niedziela, 13 stycznia 2013

HOLY GRAIL - Ride The Void (2013)


Modne się stało wykorzystywanie pewnych elementów thrash metalu w muzyce heavy czy też power metalowej. Przykładem tego zjawiska jest z pewnością ostatni album 3 INCHES OF BLOOD, czy tez recenzowanego ostatnio albumu REIGN OF FURY, a w tym rozpoczętym roku 2013 przykładem takiego miksu jest drugi album amerykańskiej formacji HOLY GRAIL, który nosi tytuł „Ride the Void”. Jeśli lubi się twórczość 3 INCHES OF BLOOD, czy też WHITE WIZZARD, jeśli lubi się ostrą pracą gitar i dynamikę godną płyt thrash metalowych, jeśli ceni się lekkość, rytmiczność i melodyjność charakterystyczną dla heavy metalu, to jest to album, którego nie można pominąć rozglądając się za nowościami.

HOLY GRAIL to kapela, która została założona w 2008 roku początkowo pod nazwą SORCERER przez byłych muzyków WHITE WIZZARD, czyli wokalistę Jamesa Paul Luna, gitarzystę Jamesa J. LaRuea oraz perkusistę Tylera Meahla. Ten skład początkowo uzupełniał basista Eric Harris, jednak później jego miejsce zajął Blake Mount. W 2010 wydali debiutancki album „Criss in Utopia”, a w międzyczasie z zespołu odszedł Blake, a w jego miejsce pojawił się Jessie Sanchez. W tym samym roku odszedł gitarzysta James Laruea i jego miejsce na kilka miesięcy objął Ian Scott. W roku 2011 funkcję gitarzysty na stałe objął Alex Lee z BONDED BY BLOOD, który wniósł sporo do zespołu, co zresztą słychać na drugim albumie „Ride The Void”. Jest świeżość, więcej agresji, dynamiki, więcej brutalności, więcej rytmiczności i przebojowości, a całość brzmi bardziej dojrzale aniżeli debiut. Wraz z drugim gitarzystą Eli Santaną wygrywa naprawdę energiczne, zapadające w uchu solówki, żywiołowe motywy, które łącze w sobie agresję, dynamikę thrash metalową i melodyjność heavy metalową, ukazując przy tym dopracowanie na tle technicznym, nie sposób się przy tym nudzić. Pochwalić można również znakomitą pracę sekcji rytmicznej, która dostarcza sporo mocy i dynamiki owemu materiałowi, a wokalista James Paul Luna jest dobrze wyszkolony technicznie. Ma dość ciekawą manierę przypominającą wokalistę z BULLET FOR MY VALLENTINE i stara się połączyć tutaj nowoczesność z tradycją, co wychodzi bardzo dobrze. Nieco brutalniejszy w niektórych momentach wokal idealnie wpasuje się w agresywniejsze riffy. „Ride The Void” to dzieło dojrzałych muzyków, z doświadczeniem, którzy dopracowali swój album w każdej kwestii. Brzmienie jest tutaj ostre, soczyste, takie jakie być powinno, a okładka jest klimatyczna i z pewnością zachęca do sięgnięcia po album. Słabego utworu nie uświadczymy, nawet krótsze utwory jak choćby intro czy instrumentalny „Wake Me when its over” są warte uwagi i mają w sobie pomysłowość i solidne wykonanie. Jakie utwory dominują? Dynamiczne, gdzie słychać mieszankę starej szkoły heavy metalowej z lat 80 i thrash metalu. W takiej formie utrzymany jest szybki „Bestia Triumphans”, melodyjny „Dark Passenger”, energiczny „Crosswinds” i nie można tutaj wymienić jakiś słaby utwór. Bardziej stonowany „Bleeding Stone” potrafi zauroczyć ciężarem i chwytliwą linią wokalną. „Ride The Void” jest z koeli bardziej melodyjny, ale przez to bardziej przebojowy. W „To Decayead To wait” można wychwycić power metalową formułę, która dostarcza albumowi urozmaicenia. Właściwie każdy utwór to kawał porządnego heavy/thrash metalu na wysokim poziomie i każdy utwór ma w sobie cechy killera.

Nie przesadzę, jak stwierdzę że amerykański HOLY GRAIL mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Poprzedni album był dobry, ale mało wyrazisty jak dla mnie. „Ride the Void” z taką dynamiką, z taką zadziornością, z takim potencjałem, z taką melodyjnością i dopracowanie wyróżnia się i w tym roku może powalczyć o wysokie miejsce, może zdobyć szersze grono słuchaczy. Zasłużyli na to, bo odwalili kawał dobrej roboty, którą słychać i to wyraźnie. Gorąco polecam, niech was demolka tego miesiąca nie ominie.

