„The
Last in Line” to kultowy album, który miał wpływ na scenę
heavy metalową, to jeden z najlepszych albumów świętej
pamięci Ronnie James Dio. To był też złoty okres dla Viviana
Campbella, który obecnie marnuje się w Def Leppard. To właśnie
śmierć Dio troszkę zmotywowała Viviana i jego dawnych kolegów
by znów zebrać stary skład znany z trzech pierwszych
albumów, czyli Holy Diver, The Last in Line i Sacred Heart. W
składzie oprócz Viviana pojawili się Jimmy Bain, Vinny
Appice, Claude Schnell na klawiszach, zaś na wokalu zatrudniono
Andrew Freemana, który śpiewał w The Offspring czy tez Lynch
Mob. Celem było oddanie hołdu dla Dio i granie kawałków z
pierwszych 3 albumów Dio. Zespół przybrał nazwę Last
in Line i od roku 2012 super grupa już prawnie działała. Panowie
tak dobrze się czuli i nabrali takich sił podczas koncertowania, że
postanowili nagrać nowy materiał, który ma nas zabrać do
twórczości Dio z początku lat 80. Czy rzeczywiście „Heavy
Crown” to kontynuacja tego co najlepsze było na „The Last in
line”?
Tutaj
zaczynają się schody. Tamten album to czysta perfekcja i ideał,
który nie da się ot tak odtworzyć, nawet jeśli ma się
podobny skład. Od tamtego dzieła minęło trochę czasu i
właściwie sam Dio nie nagrał potem albumu w takim samym stylu co
„The Last in Line”. Świetne „Master of The Moon”, „Killing
The Dragon” czy „Lock up the Wolves” były już innymi
albumami aniżeli „The Last In Line”. Odpowiedni klimat, gra
Viviana, odpowiedni ładunek przebojowości i dobrze dopasowane
brzmienie. To wszystko idealnie współgrało, tak więc przez
grupą Last in Line stało nie lada wyzwanie. Zespół promował
swój debiutancki album „Heavy Crown” jakże udanym „Devil
In Me”, który w rzeczy samej dotyka geniuszu Dio i
wczesnego okresu w postaci „The Last in Line”. Może nie ma
takiego ciężaru, może nie ma takiej perfekcji, ale brzmi to
nadzwyczaj dobrze. Dobry otwieracz, który przywołuje
wspomnienia. Stary skład zdziałał cuda, a nowy nabytek w postaci
Andrewa też nie zawodzi. Ma coś z głosu Dio i dodatkowo pozostaje
sobą i nadaję całości odpowiedniego, własnego charakteru. Zabieg
przemyślany i trafiony. Drugim znanym nam utworem z nadchodzącej
płyty był szybszy „Martyr” i takich petard,
takiego heavy metalu w stylu Dio zawsze będzie słuchać z
zamiłowaniem i zapałem. Na taki melodyjny i energiczny heavy metal
zawsze warto czekać . Mocny riff, ciekawe zagrywki Viviania, który
jakby ożył na tym albumie. Dawno nie grał z takim zapałem i z
taką pomysłowością. Jego partie naprawdę zasługują na uwagę i
nie wiele stracił na swoim talencie. Wciąż potrafi nas oczarować
swoimi riffami i finezyjnymi solówkami. W tym aspekcie na
pewno nie ma zawodu, wręcz przeciwnie słychać echa „The Last in
Line” czy „Holy Diver”. Sam utwór to prawdziwa perełka
i jeden z najlepszych hołdów dla twórczości Ronniego.
Reszta płyty to zagadka i nie wiadomo czego się spodziewać.
Mroczny, stonowany „Starmarker” ma coś w sobie
magicznego. Spokojniejszy riff, echa Black Sabbath czy późniejszej
twórczości Dio. Dobry utwór, który dodaje
urozmaicenia i odrobiny zaskoczenia. Troszkę nijaki jest „Burn
This house Down” i w sumie to przez brak mocy i jakiegoś
ciekawego motywu, który by ożywił ten smętny kawałek.
Kwintesencją twórczości Dio i to pod każdą postacią jest
tutaj bez wątpienia energiczny „I am revolution”.
Żywiołowy riff przesiąknięty „Heaven and Hell” czy „Mob
Rules” do tego dobre tempo sekcji rytmicznej i prawdziwy popis
wokalny Andrew. Gdzieś echa „Egypt” słychać w stonowanym i
ponurym „Blame it on me”, który jest
kolejnym mocnym punktem debiutu Last in Line. Na albumie pojawia się
całkiem sporo energicznych i nieco szybszych kawałków i to
mnie bardzo cieszy. Nie ma grania na jedno kopyto opierając się na
jednym motywie. Takie kompozycje jak „Arleady Dead”
czy „Orange Glow” naprawdę cieszą i przywołują
wspomnienia. „Curse The Day” bardziej rockowy,
bardziej komercyjny, ale zapada w głowie dzięki pomysłowej melodii
i aranżacji. Po tytułowym „Heavy
crown” spodziewałem się znacznie więcej.
Kompozycja nie jest zła, ale brakuje tutaj stanowczości, mocnego
kopa i bardziej trafionego refrenu. Ostatnim utworem jest „The
Sickness” i tutaj znów czuć klimat „The Last in
Line” tak więc idealny kawałek by zakończyć tą wspaniałą
podróż do świata DIO.
Wiele
osób pewnie martwiło się czy jest to możliwe nagrać album
na miarę „The Last in Line” bez Ronniego na wokalu i jako
kompozytora. Jednak udało się i to z całkiem niezłym efektem.
Szkoda, że zaraz po wydaniu albumu z naszego świata odszedł
basista Jimmy Bain. To stawia zespół pod znakiem zapytania.
Mam nadzieje, że znajdą godnego następce i będą kontynuować to
co zaczęli na „Heavy Crown”. Świat potrzebuje takich zespołów
jak Last in Line. W tym roku również Craig Goldy wydał
debiutancki album z swoim Resurrection Kings i to w podobnych
klimatach. Jednak efekt końcowy troszkę mniej udany niż w
przypadku Last in Line. Udany hołd dla pierwszych trzech albumów
Dio. Brawo !
Ocena:
8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz