wtorek, 30 listopada 2021

FORTRESS - Dont spare the wicked (2021)

Kapel heavy metalowych o nazwie Fortress jest troszkę i tym bardziej dziwi, że młoda amerykańska kapela z Kalifornii przyjęła taką właśnie nazwę. Bohater dzisiejszej recenzji to Fortress, który działa od 2016 roku i reprezentuje Stany Zjednoczone. W tym roku panowie chcą zaprezentować światu swój pierwszy album zatytułowany "Don spare the Wicked". Logo kapeli, ich image, sama okładka debiutanckiego krążka i jego czas trwania zwiastują płytę w klimatach lat 80. Faktycznie to jest trop, który trzeba podążyć słuchając "Dont spare the wicked".

To jest płyta, która nie grzeszy oryginalnością. Panowie nie ryzykują, stawiają na sprawdzone chwyty. Teraz pytanie czy przyjmiecie kolejną porcję klasycznego heavy metalu spod znaku Iron Maiden, Black Sabbath czy Judas Priest. Panowie potrafią grać klimatycznie, potrafią zagrać nieco ostrzej, a kiedy trzeba to i przyspieszają. Na pewno trzeba im przyznać, że słychać w tym wszystkim zaangażowanie i przemyślane działanie. Klimat całości dodaje bez wątpienia zadziorny głos wokalisty Chrisa Scotta. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i to nie podlega dyskusji. Gwiazdą tej kapeli jest oczywiście gitarzysta Fili Bibiano, którego znamy z Witherfall. On odpowiada za ciekawą warstwę gitarową i tu w zasadzie cały czas się coś dzieje i nie ma czasu na nudę. Od razu na łopatki rozkłada energiczny i pełen ciekawych melodii "Lost Forever". To się nazywa dobre otwarcie płyty. Na dzień dobry mamy rasowy killer. Jest też nastrojowy "Devils wheel", w którym band potrafi wplatać elementy hard rocka. "Anguish" to jeden z najlepszych kawałków na płycie, który kusi mrocznym klimatem i stylem rodem z płyt Black Sabbath z Tonym Martinem. Z kolei w "Find Yourself" band zabiera nas do brytyjskiej sceny metalowej lat 80. Tak więc jest tu NWOBHM i wczesny iron maiden, czy angel witch. Nie wiele wnosi instrumentalny "The passage", a na sam koniec zostaje tytułowy "Dont spare the wicked", który też czaruje mrocznym klimatem. Nie ma słabych punktów tak naprawdę i każdy kawałek potrafi pozytywnie zaskoczyć.

Nie ma tu nic nowego, ale band nadrabia tu atrakcyjnymi melodiami, dynamika i agresywności.  To jest prawdziwa perełka nagrana przez fanów heavy metalu dla fanów heavy metalu. 

Ocena 8.5/10


 

niedziela, 28 listopada 2021

ETERNITY'S END - Embers of War (2021)


 Przychodzi w końcu taki dzień, kiedy szczęka nam opada z wrażenia podczas słuchania danej płyty. Tak wiem jedni to przeżywają stosunkowo rzadko, a inni często. Takie doznania w tym roku sprawił mi choćby najnowsze dzieło Insania, czy In Vain. Takie uczucie pojawia się podczas słuchania klasyków. Czy nowy krążek może stać się klasykiem, o to jest pytanie. Uważam, że nic nie stoi temu na przeszkodzie. Takie wydawnictwo musi zawierać dech w piersiach i powalać na kolana. Szokować swoją formą, stylem i wykonaniem. To musi być perfekcja i płyta, która tak uzależnia, że jedyne co pozostaje po przesłuchaniu to przycisk "repeat" w odtwarzaczu. Taka płyta musi być wyjątkowa i w pełni spełniać wymogi danych ram gatunku, a nawet wnosi świeżość. Przede wszystkim nie może się pojawiać jakaś skaza czy słaby punkt układanki. Tak, zdarzają się takie płyty. Ten opis idealnie pasuje mi do najnowszego krążka niemieckiej formacji Eternity;s End. Kocham tą scenę heavy metalową, bo z niej wywodzą moje ukochane kapele typu Gamma Ray, Helloween, Blind Guardian, Iron Savior, Running wild czy Primal Fear. W tym zestawieniu idealnie mi pasuje Eternitys End.  Band działa od 2014 r i śmiało można ich okrzyknąć nową gwiazdą power metalu. Panowie idą po trupach do celu i nie patrzą się na trendy, na to co grają inni. Dają nam perełkę w postaci "Embers of war". W życiu bym nie sądził, że ta płyta okaże się prawdziwą perełką i kandydatem do płyty roku. Konkurencja jest silna i jest sporo rarytasów, ale nie wyobrażam sobie top 3 bez tej płyty.

Skąd te "ochy" i "achy"? Nie często się dostaje płytę, które zbiera co najlepsze ze wcześniej wspomnianych tuzów heavy/power metalu, którzy do dziś są gwiazdami i prekursorami. Panowie tworzą swoją definicję power metal, w którym jest miejsce na rozmach i podniosłe refreny, które są godne Rhapsody czy Iron Savior. Mamy w końcu Eckerta i Sielcka w chórkach, a to robi sporą robotę. Przypominają się klasyki nie tylko Iron Savior, ale też Wizard czy Blind Guardian. No jest moc i płyta sporo zyskuje. Eternitys end to również Iuri Sanson, który jest nie jakimś tam wokalistą z łapanki. To muzyk z powołania i jego misją jest nawracać tych co odwrócili się od power metalu. Koleś wymiata i więcej takich wokalistów poproszę i od razu świat i power metal będzie lepszy. Sekcja rytmiczna to duet z górnej półki i zarówna bas jak i perkusja to czysta perfekcja i bez gitar sieją zniszczenie. Nowy album Insania ma dopieszczone solówki, tak i tutaj jest podobnie. Kto kocha stary blind guardian, kto kocha właśnie insania, Helloween, czy Iron Mask ten poczuje się jak w domu. Hombach i Munzer nie biorą jeńców i po prostu sieją zniszczenie. Nie ma ckliwych ballad, nie potrzebnych zwolnień. Tu jest atak z każdej strony. Piękna robota. Wszyscy młodzi i starzy, którzy tworzą power metal bierzcie z nich przykład.  Do tego dochodzi brzmienie ostre niczym żyleta. Słychać w tym szczyptę brzmienia Iron savior czy primal fear. No brzmi to idealnie.

Jeśli na coś mógłbym ponarzekać, to na czas trwania płyty. 45 minut i 8 utworów to trochę za mało. Plus taki, że nie ma dłużyzn, a zawartość jest bez skazy. Band zaczyna naprawdę ostro i z przytupem, bo od rewelacyjnego "dreadnought", który utrzymany jest w speed/power metalowej konwencji z nutką neoklasycznego grania w stylu Iron mask. Słychać to w popisach gitarowych. Bas taki mocny i zadziorny, jak na pierwszym krążku Helloween. Wokal przyprawia o dreszcze i to jest klasa światowa. No i jeszcze w tle nawiązania do Running wild, a całość spina podniosły refren rodem z Iron Savior. Szczęka opadła już na dzień dobry. Czy trzeba komuś dowód, że mamy do czynienia z idealnym krążkiem? Jak te gitary brzmią w "Bane of the black sword". Ileż w tym gracji, dbałości o szczegóły i przebojowości. Kłania się klasyka niemieckiego power metalu. Rycerski klimat mamy w zadziornym "The hounds of Tindalos" i znów ktoś nasłuchał się "Black hand inn" running wild. Żadna ujma, bo to żadna kalka, a miłe wplecenie znanego stylu rock Rolfa. Brawo panowie! Mocny riff dostajemy w "Call of the Valkyries" i tutaj band zabiera nas w bardziej neoklasyczne granie rodem z Iron Mask, a do tego kilka mocnych akcentów Primal Fear. Rasowy killer i tyle w temacie. W podobnym tonie utrzymany jest energiczny "Acturus Prime", choć i tutaj gdzieś u nosi się klimat Iron Savior. Bardzo złożony kawałek, który nie stawia na banalne rozwiązania. Więcej heavy metalowego grania można wyłapać w rytmicznym "Shaded Heart" i to nieco łagodniejsze oblicze zespołu, a poziom nic na tym nie ucierpiał. Perkusja  w "Deathrider" już na wstępie sieje zniszczenie. Co za killer tutaj wyszedł zespołowi. Idealna definicja power metalu.  Jednak można wciąż tworzyć power metal i szokować poziomem i jakością. Panowie przecież nic nowego nie grają, a rozkładają mnie na łopatki. Finał to tytułowy "Embers of War" i tutaj zespół idzie na całość i nie rozdrabnia się. Jest ponad 9 minutowy kolos, który nie idzie w jakieś dłużyzny i epickość. Tutaj jest łojenie od samego początku i dostajemy znów killer. Znakomite przejście i moc niczym ostatnia płyta Persuader. Komentarz zbędny. Niechaj muzyka przemówi.

7 lat na scenie, a już są gwiazdą. Kiedy zabraknie Iron Savior, Blind Guardian, czy Running wild tu już wiem kto idealnie wypełni tą pustkę. Czas przekazać pałeczkę młodszym i zdolniejszym. Eternitys End tym albumem jak dla mnie wpisuje się do kanonu power metalu i już z miejsca się staje żywą legendą. Potrzebne są takie płyty, które przywracają wiarę, że nie wszystko zostało powiedziane. Płyta jak dla mnie idealna i wyczerpuje znamiona power metalu i nie tylko. Świetny wokal, wciągające i złożone solówki, znakomite przejścia, mocna i dynamiczna sekcja rytmiczna i chórki Sielcka i Eckerta. Zwycięski team. Reszta zostaje w tyle. Obok In Vain czy Insania bez wątpienia czołówka roku 2021. Brać w ciemno i zarażać innych. Ta płyta zasługuje na rozgłos!

Ocena: 10/10

piątek, 26 listopada 2021

HOME STYLE SURGERY - Brain drill poetry (2021)


 Kto gustuje w muzyce Forbidden, Anthrax czy Toxik ten powinien zwrócić uwagę na nowe dzieło fińskiej formacji Home style Surgery. Nie jest to kalka, ani też jakaś wierna kopia powyższych kapel, ale z pewnością formacja, która gra thrash metal z dużą dawką melodyjności i heavy metalowych patentów. Najnowsze dzieło zatytułowane jest "Brain Drill Poetry". Nie ma szans konkurować z takim nowym Exodus, ale zasługuje na uwagę fanów takiego grania.

Znajdziemy tutaj tak naprawdę 33 minuty muzyki zawartej w 8 kawałkach. Jak na album to może trochę mało, ale z pewnością dzięki temu płyta nie zanudza. Muzyka Home style surgery opiera się na partiach gitarowych Joonasa i Jussi. Panowie nie tworzą niczego nowego i tak naprawdę poruszają po znanych terytoriach. Największa uwagę słuchacza skupia wokalista Kami Launonen, który ma ciekawą barwę i odpowiednią technikę. Dzięki niemu to nie kolejna thrash metalowa papka. Dobrze prezentuje się otwieracz w postaci "Brain drill poetry" i trzeba przyznać, że bije z tego przebojowość. Niby wszystko ok, ale utwór jest za krótki moim zdaniem. Temperaturę podgrzewa agresywny "Necrodecoration" i znów mamy świetny miks agresji i melodyjności. Dobrze się tego słucha i nie ma efektu znudzenia. Dalej jest heavy metalowy "434" i te proste patenty sprawdzają się tutaj. Na uwagę zasługuje też dynamiczny i zadziorny "Actio in distans". Poziom trzyma też żywiołowy "Fade into grey" czy wieńczący płytę "Surgical Sculpture".

30 minut szybko mija i troszkę szkoda że  nie wiele zapada w pamięci. Jest dynamika, jest pazur i odpowiednie dobór riffów, ale wszystko brzmi znajomo i nie ma owej świeżości. Solidna porcja thrash metalu na dobrym poziomie. Warto sięgnąć po ten krążek pomimo owych wad. To wciąż muzyka miła dla uszu, a sam zespół dobrze rokuje jeśli chodzi o kolejne płyty. Zobaczymy w jakim kierunku się rozwiną.

Ocena: 7/10

HITTEN - Triumph and tragedy (2021)


 Hiszpański band o nazwie Hitten może się pochwalić 10 letnim stażem działalności. Swój jubileusz obchodzą wydając swój 4 album. "Triumph & tragedy" dziś tj 26 listopada ma swoją premierę i jest to kolejny udany krążek w ich dyskografii. Czy lepszy niż poprzednik, który mi się podobał? No raczej nie przebija tamtego wydawnictwa, ale wstydu kapeli nie przynosi. Tryumf czy tragedia? W sumie to ani jedno ani drugie.

Band starannie przygotował materiał i to słychać. Soczyste i bardzo hard rockowe brzmienie nadaje całości pazura, a klimatyczna okładka działa na słuchacza niczym magnes. W 2021r kapelę zasilił nowy perkusista tj Willy Medina i to jest jedyna zmiana personalna. Co do stylistyki to band bardziej poszedł w stronę hard rockowych dźwięków spod znaku Dokken, czy Motley crue. Dobrze to słychać w takim komercyjnym "Under Your Spell". W tym zespole kto najbardziej czaruje to bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Alex Panza. To właśnie dzięki niemu nowa płyta jest udaną rozrywką dla każdego kto kocha heavy metal i hard rock lat 80. Taki rozpędzony otwieracz "Built to Rock" to świetna i energiczna kompozycja, która momentami przypomina wczesny warlock. Tutaj popis swoich umiejętności dają gitarzyści Johny i Dani. Słychać inspiracje latami 80 i to jest akurat spora zaleta Hitten. "Eyes never lie" to już kompozycja nieco bardziej stonowana i tutaj znakomicie band miesza hard rocka i heavy metal. Jest trochę Dokken i Accept. Mocnym punktem płyty jest bez wątpienia marszowy "Meant to be mean" i przepełniony patentami choćby Dio. Kolejny szybszy kawałek na płycie to przebojowy "Ride out the storm". Płyta jest urozmaicona i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, jednak co najbardziej zostaje w pamięci z tej płyty to niezwykle przemyślany kolos zamykający płytę."Triumph and tragedy" to przede wszystkim popis geniuszu wokalisty i przykład, że band potrafi też przemycić patenty iron maiden.

Hitten znów nagrał porządny album i tylko umacnia swoją pozycję na scenie heavy metalowej. Band może i młody, ale głodny sukcesu. Co znajdziemy tutaj to udaną mieszankę klasycznego heavy metalu i hard rocka z lat 80. Zespół stawia na lekkie i chwytliwe melodie, a to przedkłada się na łatwy odbiór całości. "Triumph and tragedy" to może nie najlepsze dzieło w historii Hitten, ale to wciąż granie na wysokim poziomie.

Ocena: 8/ 10


środa, 24 listopada 2021

TEMPERANCE - Diamanti (2021)

Marco Pastorino ostatnio jest mocno zapracowany. Nie tak dawno błyszczał w Flames of Heaven, w tym roku pojawił się w Wonders, a teraz jeszcze dochodzi nowe dzieło Temperance. "Diamenti" to 6 wydawnictwo w dorobku Włoskiej formacji.  To bez wątpienia jedna z mocniejszych pozycji w ich dorobku. Pozycja obowiązkowa dla fanów melodyjnego heavy metalu.

Skład zespołu ustabilizował się już tak naprawdę w roku 2018 i tą stabilizację tu słychać. Band ma wypracowany styl i trzyma się jego. Nie ma może niespodzianek, ale wszystko jest przemyślane i pomysłowo zaaranżowane.  Znakomicie układa się współpraca właśnie Marco i wokalistki Allesie, bowiem ich duet buduje napięcie i jest niczym połączenie dwóch różnych światów.  Lekki klimat i nieco rockowy feeling też są tutaj mocnym atutem.  Materiał jest zróżnicowany i już na uwagę zasługuje przebojowy otwieracz "Pure life unfolds".  Bardzo ciekawie poukładano tutaj linie wokalne i brzmi to atrakcyjnie. Przyspieszamy w nieco bardziej zadziornym "breaking the rules of heavy metal",w którym band pokazuje pazur. Szybko wpada w ucho melodyjny "Diamanti" i ta podniosłość jest naprawdę urocza. Kolejny mocny filar tej płyty to dynamiczny "Black is my heart" oraz klimatyczny i niezwykle nastrojowy "You only live Once". Pojawia się też nutka progresywności w "Codebreaker", czy komercyjności w "Lets get started".
 
Odsłuch całej płyty mija szybko i przyjemnie. Choć bywają zgrzyty i słabsze momenty, to jako całość płyta wypada bardzo korzystnie. Jest sporo atrakcyjnych melodii, no i Marco jak zawsze czaruje i czyni ten album jeszcze ciekawszym. Zespół umacnia swoją pozycję, a ja chce jeszcze więcej muzyki temperance.

Ocena: 8/10

niedziela, 21 listopada 2021

FIREWOLFE - Conquer all fear (2021)


 Wrócił amerykański band Firewolfe i to jest bez wątpienia dobra informacja nie tylko dla fanów zespołu, ale maniaków heavy metalu w melodyjnej odmianie. Dobrze poradzili sobie na dwóch pierwszych płytach, ale odnoszę wrażenie, że najnowszy krążek zatytułowany "Conquer all fear" to ich najlepsze wydawnictwo. Jednak dobrze, że Fercovich i Layton reaktywowali z Firewolfe. Nowy skład, nowa jakość.

W roku 2020 do zespołu zaproszono perkusistę Marco Bicca, gitarzysta Michael oraz wokalista Freedy Krumins. Panowie znakomicie wpisali się w styl Firewolfe i wnieśli sporo świeżości. Firewolfe nigdy nie błyszczał tak pod względem jakości wykonania i pomysłowości w zakresie kompozytorskim. Wielkie uznanie, bo ta długa przerwa nie została zmarnowana. No i miłym dodatkiem jest klimatyczna i pełna detali okładka.


Otwieracz to prawdziwy strzał między oczy. Tak "vicuous as the viper" zachwyca swoją formą i przebojowością. Mocny kawałek i to juz na samym starcie. "Pedal to metal" to kawałek iście heavy metalowy. Nic oksrywczego, ale jest radość podczas sluchania. Dobrzee prezentuje się nieco hard rockowy "swallow my pride" który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Klimaty Hermana franka czy accept można wyłapać w toporniejszym "wages of sin". Na wyróżnienie zasługuje szybszy "black and Gold" czy melodyjny "method to Madness" który zamyka cały materiał.

Firewolfe powraca po długiej przerwie i to w bardzo dobrej formie. Solidny heavy metal z dużą dawką chwytliwych melodia. Płyta roku może to nie jest, ale najlepsza propozycja amerykańskiej formacji firewolfe. 

Ocena 8/10

sobota, 20 listopada 2021

TREND KILL GHOSTS - Until the sunrise again (2021)


 Brazylijski Trend kill ghosts wraca z nowym albumem zatytułowanym "Until the sunrise again". To oczywiście kontynuacja tego co band grał na debiutanckim krążku, tak więc dalej mamy swoistą mieszankę heavy metalu i power metalu. Z jednej strony oparte na sprawdzonych patentach, z drugiej strony pojawia się nutka nowoczesności. To sprawia, że nowy album tej młodej formacji działającej od 2018r kapeli zasługuje na uwagę.

Trend kill ghost to przede wszystkim wyrazisty głos Diogo Nunes i dobra technika gitarzysty Rogerio Oliveira. Ten ostatni niszczy swoją grą w "puppets of Faith".  Momentami nasuwa się twórczość Iron maska, co jest sporym plusem. Bije z tego kawałka energia i epickość. Z kolei "rebellion" opiera się na mocniejszym riffie i motoryce stricte power metalowej. Świetny przykład, że trend kill ghosts ma spory potencjał w sobie. Znakomicie również wypada energiczny "when the sunrise again". Tak to jest power metal w klasycznym wydaniu. Bardzo dobrze się tego slucha to na pewno. Na uwagę zasługuje również przebojowy "poisoned soul" i mroczny "mirror mirror". 

Płyta może nie powala na kolana, ani tym bardziej nie ma szans konkurować z najlepszymi, ale mimo pewnych WSD to wartościowy album. Jest kilka killerów i słychać w tym wszystkim znajomość gatunku w którym obraca się zespół. Jest potencjał na cos więcej. 

Ocena 7/10



piątek, 19 listopada 2021

EXODUS - Persona Non Grata (2021)

"Persona non Grata" to od samego początku był najbardziej oczekiwany thrash metalowy album roku 2021. Nie tylko sama nazwa exodus działa na zmysły, ale też zapowiedzi, cała marketingowa akcja sprawiły że z miejsca nowe dzieło Amerykańskich dinozaurów było traktowane jako pretendent do płyty roku. Dodatkowym atutem był fakt, że ostatni album był naprawdę udany, a  powrót Steve'a Souza sprawiło, że kapela przeżywa obecnie drugą młodość. Czy faktycznie nowy album podobał swoim oczekiwaniom? Mamy najlepszy album thrash metalowy roku 2021?

Każdy element tej płyty to klasa światowa. Okladka to majstersztyk i jedna z najciekawszych okładek metalowych roku 2021. Pięknie namalowana i w dodatku ma mroczny klimat. Brzmienie jest ostre jak brzytwa i znakomicie współgra z zawartością. Muzycy są w znakomitej formie i tu nie tylko Souza staje na wysokości zadania. Sekcja rytmiczna powala technika i wyczuciem rytmu. Mocny bas i pełna werwy perkusja sieją tutaj zniszczenie.  Znakomicie układa się też współpraca Lee Altusa i Garego Holta. Jest chemia i wzajemne uzupełnianie się. Lata lecą, a oni wciąż zachwycają i szokują swoją grą. Brawo panowie. 

Ponad godziny rasowego thrash metalu. Zapnij ie pasy, bo panowie stawiają na jazdę bez trzymanki. Tytułowy "Persona Non Grata" to nie zwykle agresywny kawałek. Jest brutalnie, ale też melodyjnie. Przez 7 minut dzieje się sporo. Pierwszy killer za nami. Mocny riff "r.e.m.f." sieje zniszczenie i przypominają się dokonania rage czy overkill. Jest klasycznie, ale bardzo współcześnie. Pozytywnie zaskakuje energiczny "slipping Into Madness" który idealnie definiuje styl exodus oraz jak powinien brzmieć thrash metal w dzisiejszych czasach. Stonowany "elitist" to już ukłon w stronę heavy metalowej stylistyki. Oczywiście znów wysoki poziom wykonania. O ciarki przyprawia mroczny "prescribing horror". Dalej zostajemy w topornym i bardziej heavy metalowym graniu. Dobrze, że panowie zadbali o urozmaicenie.  Kolejny killer to bez wątpienia "the beatings will continue". Mocna rzecz, a solówki wręcz w gniatają w fotel. To jest to! Podobne emocje wzbudza "clickbait" czy melodyjny "lunatic-liar-lord".  Nie można lepiej było podsumować tej płyty niż złożonym i rozpędzonym Antiseed". Taki exodus w pigułce. 


To było do przewidzenia. Exodus jest na fali i ta płyta to tylko potwierdza. Kiedy inni mają zadyszkę, albo szukają swojej tożsamości Exodus jest wierny swojemu stylowi i thrash metalowi. Encyklopedyczny przykład idealnej płyty thrash metalowej. Nic bym tu nie zmienił. Chlopaki dali czadu! 

