sobota, 6 lutego 2016

LAST IN LINE - Heavy Crown (2016)


„The Last in Line” to kultowy album, który miał wpływ na scenę heavy metalową, to jeden z najlepszych albumów świętej pamięci Ronnie James Dio. To był też złoty okres dla Viviana Campbella, który obecnie marnuje się w Def Leppard. To właśnie śmierć Dio troszkę zmotywowała Viviana i jego dawnych kolegów by znów zebrać stary skład znany z trzech pierwszych albumów, czyli Holy Diver, The Last in Line i Sacred Heart. W składzie oprócz Viviana pojawili się Jimmy Bain, Vinny Appice, Claude Schnell na klawiszach, zaś na wokalu zatrudniono Andrew Freemana, który śpiewał w The Offspring czy tez Lynch Mob. Celem było oddanie hołdu dla Dio i granie kawałków z pierwszych 3 albumów Dio. Zespół przybrał nazwę Last in Line i od roku 2012 super grupa już prawnie działała. Panowie tak dobrze się czuli i nabrali takich sił podczas koncertowania, że postanowili nagrać nowy materiał, który ma nas zabrać do twórczości Dio z początku lat 80. Czy rzeczywiście „Heavy Crown” to kontynuacja tego co najlepsze było na „The Last in line”?

Tutaj zaczynają się schody. Tamten album to czysta perfekcja i ideał, który nie da się ot tak odtworzyć, nawet jeśli ma się podobny skład. Od tamtego dzieła minęło trochę czasu i właściwie sam Dio nie nagrał potem albumu w takim samym stylu co „The Last in Line”. Świetne „Master of The Moon”, „Killing The Dragon” czy „Lock up the Wolves” były już innymi albumami aniżeli „The Last In Line”. Odpowiedni klimat, gra Viviana, odpowiedni ładunek przebojowości i dobrze dopasowane brzmienie. To wszystko idealnie współgrało, tak więc przez grupą Last in Line stało nie lada wyzwanie. Zespół promował swój debiutancki album „Heavy Crown” jakże udanym „Devil In Me”, który w rzeczy samej dotyka geniuszu Dio i wczesnego okresu w postaci „The Last in Line”. Może nie ma takiego ciężaru, może nie ma takiej perfekcji, ale brzmi to nadzwyczaj dobrze. Dobry otwieracz, który przywołuje wspomnienia. Stary skład zdziałał cuda, a nowy nabytek w postaci Andrewa też nie zawodzi. Ma coś z głosu Dio i dodatkowo pozostaje sobą i nadaję całości odpowiedniego, własnego charakteru. Zabieg przemyślany i trafiony. Drugim znanym nam utworem z nadchodzącej płyty był szybszy „Martyr” i takich petard, takiego heavy metalu w stylu Dio zawsze będzie słuchać z zamiłowaniem i zapałem. Na taki melodyjny i energiczny heavy metal zawsze warto czekać . Mocny riff, ciekawe zagrywki Viviania, który jakby ożył na tym albumie. Dawno nie grał z takim zapałem i z taką pomysłowością. Jego partie naprawdę zasługują na uwagę i nie wiele stracił na swoim talencie. Wciąż potrafi nas oczarować swoimi riffami i finezyjnymi solówkami. W tym aspekcie na pewno nie ma zawodu, wręcz przeciwnie słychać echa „The Last in Line” czy „Holy Diver”. Sam utwór to prawdziwa perełka i jeden z najlepszych hołdów dla twórczości Ronniego. Reszta płyty to zagadka i nie wiadomo czego się spodziewać. Mroczny, stonowany „Starmarker” ma coś w sobie magicznego. Spokojniejszy riff, echa Black Sabbath czy późniejszej twórczości Dio. Dobry utwór, który dodaje urozmaicenia i odrobiny zaskoczenia. Troszkę nijaki jest „Burn This house Down” i w sumie to przez brak mocy i jakiegoś ciekawego motywu, który by ożywił ten smętny kawałek. Kwintesencją twórczości Dio i to pod każdą postacią jest tutaj bez wątpienia energiczny „I am revolution”. Żywiołowy riff przesiąknięty „Heaven and Hell” czy „Mob Rules” do tego dobre tempo sekcji rytmicznej i prawdziwy popis wokalny Andrew. Gdzieś echa „Egypt” słychać w stonowanym i ponurym „Blame it on me”, który jest kolejnym mocnym punktem debiutu Last in Line. Na albumie pojawia się całkiem sporo energicznych i nieco szybszych kawałków i to mnie bardzo cieszy. Nie ma grania na jedno kopyto opierając się na jednym motywie. Takie kompozycje jak „Arleady Dead” czy „Orange Glow” naprawdę cieszą i przywołują wspomnienia. „Curse The Day” bardziej rockowy, bardziej komercyjny, ale zapada w głowie dzięki pomysłowej melodii i aranżacji. Po tytułowym „Heavy crown” spodziewałem się znacznie więcej. Kompozycja nie jest zła, ale brakuje tutaj stanowczości, mocnego kopa i bardziej trafionego refrenu. Ostatnim utworem jest „The Sickness” i tutaj znów czuć klimat „The Last in Line” tak więc idealny kawałek by zakończyć tą wspaniałą podróż do świata DIO.


Wiele osób pewnie martwiło się czy jest to możliwe nagrać album na miarę „The Last in Line” bez Ronniego na wokalu i jako kompozytora. Jednak udało się i to z całkiem niezłym efektem. Szkoda, że zaraz po wydaniu albumu z naszego świata odszedł basista Jimmy Bain. To stawia zespół pod znakiem zapytania. Mam nadzieje, że znajdą godnego następce i będą kontynuować to co zaczęli na „Heavy Crown”. Świat potrzebuje takich zespołów jak Last in Line. W tym roku również Craig Goldy wydał debiutancki album z swoim Resurrection Kings i to w podobnych klimatach. Jednak efekt końcowy troszkę mniej udany niż w przypadku Last in Line. Udany hołd dla pierwszych trzech albumów Dio. Brawo !

Ocena: 8.5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz