi hitów. Pierwszym z nich jest „Bastards of The Blues” i to jest to co najlepsze w hard rocku. Na plus klimat lat 70 czy 80. Odrobina Ac/Dc i Def Leppard pojawia się w rytmicznym „Even Jesus”. Może Duck i Julke są w zespole krótko, to jednak znakomicie odnajdują się w muzyce Helix. Ich partie może nie są oryginalne, ani też ponadczasowe, ale zagrane są z pasją i pomysłem. Największe spustoszenie sieją taki przebojowy „Screaming at The Moon”, rock'n rollowy „Sticks&Stones” czy przypominający do bólu Ac/Dc „Skin in The Game”.


Helix nie poddaje się i wciąż raczy swoich fanów kolejnymi płytami i póki będą grać jak na „Bastards of the Blues” to ma to sens. Płyta jest może i wtórna, ale przyjemna w odsłucha, w dodatku bardzo dobrze nawiązano tutaj do hard rocka z lat 80. Dobra robota i tyle w temacie.

Ocena: 6.5/10

piątek, 5 grudnia 2014

THE HOLLYWOOD MONSTERS - Big trouble (2014)

To miał być wielki dzień dla fanów rocka. Tak przynajmniej widziano premierę albumu The Hollywood Monsters. Projektu muzycznego Stepha Hondy, który spełnia się jako gitarzysta i kompozytor. Był w Mammoth, działał z Paul Di Anno, a teraz tworzy własną historię. Szkoda, że mówiło się o nawiązaniu do klasyki, do muzyki Ac/Dc czy Deep Purple, a tak naprawdę „Big Trouble” okazał się porażką i wielkim rozczarowaniem. Nie pomogło zatrudnienie gwiazd pokroju Vinny Appice, Paul Di Anno, czy Don Airey. Pochwalić można za chęć stworzenia muzyki nawiązującej do lat 70, szkoda tylko że brzmi to chaotycznie. Klimat jest i nic więcej. Nie wiem co jest gorsze brak hitów, czy może to, że płyta jest nudna i każdy utwór jest okrojony z energii i melodyjności. Brzmi to jak dzieło staruszków, którzy muszą wyżebrać parę groszy od fanów rocka. „Oh Boy” to utwór który demontuje zespół i odkrywa wszelkie niedoskonałości. Mroczny klimat „Village of The Damned” może podobać się fanom Black Sabbath i Ozziego. Nie brzmi to, źle ale też nie jest to żaden majstersztyk. Jednak jest to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Tak samo można napisać o żywszym „Move On”, który zawiera sporo cech Deep Purple. Nuda goni nuda, zespół nie wie co i jak grać. Zupełnie to nie chwyta i nie zapada w pamięci. Z tej miałkiej i rozlazłej papki jeden utwór zasługuje na uwagę, a mianowicie „Underground”. Jest moc, jest pazur i hard rock pełną gębą. Tego właśnie brakuje pozostałym utworom. Być może ten projekt miał takie podejście jak śpiewa to Paul Di Anno w „Fuck You All”. Właśnie tak to widzę, bo nie słychać zaangażowania, ani radości w tym graniu. Kolejne nie miłe rozczarowanie roku 2014.

Ocena: 2/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

środa, 3 grudnia 2014

STARKILL - Virus of The Mind (2014)

Melodyjny death metal to bez wątpienia specjalność Finów, dlatego kiedy dowiedziałem się że Starkill to kapela pochodząca ze Stanów Zjednoczonych to przeżyłem lekki szok. Zespół istnieje od 2012 r i już może się pochwalić dwupłytowym dorobkiem. Najnowsze dzieło „Virus of The Mind” to pozycja obowiązkowa dla maniaków Kalmah, Children of Bodom czy Wintersun. Jednak tutaj trzeba patrzeć pod szerszym kątem i jest to płyta skierowana do tej grupy słuchaczy, którzy cenią sobie pomysłowość, dużą dawkę melodii i ciekawe aranżacje. Amerykańska formacja nic nie zmieniła w swojej stylistyce i dalej jest to szeroko pojęty melodyjny death metal z wpływami power metalu i symfonicznego metalu. Ciekawa mieszanka gatunków, to jedna z tych cech, która wyróżnia Starkill na tle innych kapel. To przedkłada się na jakość albumu, który bez większego problemu wyróżnia się na tle innych wydawnictw z roku 2014. Nawet zostało to podkreślone niezwykłą, klimatyczną okładką. Na pierwszy rzut oka widać, że jest to płyta z górnej półki, a nie dzieło amatorów, co szukają zarobku i sensu życia. Muzyka jest tutaj tylko potwierdzeniem tego. Klimatyczne otwarcie „Be dead or Die” zabiera nas do świata, w którym rządzi symfoniczny metal, power metal i folk metal. Tak przynajmniej można opisać początkową fazę kawałka. Potem szybko przekonujemy się, że jest tak jak zespół mówi. Jest melodyjny death metal z prawdziwego zdarzenia. Szybki partie gitarowe Tony'ego i Parkera układają się w jednolitą całość. Stawiają na zaskoczenie, na podniosłość, liczne przejścia i urozmaicenia. Pod tym względem płyta jest bogata i naprawdę zadowoli najbardziej wymagających słuchaczy. Dobry start to połowa sukcesu. „Winter Desolation” wykazuje bardziej power metalowe cechy i nawet można doszukać się wpływów Oden Ogan. Jeszcze mocniej, jeszcze agresywniej zespół gra w „Breaking to Madness” i to jest właśnie to za co kocham melodyjny death metal. Brzmi to energicznie i można naprawdę nieźle się wyszaleć. Nutka romantyczności, podniosłość, spokojny, urzekający klimat to atuty wyjątkowego „Virus of The Mind”. Bardzo podobną kompozycją do tej jest nieco bardziej symfoniczny „Before Hope Fades”. Najmocniejszym kawałkiem na płycie jest bez wątpienia „Into Destiny” choć i tutaj zespół nie tylko dostarcza nam agresji czy sporej dawki death metalu. Cały czas jest brany pod uwagę czynnik melodyjności i chwytliwości. To sprawia, że płytę bardzo fajnie się słucha i nie ma zgrzytania zębami. Zespół stara się zaskakiwać co pokazuje w „God Of this wolrd”, który zbudowany jest z rożnych ciekawych motywów, które imponują pomysłowością i zapadają w pamięci przez swoją lekkość oraz szczerość. Na koniec chciałbym tez wyróżnić „My Catharsis”, choćby z tego względu, że zespół wkracza tutaj w rejony bardziej power metalowe. Tak brzmi dzieło muzyków, którzy chcą zaskoczyć słuchaczy, którzy stawiają na jakość. „Virus of The Mind” to jedna z najciekawszych pozycji w kategorii szeroko pojętego heavy metalu. Bardzo miła niespodzianka i na pewno będę śledził dalsze losy tej kapeli. Póki co gorąco Was zachęcam do zapoznania się z ich najnowszym dziełem. Gwarantuje niesamowite przeżycia.

Ocena: 9/10

HELLCIRCLES - Prelude to Decline (2014)

Co jest wstanie zdziałać grupka młodzieńców z Włoch? Czy 5 młodych osób jest wstanie namieszać w metalowym światku? Hellcircles to dobry przykład tego, że jednak można zdziałać cuda. Ciężko zaistnieć na rynku muzycznym, zwłaszcza kiedy obiera się kierunek progresywnego heavy/power metalu. Wiele zostało powiedziane w tej dziedzinie i ciężko jest stworzyć coś wartościowego i godnego uwagi. Dlatego jeszcze większe uznanie dla młodej formacji z Włoch. Udało im się nie tylko zaistnieć, nie tylko pozyskać fanów, ale też nagrać znakomity debiutancki album, bo taki bez wątpienia jest „Prelude to Decline”. Słychać, że to włoska formacja. Zespół zdradza akcent wokalisty Marco Parisi. Poza tym wielokrotnie potwierdza swoje predyspozycje techniczne. Śpiewa wysoko, z energią i nie raz przyprawi was o dreszcze. Prawdziwy power metalowy wokalista. Czasami jego partie zostają wzbogacone o te bardziej brutalne wokale, który nasuwają death metalowe granie. To wszystko znakomicie wpasowuje się w styl kapeli. Co ciekawe progresywne aspekty kapela trzyma w ryzach i nie ujawnia ich na każdym kroku. To jest właśnie broń włochów. Są kapelę grającą heavy/power metal, a progresywność ma tutaj pełnić rolę urozmaicenia, wzbogacenia aranżacji. Tak oto na płycie dominują szybkie, bez pośrednie kawałki jak „The Damage Done”, czy „Let Us Unite”. Oczywiście zespół nie zapomina o swojej progresywnej naturze i już w „Take or Give Up” to udowadnia w najlepszy sposób. W porównaniu do innych płyt z tego gatunku nie ma mowy o graniu na siłę z jednym motywem w tle. Była progresywna kompozycja, to w dalszej części dostajemy heavy metalowy kawałek „Turn Back Time”., balladę „Like A Hero” czy power metalowy umilać w postaci „Rise Again”. Dla wielu może to być mimo wszystko album jednego utworu. Największą siłę przebicia ma hit w postaci „Our drawning” w którym gościnnie występuje Ralf Sheepers. Duet gitarzystów w tym utworze też spisują się znacznie lepiej. Jest skład i ład, a najważniejsze że utwór szybko zapada w pamięci. Właściwie ich praca na tym albumie jest bez zarzutu. Wiedzą jak grać z pomysłem i nie zapominają o detalach, a to przedkłada się na jakość krążka. Problem tkwi może nieco w aspekcie komponowania utworów. Są minusy, ale nie szkodą w większym stopniu całości. Wciąż jest to płyta na którą warto zwrócić uwagę, zwłaszcza jeśli bliższe naszemu sercu jest progresywne granie utrzymane w heavy/power metalowej tonacji.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 2 grudnia 2014