Ocena : 10/10

POWER RESET - Dungeon Master (2021)


 Zawsze imponują mi muzyczne projekty, za którymi kryje się jedna osoba. Ileż to trzeba zaangażowania, cierpliwości i muzycznego geniuszu by nagrać cały album w pojedynkę. Tak też jest w przypadku "Dungeon Master", czyli najnowszego krążka projektu muzycznego o nazwie Power Reset. Tworzy go tak naprawdę multiinstrumentalista Leonardo Oliveira i działa tak od 2020r. Stawia on na klimatyczny power metal i trzeba przyznać że brazylijski muzyk wkłada to co robi sporo wysiłku i serca. Efekt na pewno jest co najmniej zadowalający.

Podoba mi się tajemniczy klimat w "Mystic quest" i jego rozbudowana forma. Dużo się dzieje w sferze gitarowej. No nie sposób się nudzić przy popisach Leonardo. Coś z rhapsody znajdziemy w rozpędzonym "instinctive hunter". Niby słodko, ale też jest bardzo podniośle.  Troszkę momentami brakuje mocy w głosie Leonardo i to jest problem tego wydawnictwa. "Angel fly away" to niestety niezbyt udana ballada, która nieco przynudza swoją formą. Na plus zaliczam szybszy "scream for Your sorrow" czy energiczny "Dungeon Master". 

Płyta jest może nie równa, ale kryje kilka ciekawych kompozycji i melodii. Jest klimat i pomysł, a to już sporo. Troszkę dopracować styl i zatrudnić jakiegoś rasowego wokalistę i już byłoby ciekawie, a tak jest tylko dobrze. 

Ocena : 6/10

WARFIELD - Master Executor (2021)


 Soczysty heavy metal prosto z Brazylii, tak można w skrócie opisać muzykę Warfield. Najnowsze dzieło tej młodej ekipy nosi tytuł "Master Executor". Nie jest to ani odkrywcze, ani też poruszający muzyczny świat, ale każdy kto lubi solidną porcją soczystego heavy metalu ten nie będzie marudził. Na pewno na tej płycie odnajdą się fani Judas Priest czy Accept.

Ostoją tej kapeli są przede wszystkim gitarzyści Ivan i Fabrico, którzy dostarczają nam sporo solidnych riffów. Nie ma może w tym za grosz oryginalności, ani też pomysłowości, ale jest to szczere i sprawia, że odsłuch jest miły. Troszkę kuleje melodyjność i owa świeżość. Momentami wdziera się monotonność, żeby nie powiedzieć nuda. Mocnym punktem płyty jest bez wątpienia głos Gustavo, który buduje odpowiedni klimat i zapewnia heavy metalowy pazur całej płyty.

Jest kilka mocnych kawałków jak choćby "master executor". Utwór opiera się na mocnym riffie i patentach judas priest. Niby nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy.  Dobrze wypada też melodyjny "men, machine... Memories". Tutaj robotę robi wokal Gustavo. Troszkę hard rocka pojawia się w stonowanym "man on the ground".  Mamy też bardziej urozmaicony "pandora box", który również stawia na klasyczny heavy metal.

Warfield tutaj jeszcze nie sieje zniszczenia, ani też nie wyznacza nowych trendów, ale słychać że band grać potrafi i stać ich na więcej. To co tutaj znajdziemy to solidny heavy metal, ale nic ponadto. Troszkę szkoda. 

Ocena 6/10

czwartek, 18 listopada 2021

THE THREE TREMORS - Guardians of the void (2021)


 Nie ma nowego albumu Cage, nie ma nowego albumu Beyond Fear ani też Jag Panzer. Jednak wokaliści tych znanych zespołów znów łączy siły by znów siać zniszczenie pod nazwą The Three Tremors. "Guardians of the void" to kontynuacja tego co mieliśmy na debiutanckim "The three tremors", czyli mieszankę heavy/power metalu, w której słychać echa powyższych kapel. Niby jest to wszystko atrakcyjne i miłe dla ucha, ale mam wrażenie, że nie ma pomysłu jak rozdzielić role między wokalistów. Niestety mimo że muzyka na nowym krążku nie jest zła, to panowie tak trochę jakby wchodzili sobie w drogę.

Piękna okładka, soczyste brzmienie mocno nawiązują do dokonań Cage i tego nie da się ukryć słuchać tego zespołu. Sporo nawiązań i odesłań do płyt Cage, ale to nic dziwnego kiedy prawie cały skład tworzą muzycy tamtego zespołu. Oczywiście show kradną wokaliści, bowiem ich same nazwiska działają jak magnes na słuchacza. Ich partie są mocne i wyraziste, tylko szkoda że nie ma w tym składu jak na nowym albumie Helloween. Same kompozycje nie są złe i potrafią przyciągnąć uwagę, a nawet zapaść w pamięci.  Dobrą robotę odwalili gitarzyści Trask i Garcia, ale panowie dobrze się znają jeszcze z Cage. Jest chemia, jest pomysł i dobra technika, a to już połowa sukcesu.milo znów usłyszeć że Sean Peck, Tim ripper Owens oraz Harry Conklin są w bardzo dobrej formie. 


Płytę otwiera prosty i zadziorny "Bone breaker" który mocno inspirowany jest twórczością Judas Priest. Uwagę przykuwa rozpędzony "guardians of the void", który pokazuje power metalowe oblicze zespołu. Tak to jest prawdziwa petarda i cieszy fakt, że słychać tu echa starych plyt Cage.  Kolejny killer to bez wątpienia "kryptonin steel"  który ukazaje przede wszystkim talent Tima. Sean Peck wymiata w przebojowym "Cant be stopped" który brzmi jak mieszanka  death dealer i cage. Mocna rzecz i pokazuje potencjał tej formacji. Gościnnie w "frailty" pojawia się Steve grimmett i trzeba przyznać że to kawał solidnego heavy metalu w klasycznym wydaniu. Riff "catastrophe" momentami przypomina mi twórczość Dio.  Ogólnie kawałek ciekawe w swojej strukturze. Potem bywa solidnie, ale bez większej euforii i dopiero zamykjacy "war of nations" jest atrakcyjny.  Oczywiście utwór nawiązuje do Cage i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Dalej mam problem z tym zespołem. Kocham tych wokalistów i ich macierzyste kapelę. W kupię jakoś tracą na wartości i momentami wydziera się chaos. Nowy jest niestety nie równy, przez co daleko mu do ideału. Mimo wad, jest to płyta warta uwagi. 

Ocena 7 /10

niedziela, 14 listopada 2021

STORMBREAKER - Strike the match (2021)


 Hard rock i heavy metal to idealna mieszanka, zwłaszcza kiedy utrzymana jest w klimatach lat 80. Właśnie taki rodzaj muzyki preferuje młody band z Stanów zjednoczonych o nazwie Stormbreaker. Już sama okładka debiutanckiego krążka "Strike the match" wiele mówi. Czuć klimat lat 80 i ten prosty motyw zapada w pamięci. Każdy fan Judas Priest, Kiss, Dokken czy wczesnego Def Leppard powinien sięgnąć po to wydawnictwo. Satysfakcja gwarantowana.

Co warto wiedzieć o Stormbreaker, to że działają od 2015r i ich motorem napędowym jest  gitarzysta Logan Stahlecker i wokalista Chris Sele. Logan wygrywa może mało oryginalne partia, ale jest podręcznikowy i bardzo melodyjnie. Taki "the voice inside" ma riff skopiowany z "firepower" judas priest, ale to żadna ujma. Jest hard rockowo, oldschoolowo i o to chodzi. Kolejny killer to energiczny "never again" i trzeba przyznać że Chris wymiata. Troszkę odstaje nijaka ballada "waiting to Fall" w której wieje nudą. Warto wyróżnić takie hity jak "dont go" czy Save us".  Nie wszystko wyszło, ale jest potencjał. 


Materiał nie równy to fakt, ale i tak atrakcyjny i miły w odsłuchu. Jest klasycznie i hard rockowo. Duży plus za klimat lat 80.

Ocena: 6/10

sobota, 13 listopada 2021

WONDERS - The fragments of Wonder (2021)


 Na okładce debiutanckiego krążka Wonders widać nazwiska : Katsionis i braci Lunesu. Tak są na pewno ważne postacie w muzyce włoskiego Wonders, ale czy band robił by takie wrażenie gdyby nie anielski głos Marco Pastorino, który błyszczał w Flames of Heaven? Dla mnie to właśnie jego obecność przyciągnęła do "The fragments of wonder". Bez wątpienia to jest płyta, która nie wymaga promocji. Same nazwiska już pozwalają wyrobić sobie pewne wyobrażenie o płycie. Rzeczywistość oczywiście pokrywa się z tym co wyobraźnia wcześniej wykreowała.

Wielkie nazwiska, wielkie postacie i muzycy to na pewno ważny czynnik, ale gdyby nie dobre utwory to nic by z tego nie było. Nie było by mowy o jakimś wielkim wydarzeniu czy płycie, która może namieszać w tegorocznych zestawieniach.


Pierwszy hit jaki tu się pojawia to melodyjny "good and Bad", który oddaje piękno co ostatnio prezentuje włoska scena metalowa. Nutka hard rocka czy nawet aor pojawia się w lekkim "pretender".  Więcej power metalu ma w sobie zadziorny "beyond redemption". Na wyróżnienie zasługuje też chwytliwy "freedom" czy urozmaicony i pełen epickiego rozmachu "where Sun doesnt shine". Pojawia też progresywność w "mirracle of life" czy tytułowym "fragment of Wonder".

Wonder nie da się wrzucić do jednego wora, bowiem jest tu niezła mieszanka stylistyczna. Wspólnym mianownikiem są pomysłowe melodie. Płyta znajdzie swoje grono fanów i jest to pozycja obowiązkowa dla fanów melodyjnej odmiany metalu. 

Ocena 8/10

HOPES OF FREEDOM - Light, fire & Iron (2021)


 Chyba nie przesadzę, jeśli napiszę, że "Light, fire & Iron" to najlepsze dzieło francuskiej formacji o nazwie Hopes of Freedom. Band uderza w tą grupę fanów, którzy gustują w muzyce pokroju Orden Ogan, Power Quest, Rhapsody czy Veonity. W skrócie każdy kto ceni podniosły, epicki klimat, atrakcyjne melodie i pomysłowy motywy gitarowe ten pokocha to co gra ten francuski band. Jedno jest pewne. To jedna z tych płyt, która nie potrzebuje recenzji, namawiania by sięgnąć po to wydawnictwo. Można brać w ciemno.

"Light, fire  & iron" to porcja dobrze skrojonego melodyjnego power metalu z nutką folk metalu.  Jest to dobrze wyważone i nie ma nachalnego wciskania folkowych dźwięków.  Pierwsze skrzypce w tym bandzie gra pan Lambert i powiem jedno. To utalentowany muzyk, który dobrze czuje melodyjny power metal. Jego głos nadaje odpowiedniego klimatu, z kolei jego współpraca z Charlesem w sferze gitarowej układa się nadzwyczaj dobrze. Cały czas się coś dzieje i jest w tym wszystkim powiew świeżości.

Oldscholowo band zaczyna bo od przebojowego "Lost Humanity". Robią wrażenie te chórki i podniosły feeling rodem z płyt Rhapsody. Power metal w klasycznym wydaniu i już wiadomo że szykuje się uczta dla fanów tego gatunku. Pasy zapięte? No to lecimy w głąb świata Hopes Of Freedom. Niszczy też melodyjny i klimatyczny "Dragon Order", który przypomina twórczość Orden Ogan, zwłaszcza jak w słucha się w partie wokalne. Kocham takie pomysłowe i chwytliwe melodie jak te w "The Heroes Line". Panowie dobrze czują power metal i to słychać. Nie ma tutaj miejsca na fuszerkę i kiepskie melodie. Ach ten Helloweenowy refren w "Freedom for all" i to jest power metal pełną gębą. Solówki to też prawdziwa uczta dla naszych zmysłów.  Killerem jest tu na pewno nieco radosny "Always on your side". Główny motyw i nieco marszowy charakter całości wgniatają w fotel. Jednak można jeszcze zaskoczyć w tym gatunku i oczarować swoją pomysłowością. Końcówka płyty to już ukłon w stronę epickiego power metalu. Mamy podniosłość i rozmach w dwóch częściach "A tale of glory". 15 minut z tytułowym "Light, fire & Iron" też szybko zlatuje. Panowie nie boją się wyzwań i ta finałowa opowieść przenosi do zupełnie innego świata. Jest tutaj wszystko, to taki Hopes of Freedom w pigułce.