Ocena: 8.5/10

piątek, 11 stycznia 2013

BATON ROGUE - The Wild side Of Paradise (1988)

Można przeboleć jeżeli dany album przyozdobiony jest niskobudżetową okładką, można zaakceptować niskiej klasy brzmienie, ale tylko wtedy, gdy muzyka sama się broni, potrafi przykuć uwagę, zapewnić rozrywkę. Tak też jest z BATON ROGUE, czyli heavy metalowym prosto z Niemiec, który został założony w 1986 roku. Zespół mało znany i w sumie nic dziwnego, skoro nagrał jeden album, który nie odniósł też większego sukcesu, po czym kapela się rozpadła, jednak ich debiutancki album „The wild Side of Paradise” jest wydawnictwem, który może jest daleki od ideału, ale jest na tyle solidnym że warto poświęcić mu wolny czas.

Klasyczny niemiecki heavy metal, gdzie słychać ACCEPT, SCORPIONS, a także bardziej hard rockowe zespoły jak KROKUS czy też BONFIRE najbardziej pasuje jako opis tego co gra ten niemiecki zespół. Na ich debiutanckim albumie nie uświadczymy świeżości, ani też oryginalności, również wokal Roberta Adolfa jest taki dość pierwotny, nieokiełznany i niezbyt dopracowany, czy też oklepane motywy gitarowe duetu Horndacher/ Adolf sprawiają,że owe wydawnictwo jest dalekie od genialności. Fakt, to co usłyszymy na tym albumie to wtórny, oklepany heavy metal, jednak szczery, melodyjny, zadziorny i solidny. Można wytknąć, ze wokal Adolfa jest taki niższych lotów i za mało w tym technicznego śpiewania, można ponarzekać, że partie gitarowe są tutaj takie bez polotu, bez werwy, jednak mimo tych wyraźnych nie dociągnięć muzyka się broni. Powodem tego zjawiska jest fakt, że zespół gra bardzo melodyjnie i prosto. Nie brakuje dynamiki, chwytliwości, czy też przebojów. Tanie i surowe brzmienie, przeciętne umiejętności muzyków nie zraziły na tyle, żeby nie dostrzec solidnych kompozycji. Można tutaj nieźle się bawić i zrelaksować przy stonowanym „Deep In The Night” o hard rockowym zacięciu, z motywem przesiąkniętym ACCEPT. Rytmiczny „ Don't Go” czy stonowany „Hot Blood Women” to kawałki utrzymane w dalszym ciągu w konwencji hard'n heavy. Lekki i taki melodyjny jest „Ain't No paradise”, zaś „Nightmare” jest bardziej metalowy i nieco mroczniejszy od dotychczasowych kompozycji i to pierwsza taka perełka warta uwagi. Najszybszym utworem na płycie jest „Long way To win” i szkoda tylko że nie ma tutaj więcej takich kompozycji, gdzie można wyłapać cechy NWOBHM, heavy metalu i tutaj wszystko brzmi znacznie lepiej niż w tych hard rockowych kompozycjach. Kompozycją na którą warto zwrócić uwagę jest z pewnością spokojniejszy „Steller dreams”.

Niby wszystko jest, bo są melodie, zadziorność, specyficzny wokal, mocne kompozycje, a jednak czegoś brak. Może świeżości, ciekawych pomysłów co do kompozycji? No bo oczywiste jest, że na dół ocenę ciągną wyczyny muzyków oraz kiepskie brzmienie. Jest to kolejny rzadki album z lat 80, nagrany przez kapelę która nie miała rozgłosu, która nie osiągnęła sukcesu, ale zostawiła po sobie debiutancki krążek, o którym mało kto pamięta. Nic dziwnego, skoro jest to tylko solidny album bez elementu zaskoczenie i jest to pozycja skierowana do fanów muzyki lat 80 i kolekcjonerów rzadkich, mało znanych kapel.

Ocena: 6/10

czwartek, 10 stycznia 2013

JUDICATOR - King Of Rome (2012)

Określany mianem amerykańskiego BLING GUARDIAN to zwrot jaki ostatnio dość często pojawiał się w stosunku kapeli o nazwie JUDICATOR, która gra speed/ power metal. Może i zwrot zastosowany nieco nad wyrost, choć trzeba przyznać, że inspirację wczesnym okresem BLIND GUARDIAN można uświadczyć, ale nie są to jedyne wyraźne inspiracje jakie tutaj słychać. Bo przecież kapela nie zapomina o rodzimych kapelach pokroju HELSTAR, VICIOUS RUMORS, czy też JAG PANZER. Można również usłyszeć pewne elementy RUNNING WILD czy CRYSTAL VIPER, a więc można sobie wyobrazić mniej więcej w jakim stylu zespół się obraca. Jest tu power/ speed metal, jest też i heavy metal. W roku 2012 ukazał się debiutancki album „King Of Rome”, który jest do pobrania za darmo na stronie zespołu na facebooku. Czego należy spodziewać się po tym wydawnictwie? Czy jest na tyle dobry, żeby zawracać nim sobie głowę?

