środa, 17 października 2012

SILENT POETRY - Echoes From The World (2012)

Nie często mam styczność z zespołami heavy metalowymi z kraju o nazwie Gwatemala i właściwie zespół SILENT POETRY jest pierwszym jaki miałem okazję poznać z tego egzotycznego kraju. SILENT POETRY to kapela power metalowa, która została założona w 2007 roku przez Fabián Moralesa, Raúla Cerna, Guntera Zavala, Mynora Kauffmanna i Carlosa Cruza i w takim składzie zespół rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem „Silent Poetry” który ukazał się w 2008 roku. Po jakimś czasie pojawił się w zespole nowy perkusista a mianowicie Vladimir Gaitan i to z nim w składzie rozpoczęto pracę nad nowym albumem, który właśnie się ukazał. „Echoes From The World”. Pracę nad albumem zajęły 4 lata jednak czas poświęcony tworzeniu nie przedkłada się w tym przypadku na poziom muzyczny i właściwie ciężko to wydawnictwo zaliczyć do udanych, do płyt które warto polecać. Z tym albumem jest zupełnie inaczej, tutaj trzeba robić wszystko żeby nie dopuścić do zapoznania się z tym krążkiem. Pewnie się zastanawiacie co tutaj tak nie sprzyja albumowi? Otóż pierwszym takim wyraźnym błędem jaki popełniono to postawienie na niszowe brzmienie, który uwypukla nieporadność i brak jakiś dobrych umiejętności w obrębie grania metalu. Jasne sekcja rytmiczna potrafi się rozpędzić, gitarzysta Carlos Cruz potrafi zagrać jakiś dobry riff, jednak to wszystko jest tak kiepskie wykonane, tak kiepsko podane słuchaczowi, że od razu zniechęca. Z jednej strony wtórność, z drugiej kiepska gra muzyków, niedopracowane i mało wyraziste wykonanie. Może się podobać wplecenie epickiego charakteru, wprowadzenie klawiszy, pojawienie się kobiecego wokalu w „Fairytale Over” jako tego drugiego obok Fabiana Moralesa, który jest kolejny i bez wątpienia największym minusem tego wydawnictwa. Jego wokal jest ciężko strawny i choć stara się być mroczny, niczym death metalowy, stara się momentami wyciągać górne rejestry jak rasowy power metalowy wokalista, lecz umiejętności, maniera i styl śpiewania pozostawia wiele do życzenia. Dla wielu słuchaczy może to być prawdziwa tortura.

Materiał cechuje się bez wątpienia melodyjnością, dynamiką, a przede wszystkim ciekawym tajemniczym klimatem oraz ciekawym pomysłem na wykonanie, szkoda tylko że muzycy nie są dobrze wyszkoleni technicznie, że mamy kiepskie brzmienie i mało przekonującego wokalistę. Na albumie oczywiście dominują kompozycje dynamiczne, utrzymane w power metalowej konwencji, z elementami symfonicznymi, czy też melodyjnego death metalu co wynika z niektórych fraz wokalnych i dobrym tego przykładem są „Defiance” czy tez „We Are Legions”. „The Adversary” ma tylko dobrą dynamikę, bo reszta tutaj brzmi jak skomponowana przez kogoś na komputerze i właściwie całość strasznie dziwnie brzmi. Jako utwór sam w sobie dobrze się prezentuje „Duality” bo mamy tutaj ciekawy motyw, dużo melodyjności i brzmi to już o niebo lepiej niż wcześniejsze utwory z tej płyty, które są w dużej mierze nijakie, bez wyrazu, bez emocji, bez dopracowania w kwestii kompozytorskiej, aranżacyjnej. Chwytliwy refren to zaleta takiego „Awakened Winds” który uwypukla całkiem dobrą grę perkusisty, który należy uznać za jedną z niewielu zalet. Pośród tylu ciężko strawnych kompozycji, które niepokoją wykonaniem i poziomem znalazł się taki „Inside” , a więc utwór dynamiczny, dość dobrze się prezentujący za sprawą chwytliwego motywu, mrocznego klimatu i za sprawą przebojowego charakteru. Z kolei taki „Helpless” jest przesiąknięty muzyką symfoniczną, jednak też sporo niedociągnięć i mało przekonujących partii muzyków, którzy z każdym utworem tylko co raz bardziej przekonują że nie potrafią grać na jakimś porządnym poziomie.

Zespół działa już 5 lat, ma za sobą dwa albumy i zastanawiam się kto jest w stanie ich słuchać, kto jest na tyle odważnym że słuchać tego częściej i żeby iść na ich koncerty czy też kupować ich albumy? Nie wiem, ja wiem jedno ich nowy album jest ciężko strawny i bez wątpienia jest to jeden z najgorszych albumów roku 2012, gdzie właściwie jest pełno niedociągnięć, niedopracowania, chybionych pomysłów, a przede wszystkim gdzie muzycy nie nadają się do grania metalu. Myślę że trzeci album będzie decydującym, jeżeli będzie powtórka z rozrywki to sądzę, że to będzie koniec tej formacji. Strzeżcie się tego wydawnictwa drodzy czytelnicy!

Ocena: 2/10

wtorek, 16 października 2012

OBSESSION - Order of Chaos (2012)

Jednym z tych najbardziej utalentowanych wokalistów heavy metalowych na pewno jest nie kto inny jak Micheal Vescera, który występował u boku Yngwiego Malmsteena, Rolanda Grapowa, który pojawił się w kapeli LOUDNESS, a ostatnio zdobył nie małe zainteresowanie za sprawą takich super projektów jak FATAL FORCE czy tez ANIMETAL USA. Jednakże niemal 30 letnia historia działalności tego uzdolnionego wokalisty sięga lat 80, a dokładniej roku 1982 kiedy to został założony heavy metalowy zespół OBSESSION, który odniósł nie mały sukces w latach 80 i wydane dwa albumy w tamtym okresie szybko stały się kultowymi i bardzo znaczącymi krążkami lat 80. Potem kapela przeżyła kryzys w latach 90 i się rozpadła, dopiero w 2002 roku doszło do reaktywacji i przypieczętowaniem tego procesu był album „Carnival of Lies” z 2006 roku. Z starego składu właściwie pozostał tylko wokalista Micheal, zaś reszta muzyków to nowi ludzie i każdy z nich grać potrafi, jednak nic ponad przeciętność, wszystko brzmi dość wtórnie, bez elementu zaskoczenia, bez jakiś większych popisów umiejętności. Niestety ale nowy album „Order Of Chaos” który po 6 letniej przerwie od poprzedniego albumu powinien być czymś więcej aniżeli średnim albumem z kilkoma ciekawymi kompozycjami, jest tego dobitnym przykładem i jest to jak dla mnie rozczarowanie. Dlaczego ? Bo od takiej kapeli, z taką przeszłością należy wymagać czegoś o wiele więcej niż średniej klasy heavy metal przesiąknięty latami 80. „Order Of chaos” w przeciwieństwie do poprzedniego wydawnictwa został wydany pod skrzydłem nowej wytwórni, a mianowicie Inner Wound Recordings i z nowym perkusistą w składzie. Ogólnie gdy się cofnę pamięci kilka miesięcy wstecz to przypominam że albumowi towarzyszyła dobra kampania reklamowa i marketing nie zawiódł. Był dość spory szum wokół płyty, jednak to sprawiło że rosły tylko oczekiwania które nie zostały spełnione. Nie chodzi mi o to że brzmienie jest takie mało wyraziste i nieco bez większej mocy, nie chodzi o to że Micheal nie jest w formie, co słychać po tym jak się momentami męczy, nie chodzi też o to że stylem już nie przypominają tej kapeli z lat 80 i tutaj się nie dziwię bo muszą iść z postępem, jedyna rzecz jaka mi nie daję spokoju to poziom kompozycji, sam pomysł na ich strukturę, wykonanie. Jest kilka dobrych kompozycji, ale jest też sporo chybionych i mało atrakcyjnych pomysłów.

Choć okładka jest miła dla oka, to jednak to co się kryją pod nią to nic innego jak nie równy materiał, który zawiera kilka dobrych kompozycji i sporo ciężko strawnych wypełniaczy. Dobrze się prezentuje otwierający „Order Of Chaos” jest dynamiczna sekcja rytmiczna, jest dość szybkie tempo, z utworu wydobywa się energia, a solówki wygrywane przez duet Bruno/Boland są przesiąknięte shredowym zacięciem i nie brakuje w tym wszystkim finezyjności i melodyjności. Sam kawałek jest chwytliwy i zapadający w pamięci. Może nieco wtórny, ale miły w odsłuchu. Za przebój bez wątpienia można uznać „Twist Of The Knife” który został przyozdobiony jednym z najciekawszych riffów na płycie i tutaj znów można pochwalić zespół za dobrą robotę w ramach instrumentarium. Nieco niższy poziom prezentuję „”License To Kill” który stawia na ciężar i na hard rockowy feeling i gdzieś tutaj można zauważyć spadek poziomu, jednak to jest jeszcze solidny heavy metalowy kawałek. Ci którzy lubią nieco neoklasyczne zacięcie, szybkie speed metalowe granie powinien się spodobać dynamiczny, energiczny „Cold Day In Hell”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie jeśli nie najlepszy. Aż się przypominają starsze płyty. To byłoby na tyle jeśli chodzi o pozytywne aspekty tego albumu. Reszta kompozycja wieję nudą, nie trafionymi pomysłami, topornym, smętnym instrumentarium, mało porywającymi refrenami i wykonaniem. Nie ma co się nad nimi co rozpisywać.

6 lat oczekiwania na nowy album jednego z ciekawszych zespołów lat 80, 6 lat wyczekiwania czegoś co by przypomniało stare płyty zostały zmarnowane i czuję się rozczarowanym tym co stworzył Micheal Vescera z zespołem OBSESSION. Może trzeba było w ogóle nie wskrzeszać zespołu i zostawić go takim wielkim jakim był? Może to byłoby najlepsze rozwiązanie, a nie próbować zarobić nieco na znanej marce. „Order of Chaos” to album heavy metalowy który na dłuższą metę nudzi i ciężko cokolwiek wynieść z słuchania tego mało wyrazistego materiału. Płyta skierowana wyłącznie do zagorzałych fanów Vescery.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 15 października 2012

DORO - Raise Your Fist (2012)

Królowa heavy metalu jest jedna i jest nią nieustannie Doro Pesch, która od dawno nie wydała nic ciekawego i dla niektórych ten tytuł może być nieco przesadzony, przyznany na wyrost, bo przecież niemiecka wokalistka miała różne okresy w swojej karierze, nawet te dalsze od metalu jak to miało miejsce na albumie „Doro, jednak ze względu na rozwój niemieckiego metalu, rozpowszechnienie metalu z babskim wokalem na pewno ten tytuł się jej należy. Doro Pesch to dla przede wszystkim okres grania w WARLOCK w latach 80, potem kilka fajnych płyt było sygnowane jej imieniem i pod szyldem DORO właściwie dawno nic fajnego się nie ukazało. Ostatni album „Fear No evil”, który się ukazał w 2009 r. był nawet dobry, zawierał odesłania do WARLOCK, jednak ten album miał tez kilka niedociągnięć, słabszych momentów i ciężko to wydawnictwo uznać za w pełni udane. Niedawno wokalistka obchodziła 25 lecie działalności, stąd też oczekiwania na nowy album się wydłużyło do 3 lat i o to mamy nowy album w postaci „Raise your Fist” i choć tytuł jak i okładka sugerują dobry album to jednak przy bliższym kontakcie album sporo traci i nie chodzi tutaj o to że styl oklepany, bo od niemal kilku lat Doro gra to samo, nie chodzi też o to że jest to mało oryginalne granie, lecz o to że kompozycje są tutaj po prostu słabe i ciężko o coś na dobrym poziomie, do tego dochodzi po prostu zbyt dużo wolnych kompozycji po kroju: balladowego „Its stiil Hurts”, komercyjnego „Engel” który nie dość że jest mało atrakcyjny to w dodatku odśpiewany w rodzimym języku wokalistki, udziwniony „Frehreit” który również należy do grona wypełniaczy, też odstrasza przy pierwszym kontakcie, czy też poparty klawiszami „Free My heart”, czyli jak widać sporo jest nie trafionych, komercyjnych kawałków, które z metalu nie wiele mają wspólnego. Czyżby królowa metalu już nie miała pomysłu na kompozycje, zabrakło jej werwy? Najwidoczniej, bo również utwory metalowe, który powinny zapadać w pamięci, powinny dostarczyć wrażeń słuchaczowi wręcz momentami przynudzają i rodzą wiele pytań, typu gdzie jest ta Doro z WARLOCK? Gdzie jest ta królowa która nie miała problemów z tworzeniem metalowych hymnów? Z tych nie udanych kompozycji zaliczę stonowany, przekombinowany „Victory” który zbliża się do komercyjnego rocka, średni „Little Headbanger”, przereklamowany „Raise your Fist in the air” który promował album w postaci klipu, czy tez singla jednak nie jest to najlepszy metalowy hymn jaki stworzyła wokalistka, tutaj jest tylko udany refren, reszta należy do kasacji. W miarę słuchalne kompozycje to nieco hard rockowy „Coldhearted Lover”, rozpędzony,dynamiczny „Take No Prisoners” czy też w końcu „Revenge” który obdarzony został dość ciężkim riffem i agresji tutaj dość sporo, szkoda tylko że tylko tylu dobrych kompozycji się doliczyłem i że nie ma więcej dobrych utworów.