Rok 2021 przyniósł sporo wartościowych płyt, które zasługują na wyróżnienie. Nie mówię tu o płytach znanych kapel typu helloween czy rhapsody, który nie zrobiły takiej furory jak właśnie choćby insania, draconicon, czy właśnie Hopes of Freedom. Francuski band zaskakuje ciekawymi aranżacjami, formułą i wysoką jakością tworzonej muzyki. To już nie tylko czysta rozrywka, ale muzyka która potrafi wzbudzić emocje i zapaść w pamięci. Brawo panowie i tak trzymać. Nie patrzcie na trendy, tylko grajcie swoje, bo ta muzyka jest cholernie dobra i wartościowa. Nie ważne są tutaj kalkulacje, oceny, tylko fakt że to jedna z najlepszych płyt tego roku.

Ocena: 9.5/10

BLACK SOUL HORDE - Horrors from the void (2021)

Grecki Black Soul Horde miło mnie zaskoczył w roku 2020 kiedy wydał swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Land of demise" i pisałem, że czekam na dalsze losy tej kapeli. Na szczęście band długo nie kazał czekać na następce. "Horrors from the void" ma się ukazać 10 listopada tego roku, ale już teraz mogę wam zdradzić, że jest na co czekać. Oczywiście band trzyma wciąż wysoki poziom i dostarcza swoim fanom to co grali na poprzednim krążku. Z tym, że tym razem w tematyce płyty króluje H.P. Lovecraft co do daje jeszcze większej wartości dodatniej tej płycie.

Skład bez zmian, zresztą jak i stylistyka. Dalej jest dynamicznie, agresywnie i mroczno, choć tym razem jest nacisk na klimat i bardziej stonowane granie. Warstwa instrumentalna dostarcza sporo emocji i jest czym się zachwycać, a do tego dochodzi klimatyczny i specyficzny głos Jim Kotsisa.  Band działa od 2012r i nie daje po sobie poznać, że są stosunkowo młodym zespołem.

Płytę otwiera zadziorny i melodyjny "Beneath the mountains of madness". Klimat Lovecrafta, ta jego tajemniczość wybrzmiewa w riffach i melodiach. Band znakomicie uchwycił piękno opowieści Lovecrafta. Podobnie brzmi "Bewere the deep", choć tutaj nie brakuje szybszych momentów i patentów stricte power metalowych. Kto kocha klimaty Portrait  ten powinien się zakochać w mrocznym "Blinding Void". Przyspieszamy w energicznym "Lair of the wolf" i band pokazuje jaki potencjał drzemie w nich. Kawałek momentami przypomina mi dokonania Kinga Diamonda z czasów "Them". Kolejny killer na płycie to zadziorny "The curse" i znów band znakomicie balansuje między agresywnym heavy metalem i klimatem grozy. Całość wieńczy bardziej złożony i klimatyczny "The betrayel of the king".

Black Soul Horde idzie za ciosem i znów nagrał świetny album i to w tak krótkim czasie. Kawał dobrej roboty i co mnie najbardziej cieszy, że panowie wykorzystali dokonania Lovecrafta. Dzięki temu album to prawdziwa wybuchowa mieszanka heavy metalu i klimatu grozy. To jest to i oby więcej takich płyt w wykonaniu Greków!

Ocena: 9/10
 

INSANIA - V (Praeparatus Supervivet (2021)


 Tego zespołu fanom power metalu chyba nie trzeba przedstawiać. Jeden z najlepszych zespołów grający melodyjny power metal w klimatach Helloween z czasów "Keeper of the seven keys". Zapisali się w historii gatunku za sprawą "Sunrise in riverland" i "Fantasy". Ostatni krążek ukazał się się w 2007r, ale "Agony - gift of life" to już nieco słabsze wydawnictwo. Chyba nikt nie sądził, że jeszcze kiedyś kapela wróci i to jeszcze w takiej glorii i chwale jak za czasów dwóch wspomnianych albumów. Jednak marzenia się spełniają. Skoro Helloween wrócił z Kiske i Hansenem, to czemu nie Insania i to jeszcze z Ole Halenem na wokalu i Niklasem Dahlin. Wytwórnia Frontiers records wzięła insania pod swoje skrzydła i przyszedł czas na album nr po 5 i to po 14 latach ciszy. Panie i panowie przedstawiam wam "Praeparatus Supervivet" i powiem jedno. To prawdziwa perełka i jedno z największych osiągnięć kapeli. Powinno to puszczać jako wzór do naśladowania i dawać w encyklopedii jako przykład melodyjnego power metalu.

Wracamy do czasów "sunrise in riverland" i kto pamięta te piękne solówki i zagrywki gitarowe z tamtych czasów, ten poczuje się jak dziecko w świecie zabawek. Panowie kontynuują to co grali właśnie na tamtym albumie. Oczywiście są chwytliwe riffy i helloweenowe refreny. Wszystko świetnie spina niszczący wokal Ola, który nieustanie inspiruje się Kiske. Co za technika, rozmach i klimat. Brawo Ola, bo to klasa światowa i potrzeba nam więcej tak uzdolnionych power metalowych śpiewaków.  Na wielkie brawa na pewno zasługują gitarzyści, którzy wnieśli insania na jeszcze wyższy poziom. Jest sporo atrakcyjnych popisów gitarowych i to jest to co kiedyś grał Helloween i dlatego nowy album Insania jest o wiele ciekawszy niż wytwór Helloween. Cały czas się coś dzieje i solówki po prostu zapadają głęboko w pamięci. Prawdziwe piękno i kwintesencja power metalu. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wracamy do roku 2001, ale brzmienie jest mocne, zadziorne i współczesne, tak więc panowie nieco doszlifowali swój styl i wyszła zabójcza mieszanka. Sam styl i jakość muzyków to jedno, ale gdyby utwory byłyby słabe to nic by z tego nie wyszło. Każdy utwór został dopracowany i przemyślany pod kontekstem kompozytorskim i aranżacyjnym. Nie ma chybionych pomysłów i wystarczy wsłuchać się w poszczególne utwory. Killer goni killer, a każdy kawałek to rasowy hicior.

Siła tej płyty nie tylko tkwi w mocnym i bardziej klasycznym składzie, ale właśnie w kompozycjach i atrakcyjnych melodiach i solówkach na których zbudowany jest szkielet nowego krążka. Może nie ma tutaj klimatycznego intra, ale w sumie po co jak można od razu przejść do rzeczy i podać tytułowy "Praeparatus Supervivet". Ten utwór pokazuje co nas czeka. Melodyjny power metal, który sięga do korzeni Insania, a jednocześnie otwiera nowy rozdział tej grupy. Panowie nie boją się zagrać nieco ciężej, nieco z nutką progresywności. Oczywiście nie obierają innego kursu, a rozwijają znany nam styl z klasycznych albumów. Tak jest sporo inspiracji Helloween, ale to zawsze był atut Insania. Ten kawałek przywołuje wspomnienia i młodzieńczą radość z płyt typu "Sunrise in Riverland". Zresztą te solówki w tym kawałku mocno nawiązują do tamtej płyty Insania. Oj dzieje się i właśnie tego brakowało na nowej płycie Helloween. Podniośle i nieco nawet symfonicznie zaczyna się "Solur". Jest rozmach i ciekawa forma power metalu. Znów band imponuje pomysłową melodią i nowoczesnym charakterem swoich utworów. To nie tylko nawiązania do lat 80 Helloween, to również współczesny power metal. No jest moc, a band znów serwuje przepiękny refren, który po prostu wgniata w fotel. To się nazywa power metal z prawdziwego zdarzenia.Na pewno swoją formą zaskakuje stonowany i bardziej progresywny "Prometheus rising", który pokazuje że band się rozwija i nie stoi w miejscu. Pięknie zaczyna się "Moonlight Shadows" z podniosłym motywem i oczywiście szybko przeradza się w power metalowy killer. Brzmi to klasycznie, a zarazem współcześnie. Insania czaruje i nie zwalnia tempa. Nawet ponad 6 minutowy "My revelation" nie przynudza i zabiera nas do najlepszych lat Insania i właśnie Helloween. Partie gitarowe w rozpędzonym "We will rise again" rozrywają na strzępy i to znów porcja power metalu w najlepszym wydaniu. Niby klasycznie, niby brzmi to znajomo, a dostarcza sporo frajdy. Warto też wspomnieć o bardziej zadziornym "Power of the Dragonborn" czy rozbudowanym i urozmaiconym "the last hymn to life", który zamyka ten niesamowity album.

14 lat czekania i w sumie przez ten cały czas mało kto się spodziewał, że ten kultowy band jeszcze powróci i to jeszcze w takim stylu. Jednak marzenia się spełniają i powrót Insania stał się rzeczywistością. Piąty album to nie odgrzewanie kotletów i marna podróba Helloween. To płyta zagrana z pasją, z miłości do power metalu i słychać, że została nagrana dla fanów zespołu i tego gatunku muzyki. Czy efekt mógł być inny kiedy za tworzenie materiału wzięli się doświadczenie muzycy? Oby na kolejny album nie trzeba było tyle czekać i oby trzymał równie wysoki poziomi. Miło was chłopaki znów widzieć aktywnie działających!

Ocena: 9.5/10

czwartek, 11 listopada 2021

ELIMINATION - Echoes of the abyss (2021)


 Brytyjski band o nazwie Elimination działa od 2005 roku i w tym czasie nagrał 3 albumy. W 2018 roku kapelę zasilił duet gitarzystów czyli Leigh Rumsby i Dave Hill. Tak o to w nowym składzie Elimination nagrał swój najnowszy album "Echoes of The Abyss". To nic innego jak świetna dawka heavy/power metalu i thrash metalu. Band może śmiało konkurować z Savage Messiah czy iced Earth. Mają swój styl, pomysł na siebie i mogę zaoferować muzykę wysokich lotów.  Kto nie zna, ten niech nadrabia zaległości, a ci co znają to wiedzą na co ich stać.

10 lat przyszło czekać na najnowsze dzieło Brytyjczyków i warto było, bo Neil Stevens i spółka pokazują że nie zmarnowali swojego czasu. Oczywiście ze starego składu został właśnie tylko Neil, który sprawdza się w roli wokalisty i basisty. Nadaje on całości drapieżności i agresywnego wydźwięku. Idealnie pasuje jego głos do stylistyki na pograniczu heavy/power metalu i thrash metalu. Kiedy wkracza otwieracz "Disciples of the beast" to od razu wiadomo co band gra i czego można się spodziewać. Jest agresywnie i zarazem melodyjnie, a gitarzyści Leigh i Dave dokładają wszelkich starań by płyta była gitarowa i pełna ciekawych solówek. Taki "Black wings" czy "Price of insanity" kuszą mocnymi i ciężkimi riffami, a także heavy metalowym pazurem. W tych kawałkach dużo się dzieje i to tylko potwierdza, że band ma potencjał. Warto na pewno wyróżnić rozpędzony "The nemeless city" czy rozbudowany "Infernal.

Elimination pokazuje na tym krążku, że są dojrzałym zespołem, który wie jak grac atrakcyjny heavy/power/thrash metal, gdzie kluczową rolę odgrywają atrakcyjne melodie i mocne riffy.  "Echoes of the abyss" to płyta godna uwagi to na pewno, zwłaszcza jeśli kocha się dźwięki typu Iced earth.