PANZER - Send Them All To Hell (2014)

Co się stanie kiedy siły połączą 3 wielkie gwiazdy? Kiedy w jednym zespole pojawią się gwiazdy Headhunter i Accept? Odpowiedź jest jedna, powstanie muzyka wysokich lotów, którą trzeba za wszelką cenę obczaić. Panzer to może mało oryginalna nazwa dla kapeli, ale nie to liczy się w przypadku projektu, który stworzyli Schmier, Herman Frank i Stefan Schwarzman. Tutaj chodzi o samą idę nagrania prawdziwego topornego heavy metalu, takiego na miarę kraju z którego wywodzą się gwiazdy. W połowie tego roku były pogłoski, że lider Headhuner i Destruction tj Schmier planuje coś nagrać z muzykami Accept. Plotki szybko zostały potwierdzone i pojawiały się pierwsze szczegóły. Przestała to być tylko bajka, a stała się rzeczywistość. Szybko został zmajstrowany materiał i tak o to mamy pierwszy album w postaci „Send Them All To Hell”.

Gdzie nie spojrzymy to wtórność i jakby powielanie czyiś pomysłów. To nazwa tak pospolita, że aż można się pogubić ile to już było kapel o tej nazwie. Dalej mamy okładkę, w której główną rolę gra wielki czołg, który niszczy wszystko na swej drodze. Na myśl przychodzi choćby okładka Exodus czy Warbringer. Muzycznie też nie dostajemy niczego nowego, bowiem panowie postanowili pójść na łatwiznę i najzwyczajniej świecie dać nam mieszankę Headhunter, Herman Frank i Accept. Stylistyka akurat nie jest żadnym zaskoczeniem i to było do przewidzenia. Akurat skojarzenia z Headhunter uznaję za duży plus, bo ostatni album „Parasite of Society” z 2008 zrobił na mnie ogromne wrażenie. Headhunter poszedł w odstawkę i trzeba było troszkę poczekać na kolejny w miarę podobny album do tamtego z 2008. „Send Them all to Hell” właśnie bym porównał do tamtego wydawnictwa. Mamy typowy, rasowy, toporny niemiecki heavy metal osadzony w klimatach właśnie Accept czy Headhunter. Jest też nutka thrash metalu, którą dokłada Schmier, nie tylko przez wokal, ale tez i przez teksty, którego są jego autorstwa. Jeżeli też ktoś lubi ostatnie 3 płyty Accept, to z pewnością polubi i ten album. Herman daję tutaj naprawdę niezły popis swoich umiejętności. Bardziej tutaj się wykazuje niż na płytach Accept. Gitarzysta pokazuje pazur, swój geniusz i to, że jest to jeden z najlepszych heavy metalowych wioślarzy. Wysoki poziom techniczny, do tego nutka agresji i duża dawka melodyjności. Znakomicie to współgra z ostrym jak brzytwa wokalem Schmiera i dynamiczną grą Schwarzmanna. Panzer ma też typowe niemieckie brzmienie, takie przybrudzone, takie mięsiste i godne ostatnich płyt Accept. Jednak pamiętajmy to tylko powierzchowne oględziny, które są tylko podłożem pod opinię. Tak naprawdę liczy się muzyka, to jak prezentują się poszczególne kompozycje, a z tym jest całkiem dobrze. Strzałem w dziesiątkę okazał się otwieracz „Death Knell”, który ma w sobie motorykę thrash metalową. Mocny riff też jest tutaj godny pochwały. Herman Frank tutaj już wprawia w osłupienie swoimi zagrywkami i nie przeszkadza nawet to, że zapożyczają sobie melodię z jednego utworu U. D. O. Tak się gra heavy metal i to jest poziom jaki nie tak dawno zaprezentował Death Dealer. „Hail and Kill” to żaden cover Manowar, to po prostu stonowany, mroczny kawałek, który ma nam pokazać bardziej heavy metalowe oblicze Panzer. „Temple Of Doom” to kolejna petarda, która utrzymana jest w szybkim tempie. Znów można poczuć thrash metalowy klimat. Jednym z kawałków, który promował album był „Panzer”. To jest taki rasowy, toporny, niemiecki heavy metal i tutaj spora dawka przebojowości. Herman Frank nie szczędzi tutaj melodyjnych partii. „Freakshow” to z kolei bardzo energiczny kawałek, który skomponował w pełni Schmier. To jest utwór, który mógłby śmiało się znaleźć na albumie Headhunter. Ostrzejszy jest „Mr. Nobrain” i tutaj zespół zabiera nas w rejony bardziej thrash metalowy. Wystarczy wsłuchać się w prowadzący riff, by wyłapać pewne elementy Destruction czy Megadeth. Miłym zaskoczeniem jest spokojniejszy „Why” który przejawia cechy progresywnego metalu, a klawisze tutaj tworzą klimat jak w kompozycjach Masterplan. Ważnym punktem na tej płycie jest Heavy/power metal wybrzmiewa w takim „Virtual Collision”, zaś „Roll The Dice” to kompozycja stworzona z myślą o fanach Accept. Na koniec mamy jeszcze cover Gary'ego Moore'a w postaci „Murder In The Sky” . Przeróbka udana, aczkolwiek nieco sztuczna i taka chłodna.


Jeżeli czujecie niedosyt po nowym Accept czy Grave Digger, albo tęsknicie za Headhunter, to śmiało możecie sięgać po debiutancki album Panzer. To czysty, niemiecki heavy metal najwyższych lotów. Mam nadzieję, że nie skończy się to tylko na jednym albumie. Czy tylko ja tak mam, że Schmiera bardziej widzę w heavy metalowych projektach typu Panzer i Headhunter, aniżeli Destruction? Panzer wyruszył na heavy metalową wojnę i już odnosi pierwsze zwycięstwo, oby tak dalej.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 1 grudnia 2014

REVENGE - Harder Than Steel (2014)

Patrząc na rok 2014, trzeba przyznać, że speed metal ma się bardzo dobrze. Lonewolf, Rocka Rollas, Altheniko to tylko jedne z wielu przykładów, które potwierdzają na jakim poziomie jest ten rodzaj heavy metalu. Swoje 3 grosze w tej kwestii postanowił dorzucić kolumbijski Revenge, który od 2002 r specjalizuje się właśnie w heavy/speed metalu. Ta młoda formacja regularnie co dwa lata wydaję albumy i przyszedł czas na nową porcję materiału Revenge. Fani Exciter, Running Wild, Crystal Viper czy Enforcer już mogą zacierać ręce, bo „Harder Than Steel” to jeden z ich najlepszych albumów jakie nagrali.