Czasy WARLOCK już dawno temu się skończył i dochodzę do wniosku, że czas DORO już też dobiega, bo wokalistka nie potrafi stworzyć jakiś dobrych zapadających kompozycji i właściwie nagrywa coraz słabsze albumy. Jeden z najsłabszych albumów królowej metalu i jak dla mnie ogromne rozczarowanie roku 2012.

Ocena: 2.5/10

niedziela, 14 października 2012

GALNERYUS - Angel Of Salvation (2012)

Jestem pełen podziwu dla japońskiej kapeli która się zwie GALNERYUS, która ostatnio regularnie wydaję albumy co roku. Jest to o tyle ciekawe zjawisko, gdyż poziom tworzonej muzyki jest bardzo wysoki, a to zazwyczaj nie idzie w parze z szybkim wydawaniem albumu, po okresie jednego roku od poprzedniego wydawnictwa. Bardzo dobre albumy powstaje w długim procesie i zazwyczaj pochłaniają kilka lat, jednak ta reguła nie dotyczy japońskiego zespołu. „Pheonix Rising” czy „Resurection” to bardzo dobre płyty w gatunku power metal i temu nikt nie zaprzeczy. Jednak przez długi czas coś mi nie do końca mi pasowało w tym zespole, może brak wyraźnych przebojów, może czegoś co by zostawało w pamięci na nieco dłużej i w końcu się doczekał albumu, który zaspokoił moje rządzę i nowy album, który się „Angel Of Salvation” to póki co jeden z moich ulubionych dzieł tego zespołu. Jest to 8 krążek w dorobku zespołu, który liczy sobie już 12 lat, a więc można zespołowi pozazdrościć zapału i regularności. Należy pamiętać że kapela powstała w 2001 roku z inicjatywy gitarzystę Syu oraz wokalistę Yama – B, który w 2008 roku opuścił grupę z powodu innych preferencji muzycznych, a w jego miejsce pojawił się Yu To, zaś potem pojawił się nowy wokalista Sho i Taka na basie i w takim składzie nagrano „Resurection”. Nowy rozdział w historii zespołu został otwarty i „Angel Of Salvation” to wg mnie póki co najlepsza rzecz jaka powstała w tym nowym okresie dla zespołu. Z jednej strony mamy to co do czego nas zespół przyzwyczaił a więc melodyjny, energiczny, dynamiczny, zadziorny power metal mający sporo sprawdzonych pomysłów, a także nieco świeżych, porzucając wpływy rocka, na rzecz elementów nieco progresywnych i takowych jest kilka, lecz to power metal tutaj dominuje i to nie powinno nikogo dziwić. Wsłuchując się w materiał można dojść do wniosku że zespół jest jednym z tych zespołów dzięki którym ogień power metalu wciąż mocno płonie. Sporo jest właśnie kompozycji, które idealnie definiują styl power metalu, styl grupy i słuchając takiego melodyjnego „The Promised Flag” , przebojowy „Temptation Throught The Sky” z energiczną, mocną,z różnicowaną sekcją rytmiczną tworzoną przez basistę Taka oraz perkusistę Sato i jest to jeden z podstawowych filarów stylu zespołu. Jednak trzeba pamiętać, że wszystko się kręci wokół wokalisty Masatoshi Ono, który przypomina wiele znakomitych europejskich wokalistów typu Fabio Lione czy Micheal Kiske i co jak co ale podobny ładunek emocjonalny, wyszkolenie techniczne, manierę i jest to coś na co słuchacz powinien zwrócić uwagę. Drugim elementem bez którego ciężko sobie wyobrazić muzykę GALNERYUS to gitarzysta Syu, który wygrywa sporo ciekawych solówek, riffów i w kategorii power metalu tegoroczny popis Syu należy uznać za jeden z najlepszych w tym roku. Jest lekkość, finezja, rytmiczność, pomysłowość i przypomina się stara szkoła choćby Malmsteena i faktycznie gdzieś w tym wszystkim jest z coś neoklasycznego feelingu, ogólnie jest na czym skupić swoją uwagę. O fenomenie gitarowym Syu może świadczyć nieco cięższy „Lonely As Stranger”, szybki, energiczny „Hunting For Your Dream” czy też instrumentalny „Loging”, który klimatem, lekkością nasuwa balladę. Cały czas jednak znakomitym partiom gitarowym wtórują partie klawiszowe, które bywają klimatyczne, takie podkreślające gitary, brzmiąc jak te z płyt RAINBOW, a czasami po prostu dominują, ocierając się o symfoniczność tak jak to jest w „Stand Up For The Right”, czy też nieco stonowanym „Infinity”. Cały album znakomicie podsumowuje 14 minutowy kolos „Angel of salvation” który zawiera właściwie wszystko o czym wcześniej wspomniałem, progresywność, dynamikę, podniosłość i dzieje się tutaj naprawdę sporo, bardzo ciekawe urozmaicenie i zwieńczenie płyty.

Angel of Salvation” to przede wszystkim dojrzały album, dopracowany zarówno w sferze kompozycyjnej, jak i technicznej. Ciężko wytknąć jakieś większe błędy, niedopracowania, bo właściwie zadbano tutaj o każdy detal. Tym GALNERYUS zaprezentował że jest zespołem złożonym z ambitnych ludzi, którzy wyróżniają się umiejętnościami i energią. To co sprawia, że album jest taki znakomity to bez wątpienia dynamika, energiczność czy też przebojowość, a kompozycje i ich wykonanie to najlepszy tego przykład. W tym roku fani power metalu nie mogą pominąć tego wydawnictwa. Polecam!

Ocena: 9.5/10

sobota, 13 października 2012

MAGGIES MADNESS - On Fire (1983)


Niemiecki zespół MAGGIE'S MADNESS to prawdziwa uczta dla fanów muzyki pokroju hard'n heavy, gdzie jest coś z kapel heavy metalowych typu ACCEPT, czy też STEELER i jest coś z bardziej hard rockowych kapel typu RATT, czy DOKKEN. To kapela, która działa w latach 80 i choć nie należała do grona znanych to i tak wydała dwa albumy i jest do dziś znakomitym przykładem, że niemiecka scena metalowa to nie tylko toporne heavy metalowe granie, ale też również granie bardziej lekkie, melodyjne, wręcz hard rockowe. MAGGIE'S MADNESS został założony w roku 1980 początkowo pod nazwą MADNESS, jednak zrezygnowano z niej z powodu istnienia kapeli popowej pod taką samą nazwą. MAGGIE'S MADNEESS została zaczerpnięta z łodzi przepływającej w Wielkiej Brytanii, którą muzycy zobaczyli. Zespół dorobił się dwóch płyt, z czego debiutancki album ukazał się w roku 1981, zaś drugi album „On Fire”ukazał się w roku 1983. I właśnie drugi album jest przedmiotem niniejszej recenzji. Jak przystało na lata 80 mamy ciekawą, klimatyczną okładkę, jednak przesiąkniętą kiczem i to jest coś co było modne w owych latach. Muzycznie kapela niczego nie wniosła, ale z pewnością pokazała nieco inne oblicze niemieckiej sceny metalowej, łącząc heavy metal z hard rockową manierą, szaleństwem, zróżnicowaniem. Podobnie grających kapel w latach 80 było pełno, ale jak się przyjrzeć niemieckiej scenie to już tak nie było. MAGGIES MADNESS to kapela znakomita w swojej dziedzinie. Jak ktoś kocha dynamiczne, pełne werwy, radości melodie, przesiąknięte hard rockiem, jak ktoś żyje każdą melodyjną solówką, która brzmi finezyjnie, jak ktoś kocha niemieckie brzmienie, solidność komponowania, zadziorny wokal i do tego przebojowy materiał, ten śmiało może zacząć poszukiwanie owego wydawnictwa. Nie można mu wiele zarzucić, właściwie tylko nieco słabsze brzmienie, które jest nieco szorstkie, niskobudżetowe oraz wtórny charakter, jednak to jest nic w porównaniu z muzyką jaką serwuje niemiecki zespół. Jest melodyjnie, rytmicznie, dynamicznie, zróżnicowano, energicznie i nie brakuje kompozycje, które zapadają w pamięci.

Właściwie ciężko wyróżnić jakiś kawałek przed szereg innych, bo całościowo jest to bardzo wyrównany krążek i nie ma wypełniaczy. Każda z tych kompozycji to praktycznie rasowy przebój. No bo jak inaczej opisać otwierający „On Fire” z szybką sekcją rytmiczną, dynamicznym riffem i chwytliwym refrenem, melodyjny, stonowany „Hold On” gdzie słychać coś z KROKUS? No nie da się inaczej ich opisać i co ciekawe zespół nie spuszcza z tonu w dalszej części. Nieco długi, bo trwający 6 minut „You” brzmi wybornie, pomimo bardziej stonowanego wydźwięku, komercyjnego wydźwięku, duża w tym zasługa melodyjnego charakteru no i dobrze wplecionych partii klawiszowych, a wokalista Micheal Dudek świetnie się sprawdza nie tylko w ostrzejszych, dynamiczniejszych kawałkach, ale tez w bardziej emocjonalnych, gdzie trzeba pobudzić zmysły słuchacza i ogólnie dobrze sobie radzi w dziedzinie śpiewania. Znakomicie zostaje to potwierdzone w takim rozbudowanym i emocjonalnym „Hard Times” który ma wydźwięk romantycznej ballady. To co wygrywa gitarowy duet Zellner/Bleicher to miks heavy metalu i hard rocka, jednak jakby więcej w tym wszystkim hard rockowego szaleństwa,zadziorności, lekkości i świetnie to zostaje odzwierciedlone w hard rockowych kompozycjach typu „Love On your face”, stonowany „Beatiful Looser” czy też przebojowy „Hot City Nights”.

„On Fire” to solidne dzieło, które dobrze oddaje charakter stylu hard'n heavy, gdzie jest miks hard rocka i heavy metalu i w połączeniu z solidnym materiałem, melodyjnym wydźwiękiem gitar i dobrą pracą muzyków sprawia że ów album słucha się bardzo dobrze. Może brakuje jakiś naprawdę ponadczasowych utworów, czy też nadzwyczajnej aranżacji utworów, jednak mimo tych pewnych niedociągnięć, jest to album który trzyma duch lat 80 i fani hard rockowych dźwięków powinni się zapoznać z tym wydawnictwem.