Zanim opiszę to i owo na temat albumu to trzeba zwrócić uwagę, że JUDICATOR to właściwie projekt muzyczny dwóch muzyków, a mianowicie wokalisty Johna Yellanda znanego z DISFORIA, a także instrumentalisty Tony C występujący w SEDULITY. Co wyróżnia ten zespół od innego zespołu, który grał pod BLIND GUARDIAN, a mianowicie SAVAGE CIRCUS to wokalista. Tutaj John nie jest kalką Hansiego i ma wokal dość specyficzny. Jest to wokal lekki, może mało techniczny, ale dość taki nie typowy. Bardzo fajnie wypadają górne rejestry w jego wykonaniu. Urozmaicenia zapewniają wokale death metalowe zaśpiewane przez Bryana Edwardsa znanego z SEVEN KINGDOMS. Przez to album nabiera nieco mroczniejszego i ostrzejszego wydźwięku, co jest dużym plusem. Taki charakter płyty może nieco przypominać to co gra 3 INCHES OF BLOOD, choć tutaj nie uświadczymy thrash metalowych zacięć. Z koeli Tony C łączy w swojej grze style niemieckich kapel power/speed metalowych i amerykańskich i jest to udany miks. Mamy tutaj energiczność, zadziorność, odpowiednią dynamikę, szybkość, melodyjność, a także urozmaicenie. Nie można narzekać na jednostajność i męczenie jednego riffu w kółko. Aspekt produkcyjny też wypada na tym wydawnictwie dobrze, choć nie ma co spodziewać się nie wiadomo czego, skoro muzycy sami nad utworami i brzmieniem pracowali. Ciekawa klimatyczna okładka, tylko intryguje i zachęca do odpalenia owej płyty. Mogłoby się wydawać, że materiał będzie mało wyrazisty i ciężko strawny, jednak wcale tak nie jest. Może i jest wtórny i taki nieco oklepany, ale jest to bardzo solidne granie speed/power metalowe i to na bardzo dobrym poziomie. Już pierwszy utwór „Rising Again” nakreśla już wysoki poziom. Szybka sekcja rytmiczna, za którą jest odpowiedzialny Tony C, ostry riff, mieszanka niemieckiej sceny i amerykańskiej. Słyszalne wpływy GAMMA RAY, czy też właśnie BLIND GUARDIAN są tutaj ogromnym plusem. Pierwszy killer zaliczony. Podobnie jak BLIND GUARDIAN, muzycy tutaj stawiają na bardziej rozbudowane kompozycje, takie dość urozmaicone w swojej konwencji i jest pełno tutaj takich kompozycji. Drugi na płycie „Into the Sea of Bayonets” brzmi jak kawałek BLIND GUARDIAN z pierwszych dwóch płyty, taki energiczny, zadziorny, o takim pierwotnym, nieco przybrudzonym brzmieniu, z złożonymi solówkami i takim chwytliwym, zapadającym w pamięci refrenem, który nasuwa ślepego strażnika. „King of Rome” to już dla mnie taki bardziej amerykański power metal z wpływami MERCYFUL FATE, a „Backs Against the Wall” to kawałek bardziej heavy metalowy, z wyraźnymi wpływami CRYSTAL VIPER czy RUNNING WILD. Mocnym i dość brutalnym kawałkiem jest tutaj „Huogoumont” , który motorykę ma godną starych płyt BLIND GUARDIAN i jest kolejny szybki kawałek, w którym sporo death metalowego wokalu, który sprawia że utwór jest dość mroczny. Wolniejszym i o dość specyficznym klimacie jest tutaj utwór „The Iron Duke”, natomiast „Elan” to kolos z prawdziwego zdarzenia, do tego bardzo udany, gdzie jest sporo ciekawych melodii, motywów. Jako bonus na krążku pojawia się cover oczywiście BLIND GUARDIAN i „Tommyknockers” wypada całkiem dobrze.

Jeśli jest się fanem niemieckiej sceny, gdzie królują BLIND GUARDIAN, RUNNING WILD czy GAMMA RAY, jeśli lubi się amerykański power/speed metal po kroju HELSTAR czy VICIOUS RUMORS, jeśli ceni się solidne granie, gdzie jest nacisk na melodie, zadziorność i urozmaicenie, gdzie wszystko jest łatwe w odbiorze i nie brakuje killerów, to jest to album, którego nie powinieneś pominąć w roku 2012. Polecam!

Ocena: 8/10

środa, 9 stycznia 2013

REIGN OF FURY - World Detonation (2012)

Wielka Brytania, melodyjny thrash metal, młody zespół, który jest głodny sukcesu, agresja wyjęta z thrash metalowych czy też dynamika, zaś melodyjność, przebojowość, rytmiczność z heavy metalu i to tego z lat 80, z czasów gdzie rządził IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy BLACK SABBATH, do tego debiut roku 2012. Tak można opisać krótko i zwięźle to z czym mamy do czynienia w przypadku REIGN OF FURY i ich debiutanckiego krążka, który jest zatytułowany „World Detonation”. Czy płyta może połączyć pokolenie młode, które opowiada się za nowoczesnym brzmieniem i agresją oraz starsze, które ceni sobie melodyjność i wydźwięk klasycznych i legendarnych zespołów?