Co za tym przemawia? Nie tylko kolorystyczna okładka, czy soczyste brzmienie dostrojone pod fanów niemieckich zespołów. Po prostu słychać, że kapela przysiadła do pisania kawałków, postawiła na energię i dopracowała każdy szczegół, nie pozostawiając miejsca wypełniaczom . Nowa jakość muzyki Revenge ma też swoje podłoże w pojawieniu się nowego gitarzysty tj Estebana Munoza, który wniósł trochę świeżości. Pod względem pracy gitar nie można narzekać. Jest energia, pazur, zadziorność i w dodatku wszystko zagrane z lekkością i przekonaniem. Ryzykiem jakie należy rozważyć, przy zdecydowaniu się na speed metal przesiąknięty latami 80 to oczywiście, że zawsze ktoś wytknie wtórność, brak pomysłów. Revenge nie odgrywa niczego nowego i to jest prawda, ale znakomicie odnajduje się w tych oklepanych motywach Runnign Wild czy Exciter. Progres można dostrzec przede wszystkim w samym materiale. Kompozycje są przemyślane i słychać, że panowie włożyli w to sporo serca i ciężkiej pracy. Efekt jest naprawdę imponujący. 45 minut muzyki i mamy w tym 10 kawałków, z czego jeden utwór to cover Running Wild. Podarowano sobie rozbudowane kompozycje i postawiono przede wszystkim na szybkie petardy. Jedną z nich postanowiono rozpocząć oczywiście album i „Headbangers brigade” to podręcznikowy przykład jak grać speed metal. Stonowane tempo, true metalowy wydźwięk to cechy tytułowego kawałka „Harder Than steel”. Wokal pana Mejia to ta część składowa w muzyce Revenge, która decyduje o toporności. Można to porównać do takich kapel jak Reaper, Paragon czy Grave Digger, co dodaje całości agresywności. Prosty heavy metal to oni też wiedzą jak grać, co potwierdzają w melodyjnym „Gravestone” . Płyta jest może na jedno kopyto, bo cały czas dominuje szybkie tempo i ostry riff jak to ma miejsce w „Back For Veangence” czy „Torment & sacrifice”. Gorzej jest może tutaj z wytypowaniem rasowego hitu, ale jak się dobrze wsłuchamy to w tej roli dobrze się spisuje „At The Gates of Hell” czy „Motorider” w którym zespół udaje się w rejony Iron Maiden. Hołd Running Wild też dobrze został oddany w coverze „Chains and Leather”. Tak o to mamy kolejny zespół, który nie kryje swoich zamiłowań do tej kapeli.


Speed metal w tym roku ma się dobrze i nowy album Revenge to tylko potwierdza. Wypełniaczy nie wykryto, jedynie same killery, tak więc nic tylko brać i słuchać. Macie moje błogosławieństwo.

Ocena: 8/10

EAR DANGER - Warrior Soul (2014)

Holandia to miejsce narodzin Ear Danger. Kapeli grające czysty heavy metal przesiąknięty Judas Priest, Raven i NWOBHM. Grali w latach 80, ale nic z tego nie wynikło, nie udało się przeniknąć do tej grupy zespołów, które odnoszą sukces. Jest to jeden z tych zespołów, który miał problem ze stabilizacją, co pokazuje nie tylko brak wydawnictw w wczesnym okresie działalności, ale również częste zmiany składu. Powrócili w 2007 roku i zostali na dobre. Najnowszy album „Warrior Soul” to przypieczętowanie odrodzenia Ear Danger.

Debiutancki album nie przekonywał i miał pewne luki. Nowy krążek ma tą przewagę, że brzmi dojrzalej, agresywniej i ma bardziej zadowalający materiał. Można zarzucić brak pomysłowości, a także wszelką wtórność, która jest tutaj wszędobylska. Jednak ilość energii, ciekawych melodii, dopracowane, solidne wykonanie czyni „Warrior Soul” bardzo udanym albumem. Sztuczka tkwi w tym, że muzycy wychowali się w tamtych czasach i nie mają problemu zagrać riff wyjęty z tamtych lat. Łatwo im przychodzi odtworzenie klimatu lat 80 i to się znajduje odzwierciedlenie w brzmieniu płyty, które jest dopasowane idealnie do riffów. Ivo i Leon to dwa gitarzyści, którzy stanowią trzon tego zespołu. Jednak ich praca jest co najwyżej dobra i czuję tutaj spory niedosyt. Za mało szybszych zrywów i jakiś zaskoczeń. Potencjał był, tylko nie został w pełni wykorzystany. Skąd to wiemy? Choćby po znakomitym otwieraczu w postaci „Warrior Soul”. Ta szybkość, ta dynamika, chwytliwy riff, zapadający w pamięci refren i atrakcyjna główna melodia. To jest właśnie klucz do sukcesu, ale nie udało się za każdym razem zastosować ten sam patent. Zespół nie kryje inspiracji Judas Priest, ale kalka „Rapid Fire” w „Star Illusion” jest nieco niesmaczna. Odrobina hard rocka, też dobrze działa na rozluźnienie i wniesienie nieco radości do płyty. Dobrze tutaj spisuje się w tej roli „I am Your Enemy” i tutaj też trafiła jedna z ciekawszych solówek gitarowych. Jest też prosty, ale zatem przebojowy „On the Run”. Najlepiej zespół wypada w stylistyce speed metalowej i właśnie taki „Spread like wildfire” jest jednym z najjaśniejszych punktów na płycie. W stronę brytyjskiego metalu i NWOBHM Holendrzy udają się w „Crusader”. I nie jest to cover Saxon. Nie brakuje rycerskich motywów, choć można odnieść wrażenie że płytę zdominowały takie szybkie petardy jak „City on Fire”.

Może Ear Danger nie jest wybitną kapelą, może nie są wstanie nagrać genialnego albumu, ale ich heavy metal przesiąknięty latami 80 jest szczery i urzekający. Jest to szybkie, pełne energii, gdzie melodie i wokalista Matt odgrywają kluczową rolę. Album jakich wiele, ale warty uwagi, zwłaszcza jeśli komuś zabrakło pomysłów na urozmaicenie swojej playlisty.

Ocena: 7/10

niedziela, 30 listopada 2014

AC/DC - Rock Or Bust (2014)

Jednym z najbardziej znanych zespołów w historii ciężkiego brzmienie jest bez wątpienia Ac/Dc. Bracia Young stworzyli prawdziwą legendę, która istnieję już ponad 40 lat, którą zna każdy nawet jeśli nie gustuje w takiej muzyce. Wykreowali swój własny, rozpoznawalny styl, który nigdy nie zmienili. Dla jednych był to plus, a dla innych minus. Rok 2014 to data premiery nowego albumu „Rock Or Bust”. 16 album studyjny australijskiej formacji to nic nowego i nie zmieniło tego odejście Malcolma Younga z powodu zdrowotnych. Nawet przykra sprawa z Phillem Rudem, który został aresztowany w sprawie morderstwa nie powstrzymały zespół od wydania nowego krążka. Jeśli ktoś liczył na coś nowego, na coś na miarę „The Razors Edge” czy na album inny niż wszystkie do tej pory to może od razu sobie odpuścić tą płytę. Pozostałych maniaków Ac/Dc, którzy nie mają dość tych charakterystycznych riffów Angusa zaprasza do dalszej części recenzji.

Od samego początku nastawiałem się na album w stylu „Black Ice” i właściwie tak należy rozpatrywać „Rock Or Bust”, aczkolwiek podobnie jak i w przypadku tamtego albumu nie brakuje odesłań do największych dzieł tej kapeli. Na nowym albumie można usłyszeć klimaty „Ballbreaker”, „Blow Up Your Video” czy „Flick of The Switch”. Brian mimo swojego wieku jest w znakomitej formie i nie wiem czy nie w lepszej niż na „Black Ice”. Jego moc jest porównywalna do tej właśnie z „Flick of The Switch”. Klimat i nastrój też momentami mocno przypomina mi album „Flick Of the Switch”. Riffy, kompozytorstwo jest kilka klas niżej niż te z ostatnich płyt. Brakuje mi tutaj takich wysokich lotów przebojów, ale nie jest tak źle jak mogłoby się wydawać. Nowy album jest krótki i treściwy, w końcu to 35 minut muzyki, czyli taki standard dla tej kapeli. W porównaniu do „Black Ice” nie ma jakiś takich zbędnych wypełniaczy i płyta jest bardziej spójna. Płytę promowały właściwie dwa kawałki i są to największe hity z tej płyty, więc wybór był właściwy. „Rock Or Bust” ma bardzo udany riff, dobre tempo i chwytliwy refren. To jest właśnie hard rock z prawdziwego zdarzenia i to jest właśnie Ac/Dc jaki kochamy. Słychać tutaj oczywiście echa „Black Ice”. Drugi hit to energiczny „Play Ball” i znów ciekawy riff ze strony Angusa. Więcej klasyki w sobie ma „Rock The Blues Away”, który mógłby trafić na album „Flick of The Switch” czy nawet „The Razors edge”. Bije z niego bardzo pozytywna energia i na pewno sprawia, że płyta jeszcze bardziej nawiązuje do największych dzieł Ac/Dc. Nie do końca podoba mi się „Miss adventure”, choć zespół to stara się grać znacznie mocniej i przypomnieć nam czasy „The razors Edge” czy „Ballbreaker”, ale wychodzi to dość średnio. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest nieco mroczniejszy „Dogs of War”. Tutaj ten klimat nasuwa mi namyśl „Back In Black” i nawet poziom jest tak wysoki jak cały tamten album. Angus tutaj pokazał, że wciąż go stać na wysokiej klasy riffy, który nie tylko zachwycają mocą ,ale i melodyjnością. Do tego wszystkiego znakomicie wpasował się prosty i zapadający w pamięci refren. Ac/Dc najwyższych lotów. Drugim najlepszym kawałkiem na płycie jest „Hard Times”. Powolne tempo, mocniejszy riff i już można poczuć mieszankę „Ballbreaker” i „Back in Black”. Dawno nie było też takiego szybkiego kawałka jakim jest „Baptism By Fire”. Jest energia, szybkość, pazur i kto by pomyślał, że Ac/Dc stać jeszcze na tego typu kompozycji. Tacy starzy panowie, a tutaj taka petarda. Kolejny mocny punkt tej płyty i śmiało mógłby reprezentować „Stiff Upper Lip” czy „The Razors Edge”. Jak ktoś kocha album „Flick of The Switch”, ten od razu polubi bardzo fajnie bujający „Rock The House” i tutaj znów Ac/Dc pokazuje klasę. Niby to wszystko już było tyle razy, a mimo to wciąż zachwyca i zaskakuje. Dalej mamy kolejny mocny kawałek w postaci „Sweet Candy”, który też osadzony jest w klimatach „Ballbreaker” czy „Stiff Upper Lip”, co mnie niezmiernie cieszy. Taki mocniejszy hard rock zawsze jest w cenie. Płytę zamyka równie udany „Emmision Control”, który podkreśla że jest to bardzo radosny album i że jest to muzyka na bardzo dobrym poziomie.