Ocena: 6.5/10

ORPHAN GYPSY - Aftermath (2003)

Nie przeszkadza wam wtórne granie? Nie brzydzi was kolejny zespół power metalowy, który czerpie garściami z HELLOWEEN, STRATOVARIUS czy INSANIA, jeżeli ktoś lubi prosty, melodyjny power metal z klawiszami, z progresywnymi elementami, kto lubi klimatyczne klawisze, melodyjne partie gitarowe i wokal ala Micheal Kiske ten powinien się zainteresować szwedzkim zespołem ORPHAN GYPSY, który zbyt długo nie zagościł na rynku muzycznym i jedynym śladem jaki został po nich pozostawiony to debiutancki album „Aftermath”, który ukazał się w 2003 roku. I świetnie go opisują pierwsze słowa które przytoczyłem na wstępie. Jest to album o charakterze wtórnym, nie ma tutaj niczego odkrywczego, słychać wiele znanych kapel power metalowych, mamy taki nieco oklepany wokal w stylu Kiske i wokalista Per Wilhelmsson technicznie spisuje się dobrze i jest to właściwie rasowy power metalowy wokalista. Partie gitarowe wygrywane przez gitarzystę Woodiego są może mało energicznie, może brakuje świeżości, ale z drugiej strony jest melodyjność i lekkość, tak więc powodów do większego narzekania nie ma. Jeśli chodzi o warstwę instrumentalną to warto zaznaczyć, że znaczącą rolę ogrywają klawisze, które tworzą tajemniczy klimat i sprawiają że wszystko jest bardziej melodyjne, no i jeszcze dynamiczna, dość dobrze urozmaicona sekcja rytmiczna. Gdy się spojrzy na album to można stwierdzić, że ma ciekawą, miłą dla oka okładką i właściwie album jest bardzo dobrze opracowany, bo nawet brzmienie nie budzi większych zastrzeżeń. Choć album został wydany w 2003 roku to jednak historia tego albumu i zespołu sięga do początku lat 90 kiedy to kapela została powołana do życia za sprawą Pera i jego brata Erika początkowo pod nazwą TALEGATE i w tym okresie wydali demo „Eye Of The Storm” które było utrzymane w stylistyce mrocznego heavy metalu. Z czasem zespół zmieniał się pod względem składu, stylistyki udając się w rejony melodyjnego power metalu i z czasem też zmienili nazwę na bardziej chwytliwą i ORPHAN GYPSY z pewnością taką jest. Jak kogoś interesuje bardziej szczegółowa historia to odsyłam do oficjalnej strony my space.

Materiał jest utrzymany w jednym stylu i większych zaskoczeń nie ma. Również poziom kompozycji nie należy do jakiś powalających, ale jest to dość solidne wydawnictwo i tego trzeba się trzymać. Najlepiej oczywiście wypadają kompozycje utrzymane w stylistyce power metalowej i świetnie to odzwierciedlają : otwierający „Darkland”, rytmiczny „Past Time Memories”, melodyjny „Nightwalker” , nieco cięższy „Nothing more”, energiczny, przebojowy „Satan's Own”, czy też melodyjny „Murder in Cold December”. A poza tym znajdziemy też przesiąknięty heavy metalem „Thorn Of Love”, stonowany „The Promise”, spokojny, balladowy „The Aftermath”, czy też przesiąknięty progresywnym rockiem „Silence”

Może w dużej mierze materiał nie rzuca na kolana, bo z jednej strony jest to wtórne i przesiąknięte różnymi sprawdzonymi patentami przypominające dokonania innych znanych kapel, a z drugiej strony kompozycje nie powalają pomysłowością czy też wykonaniem, to jednak album może być ciekawym pomysłem na spędzenie wolnego czasu, bo słucha się tego nawet przyjemnie, bo mamy dobre brzmienie, dobre melodie i można spokojnie wytrwać do końca. Jednak nie jest to album do którego się często wraca i to też mogło odegrać znaczącą rolę w tym że zespół po wydaniu tego albumu się rozpadł.

Ocena: 6/10

piątek, 12 października 2012

BARNABAS - Feel The Fire (1984)

Nigdy nie uznawałem się za fana chrześcijańskich odmian heavy metalu i jakoś zawsze stroniłem od tego typu zespołów. Nie dlatego że ma to coś do czynienia z moją wiarą, tylko uważam że nie do końca idzie po drodze chrześcijańska tematyka i heavy metal. Mniejsza o to. Ostatnio na trafiłem na amerykański zespół, który tworzył w latach 80 i właściwie godnie prezentował ów nurt, którego tak unikam. O jakim zespole mowa? BARNABAS, który został założony jeszcze w latach 70, a dokładniej w 1977 i z dość sporym sukcesem działał do roku 1986. Nazwa oczywiście zaczerpnięta z nowego testamentu i tematycznie powiązań z biblią i chrześcijaństwem nie brakuje, zaś muzycznie mamy do czynienia z mieszanką heavy metalu, hard rocka, który nieco przypominał twórczość WARLOCK, BLOODY SIX, HELLION, czy też STEELOVER. W muzyce BARNABAS nie brakuje elementów przypominających blues czy tez muzykę bardziej komercyjną. Pewnym komercyjnym aspektem jest tutaj też wokal Nancy Jo Mann, który jest daleki od heavy metalowych, dzikich, zadziornych wokali, jednak nie jest tez aż tak tragicznie, bo muzycznie jest lekko, momentami też komercyjnie, więc jest pełna zgodność. Może BARNABAS nie tworzył ciężkiej, atrakcyjnej i ponadczasowej muzyki, ale przez 5 albumów nagrywał solidne kompozycje, które mimo braku jakiś ciekawych pomysłów, aranżacji miło się słuchało. Moja przygoda z tym zespołem rozpoczęła się od „Feel The Fire” z 1984. Już sama okładka potrafi przykuć uwagę i właściwie album został dobrze przygotowany pod względem wizualnym jak i audialnym, gdzie mamy dobre brzmienie, które jest nieco komercyjne, łagodne, ale pasuje do melodii, stylu. Gorzej już na pewno jest w przypadku tego co potrafią muzycy. Na tym albumie wokal Nancy może odstraszyć niektórych słuchaczy, a wszystko przez manierę, niezbyt dobre wyszkolenie technicznie, również niedosyt można odczuć po mało atrakcyjnych partiach gitarowych, a te wygrywane przez Briana Belew są dobre, ale czasami bez werwy, mało porywające, mało atrakcyjne, a przecież można było bardziej nad nimi popracować. Wszystko jest przyzwoicie zagrane, lecz czegoś brakuje.

Wsłuchując się w materiał nie sposób zwrócić uwagę na rozbudowany ‘Breathless Wonderment (The Dream Becomes Reality)’ w którym przejawia się sporo ciekawych motywów, ale najważniejsze jest tutaj to że mamy heavy metalowy riff, nieco progresywne zacięcie, dobrze wbudowane partie klawiszowe i do tego tajemniczy klimat. Nie sposób wspomnieć o dynamicznym, nieco rock;n rollowym „Feel The Fire” gdzie słychać coś z MOTLEY CRUE, z kolei w dynamicznym, przebojowym „Follow you Up” słychać coś z VAN HALEN. ‘Northern Lights’ przyciąga uwagę z kolei za sprawą syntezatorów, dużej dawki elektroniki, ciekawego klimatu i jest to solidna kompozycja, zaś za najlepszą kompozycję uznaję na tym albumie melodyjny, dynamiczny o szybkim tempie ‘Suite for the Souls of our Enemies (Part 1 – Hammer & Sickle)’ , reszta niestety już tak nie zapada w pamięci i raczej pozostałe kompozycje występują w formie wypełniaczy.

Feel The Fire” to przeciętne dzieło mające kilka ciekawych melodii, rozwiązań, jednak nie ma mowy o czymś nadzwyczajnym, ponadczasowym. Jest kilka zalet ale i też kilka wad, jak choćby umiejętności muzyków, aranżacje, brzmienie, poziom muzyczny. To wszystko jest bardzo przeciętne i nie zachęca właściwie do głębszego poznania owej kapeli. Po tym wydawnictwie zespół wydał jeszcze jeden album i się rozpadł. Pozycja raczej przeznaczona dla fanów staroci, które nie są aż tak znane heavy metalowemu światku.

Ocena: 5.5/10

czwartek, 11 października 2012

CAULDRON - Tommorow's Lost (2012)

Jak mówi jedno mądre stwierdzenie „ nie oceniaj książki (zawartości) po okładce” i nie zawsze się nim kieruję, bo czasem trzeba czymś się pokierować przy wyborze płyty heavy metalowej, a jeżeli nazwa zespołu mi nic nie mówi to jedynym wyjściem jest pokierować się tym co widzą moje oczy tak też się stało w przypadku nowego albumu kanadyjskiego zespołu CAULDRON. „Tommorow's Lost” to album, który zdobi znakomita szata graficzna, o nie zwykłym klimacie i ten mrok jaki na niej panuje, nasuwa płyty z gatunku death czy doom metal, to też się zdziwiłem kiedy dowiedziałem się że ta kapela gra heavy metal. Historia owej kapeli zaczyna się w roku 2006 roku kiedy rozpadł się heavy/doom metalowy GOAT HORN. CAULDRON składa się z trzech muzyków: basistę Jasona Decaya , który zajmuje się też śpiewaniem, Iana Chainsa który pełni rolę gitarzysty, a od nie dawna trzecim muzykiem jest Myles Deck. Pierwszy album tej grupy ukazał się w 2009 roku, drugi w 2011, a teraz pojawił się w końcu trzeci album, który ukazał się pod skrzydłami nowej wytwórni, a mianowicie Earache Records. Stylistycznie jest to heavy metal dość prosty, bez jakiś udziwnień, jest to grania dynamiczne, melodyjne przyozdobione nieco mroczniejszym klimatem, momentami ocierającymi się o doom metal i duża w tym zasługa sekcji rytmicznej, która kreuje mroczny klimat, tajemniczość i pod tym względem nowy album wypada znakomicie. Co też składa się na ów styl kapeli, to chwytliwe melodie, może momentami mało wyraźne, przez ciężar, może momentami przytłoczone przez mocne, mroczne brzmienie, ale wsłuchując się w następujące po sobie partie muzyków, ich wykonanie, pomysłowość, technikę, wsłuchując się w strukturę kompozycji i to jak zostały stworzone to można stwierdzić, że mimo wtórnego charakteru jest to solidne heavy metalowe łojenie, które powinno przyciągnąć młodych słuchaczy, którzy cenią sobie agresję, zadziorność, a także starych słuchaczy, którzy lubią starą szkołę heavy metalu, którzy lubią specyficzny wokal, a taki jest wokal Jasona, może nieco mało agresywny, może nie zbyt podniosły, ale świetnie się wpisuje w ostre, dynamiczne partie gitarowe Iana Chainsa. Tak więc jak ktoś kocha stylistykę takich kapel jak WOLF, STEELWING czy też HOLY GRAIL to z pewnością przekona się do stylu tej formacji.

A co z zawartością? W przypadku tego krążka okładka jest adekwatna do zawartości i również trzyma wysoki poziom jak na takie wtórne granie. Nikogo nie powinno zdziwić że album jest zdominowany przez szybkie, dynamiczne utwory jak otwierający „End Of Time”, melodyjny „Nitebreaker” gdzie jest coś z WOLF coś JUDAS PRIEST i takie skojarzenia mam podczas słuchanie owego riffu. W podobnej stylistyce utrzymany jest „Burning Fortune” który należy uznać za najszybszy, najagresywniejszy kawałek i jest to również najkrótszy utwór. Ciekawie zostają tutaj wplecione motywy thrash metalu co słychać po agresji, czy tez doom metalu co słychać po sekcji rytmicznej i brzmieniu. Do grona dynamicznych utworów warto zaliczyć również rytmiczny „Fight For a Day”, Ponadto album zawiera kompozycje stonowane i dość ciężkie ( „Born to Struggle”), kompozycje oparte na patentach z lat 80 ( „Summoned to Succumb” przypominający JUDAS PRIEST z 1982r), utwory, które są oparte na stonowanym tempie i prostym motywie jak to ma miejsce w „Endless Ways”, czy tez w końcu klimatyczne jak „Tomorrow's Lost (Sun Will Fall)”.