Po dogłębnym zapoznaniu się z owym albumem, mogę śmiało przytaknąć, że tak jest to album, który zadowoli i jednych i drugich. Nie ma tutaj ściemy, silenia się, stawianie na jakieś motywy pokręcone, jest za to miłość do metalu z lat 80, jest agresja, niezwykła melodyjność, a każdy z muzyków daje z siebie 100 % zaangażowania, co zresztą słychać od momentu odpalenia płyty. Bison to wokalista, który śpiewa mocno, zadziornie, dość energicznie, może niezbyt technicznie, ale świetnie to wpasuje się w konwencję zespołu, w to co grają gitarzyści, czyli Jon Priestley i
Ed Westlake. Bez problemu udaje im się połączyć motorykę thrash metalową, tą agresję, dynamikę, z heavy metalową melodyjnością, przebojowością co zostaje w znakomity sposób za prezentowany w utworze „Infernal Conflict”, gdzie sekcja rytmiczna pędzi do przodu, a gitary dostarczają sporo emocji, nie tylko podczas głównego motywu, bo i sporo dzieje się w momencie solówek. To się nazywa melodyjny thrash metal bez dwóch zdań. Cięższym utworem jest z pewnością „Envy The Dead” , gdzie riff jest taki typowy dla thrash metalu, nawet sam wokal też bardziej drapieżny. W podobnej konwencji utrzymany jest „Born To Die”. Z kolei „Vile Submission” pokazuje melodyjną stronę zespołu. To co znajdziemy na płycie to jeszcze 3 rozbudowane kawałki, trwające po 8 minut, pokazujące, że zespół potrafi zagrać bardziej złożone kompozycje, gdzie pełno jest urozmaiconych motywów i sporo się dzieje. Trzeba przyznać, że taki kawałek jak „Heaven Awaits / Hell Takes” czy też „World Detonation” potrafią zauroczyć i zaimponować swoją bogatą konstrukcją i nie wiem czy to nie jest kluczowy moment tego krążka. Na pewno warto zwrócić szczególną uwagę na te kompozycje.

Melodyjny thrash metal, może i to nadużycie w przypadku tego albumu, bo jest tu sporo heavy metalu, co nie oznacza że nie ma thrash metalu, bo jest tutaj on dość w sporej ilości. Bardzo udany debiut brytyjskiej formacji, która ma potencjał. Grają na bardzo dobrym poziomie, nie mają problemu z wygraniem ciekawych melodii i mocnych kompozycji, które zapadają w pamięci. Mocna rzecz, którą warto się zainteresować. Coś dla fanów starych kapel, a także nowoczesnego, agresywnego metalu.

Ocena: 8/10

wtorek, 8 stycznia 2013

DIVINE RITE - First Rite (1984)

W 1982 roku został założony z inicjatywy gitarzysty Randy'ego Pevlera i perkusistę Jima Hansena zespół, który łączył w sobie cechy hard rocka, glam metalu, heavy metalu czy też pewne cechy NWOBHM. Zespół zwał się DIVINE RITE i kto lubi muzykę JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN czy BLACK SABBATH, kto lubi słuchać solidne albumy metalowe z lat 80, ten może zainteresować się płytą tego zespołu która jest przedmiotem owej recenzji. To zadanie jest nieco łatwiejsze, bo zespół wydał tylko jeden album, a mianowicie „First Rite”, który został wydany w 1984 roku. Czy jest to dzieło solidne? Czy jest na czym zawiesić ucho?

Skład zespołu na debiutanckim albumie uzupełniali wokalista J.P. Powers i basista Joe Hall. Trzeba przyznać, że muzycy dobrze odegrali swoje role. JP ma dość lekki, klimatyczny głos o dość specyficznej manierze i jednych zaintryguje, drugich zniesmaczy. Partie gitarowe Randeygo nie rzucają na kolana i można je nazwać solidnymi, tudzież przeciętnymi. Z jednej strony są one wtórne, a z drugiej niezbyt przekonujące, zagrane jakby bez zaangażowania wiary. Jednak mimo tego można wychwycić kilka jakże udanych melodii. Przykładem tego jest przebojowy „She's a Killer”, który zdobył małe grono zwolenników i skojarzenia z JUDAS PRIEST w obrębie riffu, stonowanego tempa można uznać za plus. Zadziorność też tutaj się pojawia czego dowodem jest nieco ostrzejszy „Animal”, choć wycie w stylu wilka może na dłuższą metę denerwować. Skoro jesteśmy już przy zawartości, to trzeba zwrócić uwagę, że materiał jest starannie przyrządzony, jest solidność i urozmaicenie, czego dowodem jest bardziej rockowy „Queen of the Nile” o nieco bluesowo, punkowym wydźwięku. Hard rockowa formuła zespołowi niezbyt wychodziła i świetnie to odzwierciedla mało wyrazisty „Don't Need your lovin”. Średnich lotów jest też nieco przesiąknięty IRON MAIDEN „Fast Talk”. Szybkość, dynamika i nieco ostrzejszy riff to zalety „Bomb Squad”, jednak i tutaj jest kilka niedociągnięć, jak choćby wokal. Z kolei zamykający „Dreamer” to bardziej dojrzały kawałek, z klimatem, rozbudowaną i ambitną strukturą, która potrafi zauroczyć. Do tego niezbyt dopracowane brzmienie i za mała liczba przebojów, co sprawia, że album traci sporo w ostatecznym rozrachunku.