„Rock Or Bust” to typowy album Ac/Dc i nie ma tutaj niczego nowego. Pierwsze momenty z tym albumem są ciężkie, bo nie ma może tutaj takich wielkich hitów jak w przeszłości, nie ma też może takiego ognia i takiej klasy co kiedyś. Jednak z czasem można dopatrzeć się, że ten album jest bardziej przemyślany niż „Black Ice”, nie ma wypełniaczy i ma sporo odesłań do klasyków w tym „Flick of the Switch”. Minęło trochę czasu, ale w końcu doceniłem wartość tego album. Miło, że Ac/Dc postanowiło nagrać ten album, który zapewne będzie ostatnim. Bardzo dobrze podsumowuje twórczość tej australijskiej legendy.

Ocena: 8/10

sobota, 29 listopada 2014

BREITENHOLD - Sacred Worlds (2014)

A teraz wybierzmy najbardziej zapracowanego muzyka w kategorii heavy metal. Bezapelacyjnie wygrywa tutaj szwedzki młodzieniec o imieniu Ced. Znany przede wszystkim z Rocka Rollas i Blazon Stone. Nie mogę się na dziwić to co on wyprawia. Nie znam innego muzyka, który ma tyle pomysłów, tyle właśnie dobrych pomysłów, muzyka, który jest tak uzdolniony i potrafi sam wszystko osiągnąć. Najlepsze jest to, że w tym roku ukazały się trzy płyty Ceda. Trzeci album Rocka Rollas, Lector i Breitenhold. Najciekawszym wydawnictwem okazał się Breitenhold. Tutaj już mamy solowy projekt na całego. Ced śpiewa, gra i komponuje, czyli właściwie robi wszystko i nie ma tutaj już nikogo do pomocy. A jedynym gościem jest Marta Gabriel z Crystal Viper. To sprawia, że debiutancki album o nazwie „ Sacret Worlds” jest dziełem godnym uwagi, nie tylko dla wyznawców geniuszu Ceda.

Jedno spojrzenie, na tą magiczną, klimatyczną okładkę i pojawia się nie pewność. Co to będzie za muzyka i czego można się spodziewać. Cóż tutaj na szczęście nie ma większego zaskoczenia. Jest heavy/speed metal, czyli to do czego nas przyzwyczaił Ced. Jednak można wyłapać elementy shredowego grania, czy też nawet bardziej progresywnego, co pozwala poznać naszego geniusza od nieco innej strony. Klimat bardziej tajemniczy niż w przypadku Rocka Rollas nadaje tej płycie jeszcze bardziej magicznej otoczki. Na myśl przychodzi choćby taki Scanner, gdzie rządziła tematyka s-f. Tą niesamowitą atmosferę podkreślają dwa genialne kawałki instrumentalne, czyli „Neversleeping Nights” i „One Last farewell”. Materiał trwa w sumie 50 minut, czyli też jest to o kilka minut dłuższy materiał niż choćby ten z Rocka Rollas, co też jest pierwszą różnicą. Nie brakuje rozbudowanych kompozycji, co potwierdza „Time Is Gone” . Nie wiem czy to nie jest najlepszy utwór jaki stworzył Ced. Jest energia, klimat, ciekawe przejścia, sporo motywów, w tym oczywiście Running Wild, Helloween czy nawet Iron Maiden. Do tego wszystkiego power metalowy wokal Ceda, który przypomina stare czasy Kaia Hansena w Helloween. „Hour of the Dead” to kolejna petarda utrzymana w speed/power metalowej formule. Wokal Ceda tutaj ociera się momentami o falset na miarę Kinga Diamonda. Ma w swoim głosie charyzmę, co niezmiernie cieszy. „Thunderstorm Arise” to jeszcze szybsze granie, to jeszcze większa energia i tutaj nie ma żartów. Refren i linia melodyjna kojarzy się z takim Crystal Viper, ale to żadna ujma. Zawsze byłem zdania, ze tytułowy kawałek musi być czymś specjalnym, taką wisienką na torcie. W przypadku albumu Breitenhold „Serced Worlds” tak jest, Utwór zaczyna się od niezłej dawki solówek, potem to już czysto speed metal na wysokim poziomie. Jest to też jeden z nie wielu kawałków, gdzie jest ostrzejszy riff, mroczniejszy wokal Ceda. Kupuję to. Hamerfall na sterydach słychać w melodyjnym „To The Battle Far Beyond” i jest to bardziej rycerski kawałek. Kolejną perełką jest „The Windhorse Knight”, który zabiera nas w rejony Running Wild. Dawno nie słyszałem tak dobrze odświeżonej formuły Running Wild, która nie brzmi jak odgrzewany kotlet. To nie jest klon, to jest nowa wersja Running Wild. Oby więcej takich utworów panie Ced. Taki sam poziom i formułę podtrzymuje rozpędzony „Guardians of The Black Castle” i to jest właśnie to czego oczekuję choćby od takiego Crystal Viper. Tutaj Ced wręcz kompromituje ten jakże zasłużony band dla naszego kraju. Szybki, energiczny riff, który przyprawia o szybsze bicie serca to tylko jeden z wielu atutów tego kawałka. Melodyjne partie gitarowe, bojowe chórki to wszystko zostało ładnie wplecione. Najbardziej epicki kawałek, jaki stworzył Ced? Bez wątpienia będzie to póki co „Legions of Breitenhold”. Stonowane tempo, bojowy refren, epicki klimat no i spore nawiązania do Manowar, Crystal Viper czy Running Wild. Ale tutaj nawet nie chodzi o skojarzenia, lecz o jakość jaką gwarantuje nam Ced. To jest jego żywioł, to jest to w czym jest najlepszy. Na koniec moi drodzy kawałek, w którym śpiewa Marta Gabriel, a jest to „Thunderstorm arise” i jest to właściwie utwór idealny do Marty Gabriel. To jest właśnie stary, dobry Crystal Viper i może natchni Martę do tworzenia takich kawałków.

Ktoś powie, po co nam kolejny heavy/speed metalowy projekt Ceda. Muzyka może i nasuwa inne zespoły Ceda, ale tutaj jest inny klimat, jest nutka progresywności, klimat momentami s-f czy fantasy, no i można odnieść wrażenie, że jest to jeden z najlepszych albumów tego pana. Ciekawe czy to będzie zespół jednego albumu, czy czeka nas więcej w przyszłości? Oby Ced miał siły na te wszystkie projekty, bo każdy jest warty uwagi.

Ocena: 9.5/10 

P.s Jeszcze raz dzięki Ced za materiały 

ROCKA ROLLAS - The Road To destruction (2014)

Pewien etap dla szwedzkiego Rocka Rollas zakończył się. Zespół przestał być jakby jednoosobowym projektem genialnego muzyka o imieniu Ced. Rocka Rollas przestał już też być niedoświadczonym zespołem szukającym swojego miejsca w metalowej scenie. Rocka Rollas zaczął nowy rozdział.