Ocena: 8/10

sobota, 6 listopada 2021

AEPHANEMER - A dream of wilderness (2021)


 "A dream of wilderness" to najnowsze dzieło francuskiej formacji Aephanemer.  Nie tylko fani tej grupy czekają na dzień premiery tj 19 listopada 2021r, ponieważ materiał promocyjny przedstawiał najnowsze dzieło jaką prawdziwą gratkę dla każdego kto ceni sobie chwytliwe melodie i podniosły wydźwięk kompozycji. Aephanemer to w końcu doświadczony band, który powstał w 2013r, który grać potrafi i jest wstanie faktycznie nagrać wysokiej klasy materiał. Niestety najnowsze dzieło nie spełnia znamion "arcydzieła".

Tak więc czym jest nowy album francuzów? Bez wątpienia płytą na stawioną na melodie, na chwytliwość, ale największy nacisk położono na klimat. Wszystko pięknie, tylko gdzieś brakuje w tym mocy i kopa. Klimat na pewno buduje tajemnicze intro w postaci "Land of Hope". Początek jest całkiem udany i dobrą passe podtrzymuje na pewno kolejny utwór tj "Antigone". Tak to jest melodyjny death metal z nutką symfonicznego metalu i to jest to na co ja czekałem. Pierwsze skrzypce gra wokalistka i gitarzystka Marion Bascoul, która napędza ten band. Jej głos jest zadziorny i nadaje całości agresji. Szkoda tylko, że nie ma gdzie się popisać. Dobrze wypada też melodyjny i lekki "Of volition", ale rozbudowany i urozmaicony "Roots and leaves" jest tylko dobry i zmarnowano jego potencjał. W pamięci najbardziej zapadł bardziej energiczny "Strider" i podniosły, pełen symfonicznych smaczków "Pantha Rhei".


Liczyłem jednak na płytę pełną energii i drapieżności. Niestety płyta jest trochę nijaki i pozbawiona agresji. Ostatecznie nie wiele zapada w pamięci, a szkoda bo kapela ma ogromny potencjał. Solidny melodyjny death metal, ale nic ponadto. Szkoda


Ocena 6/10

piątek, 5 listopada 2021

NORTHTALE - Eternal Flame (2021)


 Debiut Northtale był gratką dla fanów klasycznego power metalu. Nie był może to album idealny, ale pokazał charyzmę tego zespołu i ich zapał. To dawało nadzieję na ciekawy drugi krążek. "Eternal Flame" to oczywiście kontynuacja tego co mieliśmy na "Welcome to paradise". I to nie powinno dziwić. Band i styl ten sam, ale w zespole zaszła spora zmiana na stanowisku wokalisty i pojawił się Guillherme  Hirose z Traumer.  Niby wszystko jest ok i band dalej gra swoje, ale już nie ma efektu "wow" i wszystko jest jakieś takie przewidywalne.

No bo przecież otwieracz "only human" kusi nas energia i ciekawą melodia. Jednak to wszystko już było i nie raz podane ciekawiej. Plus za energię i wysokiej klasy solówki. "Wings of salvation" jest jakiś taki słodki i nijaki. Zawiało trochę nudą. Power metal pełna gębą dostajemy w "Future calls" który czerpie wzorce z Gamma ray i Helloween. Nie dziwi tutaj obecność Tima i Kaia Hansena. Od razu mamy wartość dodatnią. Mocny kawałek, który zapada w pamięci. "Midnight bells" na pewno wyróżnia się mocniejszym riffem, ale też nie wiele z tego wynika. Solidny heavy/ power metal, ale nic ponadto. Troszkę band gra siłę w "in the name of god" i to też tylko dobry kawałek. Niby jest gdzieś potencjał, ale czuć nie dopracowanie. Tak jest jeszcze cover ironów "Judas be my guide" i to też tylko solidny cover. Nie wzbudza większych emocji jak reszta płyty. 11 minutowy Natures revenge" niestety przytłacza swoją formą i nudzi na dłuższą metę.

Płyta miewa przeblyski, ale jako całość wypada średnio. Problem tkwi w jakości zawartej muzyki i braku hitow czy godnych zapamiętania melodia. Band grać potrafi i to slychac, ale tym razem nie wiele z tego wynika. Wypada znać nowy krążek, ale nie oczekujcie tutaj cudów. 

Ocena 6 /10

niedziela, 31 października 2021

DAVID REECE - Blacklist utopia (2021)


 Debiut David Reeca w postaci "Cacophony of souls" z 2020r miło wspominam. To była pozycja obowiązkowa dla fanów Accept czy Udo, zwłaszcza kiedy w składzie są faktycznie muzycy grających wcześniej w tych zespołach. Teraz po roku przerwy przychodzi czas na drugi album, czyli "Blacklist Utopia", który ukazał się 29 października tego roku.


Poprzedni krążek był przebojowy i przemyślany. Nowy album jest troszkę chaotyczny i trochę zagrany bez wizji. Mało tu hitów. Zapada w pamięci energiczny "most of the time", toporny "highway Child" czy otwieracz "Utopia". Jest też niezwykle chwytliwy "red blooded hell raiser", który oddaje to co najlepsze w twórczości Davida. Taki powinien być cały album. Brakuje tego luzu i heavy metalowego pazura. Najlepszy z tego jest oczywiście żywiołowy "book of lies" i to jest rasowy killer.

Tym razem powstał album średniej klasy, który ni to ziębi ni to grzeje. Od takiego składu, od tak doświadczonych muzyków trzeba wymagać i szkoda że panowie nie postarali się bardziej. Bardzo nie równy album, który przepada na tle perełek z tego roku. 

Ocena 5/10

sobota, 30 października 2021

EXISTANCE - Wolf attack (2021)


 Jakoś nie było okazji wcześniej poznać twórczości francuskiego Existance. Teraz band wydał 4 album zatytułowany "Wolf Attack", którego premiera miała miejsce 29 października tego roku. Zaczynam żałować, że wcześniej nie natknąłem się na Existance. To uzdolniona formacja, która działa od 2008r i skupia się na grania melodyjnego zadziornego heavy metalu, który mocno czerpie z twórczości Judas Priest, Ovedrive, czy Accept. Co jest w tym najważniejsze, że band gra po swojemu i robią to nadzwyczaj dobrze.

Na pewno wypada pochwalić band za ciekawą i klimatyczną okładkę, a także mocny sound, który podkreśla to co się dzieje na płycie. Zadbano o każdy detal i dlatego jest tak wysoka jakość zawartej muzyki. Existance to przede wszystkim wokalista i gitarzysta Julian Izard, który wyznacza ścieżkę kapeli i jest jej motorem napędowym. Julian ma ciekawą barwę głosu i potrafi śpiewać też w wysokich rejestrach i za jego sprawą kompozycje są urozmaicone i pełne wigoru. Co mnie bardzo cieszy, to fakt że płyta jest bardzo gitarowo i band nas zasypuje ciekawymi motywami gitarowymi czy wciągającymi solówkami. No nie sposób się nudzić przy muzyce "Wolf Attack".

Znakomicie nas wprowadza w klimat płyty energiczny i melodyjny otwieracz w postaci "Highgate Vampire".To się nazywa dobrze skrojony heavy metal. Ten kawałek ma po prostu wszystko. Klimaty judas priest czy Primal fear można wyczuc w zadziornym "deathbringer" i to jest faktycznie rasowy killer. Dobrze wypada też nieco hard rockowy "rockn roll" czy marszowy "sniper alley". Band znakomicie urozmaicił album i nie ma monotonni. Z kolei tytułowy "wolf attack" zabiera nas w rejony lat 80.
 To taki klasyczny heavy metal. 

Mało znany jest Existance z Francji. Czas to zmienić, bo band gra bardzo udany heavy metal. Znajdziemy tu rasowe riffy i przemyślane motywy. Nie jest to może płyta idealna, ale kryje sporo ciekawych utworów. Warto mieć ta płytę w swojej domowej kolekcji. 

Ocena 8/10

BEAST IN BLACK - Dark Connection (2021)


 Gdzie jest granica między zachwytem, a kiczem? Gdzie jest granica między muzyką disco a heavy metalem? Na pewno fiński Beast in Black balansuje na granicy tych światów. O ile dwa pierwsze albumy miały dużo heavy metalowego pazura, o tyle najnowsze dzieło "Dark Connection" faktycznie może wzbudzać większe kontrowersje.  Jest Anton Kabanen, jest wokalista Yannis i gitarzysta Kasperi i co mogło pójść nie tak?

Okładka wieje kiczem i wygląda niczym okładka jakieś składanki techno. Dziwny zabieg i raczej odstraszy wielu fanów heavy metalu. Jednak każdy wie co gra Beast in black i to się nie zmienia. Tak więc produkt jest skierowany do tego samego grona odbiorców. Niby stylistyka ta sama, niby dalej panowie imponuje swoim doświadczeniem i umiejętnościami. Płyta jest o tyle dziwna, że wywołuje skrajne emocje. Z jednej strony fajnie się tego słucha, bo jest bardzo melodyjne i przebojowo. Jednak rozum podpowiada, że to tandetny kicz i muzyka rodem z płyt 2 unlimited czy E-rotic, albo jakieś innej formacji grającej dance, czy eurodance. Zła informacja dla maniaków heavy metalu, no chyba że ktoś miał do czynienia z taką muzyką. Z drugiej strony jest tu pełno hitów i słucha się tego nadzwyczaj dobrze. Pytanie czy dalej mówimy o płycie stricte heavy metalowej? Można rozczulać się i rozkładać na czynniki pierwsze, a i tak nic to nie zmieni. Jednym przypadnie ta muzyka do gustu, a innym nie. Z Beast in black już tak było od samego początku. Teraz trzeba sobie zadać pytanie do której grupy należysz? Tych co gardzą tym zespołem, czy słuchaczem który ceni sobie dobrą zabawę i chwytliwe melodie? Dla tych drugich na pewno płyta będzie mieć jakąś wartość.


Płytę otwiera przebojowy "blade Runner". Jest to w sumie beast in black jaki znamy czyli melodyjny, nieco kiczowaty, ale jest dobrze. Brawa się należą za chwytliwy refren w "Bella donna", który momentami brzmi niczym abba. Klawisze ociera ja się o dance i to slychac w lekkim "highway to mars". Niby wszystko jest ok i jest to hit, tylko pytanie czy to jeszcze metal? Dobrze wypada mocniejszy "hardcore" i ten refren tutaj po prostu wymiata. To zawsze była mocna strona tej kapeli. Wejście "one night in tokyo" to od razu kojarzy się z zespołami euro dance typu 2 unlimited czy e-rotic. To nie jest dobry znak dla kapeli heavy metalowej. Reszta utrzyma jest w podobnych klimatach. Troszkę dyskotekowo, melodie są i jest to chwytliwe, ale mało w tym jakoś metalu. Najdziwniejsze jest to że w głowie zostały mi covery. Świetny "battle hymn" z repertuaru Manowar i "dont care about us" czyli klasyk Micheala Jacksona.

Beast in black jest sobą i dalej miesza dyskotekowe melodie z metalem. Tylko propozycje nie zostały odpowiednio zachowane i troszkę band poszedłl w stronę disco. Nie powiem lubię taneczna muzykę, ale w przypadku metalu to raczej tego typu klawisze odpadają. Plus taki ze płyta jest łatwa w odbiorze i dostarcza frajdy. Nie jest to ich najlepszy album, ale to wciąż dobra rozrywka.

Ocena:6 /10

piątek, 29 października 2021

CUSTARD - Imperium Rapax (2021)

Power metal i historia sprawdzają się i znakomicie współgrają. Nic dziwnego, że z ciekawością wypatrywałem nowego albumu niemieckiego Custard, który miał się skupić na imperium rzymskim na płycie "Imperium Rapax", którego premiera przewidziana jest na 3 grudnia tego roku. Miły dodatkiem jest obecność Marty Gabriel z Crystal Viper w roli gościa. Niby wszystko pięknie i nawnet płyta miewa momenty, ale nie da się ukryć że płyta potrafi zanudzić swoją formą i brakiem emocji. Custard to doświadczona i zasłużona kapela i dlatego tym większe jest rozczarowanie.