Nie jest to dzieło perfekcyjne, ani nadzwyczaj melodyjne, ale jest to kolejny mało znany zespół, który zaistniał na scenie heavy metalowej w latach 80 i choć nie jest to granie wysokich lotów, to jednak można coś wyłapać z tego słuchania. Pozycja raczej dla maniaków lat 80, dla szperaczy i kolekcjonerów, reszta może sobie odpuścić.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 7 stycznia 2013

SHADOWFOX - First Blood (1985)

Wychowaliście się na twórczości AC/DC, DEF LEPPARD, KROKUS czy też FOREIGNER? Jesteście fanami amerykańskiego hard rocka czy też Aor? Lubicie rzadkie, mało znane albumu z okresu lat 80? No to mogę wam z czystym sercem polecić jedyny znany mi album amerykańskiego zespołu SHADOWFOX, czyli „First Blood”, który ukazał się w roku 1985. Czy warto zadać sobie trud, żeby zapoznać się z tym dość rzadkim wydawnictwem?

Jeżeli jest się fanem wszelkiego pojętego hard rocka z elementami Aor, jeśli ktoś kocha lekkość, szaleństwo, chwytliwe kompozycje, rytmiczne riffy, dużą dawkę melodyjności i dość radosny wydźwięk albumu ten z pewnością musi posłuchać tego albumu, na pewno się nie zawiedzie. Może okładka, nieco odstrasza swoim nie dopracowaniem, ale zawartość wynagradza to z nawiązką. Czyste, klimatyczne brzmienie, takie jakie jest niezbędne przy tego rodzaju produkcjach, do tego dochodzi ten pazur charakterystyczny dla produkcji z tamtego okresu. Taki brzmienie w znakomity sposób podkreśla lekkość, melodyjność i klimat partii gitarowych duetu Bruce Morris/A. J Curtis, którzy stawiają na łatwe i zapadające melodie, a także finezyjność która daje się we znaki nie tylko przy solówkach. A.j Curtis bez wątpienia jest liderem zespołu i to on też jest odpowiedzialny za partie wokalne na tym wydawnictwie. Maniera lekka, czysta i nie można mu odmówić wyszkolenia technicznego i momentami przypomina wokalistę FOREIGNER. Znaczącą rolę w muzyce amerykanów odgrywa klawiszowiec Jim Mattern, który tworzy ciekawy klimat i sprawia że kompozycje są takie lekkie i bardzo melodyjne.

Co znajdziemy na albumie? Przebojowy otwieracz w postaci „Hot Rock” gdzie słychać sporo z AC/DC i DEF LEPPARD. Z kolei melodyjny „Rocker” zawiera cechy które bym przypisał FOREIGNER, głównie przez tą lekkość i taki spokojniejszy wydźwięk. AC/DC pełną gębą słychać w „She's Got It” nawet pod względem wokalnym. Lekki hard rock z wpływami FOREIGNER można usłyszeć w „Cant Find Heaven” , czy też w nieco spokojniejszym „Life Is Nothing More”. Finezyjne solówki to z kolei cecha „Too Hot To sleep” i nie wiem czemu najpiękniejszym utworem na płycie wydała mi się ballada „I Found You” i tutaj jest wypisz wymaluj FOREIGNER.

Bardzo solidny, lekki album, który cechuje się niezwykłą melodyjnością, przebojowością, prostotą i finezyjnością. Można tutaj usłyszeć coś z FOREIGNER, AC/DC czy DEF LEPPARD co można uznać za plus. Płyta dość ciężka do zdobycia, ale warta zachodu. Amerykański zespół nie przetrwał próby czasu i zostawił po sobie ten jakże miły dla ucha album, o którym istnieniu mało kto wie.