Teraz jest to kapela z prawdziwego zdarzenia. Ced dalej jest mózgiem całej operacji, dalej odgrywa najważniejszą rolę. Komponuje, układa linie melodyjne, śpiewa, gra na gitarze, ale nie robi wszystkiego sam. Dobrał sobie przyjaciół i razem stworzyli zespół, a to zawsze zmniejsza brzemię jakie ciąży na Cedzie. W końcu nasz bohater jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków jakich znam. Poza Rocka Rollas były prace nad Breitenhold i Blazon Stone. Tak więc przerodzenie się z jakby z muzycznego projektu w zespół, który jest złożony z 4 muzyków, w zespół który gra koncerty jest wielką zmianą. Jeszcze większa zmianą jest poziom prezentowanej muzyki. Pierwszy album Rocka Rollas był dobry, ale można było odczuć że to rozgrzewka i że Ceda stać na znacznie więcej. „Metal strikes Back” już był o kilka klas wyżej i tylko potwierdził, że trzeba z Rocka Rollas liczyć się. Może jest to zespół, który szuka inspiracji w latach 80, pośród płyt takich zespołów jak Running Wild, Iron Maiden czy Judas Priest. Może jest to kolejna kapela pokroju Skull Fist, Striker czy Enforcer, która nie wnosi nic nowego, ale na próżno szukać takiej kapeli jak Rocka Rollas, która gra tak prosto z serca, która idealnie przypomina lata 80 i która cały czas się rozwija i to na lepsze. Trzeci album” The Road To Destruction” jest jeszcze ciekawszym albumem w porównaniu do dwóch poprzednich wydawnictw, które już były bardzo dobre. Jest więcej energii, jeszcze większa dawka przebojowości, jeszcze bardziej dopieszczony materiał. Bardzo dobrze wpasował się wokal Ceda w całość i nie trzeba tutaj już nikogo zatrudniać, by pełnił tą rolę. Teraz ta muzyka jeszcze bardziej brzmi charyzmatycznie, teraz nie da się tego pomylić z innym zespołem. Brzmienie zostało takie jak było na poprzednim albumie, co oczywiście trzeba uznać za plus. Również i frontowa okładka jest czystym majstersztykiem i hołdem dla true metalowych okładek o rycerskim charakterze. Ced nie zawiódł i stworzył 44 minuty naprawdę wysokich lotów heavy/speed metal.

Zaczyna się klimatycznie bo od krótkiego intra w postaci „The gathering” i tutaj można nawet porównać ten instrumentalny kawałek do kultowego „The Hellion” Judas Priest. Szybko przechodzimy do „Curse of Blood” i tutaj mamy do czynienia z klasycznym metal najwyższej próby. Riff jest energiczny, zagrany z pomysłem i klimat Agent Steel czy Running Wild od razu się rzuca. Aczkolwiek melodyjność zabiera nas w rejony Iron Maiden czy Judas Priest. Brzmi to tak naturalnie, klasycznie, że wręcz ciężko w to uwierzyć. Solówki są tutaj atrakcyjne i takie zagrane z polotem. Jeszcze ciekawszy jest w tym wszystkim wokal Ceda. Brzmi trochę jak Kai Hansen z czasów Helloween, co bardzo mi się podoba. Lata 80 wybrzmiewają w glorii i chwale w takim rozpędzonym „The Road To Destruction”. Niby oklepany riff rodem z Running Wild czy Crystal Viper, ale ma to swój urok. W tym kawałku dzieje się sporo choć to tylko 5 min. Najciekawsze są tutaj popisy gitarowe i Ced to geniusz. To co on wygrywa przyprawia o dreszcze. Każdy fan solówek i ostrych riffów, będzie piał z radości. Ciężko dzisiaj właśnie o taki szczery przekaz, o taką radość w muzyce i taką właśnie lekkość. Robi to ogromne wrażenie. „Firefall” to utwór bardziej stonowany, bardziej true metalowy i nieco bardziej epicki. Kto lubi Hammerfall czy Manowar, ten zakocha się w tym bojowym refrenie. Dobrze wpasowany został w to wszystko riff rodem z starych płyt Accept. „Darkheart” to również rycerski heavy/speed metal i tutaj można wyłapać mieszankę niemieckiej sceny i amerykańskiej. Już widzę ten utwór na stale w setliście koncertowej. Rocka rollas podkręca tempo w melodyjnym „A Wave of Firestorms” i do takiego grania już Ced na przyzwyczaił. To jest znak rozpoznawczy tej grupy. Podoba mi się środkowa część i pojedynki na solówki. Nowy album promował kawałek „The War of Steel Has Begun” i uważam, że to był strzał w dziesiątkę. Ten utwór oddaje w pełni klimat nowego dzieła, to 100 % Rocka Rollas i jeden z najlepszych kawałków tej grupy. Nie mogło zabraknąć kawałka przesiąkniętego Running Wild i „Guardians of The Oath” to krótki i bardzo treściwy utwór, który zabiera nas do czasów „Death or Glory”. Na koniec mamy cover Magnum czyli „Kingdome of Madness”.

Nie ma czasu na ballady, na nie potrzebne eksperymenty. Jest tylko heavy/speed metal i tylko to się liczy. Za to kocham Rocka Rollas. Kawał dobrej roboty znów odwalił Ced, ale jego albumy zawsze są na wysokim poziomie. Jest spory krok na przód w muzyce Rocka Rollas i czekam na kolejne wydawnictwa, które jak wiemy już są w fazie przygotowywania. Jeden z najbardziej metalowych albumów roku 2014 i to jest fakt.

Ocena: 9/10

P.s Podziękowania dla Ceda za możliwość posłuchania i napisania tej recenzji

REXOR - Powered Heart (2014)

Rok 2014 to udany rok dla debiutów i z każdym miesiącem co raz bardziej o tym się przekonuję. Najnowszym moim odkryciem w tej kategorii jest brazylijski Rexor. Grają od roku 1999, jednak nie było im dane wydać swój pierwszy album. Tak o to doskonalili swoje umiejętności, szlifowali materiał, co w efekcie uczyniło ich bardziej doświadczonych muzyków. To z kolei sprawia, że ich pierwszy album „Powered Heart” nie brzmi jak dzieło amatorów, tylko zaprawionych w bojach muzyków. Wystarczy kilka minut z tym albumem, żeby od razu wywnioskować, że Rexor nie tworzy niczego oni niż to co do tej pory się słyszało. Wtórność jest i to wszędobylska. Jednak zespół stara się odtwarzać znane motywy na swój sposób, tworząc coś własnego. Niby wszystko już było, ale brzmi to na swój sposób świeżo i potrafi zachwycić. Rexor postawił na czysty heavy metal zakorzeniony w twórczości Running Wild, Judas Priest czy Grave Digger. Nawet wokalista Wash Balboa brzmi jak niemiecki wokalista, choć nie brakuje mu energii i pazurem na miarę Tima Rippera Owensa. Brakuje ostatnio mi takich rasowych heavy metalowych wokalistów i miło że Rexor zadbał o moje potrzeby. Jego ostry krzyk otwiera znakomity „Blood Swords”, który w swojej konwencji brzmi bardziej power metalowo. Ciekawie zmieszano tutaj niemiecką toporność z amerykańską stylizacją. Killer goni killer, ale co by nie trzymać się kurczowo szybkich riffów, zespół daje nam stonowane tempo i utwór w stylu The gate, który jest pod wpływem Running Wild. Właśnie tak można by sklasyfikować „Powered Hearts”. Bez chwytliwych melodii i przebojowości jaką zespół nas częstuje w „Sinners” byłoby ciężko zainteresować słuchacza. Jednak dobre kompozycje na tym kawałku się nie kończą i tak o to „I Scream” to kawałek przesiąknięty Judas Priest i Running Wild. Dla zespołu jak słychać jest to dobra zabawa, a dla nas słuchaczy z kolei radość z tego że można posłuchać czegoś na miarę tych wielkich kapel. Odrobina rock'n rolla, odrobina speed metal i mamy kolejny killer, którym bez wątpienia jest „Vegas locomotive”. Przez cały czas można delektować się gitarowymi popisami pana Wandera i nie można mu nic zarzucić. Wie jak urozmaić swoją grę, wie jak zadbać o zaplecze techniczne i o to żeby kawałki były interesujące, a nie zlewały się w jedną całość. Nawet ballada „Seal of my Heart” ma swój urok i potrafi uroczyć aranżacją a to już coś. Kto ma wątpliwości i nie wyrobione zdanie o tej młodej i głodnej sukcesu kapeli z Brazylii to z pewnością wasze wątpliwości rozwieje energiczny „Evil Knights”, który znakomicie podsumowuje poziom płyty i to co i jak zespół gra. Heavy metal najwyższych lotów.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 27 listopada 2014

REAPER - As atheist monument (2014)

Daniel Zimmermann to znany perkusista, który udzielał się w Freedom Call czy Gamma Ray. Jak się okazuje jest ich dwóch. Daniel Zimmermann to również wokalista i gitarzysta niemieckiego bandu o nazwie Reaper. To nie są te same osoby, ale łączy ich to że stanowią trzon niemieckiej sceny metalowej. Każdy kto lubi Grave Digger, Accept, Warlock czy też inne mocniejsze heavy metalowe granie, w którym jest toporność, nutka amerykańskiego grania i brytyjska szczypta ten będzie w siódmym niebie słuchając nowego dzieła Reaper o nazwie „An Atheist Monument”.