Troszkę ospale są riffy gitarzystów Stefana i Carstena. Niby momentami jest ciekawa melodia, czy mocniejszy riff, ale brakuje elementu zaskoczenia i świeżości. To wszystko było i sto razy lepiej podane. Na plus zaliczę wokal Olivera, który jak zawsze jest bezbłędny i to on ratuje ten album tak naprawdę.
 

Dobre wrażenie robi energiczny "children of the Wolf" który imponuje agresywnością i power metalowym feelingiem. Szkoda ze panowie nie podtrzymali tego. Stonowany i mroczny "res Publica" to niszowy heavy metal, który przytłacza swoją formą. Ciekawy riff dostajemy w "blessed by Baal", który również jest jakiś taki niedopracowany. Brakuje ostatecznego szlifu. Najbardziej zapada w pamięci "blood and Sand", który opiera się na chwytliwymi motywie gitarowym. W końcu coś zaczyna się dziać.  Utwór w którym udziela się Marta Gabriel jakoś mnie nie zachwyca. Wieje nuda, a mowa tu o "the goddes of magic and death". Niestety reszta utworów ma podobny charakter i też nie wiele wnosi do tej płyty.

Rozczarowanie to mało powiedziane w przypadku nowego albumu custard. Tak doświadczony band wypuszcza takiego koszmarka? No niestety wpadki się zdarzają...

Ocena 4/10

czwartek, 28 października 2021

VICTORY - Gods of Tommorow (2021)


 To już 10 lat minęło od czasu wydania "Dont talk science" z 2011r. Kto by pomyślał, że ten zasłużony band jeszcze kiedyś powróci z nowym albumem. Band został reaktywowany w 2013r i właściwie to zupełnie nowy skład, bo tak naprawdę został tylko Herman Frank. W zespole pojawił się gitarzysta Mike Pesin, który grywa w zespole Hermana Franka. Wokalista Gianni Pontillo  z The order, basista Malte Burkert z zespołu David Reece, no i perkusista Mike Stein.  Nowy skład, ale muzyka to wciąż solidna porcja heavy metalu i hard rocka. Fani Accept, Sinner czy Krokus będą na pewno zadowoleni.

 Przede wszystkim band daje jasno do zrozumienia, że stawiają na klasyczne dźwięki sięgające lat 80, na dobrą zabawę i solidną porcję niemieckiego heavy metalu i hard rocka. Znakomicie nas wprowadza "Love and Hate", który brzmi jak Accept, ale też fani Krokusa szybko odnajdą się tutaj. Prosty utwór, ale szybko wpada w ucho. Tytułowy "Gods of tommorow" już mocniejsze granie, które przypomina solowe dokonania Hermana Franka. Heavy metal pełną gębą.Dalej znajdziemy spokojniejszą balladę "Dying in your arms", który również dzielnie się broni na tle całego albumu. Nowy album tak naprawdę zdominowany jest przez hard rocka i to słychać choćby w takim "Hold on me". Kolejny killer na płycie to energiczny "Into the light", który zachwyca głównym motywem gitarowym. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Echa Accept można usłyszeć w takich toporniejszych kawałkach typu "Rising force" czy "Mad", choć tego typu utwory tutaj już tak nie zachwycają.

Victory to żywa legenda niemieckiej sceny metalowej i to jest fakt. Nowy album mógł być bardziej dopracowany, w końcu czekaliśmy 10 lat na nowe dzieło. Troszkę zabrakło dopracowania i większej dawki killerów. Solidna porcja heavy metalu z domieszką hard rocka z nutką Krokus i Accept. Nowy skład się spisuje, więc jest nadzieje że w przyszłość nagrają coś lepszego. Na pochwałę zasługuję charyzmatyczny wokalista Gianni i oczywiście niezniszczalny Hermann Frank.Warto znać, ale o płycie roku nie ma mowy.

Ocena: 6.5/10


środa, 27 października 2021

RHAPSODY OF FIRE - Glory for salvation (2021)


 Czy to się podoba fanom Rhapsody of Fire czy nie, to nie ma już Fabio Lione i Luca Turilli w zespole. Czy fani to akceptują czy nie, to "The eight mountain" to jeden z najlepszych albumów Rhapsody of Fire. Teraz pytanie czy kontynuacja nowego sagi jest w stanie udźwignąć poziom jaki wyznaczył "The eight mountain"? Mogłoby się wydawać, że to tylko formalność by nagrać udaną kontynuację. To teraz czas na zwierzenia i przemyślenia na temat najnowszego dzieła włochów, które nosi tytuł "Glory For Salvation".

Okładka jak i brzmienie to swoista kontynuacja tego co było na poprzednim albumie. Stylistycznie band trzyma się swoich standardów, a sam klimat na kilometr jest wyczuwalny i wiadomo, że czeka nas przygoda w świecie fantasy. Również nie mam nic do zarzucenia muzyków, bo to są fachowcy i grają na wysokim poziomie. Płyta też sprawia wrażenia zagranej na wysokim poziomie i przynajmniej takie jest wrażenie. Tylko jakoś nie ma takiej przebojowości i takiej mocy jak na poprzednim albumie. Coś zawodzą same kompozycje, które jakoś w pełni nie zachwycają. Jasne są momenty świetne i nawet jest dreszczyk emocji, tylko jakoś mam często wrażenie czy to jeszcze Rhapsody czy nie jakiś inny band.  Giacomo Voli ma świetny głos i to nie on jest problem, ale same kompozycje, który moi zdaniem mogłyby być bardziej dopracowane. "Son of Vengeance" ma zadatki na ciekawy, epicki kawałek, ale jakoś po ciekawym symfonicznym wejściu, troszkę poziom siada i emocje również. Mocne wejście dostajemy w "The kingdom of ice" i jest to power metal gębą. Utwór bardzo dobry i jeden z najlepszych na płycie, ale też nie potrzebne są zwolnienia i na siłę tworzenie epickiej otoczki. Dużo dzieje się w tytułowym "Glory for salvation". Znów bardzo dobra kompozycja, w której jest spory pokład energii i ukłon w stronę starych płyt. Jest też szybko i bardzo melodyjnie w "Maid of the secret sand", który pokazuje jak powinien brzmieć cały krążek. Kolos "abyss of pain" to taki przerost formy nad treścią. Utwór dość szybko zaczyna nudzić. Oczywiście smaka wszystkim narobił udany singiel "ill be your hero", który imponuje przebojowym charakterem. Echa starego rhapsody słychać w "chains of destiny" i to jest prawdziwa perełka. To jest power metal do jakiego przyzwyczaił nas ten band


Co bym tu nie napisał to fani i tak sięgną po ten album, bo to w końcu rhapsody. Jeden z najważniejszych zespołów power metalowych. Jest patos, epickość i symfoniczny rozmach. Jest melodyjnie i momentami przebojowo, tylko nic z tego nie wynika. Wkrada się nuda i czasami jakieś to wszystkie ugrzecznione i zbyt łagodne. Zabrakło troszkę pomysłów na kompozycje i tego power metalowego pazura z poprzedniej płyty. 

Ocena 7/10

niedziela, 24 października 2021

DEVOID - Lonely eye Movement (2021)


 Oj sporo ostatnio tych płyt od wytwórni Frontiers Records i co ciekawe większość z nich to naprawdę świetne płyty, które są nastawione na świeżość, a przede wszystkim atrakcyjne melodie. Tak też jest z najnowszą płytą francuskiego bandu Devoid. Minęło 4 lata od debiutu i najnowszy krążek "Lonely eye Movement" to kontynuacja tego co band wcześniej wypracował.

Płyty Frontiers Records łączy podobna konwencja jak i stylistyka. Zawsze to jest duża dawka melodyjnego metalu, z domieszką hard rocka, AOR czy progresywnego metalu. Devoid można postawić obok takiego Brother Against Brother, chociaż znajdziemy tutaj wiele innych patentów z tego rocznych płyt wydanych przez tą wytwórnię. Ważną rolę odgrywa tutaj doświadczony w bojach wokalista Carsten "Lizard" Schulz. Jego głos idealnie współgra z zawartości i jest bez wątpienia główną atrakcją. W tym roku band zasilił perkusista Ben B-last, a także gitarzysta Kwen Kerjan. Muzycy ogólnie na tym albumie się spisują. Sama stylistyką troszkę przypomina jakby ktoś chciał wymieszać twórczość Evegrey, Soilwork i White heart, czy Hardline. To wszystko zawiera otwieracz  "Lonely eye movement", który kipi świeżością i brzmi również nowocześnie. Dużo progresywnych patentów można uchwycić w "Impostor", który jest bardziej agresywny w swojej formule. Warto wspomnieć o przebojowym "Mirror maze" czy złożonym "Martial Hearts".

To jedna z tych płyt, która kryje sporo nie banalnych melodii, ale jest to płyta nie łatwa w odbiorze. Mimo pewnych nie dociągnięć, czy nie wielkiej liczby hitów jest to wartościowy album, który zasługuje na uwagę i czas na poznanie.

Ocena: 7/10

TOLEDO STEEL - Heading for the fire (2021)


 Po 3 latach przyszedł czas na drugi album brytyjskiej formacji Toledo Steel. "Heading for the fire" to kontynuacja tego co mieliśmy na debiutanckim krążku. Trochę tutaj starego Judas Priest czy Iron Maiden. Trzeba przyznać, że band momentami jest też zapatrzony w taki Seven Sisters czy Amulet. Jedno jest pewne. Warto odpalić najnowsze dzieło tego młodego bandu, który jest na scenie od 10 lat. Potrafią grać i zachwycać zarówno młodych słuchaczy, jak i tych już nieco starszych.

Wszystko jakoś tutaj brzmi klasycznie. Wokalista Rich Rutter brzmi jakby wychował się na płytach z lat 80. Taki rasowy heavy metalowy śpiewak jaki jest niezbędny do takiego klasycznego grania. Sekcja rytmiczna daje czadu, a gitarzysta Tom Potter wygrywa sporo ciekawych melodii. Nie ma miejsca na nudę. Tylko trzeba sobie zadać pytanie czy nie ma się dość kolejnej płyty z tego typu muzyką, bo przecież ostatnio jesteśmy zalewani płytami z takim klasycznym heavy metalem.

Klasyczny otwieracz w postaci "Writings on the wall" to taki miły ukłon w stronę starych płyt Saxon czy Judas Priest. Tak panowie nas zabierają do klasycznego brytyjskiego metalu. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego ani też oryginalnego, ale trzeba przyznać, że dobrze się tego słucha. Więcej emocji na pewno wzbudza zadziorny "On the loose" i panowie zabierają w sentymentalną podróż do lat 80. Nie brakuje tutaj na pewno hitów, bo takie właśnie są "Into the unknown" czy "No time to lose". Całość wieńczy nieco mroczniejszy "Last Rites".

Takich płyt ostatnio jest dużo i jest w czym wybierać. Toledo Steel na pewno zasługuje na uwagę, bo nagrali kawał solidnego krążka, gdzie górą bierze klimat lat 80 i chwytliwe melodie. Na pewno nie będziemy się nudzić przy dźwiękach "Heading for the fire".

Ocena : 7/10

sobota, 23 października 2021

KNIFE - Knife (2021)


 Czyżby jakiś zaginiony klasyk lat 80? Otóż nie! To debiutancki krążek niemieckiej formacji Knife, który ukazał się 22 października tego roku nakładem dying victims porductions. Band stosunkowo młody, bo działa od 2019r. Obrali sobie za cel granie mieszanki heavy/speed metalu z nutką thrash metalu. Słychać echa Wraith, Toxic Holocaust czy nawet wczesny Kreator. Nie dajcie się zwieźć mrocznej okładce, bo kryje się za tym naprawdę ciekawa muzyka. Płyta nosi tytuł "Knife" i zasługuję na uwagę.

Band napędza bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Vince Nihil, który ma ciekawą charyzmę i kryje w sobie sporo agresji i drapieżności. W takim graniu to ważna cecha. Kawał dobrej roboty robi gitarzysta Ferli, który zabiera nas w rejony lat 80. Nie brakuje w tym pasji i pomysłowości, by te oklepane patenty znów nas zachwyciły.