Kto szuka wrażeń, kto szuka porządnego albumu z soczystym, przesiąkniętym latami 80 heavy metalem, kto lubi wsłuchiwać się w specyficzne wokale, ostre gitary, mocną sekcją rytmiczną, kto ludi dynamiczny i chwytliwy metal nawiązujący do takich kapel jak STEELWING, WOLF, HOLY GRAIL, czy wiele innych kapel, które próbują nawiązać do lat 80 ten bez wątpienia powinien obczaić nowy album kanadyjskiej formacji CAULDRON, bo jest to wydawnictwo na które warto poświęcić swój cenny czas, na pewno nie pożałujecie.

Ocena: 8/10

środa, 10 października 2012

PALADIN - Paladin Ep (1987)

Jednym z najbardziej znanych amerykańskich wokalistów heavy metalowych patrząc na obecną sytuację jest bez wątpienia Ronny Munroe. Wokalista który obecnie tworzy na własny rachunek, tworząc porządny heavy metal nawiązującym do lat 80 , a także z zespołem FIREWOLFE. Ronny Munroe to znakomity wokalista o mocnym, agresywnym wokalu, z manierą przypominającą trochę Bruce'a Dickinsona i trochę Ronniego Jamesa Dio. Mocny solidny głos poparty niesamowitą techniką. Największą sławę przyniósł mu udział w METAL CHURCH, a więc potędze amerykańskiego power metalu i to właśnie z nimi zaczął błyszczeć i sprawił, że kapela znów rosła w siłę. Jednak mało kto wie, że przede tym wszystkim był chwilowy występ w zespole PALADIN, z którym wydał mini album „Paladin” który należy uznać za pierwszy krok Ronniego w karierze muzycznej, pierwszym krokiem ku wielkiej sławy. Choć kapela należy do mało znanych, choć krążek jest ciężki do zdobycia to jednak warto poświęcić czas na poszukiwania jak i posłuchanie tego albumu. Ów mini album ukazał się jeszcze w roku 1987, czyli w tym czasie kiedy kapela powstała. Na pewno nieco kiczowata okładka odstrasza, jednak rycerz który dominuje ową okładkę jest nawet miły dla oka. Kto grał w owym zespole tego niestety nie wiadomo, jedynym muzykiem o którym wiadomo to oczywiście Ronny. Jest to kolejny minus, ale na pewno nie przeszkadza w odbiorze. Jak na owe czasy i samodzielną produkcję to brzmienie jest całkiem przyzwoite, może nieco surowe, ale świetnie komponujące się z kompozycjami.

Materiał jest równy i zwarty, a stylistycznie jest to czysty heavy metal, melodyjny, energiczny, prosty, bez urozmaiceń, bez kombinowania. Dla jednych to będzie powód do marudzenia, a że nic się nie dzieje, a że to wszystko było, ale z drugiej strony czego więcej oczekiwać? Nawet wokal Ronniego nie jest taki mocny, agresywne jak na obecnych wydawnictwach. Więcej klimatu, specyficznego stylu śpiewania. Jest niepewność, ale również to aż tak nie przeszkadza. Mini album składa się z 5 kompozycji. Zaczyna się od rytmicznego, krótkiego „Knight Rider” który jest rasowym kawałkiem heavy metalowym o prostym motywie, mocnym riffie, chwytliwym refrenie. Nieco mocniejszy riff, pewne elementy topornego ACCEPT słychać w „Broken Hearts”, klimat, balladową formułę i urozmaicenie można wychwycić w rozbudowanym „Walk Away”. Mamy też nieco przypominający JUDAS PRIEST „On Fire” i klimatyczny, rytmiczny „Empty Faces”.

Może „Paladin” nie należy do grona płyt wyróżniających się stylem, może nie jest to płyta która wyróżnia się na tle innych i jest to granie jakiego pełno było w owym czasie. Warto jednak zainteresować się tym albumem, choćby ze względu na status tego zespołu ze wydał tylko ten mini album, a także ze względu na Ronniego Munroe, który tutaj stawiał swoje pierwsze kroki. Polecam!

Ocena: 7.5/10

PERSUADER - The Hunter (2000)

Każdy kto gustuje w power metalu, każdy kto kocha twórczość BLIND GUARDIAN, z pewnością słyszał na pewno nie jedno słowo na temat szwedzkiego PERSUADER. Najczęściej powtarzającym się słowem, czy frazą jest ...klon BLIND GUARDIAN z tych, starych wydawnictw, które oczywiście są najlepszą spuścizną niemieckiej formacji. Skąd takie określenie? Wystarczy posłuchać twórczości szwedów, żeby się przekonać że ich styl, który polega na dynamicznym, urozmaiconym instrumentarium, na melodyjności, ostrym, szybkim wydźwięku, lecz z pokręconymi melodiami, zwolnieniami i przyspieszeniami przypomina twórczość BLIND GUARDIAN z takiego „Somewhere Far beyond” czy też „Imaginations From The Other Side”. Podobieństwa z niemiecką kapelą nie są tylko pod względem wydźwięku kompozycji, struktury ich, melodyjności, urozmaiconej formy, przebojowości ale również pod względem sekcji rytmicznej, która jest mocna, dynamiczna niczym ta z BLIND GUARDIAN, no i przede wszystkim wokal Jensa Carlssona, który ma podobną manierę do Hansiego Kurscha, choć jego wokal jest nieco ostrzejszy, momentami troszkę thrash metalowy. Dlatego też do nowego zespołu założonego przez Thomena Staucha ( Ex BLIND GUARDIAN) o nazwie SAVAGE CIRCUS mającego grać pod ślepego strażnika został obsadzony w roli wokalisty nie kto inny niż sam Jens. Historia zespołu sięga roku 1997 i na swoim koncie mają póki co 3 albumy, z czego ostatni ukazał się w 2006 roku i od tamtego czasu kapela ma pewne problemy, głównie z znalezieniem wytwórni i stąd też nie mogą wydać nowego materiału. Ich pierwszym kontaktem z rynkiem muzycznym był debiutancki album „The Hunter” który ukazał się w 2000 r.

Ten album jest bardzo przesiąknięty muzyką ślepego strażnika i podobnych rozwiązań w ramach konstrukcji utworów, melodii, ekspresji wokalnych mamy sporo powiązań i czasami się zastanawiam czy to nie są jakieś zagubione tracki z płyt BLIND GUARDIAN, bo podobieństwo jest naprawdę sporo. Jednak mimo podobieństw w sferze wokalnej, dynamiki, sekcji rytmicznej, czy kompozytorstwa, to jednak można wyczuć pewne różnicy, coś co sprawia że nie ma mowy o kopii, plagiacie. Tymi różnicami jest to, że PERSUADER stawia na mocniejsze brzmienie, powiedziałbym wręcz thrash metalowe. Nie szczędzi też podobnych elementów w partiach gitarowych i Pekka Kiviaho na tym albumie dostarcza sporo mocnych, ostrych riffów, dzikich solówek i nie sposób nie wytknąć thrash metalowego charakteru. Nie ma takiej finezji, feelingu, klimatu jak na płytach BLIND GUARDIAN i trzeba przyznać, że PERSUADER gra nieco ciężej, ostrzej, jakby bardziej nowocześniej. Z kolei słuchając materiału, można stwierdzić jedno, muzycy z PERSUADER to specjaliści w graniu energicznego, mocnego, melodyjnego power metalu najwyższych lotów. Jest utrzymany równy poziom i nie brakuje kompozycji, które zapadają w pamięci. Mamy otwieracz w postaci „Fire At Will”, który ma intro niczym „Starlight” HELLOWEEN i ten motyw z radiem jest niemal identyczny. Utwór pojawił się na drugim albumie, ale wg mnie w o wiele lepszej wersji. Często się narzeka na ten utwór, że jest nijaki, bez wyrazu, cóż nie zgodzę się z tym poglądem. Fakt jest ciężki, agresywny, ale nie pozbawiony melodyjności, chwytliwości i jak dla mnie jest to pierwszy mocny punkt tego albumu. Więcej skojarzeń, więcej zespołów niż BLIND GUARDIAN usłyszymy w takim melodyjnym „As You Wish” gdzie jest coś z IRON SAVIOR, NOCTURNAL RITES, czy też bardziej heavy metalowymi kapelami. Oprócz agresywnych kompozycji mamy również tutaj nieco bardziej melodyjne, rytmiczne utwory jak „Cursed” który ma te charakterystyczne zwolnienia w stylu BLIND GUARDIAN, te podniosłe frazy wokalne i ten klimat budowany przez akustyczną gitarę. PERSUADER nie ma większych problemów z konstruowaniem czegoś bardziej rozbudowanego, mroczniejszego i taki „The Hunter” jest znakomitym tego przykładem. Ta szybkość, dynamika, urozmaicenie, mroczny wstęp, przebojowość, popisy wokalne Jensa no nie mogą się nie podobać, bo jest to power metal najwyższych lotów. Instrumentalny „Secrets” brzmi niemal identycznie jak ballady, spokojne kompozycje wykonywane przez BLIND GUARDIAN. Podobny klimat i konstrukcja, do tego ta akustyczna gitara. Jak słucham „Escape” to zawsze na myśl przychodzi mi album „Somewhere Far Beyond”, podobny klimat, dynamika, ekspresja. Z kolei w power metalowym „Heart And Steel” słychać riff ala HELLOWEEN i refren niczym MANOWAR. Zamykający „And There Was a Light” już samym tytułem przypomina BLIND GUARDIAN. Dodam że to kolejny przebój z ciekawie rozplanowanymi solówkami.

Tak o to narodził się jeden z najlepszych power metalowych zespołów. Tak o to powstał zespół z wokalem niczym Hansi Kursch, z muzyką identyczną niczym BLIND GUARDIAN. Akurat kiedy najlepszy okres ślepy strażnik miał za sobą, powstał właśnie PERSUADER – zespół który postanowił kontynuować tą misję dalej. „The Hunter” to dopracowany, przemyślany album, który dostarcza słuchaczowi sporo emocji, a wszystko dzięki energii jaka kipi z kompozycji, melodyjności, dzięki umiejętnościom muzykom, dzięki dynamice. Dla fanów power metalu i BLIND GUARDIAN jest to pozycja obowiązkowa

Ocena: 9.5/10

wtorek, 9 października 2012

FOGALORD - A Legend To Believe In (2012)

Po raz kolejny utwierdziłem się w fakcie, że włoska scena heavy metalowa jest znana przede wszystkim z symfonicznego metalu, a zwłaszcza jej power metalowej odmiany Dość nie dawno zachwycaliśmy się SOUND STORM, czy też RHAPSODY a już teraz można zachwycać się kolejną nowością z tamtego kraju i z tego gatunku czyli FOGALORD, który w tym roku wydał swój debiutancki album o nazwie „A legend To Believe In”. Album był długo przygotowywany, zwłaszcza jeszcze spojrzy się na historię zespołu. W 2007 kapela została założona z inicjatywy klawiszowca i wokalisty Dana Alla, który od początku był wspierany w owym zespole przez gitarzystę Stefano Paolini. Po nagraniu kilku dem w 2008 r. w końcu podjęto pracę nad albumem. Pierwsze co zwróciło moją uwagę jako konsumenta to bez wątpienia miła dla oka okładka wykonana Felipe Mahcado Franco znany z okładek choćby RHAPSODY, czy też BLIND GUARDIAN. Jednak na pięknej szacie graficznej się nie kończy w przypadku tego albumu i im bardziej się zagłębiamy tym wiele ciekawszych rzeczy można odkryć. Kolejną rzeczą jest solidne, soczyste i takie typowe dla tej sceny jak i gatunku brzmienie, za które odpowiedzialny jest Frank Andivier i jeżeli ktoś lubi brzmienie przypominające dokonanie wielu włoskich kapel grających symfoniczny power metal, ten z pewnością zostanie pochłonięty przez te zafundowane na tym krążku. Kolejną rzeczą, która może przyczynić się do tego, że jako przeciętni konsumenci zwrócimy uwagę na to wydawnictwo to bez wątpienia lista gości w skład której wchodzi basista RHAPSODY - Alessandro Lotta, Claudio Pietronik z ANCIENT BARDS, Martino Garattoni z LABIRYNTH oraz gitarzysta MASTERCASTLE Pier Gonella i wielu innych. Jeżeli ktoś kocha muzykę wspomnianych kapel, jeżeli ktoś lubi się delektować wpływami BLIND GUARDIAN, RHAPSODY,ENSIFERUM, TURISAS to z pewnością z większą radością sięgnie po to wydawnictwo.