Działają od lat 80 i ich złoty okres przypadł na lata 90. Potem było odrodzenie i powrót z nowy albumem, jednak to było w roku 2009. Od tamtego czasu było cicho, a fani czekali na dalszy ciąg kariery Reaper. Jednak nie ma smutnego końca, a jest zamiast tego nowy krążek, który pokazuje, że kapela nie powiedziała ostatniego słowa, a nowy album ma prawdziwego metalowego kopa. Wszystko wskazuje, że to jest jeden z ich najlepszych wydawnictw w przeciągu całej kariery. Ostre, przybrudzone brzmienie nasuwa albumy Grave Digger czy Accept, ale ma to swój urok. Daniel to motor napędowy tego zespołu i to on jest odpowiedzialny za kompozytorstwo, wokal i partie gitarowe. Kto lubi frontmanów Rage i Grave Digger ten będzie zachwycony manierą Daniela. Nie śpiewa czysto, nie dba o technikę, ale pasuje do tego co gra. Soczysty heavy w czystej postaci to jest właśnie co dostajemy na tej płycie. Ostry „Realms of Chaos” przemyca pewne patenty thrash metalu, ale jest to utwór przede wszystkim heavy metalu. Jest odpowiednia szybkość, dynamika i melodyjność. Nie może się to nie podobać. Sporo Judas Priest można wychwycić w „Of Sheeps and Shepherds”, ale nie jest to jakaś wada, czy powód do krytykowania. Raczej można mówić o powiedzie do radości, bo album brzmi bardziej klasycznie, bardziej metalowo. „Hail The Ne Age” to jak sama nazwa wskazuje jest to wizja heavy metalu naszych czasów. Jest ona warta rozważenia i godna pochwały. Nie mam problemu ze wskazaniem ulubionego kawałka mimo równego materiału. Szybko stał się nim najszybszy na płycie „Ship of Fools”. Drugim najlepszym na płycie utworem jest „Fields of Joy” w którym jest coś z Running Wild. Może to jest pomysł na kolejny materiał? Może tak powinien brzmieć cały album?

Reaper żyje i ma się bardzo dobrze. Oby kolejny album ukazał się znacznie wcześniej. Póki co bierzcie i słuchajcie. O to heavy metal w czystej postaci.

Ocena: 7/10

środa, 26 listopada 2014

BLOODBOUND -Stormborn (2014)

Tylko wielkie kapele stać na wielkie rzeczy. Bloodbound należy do pierwszej ligi, jeśli chodzi o heavy/ power i właściwie nic już nie muszą udowadniać. Znakomity debiut w postaci „Nosferatu” ugruntował ich pozycję z miejsca. Ostre riffy, piekło i diabeł w tle, duża dawka przebojów plus własny styl i to musiało się spodobać. Nie powstrzymało Bloodbound odejście znakomitego Urbana Breeda, ani też nagranie słabszego albumu w postaci „Tabula Rasa”, który sprawił, że zespół zatracił trochę swoją tożsamość. Przyjście Patrika Johanssona dodało zespołowi skrzydeł i zespół znów wrócił na dawną ścieżkę. „Unholy Cross” to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów tej szwedzkiej i tutaj znów pokazali swoją wielkość. Płyta niemal perfekcyjna w każdym calu i szkoda, że następca w postaci „In the Name of Metal” znów popsuł dobrą passę. Jednak wielki Bloodbound stać na wielkie rzeczy co pokazał w 2011. Pierwszy raz zespół może się pochwalić stabilność, Patrik wprowadził spokój i zapewnił pewien poziom. Odświeżony Bloodbound znów uderza i pokazuje że stać ich na wielkie rzeczy. „Stromborn” to nowy owoc i trzeci już album z Patrikiem na wokalu i w końcu wokalista zagrzał na stałe miejsce w tym zespole, bo z tym było ciężko. Co można o nowy dziele napisać?

Wiele. Jednak wszystko sprowadza się do tego, że jest to jeden z najlepszych albumów tej grupy, który można postawić obok debiutu czy „Unholy Cross”. Kto wie, może to jest największe osiągnięcie tej formacji? Płyta ma w sobie ogień, nie tylko na okładce, która jest kiczowata. Jakby nie patrzeć frontowa okładka to jedyne niedociągnięcie. Zespół znów odżył, przypomniał sobie jak tworzył na „Unholy Cross” czy pierwszych dwóch albumach. Płytę zdominowały naprawdę szybkie power metalowe kompozycje, które kipią energią. Znów każdy kawałek to prawdziwy przebój, który porusza i zapada w pamięci. To nie są kawałki na jedną noc o których zapomnimy szybko. Bloodbound po raz kolejny udowodnił, że są mistrzami w swoim fachu. „Satanic Panic” to jest kompozycja, która sprawia, że szczęka opada. Takie rzeczy Bloodbound potrafi. Zacząć płytę od prawdziwego kopa. Robią to w taki sposób, że słuchacz nie dowierza. Znów jest element zaskoczenia, jednocześnie Bloodbound pozostaje sobą. Słychać klimat „Unholy Cross” z tym, że tak ostro, tak agresywnie Bloodbound jeszcze nie grał. Można doszukać się wpływy Judas Priest czy Cage. Robi to wrażenie, zwłaszcza ta gitarowa współpraca braci Olsson. To się nazywa fenomen. Rozumieją się znakomicie i wiedzą jak porwać słuchacza. Dzieje się sporo i można tutaj przytoczyć braterski pojedynek na solówki jaki mamy w Powerwolf. Zresztą chórki, kościelne organy też tutaj nasuwają właśnie ten zespół. Ten kawałek zaskakuje jeszcze pod innym względem, a mianowicie wokalnym. Patrik tutaj wspina się na wyżyny swoich umiejętności. „Stormborn” jako album zaskakuje tym, że jest tutaj całkiem sporo wpływów Sabaton czy właśnie Powerwolf. Wystarczy posłuchać taki „Iron thorne”. Klawisze zostały tutaj tak dostrojone, żeby był ten bojowy klimat Sabaton. Wciąż jednak to jest znany nam Bloodbound, który kocha grać w szybkim tempie, który ceni sobie melodyjność i proste, chwytliwe refreny. Ten tutaj to taki typowy Bloodbound. Dziecięcy chórek i epicki refren sprawiają, że „Nightmares from The Grave” to wyjątkowy utwór, który można zaliczyć do tych najlepszych w historii z zespołu. Nowy Sabaton to dla mnie był twór ciężko strawny i dawny blask tej kapeli słychać w epickim „Stormborn”. To jest właśnie to. Słodkie, podniosłe klawisze, prosty, stonowany riff i to średnie tempo. Do tego te bojowe chórki. To jest nowy aspekt w muzyce Bloodbound. Zdaje on swój egzamin, daje powiew świeżości i zaskakuje. Kolejną petardą jest „We Raise The dead” z dużą dawką melodii, zwłaszcza w sferze wygrywania solówek. Utwór choć krótki, to bardzo energiczny i treściwy. Brzmi jak zagubiony track z sesji nagraniowej „Unholy Cross”.Równie okazale prezentuje się „Blood of My Blood”, w którym zespół zabiera nas w rejony starego Hammerfall i w tym też się jak najbardziej odnajdują. W „When The Kingdom Will Fall” pojawiają się urocze motywy wyjęte z muzyki celtyckiej, jest sporo Sabaton i marszowy klimat, ale to nie zmienia faktu, że jest to utwór wysokich lotów. Heavy metal na miarę naszych czasów. Jak pisałem wcześniej, płyta została zdominowana przez szybkie kawałki, to też na koniec mamy dwie petardy. Rozpędzony „Seven Hells” i hymnowy „ When All Lights Fall” utrzymany w klimacie „Moria” to znakomite utwory, które powinny zagościć na stałe na liście koncertowej.