Ocena: 7.5/10

niedziela, 6 stycznia 2013

FERROMANIC - Precession (2012)

Ciężko dzisiaj o solidny heavy/speed metal z elementami power metalu, a jeśli już coś wychodzi, to często nie zaspokaja w pełni tego czego żąda się od danego wydawnictwa, tak było choćby z ostatnim ALLTHENIKO i w tej kategorii z roku 2012 wypada lepiej niemiecki FERROMANIC. Kapela założona w 2011 r z inicjatywy gitarzysty Olivera Maya, który z muzyką metalową o podobnych cechach miał do czynienia już w latach 80 w kapeli WARRANT. Mając świeże pomysły co do kompozycji, zebrawszy odpowiednich ludzi do składu zespołu, nagrał debiutancki album „Precession”, który jest solidnym albumem, pokazującym że można zagrać solidny heavy/speed metal przesiąknięty niemiecką topornością, surowością.

Proste, niezbyt skomplikowane melodie, dynamika oparta na ostrych, zadziornych riffach, czy też rozpędzonej sekcji rytmicznej, dopasowane do specyficznego wokalu to właśnie FERROMANIC. Co mówi klimatyczna okładka? Oczywiście można z niej odczytać, że to dość mocny, solidny album jednak wtórny i bez chrzty oryginalności i dobra praca muzyków, dobre brzmienie i zadziorne kompozycje, sprawiają, że album można określić mianem przyjemnego dla ucha. Jednak poza granicę, solidności też FERROMANIC nie wykracza. Brakuje ciekawych rozwiązań w obrębie samych kompozycji, co słychać po takim „Dystopia”, gdzie jest zadziorność, jednak sam motyw, melodyjność, czy też refren, który powinien zapadać w pamięci wywołują dość skrajne odczucia. Toporność, nieco daje się we znaki w „Love Turn To Hate”, który piętnuje wokal Achima, który jest specyficzny, ale to raczej nie jest zaleta. Przede wszystkim brakuje mu ognia, mocy, pary w płucach i wszystko brzmi takie nieco dość amatorsko.. Gdyby tak zamienić tego wokalistę na kogoś z górnej półki to i materiał zyskał by na atrakcyjności, bo nie brakuje tutaj przecież petard, killerów, czego dowodem jest obecność takich kompozycji jak „Precession”, „Seventh seal” czy też przesiąknięty JUDAS PRIEST „Hero or Demon”, który potrafią zauroczyć dynamicznością, szybkością, chwytliwością i zadziornością, czego niektórym kompozycjom brakuje. Do grona tych kawałków, które potrafią wzbudzić zainteresowanie należy też ostry „Escape From the Dungeons” , gdzie motoryką przypomina PRIMAL FEAR, czy też otwierający album „2090 AD” i szkoda tylko że niektóre utwory są niedopracowane i brzmią dość surowo.


Debiut FERROMANIC to solidny album z muzyką heavy/speed metalową, w którym nie brakuje mocnych riffów, prostych motywów, chwytliwych melodii i pazura, jednak specyficzny wokal, który pozbawiony jest wysokich lotów techniki, czy też nie do końca trafione pomysły odnośnie kompozycji sprawiają, że album nie jest bez skaz. Bardzo solidny heavy/speed metal, który warto posłuchać. Ale czy jest to pozycja do której będę wracał w przyszłości? Z pewnością nie.

Ocena: 6/10

sobota, 5 stycznia 2013

SACRED GUARDIAN - Sacred Guardian (2012)

SACRED GUARDIAN to kolejny debiutancki zespół z roku 2012. Pochodzący z Portoryko młody zespół na swoim debiutanckim albumie „Sacred Guardian” nie kryje fascynacji klasycznymi i uznanymi zespołami typu IRON MAIDEN, DIO, BLACK SABBATH, LED ZEPPELIN, JUDAS PRIEST, czy MERCYFUL FATE, KING DIAMOND. Ta słabo znana formacja, została założona w 2006 roku z inicjatywy gitarzysty Jose Blondeta i basisty Alberto Maldonado, później uzupełniono ten skład wokalistą Gustavo Rodriguez, który manierą przypomina momentami Ronniego James Dio czy Bruce'a Dickinsona, a także perkusistą Rafaelem Maldonado, który dba o dynamiczność i mocny wydźwięk debiutanckiego albumu. Czy takie inspiracje jakie tutaj wymieniłem gwarantują dobry materiał? Czy można o „Sacred Guardian” mówić tylko pozytywnie?