Zostawmy to co oczywiste, a przejdźmy do najważniejszej części albumu, a mianowicie zawartości, która jest dość bogata pod względem instrumentarium, dość melodyjna, nieco momentami słodka, ale na pewno nie jednostajna i monotonna. Co ciekawe kompozycje łączą się w jedną całość tworząc historię, legendę o wojowniku bogu, który walczy w słusznej sprawie w kraju mgły i w połączeniu z bogatą warstwa instrumentalną, epickim klimatem, podniosłością, sprawia że brzmi to dość imponującą. Nikogo nie powinno zdziwić, że skoro mamy do czynienia z koncept albumem i takim bogatym instrumentarium wystąpienie krótkich, klimatycznych podniosłych tzw przerywników, które sprawiają że jest napięcie, klimat, cała ekspresja dźwięków i to słychać choćby po takim „Follow the Fog”, czy tez nieco folkowym „Strength of the Hopeless”. Oczywiście nie brakuje szybkich dynamicznych kompozycji a takowych jest pełno tutaj, bo mamy szybki, energiczny „At the Gates of the Silent Storm” w którym zespół eksponuje to że kładą nacisk na melodię, dynamikę, podniosłość i sporo w tym RHAPSODY, czy HELLOWEEN i wiele innych bardziej znanych kapel i tak jest to wtórne granie. Jednak czy wtórność może iść w parze z dobrą muzyką? Słuchając tego albumu stwierdzam, że tak choć nie jest to ani oryginalne, ani nadzwyczaj perfekcyjne, jest to jeden z tych albumów które nie robią rewolucji, ale słucha się je nadzwyczaj dobrze. Co z tego że partie wygrywane przez Stefano są wtórne i nasuwają wiele kapel? Co z tego że wokal Daneygo jest mieszanką takich wokalistów jak Fabio Lione czy Micheal Kiske? Dla jednych to będzie problem, a dla drugich kolejny powód żeby się zapoznać z tym albumem. W takiej samej melodyjnej, power metalowej formie utrzymany jest „The Fog Lord” , podniosły „A Legend to Believe In”. Oprócz tego mamy bojowy, epicki „The Scream of the Thunder” przypominający nieco dokonania MANOWAR, nieco stonowany, nieco cięższy, nieco bardziej metalowy „A Day of Fire”, spokojny, klimatyczny „Our Last Nightfall”, który sprawdza się w roli ballady. O tym że nie brakuje na albumu przebojów świadczyć może wolniejszy „The March of the Grey Army”, który jest przesiąknięty folk metalem, zaś zamykający „Of War and Resurrection” to znakomity przykład tego że zespół potrafi tworzyć bardziej rozbudowane, urozmaicone, progresywne utwory.

Takich albumów nie brakuje w tym roku jak i ostatnim czasy. Kolejny młody zespół czerpiący garściami od starych wyjadaczy, kolejny wtórny zespół, która stara się zaistnieć. Debiutancki album FOGALORD jest przyzwoitym wydawnictwem o bogatym instrumentarium, jednak brakuje pewnych elementów, które sprawiłyby że album by został w głowie na dłużej. Brakuje przede wszystkim ciekawych rozwiązań, pomysłów. Może nie jest to album wysokich lotów, ale rzecz godna wysłuchania.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 8 października 2012

SEVEN KINGDOMS - The Fire Is Mine (2012)

Istnieją takie zespoły, które choć niebyt długo goszczą na scenie, choć nie grają od wielu lat, choć są jeszcze młodzi i sporo przed nimi, to potrafią zdobyć sławę, rozgłos, zdobyć nie małe grono fanów i dobrym tego przykładem jest amerykański zespół power metalowy SEVEN KINGDOMS, który właśnie cieszy się z wydania swojego trzeciego albumu o tytule „The Fire Is Mine”. Muzycznie gdy się słucha nowego albumu jak i poprzednich wydawnictw to ma się wrażenie że mamy do czynienia z standardowym zespołem europejskim, który wzorował się na takich kapelach jak SINERGY, HELLOWEEN, FREEDOM CALL i takiego typowego amerykańskiego power metalu nie ma. Historia zespołu jest bogata, ale ja pozwolę sobie ją nieco streścić, tak więc jest to kapela która została założona w 2007 z inicjatywy gitarzysty Camden Cruza i wokalisty Bryana Edwards i w tym roku ukazał się debiutancki album „Brothers in The Night”. Po wydaniu tego krążka kapela postanowiła zmienić nieco styl,z rezygnowali z partii klawiszowych i wtedy tez z zespołu odeszli Bryan i Cory, a w ich miejsce pojawili się : basista Miles Neff i wokalistka Sabrina Valentine i w nowym składzie nagrano drugi album, a mianowicie „Seven Kingdoms” który ukazał się w 2010r. SEVEN KINGDOMS właśnie przez ową wokalistką zyskuję na atrakcyjność i i nieco oryginalności, bo takowych kapel jest mniej aniżeli tych z męskim wokalem. Jak działa machina SEVEN KINGDOMS ? Słuchając nowego albumu można zauważyć, że wszystko opiera się tak w innych kapelach z tego gatunku a więc na dynamicznej sekcji rytmicznej, mocnych, ostrych, melodyjnych, szybkich, rytmicznych partiach gitarowych, a te wygrywane przez duet Cruz/Byrd, którzy stronią od świeżego podejścia do tematu, może nie wyróżniają się niczym specjalnym, to jednak grają na bardzo dobrym poziomie, jest lekkość, melodyjność, czasami finezyjność i przede wszystkim energia jaka jest niezbędna w power metalowej formule. Oczywiście ważnym elementem układanki SEVEN KINGDOMS jest wokal Sabriny, który może nie powala, może też niektórych nieco odsiać, ale potrafi śpiewać melodyjnie, podniośle, z werwą i to świetnie wpisuje się w całe instrumentarium. Nowy album przykuwa uwagę już na pewno od strony wizualnej, do tego trzeba pochwalić za mocne, soczyste, ciężkie brzmienie.

Poprzednie albumy było momentami słodkie, momentami nieco mało atrakcyjne, tutaj trzeba przyznać że materiał jest równy, zróżnicowany, dynamiczny i przede wszystkim u mila czas za sprawą przebojowego charakteru. Od samego początku dostajemy solidne utwory i taki szybki „After the Fall”, melodyjny „Forever Brave” przesiąknięty twórczością Kaia Hansena, dynamiczny „Flame Of Olympus” który ma coś z GAIA EPICUS, a coś z HELLOWEEN, a więc kolejny standardowy power metalowy kawałek o bardzo przebojowym refrenie i niezwykłej rytmiczności, czy też w końcu nieco bardziej stonowany „Symphony Of stars” z podniosłym i zapadającym w pamięci refrenem. W „The Fire Is Mine” pojawiają się elementy progresywnego metalu, czy też rocka i tutaj nieco tempo siada. Z Kolei „Kardia” to nastrojowa ballada, ale brakuje tutaj mi elementu zaskoczenia. Utworem, który nasuwa amerykański power metal jest bez wątpienia ostry „Fragile Minds Collapse” w którym pojawiają się również cechy thrash metalu i ogólnie jest to kolejna mocna kompozycja na płycie. O bardzo dobrej sekcji rytmicznej świadczyć może nieco urozmaicony „In The Twisted Twilight” gdzie raz jest wolno, raz szybko, raz melodyjnie, raz agresywnie. Na uwagę zasługują również partie gitarowe. Album jest zróżnicowany bo są utwory szybkie i wolniejsze, krótkie, zwarte i długie, bardziej rozbudowane, epickie takie jak zamykający „The King In The North” .

Solidny materiał, który wypchany jest przebojami, duża dawka melodii, chwytliwych refrenów, mocne brzmienie, staranne aranżacje i bardzo dobre umiejętności muzyków sprawiają, że nowy album amerykanów to bardzo dobry przykład standardowego albumu power metalowego .

Ocena: 8/10

niedziela, 7 października 2012

ARAGONIT - Astraleum (2012)

Na niemieckiej scenie heavy metalowej pojawił się nowy zespół, a zwie się ARAGONIT i już sama nazwa potrafi przyciągnąć uwagę. Jeżeli ona tego nie zrobi, to z pewnością zrobi to styl w jakim zespół się obraca. Cóż to za styl? Otóż ciężko jednoznacznie zdefiniować w jakim gatunku się obracają i właściwie słychać w ich muzyce elementy black metalu, folk metalu, power metalu oraz symfonicznego metalu. Tak więc nie zdziwcie się jeśli na ich pierwszym albumie „Astroleum” usłyszycie styl, który przejawia się w tym że mamy wokal typowo power metalowy, a więc melodyjny podniosły, mamy wokal mroczniejszy, bardziej black metalowy, do tego dochodzi bardzo urozmaicone instrumentarium, gdzie pojawiają się melodie folkowe, symfoniczna orkiestra, no i power metalowa motoryka co zresztą można usłyszeć po partiach gitarowych czy też po sekcji rytmicznej. Nie można narzekać na nudę, na oklepane motywy, na wtórny charakter, brak ciekawych pomysłów. Album jest tego przeciwieństwem i przesiąknięty jest niezwykłym tajemniczym klimatem, bogactwem instrumentalnym i epickością. Co przyciąga również uwagę to bardzo atrakcyjna okładka autorstwa Alexa Schwab. Muzycznie ARAGONIT przesiąknięty jest wpływami takich kapel jak WINTERSUN, ENISFERUM, czy też TURISAS.

Jak można łatwo zauważyć jest to płyta dopracowana. Zadbano o szatę graficzną, która przyciąga uwagę, dopracowane również brzmienie, które spełnia dzisiejsze standardy i jego soczysty, czysty charakter sprawia że utwory tez sporo zyskują, a przede wszystkim każdy dźwięk jest wyraźniejszy. Muzycy mimo że są młodzi i robią pewne błędy to jednak dołożyli wszelkich starań żeby materiał był równy, energiczny, chwytliwy, a przede wszystkim zróżnicowany i taki też jest, więc cel został osiągnięty. Co ciekawe krótkie intro „Radiation” trwające kilka sekund potrafi wzbudzić nie małe emocje i kontrast między elementami symfonicznymi a folkowymi jest bardzo atrakcyjny. ARAGONIT stawia na bogactwo instrumentalne, ale również w dużej mierze na melodyjność, zapadające w głowie partie wokalne, gitarowe, różne motywy i słuchając „Pegazus” można stwierdzić, że im się to udaje. Mamy feeling folkowy, mamy black metalowy wokal, jak i power metalowy wokal i utrzymane w power metalowej konwencji partie gitarowy. Sporo elementów, ale nie ma mowy o chaosie. Podobać się może szybki i bardzo chwytliwy „Astroleum” przypominający w niektórych momentach ORDEN OGAN, energiczny "Under The Frostcrust" w którym pojawia się sporo zwolnień, urozmaicenia, mocniejszy, agresywniejszy "A Journey" który stylistycznie przypomina pegan metal. Pewnym zaskoczeniem jest już klimatyczny "Blood And Pain” który zaczyna się inaczej bo od akustycznej gitary i przypomina mi to niektóre wejścia RUNNING WILD. Utwór ten jest epicki i bardzo rytmiczny. W podobnej stylistyce jest utrzymany „The tale Of The Ice”, a na koniec mamy nieco bardziej rozbudowany, nieco bardziej stonowany i epicki „The Untochable Sky” z masą ciekawych urozmaiceń, motywów.