Tylko zespół takiej klasy jak Bloodbound mógł nagrać taki dopieszczony album.”Stormborn” to dzieło perfekcyjne w każdym calu. Muzycy zgrani i bardziej dojrzali. Wiedzą w jakim kierunku idą, wiedzą jaki jest ich styl i jak zadowolić fanów. Nagrali typowy album, ale zarazem inny. Jest trochę motywów Sabaton i Powerwolf, ale to cały czasy ten sam Bloodbound. Każdy fan muzyki dostrzeże piękno tej płyty, zwłaszcza że sporo tutaj ciekawych motywów, melodii, które długo jeszcze chodzą za słuchaczem. Jeden z kandydatów do płyty roku 2014.

Ocena: 10/10

wtorek, 25 listopada 2014

MEDUSA CHILD - Empty Sky (2014)

Szwajcaria nie specjalizuje się w heavy/power metalu, ale to właśnie stamtąd pochodzi Medusa Child. Dość specyficzny zespół, który mimo iż działa od 1999 roku to jakoś nie zdobył większej sławy. Do dziś kojarzą tą formacją nie liczni. Nic dziwnego, bowiem grają w swoim stylu mieszając power metal w stylu Stratovarius z progresywnym metalem ala Queensryche czy Dream Theater i rycerskiego klimatu rodem z płyt Hammerfall. Również bez większego echa przeszedł ich nowy album zatytułowany „Empty Sky”. Już okładka nie napawa optymizmem. Jak jest z samą muzyką?

Tutaj już bywa różnie. Bowiem pojawiają się ostre jak brzytwa riffy, mocne, soczyste grania, ale nie starcza go na tyle, by zapełnić całą płytę. To wymusza nierówność, a to z kolei ma wpływ na jakość zawartej muzyki. Wszystko sprowadza się do tego, że płyta ma lepsze i gorsze momenty, przez co bywa ciężko strawna, a nawet nudna. Z pewnością wokalista Crow uchodzi tutaj za gwiazdę. Jest w nim coś tajemniczego i zarazem intrygującego. Bardzo przypomina manierę Fabio z Rhapsody. Nic dziwnego, skoro zespół nie kryje swoich inspirację symfonicznym power metalem. Otwieracz w postaci „Ipocrisia” jest właśnie taki na miarę tych z płyt Rhapsody. Krótkie epickie, instrumentalne intro, to jest to co znamy bardzo dobrze. „Empty Sky” to hit i jeden z najciekawszych utworów na płycie. Dobrze dopasowane klawisze, które budują klimat, a nie zakłócają pracę gitar, a te są tutaj zmysłowe i pełne magii. Zadbano o detale i dlatego ten kawałek jest taki znakomity. Szkoda że nie zawsze tak jest. Nie potrzebna jest komercja w „Remember You”, rockowe zapędy w „My Inner voice” też nie są dobrym rozwiązaniem. Na właściwie tory zespół powraca na podniosłym „Paradise Eternally”. Najbardziej w pamięci zapada jednak pomysłowy motyw z „Nevermore” i petarda w postaci „Turn Back The Time”.

Zadbano o sferę techniczną, o klimat, o wysokiej jakości brzmienie, który wyostrza wydźwięk instrumentów, szkoda tylko że pomysłów brakło na cały album. Jakby wskazać wady to byłoby nią bez wątpienia nierówność materiału. Jest jednak kilka udanych melodii i momentów, dla których warto sięgnąć po ten album.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 23 listopada 2014

AXENSTAR - Where dreams are Forgotten (2014)

Jednym z najważniejszych zespołów power metalowych na szwedzkim rynku muzycznym jest bez wątpienia Axenstar. O nich można napisać wiele, ale mimo pewnych trudności dalej tworzą i mają się całkiem dobrze co potwierdza wydanie kolejnego albumu tj „Where dreams Are forgotten”. Tym razem zespół potrzebował tylko 3 lat, aniżeli tak jak ostatnio 5 lat, żeby wydać nowy krążek. Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem jest to, że zespół odzyskał swój dawny blask sprzed kilku lat. Nowy materiał cechuje energia, przebojowość i powiew świeżości. Zespół nawiązuje do swoich najlepszych dzieł tj „The Inquisition” i „The Final Requiem”, co mnie bardzo cieszy. Już otwieracz „Fear” śmiało można uznać za jeden z najlepszych utworów Axenstar jaki kiedykolwiek powstał. Szybki, zagrany z pasją i polotem kawałek, który oddaje piękno power metalu. Jakby cały album byłby taki to moglibyśmy okrzyknąć nowe dzieło najlepszym albumem w historii zespołu. Jednak tutaj znajdziemy nie tylko szybki power metal, bowiem zespół postanowił nas nieco zaskoczyć. Takim zaskoczeniem jest choćby bardziej stonowany, bardziej heavy metalowy „Curse The Tyrant”, który został wypakowany ostrym riffem i energicznymi solówkami. Ogólnie trzeba przyznać, że duet Joakim/ Jens starają się i naprawdę można dostrzec progres. Wszystko jest więcej i w lepszej jakości. Nawet kiedy utwór wydaję się smętny tak jak to jest w przypadku „The return” to panowie potrafią go rozkręcić i sprawić, że da się tego słuchać. Innym zaskoczeniem są takie cięższe motywy w Axenstar, które eksponuje „Demise” czy „Greed”. Ta płyta brzmi jak dawny Axenstar, który potrafił wykreować atrakcyjne melodie, który nie miał problemów z nagraniem hitów. „Inside The Maze” czy „My scrifice” to prawdziwe przeboje, które jeszcze bardziej podnoszą poziom tej płyty. Klawisze w „Anninhilation” klimatem dorównują twórczość Kinga Diamonda, sam utwór to czysty power metal. Zespół tutaj nie kryje swoich korzeni, nie kryje tego że pochodzą z północnej Europy. W ich muzyce można usłyszeć coś z Silent Force czy Stratovarius, ale to żadna skaza. To tylko pokazuje w jakiej formie jest obecnie Axenstar. Jeszcze więcej power metalu dostaje w „The Reaper” i żywiołowym „This False Imagery”. Całość zamyka najdłuższy z całej płyty kawałek czyli „Sweet Farewell”. Świetny, przemyślany materiał, który wypchany jest hitami, do tego świetne, soczyste brzmienie i klimatyczna okładka. No i mamy płytę godną marki Axenstar. Powrócili do glorii i chwały. Oby więcej takich płyt w ich wykonaniu. Brawo panowie.

Ocena: 8.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

NIGHT BY NIGHT - Xnx (2014)

Nadzieja melodyjnego hard rocka. Jeden z tych młodych zespołów, które biorą to co najlepsze z lat 80 i dodają od siebie świeżość, pomysłowość, energię i entuzjazm. Młody Night Bt Night jest właśnie tak oceniany przez fanów, ale także doświadczonych muzyków. Na scenie są już przeszło 6 lat i w końcu doczekali się swojego debiutanckiego albumu w postaci „NxN”. O płycie było cicho, co jest karygodne.

Zdaję sobie sprawę, że okładka nie należy do tych ambitnych, a sama nazwa zespołu też nie jest jakoś chwytliwa. Do tego gatunek muzyczny, który może być dla niektórych obiektem drwin, ale czy to dyskwalifikuje ten album? O tóż nie. Na samym starcie warto zadać sobie pytanie, czy lubicie słuchać Def Leppard i to ten z lat 80? Jeśli również nie przeszkadza odrobina nowoczesnego brzmienia rodem z Alterbridge to z pewnością muzyka Night by Night będzie dla Was w sam raz. Jasne na płycie pojawiają się motywy komercyjne co potwierdza „Everywhere Tonight”. Jednak nie brakuje mocnych riffów o czym przekonuje nas nowocześniejszy „Siren” czy „Never Die Again”. Jak na album hard rockowy to dzieję się całkiem sporo zwłaszcza jeśli skupimy się na solówkach i riffach. Tom i Ben odwalają kawał dobrej roboty. Ich partie są czyste i składne. Dobrze dopasowany do tego wokal Henriego Rundella i mamy hard rock z prawdziwego zdarzenia. Dość często brzmi to jak kalka Def Leppard. Bo jak inaczej można mówić o takich kompozycjach jak „The Moment” , chwytliwym „Time to Escape” czy melodyjny „Can't Walk Away”. Najważniejsze, że brzmi to klasycznie, a zarazem ma wydźwięk współczesnych płyt rodem z tych ocierających się o emocore. Ciekawa mieszanka, ale zdaje egzamin.

Co raz więcej jest tych zespołów czerpiących z Def Leppard, ale póki co Loud Lion i właśnie Night By Night to najciekawsze kapele, które przywracają nadzieję w hard rocka. Ta młoda formacja daje znakomity przykład, że można wziąć to co najlepsze z lat 80 i osadzić w teraźniejszym brzmieniu. Kawał znakomitego grania przesiąkniętego klasycznym Def Leppard. Więcej nie trzeba dodawać.