Słuchając owego wydawnictwa ciężko jest znaleźć jakieś większe wady, czy też niedociągnięcia. Mocne brzmienie, czysty wydźwięk instrumentów, soczystość czy też dobra produkcja, klimatyczna i miła dla oka to tylko część tych aspektów o które zadbano. Staranność, zaangażowanie można dostrzec niemal na każdym kroku. Starania i wysiłek można usłyszeć w słuchając się w to co wygrywają poszczególni muzycy i poza dobrze wyszkolonym technicznie wokalistą Gustavo, na wyróżnienie zasługuje sekcja rytmiczna przypominająca twórczość IRON MAIDEN oraz gitarzysta Jose A. Blondet, który stara się zawrzeć w swoich partiach wszelkie wcześniej wspomniane inspiracje i wychodzi mu to nadzwyczaj dobrze. Nie ma mowy o chaosie, niedopracowaniu, nie ładzie, to wszystko brzmi tak jak powinno. Heavy metal pełną gębą słychać tutaj i właściwie każdy utwór ma w sobie to coś co sprawia, że słucha się z zaciekawieniem i szacunkiem dla muzyków, że potrafią tak znakomicie oddać to co najlepsze w heavy metalu z lat 80. Klimatyczne intro, nasuwa wiele klasycznych zespołów, ale klimatem przypomina mi X – WILD czy RUNNING WILD. Z kolei „The Last Rite” ma melodyjność IRON MAIDEN czy też RUNNING WILD, ciężar, mrok rodem z dokonań MERCYFUL FATE, zaś zadziorność i przebojowość nasuwającą DIO. Utwór bardzo rytmiczny i dość chwytliwy jak na swoją mieszanką. Szybsze tempo, ostrzejszy riff, więcej MERCYFUL FATE, a także sporo elementów JUDAS PRIEST można usłyszeć w „Sacred Guardian”. Połamane melodie, bardziej urozmaicona struktura, stonowane tempo sprawiają, że „Dark Ages” wpisuje się w konwencję twórczości KINGA DIAMONDA. „The Truth Within the Lies” to dość mroczny i bardziej rozbudowany kawałek, w którym znów coś z DIO słychać, ale nie brakuje skojarzeń z BLACK SABBATH. Ciekawy motyw „Knights of the Moonlight” czyni ten utwór jednym z tych najbardziej wyróżniających się. Czy tylko ja tutaj słyszę KINGA DIAMONA i IRON MAIDEN? Album urozmaica najdłuższy utwór czyli „Ulises” , gdzie pojawia się sporo ciekawych solówek oraz spokojny „Majesty”.

Nie brakuje ostatnio albumów z heavy metalem w stylu lat 80 i właściwie SACRED GUARDIAN nie wyróżnia się niczym specjalnym. Jednak mimo tego, że grają wtórny i taki nieco oklepany metal, to jednak miło usłyszeć w ich muzyce wpływy IRON MAIDEN, DIO, czy MERCYFUL FATE, miło posłuchać wokalistę, który ma ciekawą manierę, a muzycy potrafią grać z miłości do muzyki, do heavy metalu. Album charakteryzuje się melodyjnością, prostotą i nie brakuje przebojów, które potrafią umilić czas podczas słuchania.

Ocena: 7/10

MYSTERY BLUE - Conquer The World (2012)

Jednym z dość znaczących zespołów francuskiej sceny metalowej jest bez wątpienia zespół MYSTERY BLUE, który właściwie może pochwalić się 30 letnim stażem z pewnymi przerwami. Jest to solidny zespół heavy metalowy, który w 2012 roku wydał swój 7 album o nazwie „Conquer The World”. Czego można się spodziewać od tego wydawnictwa? Czy jest to album, któremu warto poświęcić czas?

Jeśli komuś nie przeszkadza piszczący, niezbyt dopieszczony techniczny wokal kobiecy, a taki jest właśnie wokal Nathalie, jeśli ktoś lubi mocny, zadziorny i wtórny heavy metal, w którym słychać wyraźne wpływy JUDAS PRIEST, IRON MAIDEN, VICIOUS RUMORS czy też PRIMAL EAR, jeśli nie przeszkadza wtórny charakter materiału, brak oryginalnych pomysłów i tylko dobra praca gitar, bez większego zaskoczenia, ten spokojnie może sięgnąć po nowy album francuskiej formacji, bo „Conquer The World” to solidny krążek, który charakteryzuje się mocnym brzmieniem, który podkreśla zadziorny charakter albumu i jego materiału. To album, w którym nie brakuje ostrej pracy gitar i Frenzy Philippo w roli gitarzysty spisuje się naprawdę dobrze. Może nie ma w tym niczego odkrywczego, ale nie można mu odmówić zaangażowania, zadziorności, lekkości i każda melodia potrafi zapaść w pamięci, co można uznać za mały sukces. Materiał można określić mianem dynamicznego i zadziornego o czym znakomicie świadczy chwytliwy „Conquer the World”, utrzymany w stylu JUDAS PRIEST „Innocent Crime”, dynamiczny „Cruel Obession” , czy też mój ulubiony kawałek „ Road of Despair”, w którym zespół ociera się o thrash metal. Nie zabrakło tez na tym wydawnictwie spokojnej, klimatycznej ballady „Keep On Dreaming ” czy też rozbudowanego kolosa w postaci „Guardian Angel” gdzie zespół próbuje dostarczyć słuchaczowi sporej dawki melodyjności i zadziorności, co wyszło raczej średnio.