Trudno nie docenić tego albumu i tego zespołu. Takich płyt może i wychodzi sporo, jeżeli mówimy o folkowym zacięciu, ale w mieszanie black metalowego wokalu, elementów symfonicznych, a przede wszystkim zbudowaniu wszystkiego na motoryce power metalowej. Oczywiście można wytknąć pewne nie dociągnięcia, ale całościową album mi zaimponował. Przede wszystkim bogatym instrumentarium, zróżnicowaniem, ciekawą formą, pomysłowością, a i kompozycje są solidne, dobrze wykonane. ARAGONIT i album „Astraleum” to wyrazy, które powinniście zapamiętać podczas akcji poszukiwawczej, w celu znalezienia jakiego metalowego albumu na bardzo dobrym poziomie. Polecam!

Ocena: 8/10

sobota, 6 października 2012

ATTACK - Danger In The air (1984)

Znaczącą rolę w niemieckiej sceny heavy metalowej w latach 80 odegrał zespół o nazwie ATTACK. Jedna z tych kapel, która obok takiego STORMWITCH czy HELLOWEEN stworzyła podwaliny pod europejski power metal, jednak ATTACK jest dość wyjątkowym zespołem. Dlaczego? Zespół nie patrzał się co inny robili i postanowił dać coś od siebie dla gatunku, stworzyć własny styl i choć można wychwycić wpływ takich kapel jak IRON MAIDEN, DOKKEN, RATT, czy też coś pokroju DEEP PURPLE za sprawą klimatycznych partii klawiszowych i finezyjnych solówek to jednak ATTACK brzmi wyjątkowo i nie można mówić o kopiowaniu. Nie jest to drugi HELLOWEEN, drugi IRON MAIDEN, to jest po prostu ATTACK, zespół który powstał w 1983 roku i świetnie sobie radził w latach 80/90 i w 1984 roku ukazał się debiutancki album „Danger In The Air”. Jeżeli się szuka człowieka odpowiedzialnego za sukces tego albumu, za sławę tej kapeli to Rick Wakeman jest bez wątpienia tą osobą. Na debiutanckim albumie zagrał niektóre partie perkusyjne, gitarowe, a przede wszystkim partie basowe oraz wokalne. Jako basista tworzy dobre tło, tworzy klimat, podobnie jest z wokalem. Może jest nieco mało zadziorny, mało ostry, to jednak technika, specyfika maniera Ricka sprawia że nie można zapomnieć tego co się słuchało. Jednak należy pamiętać że sukces debiutanckiego albumu oraz kapeli ATTACK to nie tylko klimatyczny wokal Ricka oraz jego talent kompozytorski. To również dynamiczna, przesiąknięta momentami hard rockiem, NWOBHM perkusja oraz klimatyczne, melodyjne partie gitarowe wygrywane przez zgrany duet Engelke/Hammer, którzy stawiają na dynamikę, melodyjność, energiczność, rytmiczność, przebojowość, zróżnicowanie, lekkość, szaleństwo i radość z muzyki i te cechy wyraźnie są wyeksponowane w dynamiczny, rozpędzonym, szybkim „Lonesome Rock;n Roller”, w którym jest coś z melodic metalu, power metalu i coś z hard rocka. Co ciekawe styl ATTACK polega również na klimatycznych lekkich partiach klawiszowych, które sprawiają że taki „Stoneway No 3” czy też „The Parade” zyskuje na chwytliwości, przebojowości i lekkości. Kolejne przeboje, które chodzą za człowiek wciągu dnia.

Jak przystało na niemiecką formację mamy dopieszczone, czyste brzmienie, mamy masę przebojów i właściwie materiał to kolejny mocny punkt programu. Otwierający „Danger In The air” z klimatycznymi partiami klawiszowymi oraz energicznym riffem, zadziorny „The Dragon From the Hill” z przebojowym refrenem, czy też w końcu przepiękna i zapadająca w pamięci ballada” Sunday Morning” , która stała się szybko jednym z bardziej znanych utworów kapeli stanowią trzon tej płyty i najlepsze kompozycje na tym krążku, co wcale nie oznacza, że reszta jest słaba. Należy wspomnieć także o lekkim „The Trees” z balladowym wstępem, czy zamykającym „When Demon Flies” gdzie jest dość nie typowy motyw i ciekawie rozplanowana sekcja rytmiczna i jeśli ktoś kocha zadziorność i taneczny motyw to jest to coś dla niego.

ATTACK to klasyka niemieckiej sceny heavy metalowej, a „Danger In The Air” które jest bardzo dobrym albumem tej formacji jest tego znakomitym dowodem. Choć sporo rzeczy mogą kojarzyć się z różnymi zespołami, to jednak kapela stworzyła własny styl i trzeba przyznać, że to słychać. Album wypchany przebojami i masą ciekawych melodii, rozwiązań, nie sposób dostrzec tego dopracowania i zadbania o każdy szczegół. Bardzo udany debiut, który należy znać! Coś dla fanów melodyjnego metalu, hard rocka czy też power metalu.

Ocena: 8.5/10

AARONSROD - Ilusions Kill (1986)

W 2006 roku reaktywował się amerykański band – AARONSROD, który w 2009 r wydał ostatni swój album, który nie zdobył jakieś większej sławy. Amerykański zespół swoją karierę muzyczną zaczął już w latach 80, a dokładniej w latach 1984 kiedy to został powołany do życia przez Angelo Jensen i Briana Spaldinga, którzy grali w zespole KAOS. Potem został skompletowany cały zespół. Pod skrzydłem wytwórni ROADRUNNER RECORDS ukazał się debiutancki album „Ilusions Kill” w 1986 r., który przyniósł zespołowi rozgłos, czego dowodem były wywiady i rozgłaszanie o kapeli w różnych magazynach, no i dowodem chwilowej sławy była dobra sprzedaż płyty. Do kogo jest skierowana ta płyta? Przede wszystkim do fanów tradycyjnego heavy metalu z elementami hard rocka, jak nie jest ci obca muzyka JUDAS PRIEST, RATT, czy też DOKKEN to nie będzie problemów z pochłonięciem tego krążka. Oczywiście nie ma mowy o jakimś wyjątkowym, wyróżniającym się stylu i jest to wtórne granie, jakiego pełno było w owym czasie. Zespół stroni od kombinowania i stawia na prostotę. I choć brzmienie jest nieco przybrudzone i dalekie od ideału, choć wokal Angelo jest nieco nie doszlifowany, nieco nie pewny, choć okładka jest mało atrakcyjna dla oka, choć pełno tutaj sprawdzonych chwytów to jednak płyta przez swoją prostotę, radość z grania muzyków, szczerość i melodyjny charakter jest nadzwyczaj miły w odsłuchu.

Co można napisać o materiale? Jest melodyjnie, energicznie, nie brakuje finezyjnych partii gitarowych, a te tutaj wygrywane przez duet Delaforce/Spalding są bardziej o charakterze rzemieślniczym. „Do Me In” to kompozycja lekka, ale nie pozbawiona energii i tutaj dużo właściwie takich rytmicznych kompozycji utrzymanych w stylistyce hard rockowo – metalowej. Jak przystało na taką stylistykę nie brakuje przebojów, a za takowe należy uznać stonowany, rytmiczny „I Wanna Take You Higher” , dynamiczny „Never Cry wolf”, rockowy „Rusian Roulette” gdzie słychać coś z ACCEPT, czy też KROKUS no i wokalnie Angelo wypada tutaj znakomicie, zwłaszcza śpiewając w wyższych rejestrach. Również znakomicie zespół wypada w bardziej luźniejszych komercyjnych kompozycjach jak „Hard as Stone”, czy też balladowego „Deceiving Eyes”. Moim prywatnym faworytem z tej płyty jest dynamiczny, energiczny „Roll The Dice”, który przedstawia cały zespół w bardzo dobrym świetle. Dobra aranżacja, pomysłowy, zapadający w głowie motyw. Oczywiście bardzo dobrych kompozycji tutaj nie brakuje, a jedynie co może przeszkadzać niektórym osobom podczas słuchania to nieco słabe brzmienie, który nie podkreśla dobrej nuty który wybrzmiewa z głośników. Można ponarzekać że wokal nie podkreśla zadziorności i jest nieco nie oszlifowany, że brakuje killerów które powalałyby na ziemie, jednak mimo pewnych niedociągnięć, jest to solidny album, który miło się słucha. Kapela po wydaniu tego albumu nagrała kilka dem i się rozpadła, jednak teraz wróciła i dalej tworzy, póki co. Czy wytrwają w czasach silnej konkurencji? Pożyjemy, zobaczymy.

Ocena: 7/10

KISS - Monster (2012)

Choć moda na sceniczne makijaże, na ukrywanie się tożsamości właściwie się skończyła, choć nie ma już takiego szału na hard rock z elementami glamu to jednak KISS wciąż jest na fali i wciąż tworzy muzyką. Co jak co ale tą kapelę każdy powinien znać, a to przez znaną nazwę, logo, czy też takie utwory jak „I was made for loving you” czy też „Detroit Rock City” i co ciekawe mimo tylu lat, mimo tego że zostali założeni w 1972/73 roku, że nagrali tyle płyt to wciąż tworzą i się trzymają na dobrym poziomie. W roku 2009 pojawił się „Sonic Boom”, który zdobył bardzo pochlebne recenzję, opinię, lecz ten album nie zachwycał mnie tak jakby mógł. Teraz po upływie 3 lat, zespół powraca z nowym albumie o tytule „Monster”. Na pewno nie jednego fana przykuje uwagę słaba i taka nieco tandetna okładka, która raczej odstrasza, jednak zawartość i cały aspekt techniczny to wynagradza, bo nie dość że album jest dobrze wyprodukowany, nie dość że muzycy są w formie, to jeszcze na krążku nie brakuje dobrych i zapadających kompozycji, a o to chodzi w hard rocku. Ma być energicznie, ma być szaleństwo, a kompozycje mają się pchać do głowy. Słuchając „Monster” czas leci nadzwyczaj przyjemnie, a wszystko dzięki przebojom typu „Hell or Hallelujah”, rytmicznemu „Wall of Sound”, czy nieco cięższemu „Back To The Stone Age”. Co ważne w takim albumie, że w miarę jest równe tempo, równy poziom, że nie ma typowych wypełniaczy, jasne nie jest to ich najlepszy, ale też nie najgorszy. W dalszej części albumu usłyszymy nieco bardziej stonowany, o bluesowym feelingu „Shout Mercy”, przebojowy, może nieco komercyjny „Eat Your heart Out”, mocniejszy, wręcz heavy metalowy „The Devil Is Me” czy tez mroczniejszy „Take Down Below”. Oczywiście w stylistyce hard rockowej słyszało się lepsze utwory w tym roku, ale nie jest źle i jeśli ktoś lubi KISS to będzie zadowolony.

Monster” to dopracowany album, który ukazuje że zespół który już przeszło 40 lat tworzy, wciąż może nagrać dobry album, który świetnie oddaje styl zespołu. Może nie jest ich to najlepszy album, może nie do końca powala, ale jest to solidny krążek z muzyką hard rockową, a ci którzy szukają czegoś lepszego to polecam nowy BULLET, czy też niedawno opisany DIEMONDS. KISS mimo upływu lat wciąż gra solidny hard rock w swoim stylu. Pozycja obowiązkowa dla fanów zespołu.