Ocena: 7/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 22 listopada 2014

ALLTHENIKO - Fast And Glorious (2014)

Jak power/speed metal to tylko Alltheniko. Ta włoska formacja wie jak przygotować materiał energiczny, z pazurem i z pasją. Grają już od 2002 roku i nagrali 5 albumów i nie mają dość. Nie słychać zmęczenia ani też zmęczenia materiału. Nowy album „Fast and Glorious” to kwintesencja stylu włochów, ale też i stylu speed/ power metalu. Co ich wyróżnia na tle innych kapel? Nie nagrali póki co słabego albumu, trzymają wysoki poziom od samego początku i potrafią połączyć nowoczesne, soczyste brzmienie z klimatem lat 80. Można się doszukiwać się w ich muzyce wpływów wielu kapel począwszy od Agent Steel kończąc na Judas Priest. Jednak mimo tego, można łatwo dostrzec, że ta włoska formacja ma na celu granie swojej muzyki, a nie interpretować na nowo to wszystko co stworzyły te wielkie kapele. Skupmy się nad głównym tematem tej recenzji, a mianowicie „Fast and Glorious”. Ten album ma predyspozycje do bycia najlepszym wydawnictwem w historii Alltheniko. Ta płyta nie ma słabych punktów. Dopracowano każdy szczegół, począwszy od brzmienia, które podkreśla dynamikę i pazur zespołu, kończąc na samym materiale, który porywa słuchacza od pierwszej sekundy. „Tanks of Death” to prawdziwy cios między oczy. Nie zabrakło tutaj ostrego riffu, szybkiego tempa, dużej dawki melodyjności. Najbardziej imponuje thrash metalowa motoryka. Kto lubi stary Exodus, Overkill czy Exciter ten z pewnością polubi też taki agresywniejszy „Fast and Glorious”.Joe Boneshaker daje niezły popis umiejętności na tym albumie. Roi się od ciekawych riffów, od pomysłowości, a jego technika rozwinęła się na przestrzeni lat. Takie solówki, zagrane z taką pasją i polotem zawsze stanowią największa ozdobę przy takich płytach. Bardziej heavy metalowy jest już „Holy War, Holy Fighters”, który wyróżnia się bardziej rytmicznym riffem i ciekawym popisem wokalnym Dave'a, który brzmi niczym sam Ralf Sheepers. Zespół nie zwalnia tempa i w „Scream for exciter” pokazuje na co ich stać. Jest ogień i zapędy pod Judas Priest, co może się podobać. Ballady nie uświadczymy, ale jest za to bardziej rozbudowany kawałek w postaci „Power To rebel”. Dzieje się sporo i to dowód, że zespół potrafi zbudować napięcie. Nie zapomnieli oddać też hołd wielkim kapelom z lat 80. Do tego celu posłużył „Power and the Glory I.U.W.S.” z repertuaru Saxon. Bez sensu jest doszukiwać się wad, który nie ma. Płyta dopracowana pod każdym względem i oby było jak najwięcej takich płyt z taką muzyką. Alltheniko to mistrz w kategorii speed metal i tym albumem tylko to potwierdzili. Dla mnie najlepsze dzieło tej włoskiej formacji. Brawo panowie.

Ocena: 9.5/10

NEONFLY - Strangers in Paradise (2014)

O pierwszym albumie Neonfly można było powiedzieć, kawał porządnego melodyjnego metalu z domieszką power metalu. Szybko udowodnili, że mimo brytyjskiego pochodzenia, zespół ma o wiele więcej wspólnego z fińską sceną metalową. Brzmienie klawiszy, konstrukcja tworzenia utworów, czy w końcu wokal Willa Nortona. To wszystko bardziej nasuwa na myśl właśnie tamte rejony aniżeli Wielką Brytanię. Nowy album zatytułowany „Strangers in Paradise” niczego nowego również nie wnosi. Choć można odczuć, że zespół w mniejszej ilości wykorzystuję patenty power metalowe, co raczej działa niekorzystnie. Tak poza tym dostajemy drugi raz to samo. Melodyjne granie, w dość słodkiej formie, które pozbawione jest jakiejkolwiek agresji czy elementu zaskoczenia. Płytkie brzmienie już na samym wstępie może odstraszyć zwolenników mocniejszego uderzenia. Na szczęście płytę otwiera całkiem udany otwieracz w postaci „Whispered Dreams”. Utwór o tyle zdradliwy,bowiem takich petard jest tutaj jak na lekarstwo. Może podobać się nieco progresywny „Highways To nowhere”. Jest mocny riff, agresywniejszy wokal Willa, a wszystko zagrane z pomysłem. Za dużo tutaj jak dla mnie komercji i popowego klimatu. A tego jest pełno w takim rockowym „Better Angels”. Tą wadę powiela „Rose in Bloom”. Jednak nowy album mimo swoich niedociągnięć ma kilka ciekawych i godnych zapamiętania momentów. Podniosły „Heart of Sun” jest jednym z nich. Płyta miała większa siłę rażenia, gdyby było więcej hitów pokroju „Fierce Battalions”. Tutaj można poczuć co to jest power metal. Neonfly odnajduje się również w dłuższych kompozycjach i taki „Chasing The Night” może się podobać. To jest właściwie to co najlepsze w tym zespole, zawarte w pigułce. Drugi album wciąż nie ukazał w pełni na co stać ten młody zespół. Najwidoczniej to jeszcze nie jest ich czas. Póki co jest to średnie granie, niczym właściwie się nie wyróżniające. Troszkę popracować nad stylem, nad kompozycjami i wtedy dostaniemy coś bardziej wartego uwagi. Pozostaje uzbroić się w cierpliwość i czekać na kolejny album.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 21 listopada 2014

HARD RIOT - the Blackened Heart (2014)

Fala niemieckiego hard rocka nadciąga. Był Black Bird, teraz czas pochwalić inny zespół, który również znakomicie radzi sobie w początkowej fazie swojej kariery. Mam tutaj na myśli Hard Riot. Podobnie jak Black Bird nie kryje swoich zamiłowań starociami, klasycznymi zespołami. Nie raz po myślimy podczas ich muzyki o Ac/DC, Scorpions, Gotthard czy nawet o Nickeblack. Grają od 2006 roku i nawet udało im się nagrać swój pierwszy album, jednak dopiero teraz zaczyna być o nich głośno. Spora w tym zasługa nowego albumu „The Blackened Heart” , który jest znacznie ciekawszy dziełem niż debiut.

Jest energia, jest przebojowość, jest pazur, jest pomysł na styl czy aranżacje, muzycy dbają o detale, o to żeby wszystko było zrobione precyzyjnie. Nawet pomyślano o radości i luźnym klimacie. Jako płyta hard rockowa to „The Blackened Heart” jest pełnym dziełem i nie brakuje mu niczego. Micheal Gildner brzmi jak wokalista Nickeblack, co dla jednych będzie minusem, a dla drugich powodem by sięgnąć po ten album. Ogólnie ma w sobie to coś, co sprawia że płyta brzmi hard rockowo i klasycznie. To słychać właściwie od samego początku. Wyrazisty wokal w połączenie z mocnymi i chwytliwymi riffami czyni ten album naprawdę mocnym dziełem. Dobrze nastraja słuchacza energiczny otwieracz „Blackout”. Nie jest to cover Scorpions, ale jakże udany miks heavy metalu i hard rocka. Fani Ac/Dc powinni być zachwyceni „Suicide Blues”, który ukazuje wszelkie atuty niemieckiej formacji. Komercja też jest tutaj obecna o czym świadczy „Count on Me” i to jest taki mały ukłon w stronę fanów radiowych hitów i Nickeblack. Przebojów na płycie nie brakuje, a jednym z tych najbardziej zauważalnych jest „Not Alone”. Podoba mi się też bluesowy „The enemy Within” i nie miałbym nic przeciwko gdyby było więcej takich kawałków i zagranych z takim luzem. Nie brakuje też heavy metalowych akcentów, a jednym z nich jest tutaj bez wątpienia „Hit The ground”. Przydałoby się tej płycie więcej takich szybkich kompozycji, żeby nadać płycie więcej dynamiki. To potwierdza ich talent do urozmaicenie i stworzenia ciekawego materiału.

Jeśli szukacie solidnego albumu z mieszanką heavy metalu i hard rocka, przesiąkniętego klasycznymi patentami to niemiecki Hard Riot wam tego dostarczy na nowym albumie.

Ocena: 6.5/10