Zaczyna się od klasycznego i energicznego "behold the horse of war". Mocne wejście, a to dopiero początek.  Drugi utwór na płycie to speed metalowy "inside the electric church" i tu zaczyna się prawdziwa zabawa. Stonowany "black leather hounds" pokazuje heavy metalowe oblicze zespołu. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia tytułowy "Knife" czy ocierający się o thrash metal "furnace". Reszta utwór ma podobny wydźwięk i to niestety trochę psuję ową zabawę.

Mamy album z ciekawą i przemyślana muzyka. Jest dobra mieszanka heavy i speed metalu, tylko szkoda ze materiał jest oparty o podobne riffy, przez co wszystko zlewa się w jedną całość. Brakuje urozmaicenia, ale to wciąż wartościowy krążek. 

Ocena 7/10

piątek, 22 października 2021

SEVEN SISTERS - Shadow of the fallen star pt 1 (2021)


 Tak Seven Sisters powraca po 3 latach ciszy z nowym albumem. "Shadow of a fallen star pt 1" to album, po który można śmiało sięgnąć, nawet w ciemno. Czy Seven Sisters kiedyś zawiódł? Otóż nie. To doświadczony brytyjski band, który działa sukcesywnie od 2013r i już są efekty. Panowie mają swój styl i nie boją się wychodzić poza standardy brytyjskiego metalu i nwobhm. Tak też jest w przypadku nowego dzieła, które jest kontynuacją poprzednich płyt, a jednocześnie powiewem świeżości w muzyce Seven Sisters. Na pewno jest to płyta, która trzeba mieć w kolekcji.

Mcneil i Farmer to dwóch gitarzystów, którzy czarują swoimi zagrywkami i słuchacz od razu przenoszony jest do świata Seven Sisters. Klimat science fiction jest wyczuwalny przez cały album, a okładka idealnie to obrazuje. Mcneil to też lider w zespole i w roli wokalisty sprawdza się idealnie. To za jego sprawą album brzmi jakby powstał w latach 80. No brzmi to bardzo klasycznie, co mnie bardzo cieszy. Jednak to nie jest też jakoś retro muzyka, czy kolejna kopia żelaznej dziewicy.


Ach te piękne popisy gitarowe w dynamicznym "beyond the black stars". Jest klimat i duża dawka przebojowości, a to są właśnie atuty tej kapeli. Mroczniejszy klimat i bardziej złożona formę dostajemy w "the artifice". Niby klasycznie, a zarazem bardzo współcześnie to brzmi. Szybko moje serce skradł nieco maidenów "whispers in the dark". Panowie dają tutaj czadu i to jest prawdziwa perełka na płycie. Podobne emocje wzbudza "horizons eye". Choć tutaj band stara się grać nieco progresywnej. 
Hard rockowo i nieco oldschoolowy wypada na pewno tytułowy utwór. Na sam koniec stonowany i rozbudowany "thruths burden". Band znów czaruje pięknymi melodiami i wciągającym refrenem.

Seven Sisters to bardzo ważny band na scenie brytyjskiej. Band tworzy dojrzały i bardzo klimatyczny heavy metal. Brzmi to klasycznie, a jednocześnie bardzo świeżo. Band jest na fali i ta płyta to tylko potwierdza. 

Ocena 9/10

DRACONICON - Dark side of magic (2021)


 Bójcie się zespoły power metalowe, bowiem nadciąga nowy gracz, który namiesza na tej scenie. Mowa o włoskim Draconicon, który chce pokazać power metal wciąż ma wiele do zaoferowania i nie musi być kiczowaty czy slodki. 22 października tego roku przyszedł czas na debiutancki album tej formacji i "Dark side of magic" to marzenie każdego fana power metalu. Każdego kto wychował się na muzyce Rhapsody, Dark Moor czy Secret Sphere. Panowie wiedzą co robią i wiedzą jak poruszyć zmysły i serca tych słuchaczy, którzy kochają power metal lat 90.

Okładka z smokiem w roli głównej na pewno zobowiązuje. Kocham takie klimaty fantasy i do tego band zadbał o mocne, soczyste i pełne smaczków brzmienie. To dopiero początek atrakcji. Wokalista o pseudonimie Arkanfel buduje napięcie i nadaje całości power metalowego rozmachu. Można jego głosu słuchać non stop i się nie nudzi. Gitarzyści Alex i Grym to już zupełnie inna rzeczywistość. Panowie stawiają na magiczny klimat, na złożone partie, ale przede wszystkim kierują się klasycznymi rozwiązaniami i chwytliwymi melodiami. Jest wysoki poziom i to w każdym aspekcie. Włoskie zespoły zawsze potrafi zaskoczyć i stworzyć coś wyjątkowego. Tak tez jest "Dark side of magic", który jest wyjątkowym albumem, który przenosi w czasie. Nie wiele kapel ma taki dar i takie umiejętności. Dragonicon z miejsca jest wielki wygranym i staje się obecnie jednym z najlepszych zespołów grających power metal. To nie żart!


Po krótkim i trze wkracza melodyjny "Fiery rage".  Prawdziwa kwintesencja melodyjnego power metalu. Słychać echa rhapsody czy helloween, tylko że żaden z tych bandów już tak nie brzmi. Przepiękny jest w swojej formule "Dark side of magic", który przemyca patenty dark moor czy nawet sabaton. Jest epicko i bardzo przebojowo. Co za mocne wejście gitar dostajemy w "blackfire". Dostajemy tu szybkie tempo, zadziorny riff i klimaty iron maska. Oj duże się dzieje tutaj. Epickość i podniosłość to atuty energicznego "edge of power".  Jest też piękna i nastrojowa ballada w postaci "dusk of hero". Band znakomicie czuje gatunek power metalu i taki marszowy "Darkspell" znakomicie to potwierdza. Draconicon potrafi zniszczyć rozmachem i pomysłowością, co idealnie słychać w "symphony of Madness". Tak to kolejny killer i świetny finał tej niesamowitej płyty.


To się nazywa debiut. Band zawiesił sobie wysoko poprzeczkę i pokazał, że można jeszcze wiele zdziałać w power metalu. Świetna płyta, która jest przebojowa i bardzo melodyjna. Dla fanów rhapsody czy dark moor to pozycja obowiązkowa. 

Ocena 9.5/10

czwartek, 21 października 2021

LAST DAY S OF EDEN - Butterflies (2021)

"Butterflies"  to najnowsze dzieło hiszpańskiej formacji Last Days of Eden, który nieustannie stara się być lepszą wersją Nightwish. Kiedy tamci eksperymentują hiszpański odpowiednik czerpie to co najlepsze z muzyki Nightiwsh i wykorzystuje to jako swoją siłę przebicia. Argument jest o tyle dobry, bowiem sporo fanów tęskni za symfonicznym power metalem, który ciężko ostatnio znaleźć na płytach Nightwish. "Butterflies" to nic nowego w muzyce Last days of eden i w zasadzie dostajemy kontynuację poprzednich płyt. Nie ma rewolucji, ani płyty roku, ale jest gwarantowana rozrywka, a przecież o to tutaj chodzi. Czyż nie?

Dani G spełnia się w roli gitarzysty i stawia na klasyczne rozwiązania. Nie bawi się w eksperymenty, a głos Ani M. Fojaco wciąż działa jak magnes na słuchacza. Przyciąga i wciąga w świat Last days of Eden. Wszystko działa w tej formacji tak powinno i to przedkłada się na solidny materiał.

Jeśli chodzi o materiał to należy wyróżnić "abracadabra", który czerpie garściami z twórczości Nightwish. Lekki i nieco stonowany "the garden" wciaga nas tajemniczym klimatem. Słychać, że band starannie dobierał melodie.  Mocno zapada w pamięci "to hell and back" i troszkę szkoda ze mało jest tutaj petard tego typu. Równie ciekawie wypada przebojowy "the Journey" z elementami folkowymi. 
 

Mam problem z tą płyta taki ze jest komercyjna i troszkę bez pazura. Kilka ciekawych to trochę za mało, zwłaszcza że stać ich na znacznie lepszy materiał. Płyta dobra do posłuchania, ale nie wzbudza większych emocji. Solidny materiał, ale nic ponadto, a szkoda. 

Ocena 5.5,/10

niedziela, 17 października 2021

THE GRANDMASTER - Skywards (2021)


 Spotyka się tutaj trzech mistrzów. Każdy z nich to indywidualność i ikona muzyki heavy/power metalu czy nawet hard rocka/AoR. The Grandmaster to kolejny super skład i kolejna płyta/projekt muzyczny prezentowany przez Frontiers Records. Jak Frontiers to jest i wszędobylski Del vechio, który odpowiada za bas i partie klawiszowe. Jest nieco zapomniany gitarzysta Jens Ludwig z Edguy, czy wreszcie nieco już bardziej rozpoznawalny wokalista Nando Fernandes. Muzyka łączy poniekąd cechy wcześniej wspomnianych gatunków i nastawiona jest przede wszystkim na melodyjny metal. Fani muzyki Jorna, The ferryman, czy ostatniej płyty Robledo, a nawet projektu Brother against Brother szybko odnajdą się na debiutancki krążku zatytułowanym "Skywards".


Nawet okladka czy brzmienie nasuwają na myśl większość płyt wydanych przez frontiers records. Muzycznie też obyło się bez większych niespodzianek. Jasne taki przebojowy "lunar water" przemyca patenty edguy, ale to już nieco inna stylistyka. Otwieracz to killer i nic tego nie zmieni. Elementy progresywne dostajemy w "someday somehow", z kolei taki "dead Bond" ma zadatki hard rockowe. Więcej melodyjnego metalu dostajemy w "song of hope". Furorę robi rozpędzony killer w postaci "true north". Troszkę mało na płycie power metal, zwłaszcza kiedy mamyJensa na pokładzie. Jest pełno hitów i wystarczy odpalić "surrender" czy klimatyczny "turn the page".

To już kolejny ciekawy projekt muzyczny dostarczany przez frontiers records. Mieszanka gatunków muzycznych typowa dla tej wytwórni. Jest dobrze i czekam na więcej. Miło jest widzieć, że Jens nie spoczął na laurach. 

Ocena: 8/10

sobota, 16 października 2021

LORDS OF BLACK - Alchemy of Souls part II (2021)

Ciężko pisać coś nowego na temat hiszpańskiego Lords of Black. To faktycznie są lordowie ciemności i specjaliści w swoim fachu. Fenomen tej kapeli od lat nie mija, a wręcz przeciwnie. Wciąż rośnie liczba fanów tej kapeli i ich muzyki. To muzyka skierowana do poszukiwaczy wyjątkowych dźwięków i niebanalnych rozwiązań. W zasadzie o każdej ich płycie można pisać to samo i wystawiać podobne oceny, bo zawsze są to dzieła wysokiej klasy. Panowie wyznaczyli nową jakość heavy/power metalu i obrócili mroczny klimat na swoją korzyść. Ciemność to ich atut i tajemnicza broń. Recenzję ich płyt można kwitować "brać w ciemno - 10/10". Lords of Black dość szybko powraca z drugą częścią "Alchemy of souls" i znów mamy przepiękną podróż w głąb ciemności i wysokiej klasy heavy/power metalu.

Dobrze, że Ronnie Romero w 2020 r wrócił do Lords of black, bo bez niego to nie byłoby to samo i taka jest prawda. Jego głos czaruje i tworzą to magiczną otoczkę. Oczywiście Tony Hernando też jest na fali i to co wyprawia z gitarą przyprawia o dreszcze.  Epicki wydźwięk i mroczny klimat to atuty"maker of nothingness". Lords of black potrafi ocierać się o progresywny metal i taki "whats become of us" to potwierdza. Co za hit. Więcej mocy i agresywności dostajemy w "Bound to You". Nie brakuje też pomysłowych riffów i bardziej złożonej stylistyki co potwierdza "mind killer.". Rasowy power metal dostajemy w rozpędzonym "death dealer", no i to jest killer.  Imponuje też główny motyw ponurego "prayers turned to whispers"  czy pełen pasji cover uriah heep czyli "sympathy".  Każdy z utworów niesie coś że sobą i jest osobna uczta dla zmysłów słuchacza. 