Ocena: 7/10

piątek, 5 października 2012

TORIAN - Dawn (2012)

Niemiecki zespół heavy/power metalowy TORIAN w tym roku wydał swój trzeci album, który się zwie „Dawn”. Kapela powstała w 2002 roku i dzieliła scenę choćby z takim DRAGONFORCE i właśnie niemiecki band świetnie się wpisuje w nurt power/heavy metal. TORIAN może nie należy do kapel które wyróżniają się jakimś oryginalnym stylem, ani wysokim poziomem muzycznym, ale bardzo dobra produkcja albumu, energia jaka emanuje z kompozycji, mocne riffy, chwytliwe refreny, dobre, przemyślane i starannie wykonane aranżacje, a także bardzo dobre umiejętności muzyków sprawiają że trzeci album Niemców jest bardzo solidną i ciekawą propozycję na spędzenie wolnego czasu. Jeżeli ktoś kocha takie kapele jak ORDEN OGAN, czy też SINBREED to będzie zadowolony muzyką Niemców. W przeciwieństwie do innych kapel z tego gatunku TORIAN nie trzyma się kurczowo jednego gatunku, motywu i stara się urozmaicić swoją muzykę korzystając z elementów progresywnego metalu co słychać w rozbudowanym, klimatycznym i urozmaiconym „Dawn”, elementów symfonicznego metalu co słychać w intrze „Run Of The River”, instrumentalnym „Wounded”, z folkowego feelingu w „Grateful”, elementy ekstremalnego metalu czy też black metalu tak jak to ma miejsce w energicznym, ostrym ‘Soul Desert Aslylum’ , czy też . Jednak TORIAN to przede wszystkim kapela power metalowa o czym świadczyć może styl oraz takie kompozycje jak przebojowy „Thunder Batallions”, szybkim, melodyjnym „Lost Command”, w którym duet gitarzystów Thielmann/Delius wygrywa naprawdę ciekawe i zróżnicowane solówki i co jak co ale ten element muzycy opracowali do wysokiego poziomu. Ktoś powie to wszystko było po 100 kroć razy i na różne sposoby podane, jednak praca tych gitarzystów zasługuje na uwagę, bo jest i emocjonalnie, agresywnie, melodyjnie i cały czas się coś dzieje, nie ma mowy o jednostajnym graniu. Więcej power metalowej konwencji uświadczymy w chwytliwym „Fall of the Golden Towers”, czy też „Fires Beyond the Sun”. Na koniec warto wspomnieć w kilku słowach o wokaliście Marcu Howlecku, który moim zdaniem jest znakomitym wokalistą o mocnym głosie, który jest zadziorny. Marc potrafi śpiewać ostro, energicznie, zadziornie, z pazurem, ale i klimatycznie, podniośle jak w nastrojowej balladzie „Oceans”.

Można śmiało stwierdzić że „Dawn” to efekt mozolnej pracy 5 muzyków, którzy się dobrze ze sobą rozumieją. Ich umiejętności, pomysłowość, dbałość o detale przyczyniło się że trzeci album niemieckiej formacji jest bardzo dojrzały i bez większych wad. Mamy przeboje, zróżnicowanie, ciekawe podejście do tematyki power metal i to już jest mocnym argumentem żeby poszukać tego wydawnictwa! Polecam.

Ocena: 8/10

DIEMONDS - The Bad of Pack (2012)

Czy w hard rockowej kapeli z elementami heavy metalu oraz z punkowym feelingiem może śpiewać ...kobieta? Początkowo myślałem, że takie rozwiązanie jest komercyjne, dość oryginalne i może przyciągnąć spore grono słuchaczy, jednak na dłuższą matę zacząłem się zastanawiać czy taki wokal nie sprawiłby że takie granie straciłoby na zadziorności, ostrości, atrakcyjności? Wszelkie wątpliwości w tym zakresie rozwiał kanadyjski zespół DIEMONDS. Jest to jedna z tych młodych i głodnych sukcesu kapel, która właśnie zaprezentowała całemu światu debiutancki album o tytule „The Bad Pack”. Od czasu założenia kapeli w 2006 roku minęło sporo czasu do roku 2012 i ten okres kapela poświęciła na koncertowanie, nagrywanie dem czy też mini albumu. Kapela na tle innych podobnie grających wyróżnia się. Czym to jest spowodowane? W dużej mierze atrakcyjnym przekazem, który oparty jest o proste motywy gitarowe i tutaj dobra robota duetu Dekay/Diemond, którzy w znakomity sposób mieszają motywy heavy metalowe i hard rockowe, dodając do tego wszystkiego nieco punkowy feeling, to wtedy się dostrzeże że to się sprawdza. Są melodie, jest szaleństwo, radość z grania o którą dzisiaj tak ciężko, no i co najważniejsze są ciekawe pomysły wsparte dobrymi aranżacjami. Zarówno instrumentarium na tym albumie jak i owa wokalistka Privya Panda, która nie dość że dobrze wygląda to jeszcze bardzo dobrze śpiewa. Jest pewien poziom zadziorności, dobre wyszkolenie, może brakuje nieco charyzmy i ognia, ale całościowo dobrze się komponuje z tłem. To co wyróżnia debiutancki album na tle innych płyt, to nie tylko klimatyczna okładka przypominająca choćby te z WHITE WIZZARD, to nie tylko dobre, klimatyczne i soczyste brzmienie, czy też umiejętności muzyków, to przede wszystkim materiał, który wciąga i zapada w pamięci, a przecież w dobie wtórności, w dobie niuansów technicznych jest to ważna, ale często ciężko osiągana cecha.

Kompozycje może nie powalają oryginalnością, ale szczerością i przebojowością i owszem. Już takowym jest otwierający „Take On The Night” z ostrym riffem i ciekawą linią melodyjną. Przesiąknięty AC/DC, KROKUS energiczny „Li Miss”, rozpędzony „Loud' N nasty” z szalonym riffem i przebojowym refrenem, rockowy, luzacki „Get The Fuck Outta here”, heavy metalowy „The bad pack” to pierwsze lepsze utwory które dowodzą o atrakcyjności tego albumu, że jest nacisk na chwytliwość, lekkość, a przystępność. Utwory nie są wymagające, nie są przekombinowane i to jest ich mocny atut. A co się dzieje w dalszej części albumu? Mamy utrzymany w stylu AC/DC - „Overboard”, nieco cięższy, mroczniejszy „Left For dead”, „Living For Tonight” to kompozycja z kolei dynamiczna, zwarta, energiczna i również mający przebojowy charakter. DIEMONDS w swojej muzyce stara się jak najwięcej przemycić hard rocka i to wyraźnie słychać w „Trick Or treat”. Jeżeli o kompozycje na pewno nieco się wyróżnia „Mystery”, który zamyka płytę. Dlaczego? Bo tutaj zespół zaczyna od partii basowej, ale też utwór bardzo lekki, radosny i przebojowy, ale to już raczej nikogo nie zdziwi.

Póki co DIEMONDS to mało znana kapela, ale za sprawą energicznego i przemyślanego debiutanckiego albumu „The bad Pack” zyskają pewnie nie mały rozgłos, bo jest to bardzo szczere granie i pełne ciekawych rozwiązań. Niby prosta, melodyjna muzyka, niby kobieta na wokalu, niby to wtórne, a zapada w pamięci i jest to jeden z ciekawszych albumów tegorocznych w dziedzinie hard rock. Album warty grzechu.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 4 października 2012

EVENSTORM - Attacks The Town! (1991)

Historia niemieckiej kapeli EVENSTORM przypomina historie wiele innych kapel metalowych lat 80. Jest to historia która, zawiera smutne chwile jak rozpad i przejście w stan zapomnienia na kilka lat, a także powrót do kapel działających po dzień dzisiejszy. Do dat ważnych dla kapeli należy zaliczyć 1985 w którym kapela została założona, 2006 rok kiedy kapela powraca z albumem po dłuższej przerwie, 2011 kiedy został wydany najnowszy krążek, ale wciąż jedną z najważniejszych dat dla zespołu i dla fanów jest bez wątpienia rok 1991 w którym zespół wydał swój pierwszy pełnometrażowy album o tytule „Attacks The Town”, który fanom starszych płyt, fanom tradycyjnego heavy metalu powinien być znany. Styl w jakim obraca się EVENSTORM nie odstaje od tego co było popularne w latach 80/90 czyli prostego heavy metalu, który w dużej mierze opiera się na takich sprawdzonych patentach, jak dynamika, która jest wykreowana w zasadzie przez mocną sekcją rytmiczną i trzeba przyznać że ten element na płycie zdaje egzamin. Nie brakuje bowiem dynamiki, mocnego wydźwięku, nie brakuje pod tym względem urozmaicenia. Można się delektować tym aspektem przede wszystkim w szybkich, energicznych kompozycjach takich jak „Position 69” , który ma elementy NWOBHM,a także hard rocka, ale to wszystko jest bardzo dobrze wymieszane, a łatwy, przebojowy refren, energiczny, prosty motyw i elektryzujące solówki sprawiają że owy utwór należy do grona tych najlepszych. Również pod względem dynamiki i ciekawej pracy sekcji rytmicznej świetny jest rytmiczny, nieco ostrzejszy „Message” gdzie zespół zbliża się do speed/power metalu. Ten utwór to jest też dobry powód żeby szerzej opowiedzieć pracę gitarzystów Bernert/ Malik. Jak przystało na zgrany duet, mamy odpowiednie zgranie, chemię między muzykami, co przedkłada się na chwytliwe motywy, atrakcyjne melodie, energiczne partie, a nawet bardziej emocjonalne, także nie ma mowy o jednostajnym charakterze. Gitarzyści mogą się pochwalić dobrym wyszkoleniem technicznym, co zresztą słychać przy każdej aranżacji. Co więcej partie gitarowe są pełne swobody, cechuje je radość z grania heavy metalu, co zresztą słychać przy kawałkach chwalących heavy metal , a więc stonowany, nieco rytmiczny „Heavy Metal Fever”, czy też nieco bardziej hard rockowy „M.e.t.a.l”. debiutancki album należy do tych, które są urozmaicone i nie pozwalają się nudzić słuchaczowi. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie bo są kompozycje rozbudowane i dynamiczne jak otwierający „Evenstorm”, ostre jak „Drive Me Wild”, emocjonalne, klimatyczne niczym ballada „Sword In my heart”, w którym Joe Ziegler odkrywa swój piękny głos i wokalnie to on niszczy na tym albumie, czy też zadziorne, oddające to co najlepsze w heavy metalu- czyli ostry riff, chwytliwy motyw, przebojowy i zapadający refren, a także melodyjne solówki i to wszystko ma w sobie „Hell Fire”.

Jeżeli ma się zróżnicowany i równy materiał taki jak tutaj, który od początku do końca trzyma w napięciu i dostarcza sporo emocji, jeśli ma się materiał który zapada w pamięci dzięki mocnym przebojom, jeśli album został przyozdobiony solidnym, zadziornym, nieco przybrudzonym brzmieniem to efekt nie mógł być inny. Duża w tym z sługa muzyków, którzy trzymają się razem od 1985 do dnia dzisiejszego. Każdy włożył sporo pracy i serca, żeby dana partia brzmiała tak bardzo dobrze, bez większych zarzutów. Jeżeli ktoś lubi mocny heavy metal na wysokim poziomie z ostrym wokalem, mocnymi riffami i melodyjnymi solówkami, jeżeli ktoś kocha niemiecką szkołę metalu typu GRAVESTONE, czy też ACCEPT to jest to album bez wątpienia dla niego. Gorąco polecam!

Ocena: 8/10

środa, 3 października 2012

THY MAJESTIE - ShihuangDi (2012)

Jak symfoniczny power metal to Włochy, jak Włochy to nie tylko RHAPSODY , to także istniejący od 1998 roku THY MAJESTIE. Kapela właśnie po 4 latach ciszy powraca z 5 albumem o dość dziwnym tytule tj „ShiHuang Di” ale nie ma się co dziwić skoro jest to koncept album poświęcony historii cesarza Chin. Trzeba przyznać że epicka historia jest pełna zwrotów akcji i intrygująca i w połączeniu z bogatą formą, z różnymi smaczkami, czy też całą tą złożoną aranżację sprawia wrażenie niezwykłego przedsięwzięcia, jednak czy do prawdy tak jest? Czy to co może się wydawać na początku, po skorupie do prawdy jest tak samo po oderwaniu skorupy? Otóż włoski zespół mimo dwóch zmian personalnych (pojawienie się nowego wokalisty – Alessio Taormina, a także klawiszowca Giuseppe Carruba) stara się sprawić wrażenie, że grają muzykę intrygującą na wysokim poziomie, niestety do końca tak nie jest. Oczywiście można tutaj dostrzec kilka zalet, jak choćby gościnny udział wokalisty Fabio Lione z RHAPSODY, nie dopuszczenie do dominacji wpływami dalekiego wschodu i pojawiają się czasami takie motywy które budują klimat, ale bardziej mają na celu podkreślenie charakteru i epickości warstwy lirycznej. Do zalet na pewno też można zaliczyć umiejętne wykorzystanie orkiestracji, które nie do końca z dominowała nowy album i można poczuć że album jest metalowy, że właśnie tradycyjne instrumentarium złożone z sekcji rytmicznej i gitary odgrywa w muzyce włochów główną rolę. Sekcja rytmiczna jest energiczna, zróżnicowana, więc nie można się nudzić, wokal Aleesio też jest zadziorny, podniosły i ma dobry warsztat techniczny, nie ma co świetnie pasuje do owej muzyki, jedynie pewne zastrzeżenia mam do gitarzysty Simone Campionego, który oczywiście wygrywa ostre i melodyjne partie, podniosłe i bardziej mroczne, jednak mam wrażenie i to niemal przy każdym utworze, że wdziera się w to wszystko chaos, brak ułożenia w obrębie kompozycji, brak jakiś zapadających melodii, motywów i co jak co ale do RHAPSODY czy SOUND STORM pod tym względem daleko. Bez wątpienia jeden z najbardziej istotnych minusów tego albumu. Wracając do zalet nie można zapomnieć że całość ma drapieżny charakter i mocny wydźwięk, a wszystko za sprawą soczystego brzmienia, który nastawione jest na wyeksponowanie gitary. Choć jest sporo zalet to jednak ciężko strawić kompozycje jakie znalazły się na tym albumie.