Lords of black na nikogo nie patrzy i żyje w swoim świecie. Mają swój wysmakowany i ciężko wypracowany styl. Idą swoją ścieżką i są jedynym w swoim rodzaju zespołem. Tego im nikt nie odbierze. To co grają to muzyka, ale to już nie tylko rozrywka, ale już prawdziwa sztuka. Lords of black to prawdziwy lord nie tylko ciemności, ale i power metalu. 

Ocena : 9.5/10

LEVERAGE - Above the beyond (2021)

Sytuacja fińskiego Leverage obecnie jest stabilna. Mają od 2018r stały skład i obecnie cieszą się kontraktem płytowym z wytwórnią Frontiers Records. Wszystko idzie po ich myśli i w końcu przyszedł czas na nowy materiał. "Above the beyond" z szokuje fanów zespołu, bowiem band nieco odchodzi od typowej stylistyki melodyjnego metalu, czy power metalu na rzecz klimatów nieco bardziej hard rockowych, czy nawet coś pokroju AOR. Kiedy szok minie to jak płyta wygląda?

Słychać, że nagrało ją banda doświadczonych muzyków, którzy idą własną ścieżką i grają to co im w duszy gra. Muzyka nie jest kiczowata, a z pewnością dojrzała i emocjonalna. Zespół postanowił postawić na emocje, na głębie i bardziej hard rockowy feeling. Powiem wam, że nie jest to wcale takie złe. Ten chłód bijący z okładki przewija się przez klimat płyty. Kogo należy pochwalić to z pewnością wokalistę Kimmo Bloma, który nadaje kompozycjom odpowiedniego klimatu i melodyjnego charakteru. Dobrze to odzwierciedla otwieracz "starlight", który przejawia cechy folkowe, ale też coś pokroju Deep Purple, czy Rainbow. Jestem otwarty na tego typu rozwiązania i akurat tutaj jest to dobrze rozegrane. Progresywne aspekty przejawia kolejny utwór, czyli "Emperor" i tutaj mamy więcej heavy metalowego zacięcia. Dużo elementów hard rocka i AOR można wyłapać w bardziej komercyjnym "Into the new world" i choć nie jest to takie złe, to już nie brzmi jak Leverage. W "Angelica" ocieramy się wręcz o pop rock. Popisy gitarowe i doświadczenie muzyków czyni te kompozycji na swój sposób dobre i miłe dla ucha. Jednak są też echa starych płyt i mam tu na myśli "Falling out of grace" czy przebojowy "Under His Eyes".

Nie ma power metalu, nie ma też dużej ilości melodyjnego metalu, ale kto lubi klimatyczny hard rock, czy aor ten może szybko przekonać się do nowego wydawnictwa Leverage. Wstydu im nie przynosi i tylko potwierdza, że panowie obierają teraz inny kierunek muzyczny. Widocznie ta zmiana jest im potrzebna. Grunt, że trzymają dobry poziom i wciąż jest to atrakcyjna muzyka.

Ocena: 7/10
 

piątek, 15 października 2021

ALCATRAZZ - V (2021)

Alcatrazz powrócił w 2019r i to był jeden z ważniejszych powrotów na metalowej czy też hard rockowej scenie. Był niemal stary skład i Graham Bonnet na czele. Powróciły czasy debiutu i Joe Stump podołał zadaniu. Efektem był znakomity "Born Innocent", który z miejsca stał się jednym z ich najlepszych albumów. Bajka nie trwała zbyt długo. W roku 2020 dochodzi do konfliktu na linii Bonnet i zarządzający zespołem. W końcu doszło do rozłamu i Bonnet założył swoim Alcatrazz, a pozostały skład z "'Born innocent" zatrudnił Doggie White i nagrał album zatytułowany "V". Czy to się mogło udać? Alcatrazz bez Bonneta to wciąż Alcatrazz?
 

Stylistycznie Alcatrazz mocno kojarzył się z twórczością Ritchiego Blackmore i nic dziwnego że do współpracy zaproszono innego wokalistę rainbow. Doggie ma manierę podobna do Bo neta i ma to cos w swoim głosie. Sprawa o tyle dziwna, bowiem Alcatrazz zawsze kojarzył się z głosem Grahama. Doggie odwalił kawał dobrej roboty i tchnął w Alcatrazz powiew świeżości i metalowego pazura  Alcatrazz to nie tylko świetny hard rockowy głos to również samiec alfa na gitarze i te shredowe popisy gitarowe są również istotnym elementem muzyki Alcatrazz. Joe stump pokazał, że znakomicie czuje granie w stylu Blackmore czy Malmsteena. Na"v" jeszcze bardziej się rozwinął i to jego z najlepszych płyt. Na nowym krążku roi się od zadziornych riffów i pełnych pasji solówek. Coś pięknego. Były obawy czy Alcatrazz bez Grahama wciąż będzie atrakcyjny i czy to wciąż będzie to Alcatrazz. Nowy album te wątpliwości rozwiewa i z miejsca staje się klasykiem i jedna z najlepszych płyt tego zespołu.

Płyta zaskakuje pozytywnie i to juz od rozpędzonego "Guardian Angel" i Joe Stump pokazuje tutaj klasę. Dużo dobrego się dzieje i można się tylko delektować. Fani Rainbow, Alcatrazz czy wczesnych płyt Malmsteena będą zachwyceni. Szybkie tempo utrzymuje killer "Nightwatch" i jakoś nawet nie przeszkadza brak Bo neta. Stump i Doggie White stworzyli znakomity duet, który naprawdę się sprawdza. Dalej mamy hard rockowy "sword of deliverance" który ma też sporo cech utworów Rainbow.  Riff Turn of the wheel"  z kolei nasuwa początki Dio. Płyta napakowana jest atrakcyjnymi melodiami i jedna z moich ulubionych zdobi marszowy "blackheart". Singlowy "Grace of god" kipi energią i klimatem power metalu. Brzmi to obłędnie. Ponury i klimatyczny "return to nevermore" przemyca patenty rainbow, ale pokazuje też że Alcatrazz może grać cięższa muzyka i wciąż będzie sobą. Mocna rzecz! Imponuje też dawka emocji i gitarowych popisów Joe w energicznym "Target". Echa rainbow na pewno słychać w "house of lies", a z kolei "Alice eyes"  to ukłon w stronę klasycznego heavy metalu.

Jakoś dziwnie, że Alcatrazz doznał rozłamu. Ta nazwa zawsze będzie kojarzyć się z głosem Grahama Bonneta. Jednak mam ocenić album i muzykę tu zawarta, a nie konflikt muzyków. Muzyka jest wysokiej klasy i oddaje piękno muzyki Alcatrazz i rainbow. Doggie White w tym roku daje czadu. Czy drugi Alcatrazz pod wodzą Bonneta nagra równie genialny album? Oj będzie ciężko... 

Ocena : 9/10
 

wtorek, 12 października 2021

IMAGINATURE - Imaginature (2021)


 Polska scena metalowa nie słynie na pewno z power metalu, ani też z symfonicznych odmian tego gatunku. Jasne, były przebłyski jak choćby Kingdom Waves czy  Pathfinder. Teraz nadzieją naszą na odrodzenie tego rodzaju muzyki jest pochodzący ze Szczytna band o nazwie Imaginature, który powstał w 2015r z inicjatywy gitarzysty Marcina. 2 października ukazał się ich  debiutancki album zatytułowany "Imaginature", tak więc można śmiało ocenić możliwości naszego rodzimego zespołu.

Całe show kradnie gitarzysta Marcin i Klawiszowiec Leszek, którzy tworzą zgrany duet. Jest chemia między nimi, a to z rodziło kilka atrakcyjnych melodii i motywów. Dużo się dzieje i ta mieszanka progresywnego metalu, power metalu i symfonicznego metalu nie przytłacza swoją formą . Słychać, że panowie chcą podbić świat. Pomysły są i to bardzo ciekawe. Na przykład "atonement" wykazuje przede wszystkim cechy progresywne. Hity też są, co potwierdza power metalowy "edge". Kapelę wspiera gościnnie na wokalu Anna Dembowska i Konstantin Neumenko i czuć od razu rozmach. Podniosły jest tytułowy "Imaginature" który stawia na świeżość i progresywny charakter . "Near the end" troszkę jest zbyt pokręcony i żałuję że nie ma więcej perełek pokroju "weather the Storm".

Imaginature troszkę za dużo chciał zawrzeć na swoim debiucie. Nie wszystko wyszło może idealnie, ale ta kapela ma naprawdę potencjał. Próbują uderzyć w te rejony które nie są tak popularne w naszym kraju i robią kawał dobrej roboty. Tak trzymać!

Ocena : 7/10

poniedziałek, 11 października 2021

IN VAIN - All Hope is gone (2021)


 Ja wiem, że Hiszpański  In vain jest na scenie metalowej nie od dziś i może się pochwalić doświadczeniem i 17 letnim doświadczeniem. Wiem, że kapela ma kilka mocnych albumów na koncie, ale gdyby mi ktoś powiedział na początku roku, że "All hope is gone" będzie jednym z najlepszych albumów roku 2021 to pewnie bym go wyśmiał, a na pewno bym się zastanowił co ta osoba mówi. Taka jest prawda, że nowe dzieło Hiszpanów to prawdziwy majstersztyk w dziedzinie heavy/power/thrash metalu. Ta płyta ma wszystko, a nawet coś więcej.

Daniel Cordon i Daniel Martin stworzyli niezwykle silny duet gitarowy, który sieje zniszczenie. Panowie nie tylko się rozumieją bez słów, ale idealnie uzupełniają i napędzają się na wzajem. Ta rywalizacja jest urocza i daje nam wciągające solówki i pojedynki na popisy gitarowe. No jest czym się zachwycać. Daniel Cordon zbiera dodatkowe brawa za efektowne i wysokiej klasy partie wokalne. Tak ma brzmieć power metal i on to definiuje na nowo. Jest pazur, agresja, technika i znakomite górki. O to chodzi. Muzycy wysokiej klasy to i muzyka niszczy, ale gdyby nie kompozycje i aranżacje to nie byłoby mowy o płycie idealnej, a taka jest. Spełnia wszelkie wymagania. Killer goni killer, a dodatkowym atutem jest urozmaicenie. Cały czas się coś dzieje i nie ma miejsce na nudę. Takich płyt, w takim stylu i na takim poziomie nie ma az tak dużo.

Płyta jest urozmaicona i w sumie każdy znajdzie coś dla siebie. Otwieracz to singlowy "Evils in my soul" i tak się gra power metal. Mocne Gitary, pewny siebie wokalista i dynamiczna sekcja rytmiczna. Nie wiem czemu ale przypomniał mi się persuader.  Ileż świeżości i pomysłowości kryje "falling to the ground", który ociera się o thrash metal. No i ten podniosły refren w stylu blind guardian czy orden ogan. Popisy gitarowe po prostu w gniatają w fotel. Elementy nowoczesnego grania i progresywność wyłapiemy w "last endeavour".  Jest też mroczny i zadziorny "Tell Me who im not", który też mocno czerpie z Persuader. Zaskakuje też pokręcony "Hannibal ad portas"czy przebojowy" all hope is gone". Mamy też bardziej heavy metalowy "never look back", a całość wieńczy rozbudowany "goodbey and fuck you all".

In Van bardzo pozytywnie mnie zaskoczyl bo nagrał praktycznie album bez skazy. Z tej płyty bije niezwykła dynamika, przebojowość i agresja. Nie ma miejsce na wypelniacze czy kiepskie kompozycje. Killer goni killer, a płyta od początku do końca sieje zniszczenie. 

Ocena : 10/10