Budowanie klimatu od początku, od samego intra jest tutaj oczywiście na plus, podniosłość, orkiestra, tajemniczość i byłoby wszystko dobrze gdyby kompozycje same w sobie byłyby godne uwagi. Do grona najlepszych zaliczę dynamiczny, ostry i melodyjny „Seven reings”, szybki „Harbringer Of New dawn”, przypominający „Farewell” zespołu AVANTASIA melodyjny i rozbudowany „Ephemeral” który jest najmocniejszym punktem na albumie, również na pochwałę zasługuję „Under The Same Sky”w dużej mierze za dynamikę, za energiczność, szaleństwo. Reszta kompozycji jakoś nie przemówiła do mnie. Albo są zbyt spokojne, zbyt zakręcone, chaotyczne, albo po prostu całe instrumentarium nie podoba mi się na tyle żeby wspomnieć o danej kompozycji.

THY MAJESTIE w dalszym ciągu tworzy muzykę podniosłą, o bogatej formie, muzykę, która definiuje to czym jest symfoniczny power metal i choć muzykom nie brakuje wyszkolenia technicznego to jednak album ma sporo nie dociągnięć. Najwięcej w sferze gitarowej, no i kompozycyjnej. Utwory wydają się być momentami chaotyczne, bez pomysłu i nowy album włochów skierowany jest do fanatyków gatunku, ale daleko im do SOUND STORM, czy RHAPSODY.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 2 października 2012

AXEHAMMER - Marching On (2012)

Jakiego to trzeba mieć pecha, żeby wydać debiutancki album po 24 latach od momentu założenia kapeli tj 1981 roku, jakiego to trzeba mieć pecha że po tylu latach wydać swój pierwszy album? Niestety ale taka historia związana jest z amerykańskim zespołem AXEHAMMER, który gra heavy metal z elementami power metalu. W latach 80 kapela była postrzegana jako niszowa, bardziej podziemna i nie było jej dane po wydaniu kilku dem i mini albumu wydać w końcu swój debiutancki album, jednak szczęście się do kapeli uśmiechnęło. Po kilku latach szef wytwórni SENTINEL STEEL Dennis Gullbey mający owe nagrania i tak doszło do reaktywacji zespołu, który rozpoczął pracę nad debiutanckim albumem „Windrider” który się ukazał stosunkowo dawno bo w 2005 roku. Po wydaniu tego albumu pojawiły się pewne problemy. Wokalista Bill Ramp musiał zrezygnować z dalszej współpracy z powodu swojego zdrowia, w chwilowo go zastępował Mark Stewart do czasu kiedy pojawił się Kleber Freitas. To nie było jedyna zmiana, bo w 2010 roku z tego świata odszedł basista Eric Hjort, którego zastąpił go Horacio Holmenares i w takim składzie rozpoczęto pracę nad nowym albumem „Marching On”, który ukazał się w tym roku. Muzycznie mamy do czynienia z kontynuacją stylu i dalej może nie jest to najszybsze, czy też najcięższe granie na rynku metalowym, ale jeśli szuka się czegoś na poziomie, czegoś naturalnego, czegoś co przypomni lata 80, gdzie są patenty JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, AGENT STEEL czy wielu innych kapel z lat 80. Jeśli szukacie czystego metalu który kipi energią, który cechuje się prostymi i zapadającymi utworami to właśnie to znaleźliście.

„Marching On” to dzieło 4 muzyków, gdzie każdy robi to co do niego należy, sekcja rytmiczna dostarcza mocy i dynamiki co wyraźnie słychać w dynamicznym, rozpędzonym, power metalowym „Swing The Steel” Jerry Watt jako gitarzysta stawia na starą szkołę wygrywania ostrych, melodyjnych partii, które mimo prostej formy zapadają w pamięci, a wszystko dzięki lekkości, rytmiczności, oraz dobrym aranżacją. Nie ma mowy o zanudzenia słuchacza jakimiś pokręconymi motywami, czy tez jednostajnym graniem. Może nie jest to oryginalne motywy, melodie, ale chwytliwe i atrakcyjne dla ucha. No bo jak tutaj się oprzeć wdziękom melodyjnego, rytmicznego „Walk into the Fire” który jest przesiąknięty IRON MAIDEN i tutaj nie chodzi o bas, lecz o całą konstrukcję utworu, melodyjnego „The dragons Fly” który pokazuje że można grać wtórnie, ale na wysokim poziomie, bo przecież kompozycji w takim stylu każdego roku jest pełno, a nie wiele z nich zapada w pamięci, więc to już o czymś świadczy. Co z tego że „Midnight Train” brzmi znajomo skoro potrafi przykuć uwagę słuchacza, a wszystko za sprawą melodyjnego riffu, przebojowego charakteru, energicznych solówek, tutaj też można poczuć siłę wokalu Klebera, który przypomina manierę Roba Halforda czy też Tima Owensa i nie można mu odmówić charyzmy ani dobrego wyszkolenia technicznego, a te cechy się zawsze ceni. Bardziej rockowy, bardziej rytmiczny wydaję się „Fire Away”, który przypomina stare dobre czasy IRON MAIDEN. Album może nie jest jakoś urozmaicony, to jednak pojawiają się nieco pewne czynniki zmienności, jak nieco wolniejsze tempo i cięższy riff w „Demon Killer”, rozbudowana forma i mroczniejszy klimat w „Cemetary” , czy też czysty heavy metal w stylu JUDAS PRIEST czyli „Flesh Machine”.

Jedna z tych płyt, których celem jest nie przedzierać nowe szlaki, ale umacniać już te które istnieją. AXEHAMMER nagrał może i album wtórny, pełen znanych patentów, jednak jest to krążek, który zachwyca szczerym przekazem, radością z grania muzyki metalowej przez muzyków, energią, melodyjnością, czy też przebojowością. Tak więc nie brakuje mu niczego pod względem kompozycyjnym, a i technicznie album brzmi soczyście i trudno nie zwrócić na ten album uwagę. Solidny heavy metal z elementami power metalu.

Ocena. 8/10

poniedziałek, 1 października 2012

ESCAPE - Escape (1989)

Muszę się pochwalić, że grzebiąc w starociach natrafiłem ostatnio na prawdziwą perełkę, która w dziedzinie melodyjnego metalu, gdzie słychać elementy hard rocka i heavy metalu znajduje w ramach lat 80 wysoką pozycją. Tą perełką jest niemiecki ESCAPE, który został założony w 1987 roku i choć kariera ich nie była zbyt długa to pozostawili po sobie dwa albumy, z czego na szczególną uwagę zasługuje debiutancki album o mało oryginalnym tytule „Escape” z 1989r. Pewnie was ciekawi ile w tym jest toporności, czy też kwadratowych melodii,? O tóż nie ma w przypadku tego zespołu o ciężko strawnym stylu, mało interesujących kompozycjach, który przytłaczają słuchacza monotonnością, nie ma również mowy o niczym nie wyróżniających się muzykach. Ten album oczywiście w dużej mierze oddaje to co było w owym czasie modne, a więc granie w stylu STEELER, ACCEPT z okresu „Metal heart”, WARLOCK, GRAVESTONE, czy też bardziej hard rockowych potęg prosto z ameryki typu DOKKEN. Może i styl ESCAPE wpisuje się w cechę wtórności, może i nie prezentują niczego odkrywczego, to jednak to w jaki sposób podają melodyjny metal z elementami hard rocka i heavy metalu sprawia że można mówić o jednym z tych najlepszych niemieckich bandów w tej dziedzinie. Wtórność dla jednych może być minusem, ale ja to widzę bardziej w postaci plusa, gdyż sprawia ona że materiał jest jeszcze bardziej przystępny dla słucha, bardziej łatwiejszy w odbiorze, a jednocześnie nie ma mowy o jakimś kopiowaniu i zespół ma swój własny styl. Na czym polega ten styl? Na rozpędzonej sekcji rytmicznej, gdzie perkusja jest dynamiczna a bas klimatyczny i taki nasuwający kapele rodem z NWOBHM z wyraźnym ukierunkowaniem do IRON MAIDEN co słychać choćby w takim dynamicznym i melodyjnym „Stay out”. Jednak wszystko skupia się nie tyle na sekcji rytmicznej co na naprawdę energicznych partiach gitarowych duetu Vob/Kuttig, który się uzupełnia i ich celem jest wygrywać atrakcyjne, melodyjne partie, które mają finezyjny, rytmiczny wydźwięk, gdzie jest lekkość, emocje, a nie ma zbytecznego ciężaru. Partie są momentami poparte partiami klawiszami, które tworzą dobry klimat, dodają melodyjności i lekkości utworom, a to ważna cecha przy tego rodzaju płycie. A wszystkie te cechy spina mocny wokal Joachima Webera, który nie jest jakimś smętnym, topornym wokalista, który przynudza, oj nie to jest wokalista z charyzmą, który śpiewa emocjonalnie, z pasją i radością, pokazując pazur, nadając utworom zadziorności i melodyjności. Tyle plusów, tyle zalet a to przecież jeszcze nie koniec wymieniania.

Warto wspomnieć o tym że debiutancki album Niemców został obdarzonym mocnym, zadziornym brzmieniem, a także zwartym dynamicznym materiałem, który wypełnia 9 dynamicznych przebojów. Szybki, dynamiczny z elementami speed/ power metalu otwieracz „On Wheels” już daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z graniem na wysokim poziomie gdzie melodyjność znajduje się na pierwszym miejscu. Klimatyczny, lekki, przebojowy „Don't LookBack” przypomina dokonania ACCEPT, SURVIVOR, czy też DOKKEN jest znakomitym dowodem, że zespół idealnie sprawdza się w takich nieco lżejszych kawałkach, gdzie mniej jest agresji, dynamiki, a więcej rytmiczności, lekkości, komercyjnego wydźwięku. Piękny jest tutaj „Children Of The City” z elementami balladowymi, a także heavy metalowymi typu DIO. Wysoki poziom, dynamiczność, melodyjność utrzymuje szybki „Spotlight” , zadziorny „Rebel in Violence” , rytmiczny „Rat In Cage” z chwytliwym refrenem, stonowany, hard rockowy „Dreamer”, czy też w końcu melodyjny, energiczny „Excited”.


ESCAPE nie należy do grona znanych zespołów, które odniosły ogromny sukces, którego płyty przeszły do historii metalu, to jednak nie umniejsza zespołowi, zwłaszcza kiedy się słucha ich debiutanckiego albumu „Escape” który jest niemal perfekcyjnym albumem, prezentujący muzykę z kręgu melodyjnego metalu z elementami hard rocka i to na najwyższym poziomie, z dużą dawką energii, chwytliwych i dopracowanych melodii, z dużą liczbą przebojów i kiedy się w słucha w partie muzyków to dostrzega się jeszcze większe piękno tego albumu i jego moc. Debiutancki album niemieckiej formacji nie należy do tych, który jest znany każdemu fanowi melodyjnego metalu, czas to zmienić. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10