„Conquer The World” to solidny album z mocnym brzmieniem, ostrymi kompozycjami, przesiąkniętymi stylem JUDAS PRIEST. Może i jest to wtórne granie, może i wokalistka potrafi czasami nieco działać na nerwach swoją specyficzną manierą, to jednak kompozycje są solidne i mogą zauroczyć ostrzejszym riffem, czy też melodyjnością, co z pewnością jest atutem tego wydawnictwa. Można posłuchać, ale w roku 2012 były znacznie ciekawsze albumy z muzyką heavy metalową.

Ocena: 6/10

MAJESTY - Thunder Rider (2013)

Niemiecki MANOWAR znany jako MAJESTY powraca właśnie z nowym albumem, który się zwie „Thunder Rider”. Oczekiwania względem tego zespołu i ich nowego albumu były dość ogromne z mojej strony. Ze względu na udane granie pod MANOWAR, dwa świetne albumy w przeszłości czyli „Sword & Sorcery” i „Reign In Glory”, czy też świetnie skonstruowany album wydany pod nazwą METALFORCE. Poczynienia i logika Tareka Maghary jest tutaj dziwna, bo było MAJESTY i zmienił w 2008 roku nazwę, nagrał nowy album pod tą nazwą, a wszystko tłumaczył, ze pod nazwą MAJESTY wszystko osiągnął, a teraz nowy album pod starą nazwą i zrozum tu artystę. Czy nowy album o podniosłym tytule „Thunder Rider” jest równie dobry jak wcześniejsze albumy? Czy jest godzien marki MAJESTY?

Jeśli ktoś myśli, że Tarek lider MAJESTY obierzy inny kierunek na nowym albumie MAJESTY niż granie pod MANOWAR to jest w błędzie i tego raczej się nie doczeka. Bo MAJESTY słynie właśnie z tego true metalowego grania pod MANOWAR stawiając na podobną strukturę utworów, na stonowaną sekcję rytmiczną przeplataną z nieco szybszą, na mocne, zadziorne gitary, podniosły, metalowy wokal i teksty o wojnie, wojownikach i tym podobnych. To jest właśnie cały MAJESTY, który nie stroni od dobrych melodii, z zapadających prostych refrenów, z których wydobywa się epickość. To wszystko jest i na nowym albumie, z tym że ile razy można zapodać to samo? Nie ma zaskoczenia, nie ma świeżości, ale nie to jest problemem tego wydawnictwa, tylko słabe kompozycje, które są najzwyczajniej w świecie średniej klasy. Brak wyrazistych przebojów, killerów, które porwą ostrą pracą gitar. Wokal Tareka nic się nie zmienił, choć odnoszę wrażenie, że stracił nieco na zadziorności. Nie tylko kompozytorstwo jest średnich lotów, ale też praca gitar, riffy, motywy czy też solówki. Duet Digger/Visser większy popis i lepsze show zrobił na albumie METALFORCE, który był pełen ciekawych zagrywek, podniosłych melodii, czy też energicznych solówek, tutaj jakoś tego mi brakuje i słychać średniej klasy grą, która zaspokoi mniej wymagających słuchaczy. Brzmienie i okładka, które są godne poprzednich albumów, to nieco za mało, żeby mnie przekonać do siebie.

Album był promowany za sprawą klipu do „Thunder Rider” i tą kompozycja zostaje otwarty album. Kompozycja solidna i trzymająca poziom największych przebojów tej formacji. Prosta linia melodyjna, niezbyt skomplikowane partie gitarowe, zadziorność, tekst o wojowniku, podniosły, true metalowy refren i lekkość, sprawiają że kawałek zapada w pamięci. Jednak takich utworów nie ma tym albumie zbyt dużo. Dobrze wypada z pewnością dynamiczny, energiczny, rozpędzony i chwytliwy „Warlord Of the sea” , który jest bardziej rozbudowaną kompozycją. Melodyjny, szybki, nieco ostrzejszy „Metaliator” czy też przebojowy „Rebellion Of steel” to kompozycje, które gdzieś tam też potrafią zapaść w pamięci, ale daleko im do tych kawałków z wczesnej działalności zespołu. „Anthem of Glory” ma tempo i konwencję godną MANOWAR, jednak refren, melodie już nie są tak świetne i tutaj słychać nie wykorzystany potencjał. Nieco bardziej hard rockowy „Make Some Noise” piętnuje wszelkie niedoskonałości i niezbyt ciekawe pomysły w sferze partii gitarowych i jest to kolejny wyraźny przykład niezbyt precyzyjnych i udanych aranżacji. Epickość i rozbudowana forma „Raise The Beast” też mnie nie zaspokoiła w pełni i tutaj też czuje niedosyt i w swojej działalności mieli znacznie ciekawsze kolosy.

„Thunder Rider” to album, który oddaje w pełni styl MAJESTY. Nie ma tutaj niczego nowego, w dalszym ciągu niemiecki zespół gra true metal przesiąknięty MANOWAR. Okładka mogła sugerować powrót do najlepszych lat tego zespołu, jednak to sygnał że wracają do właściwej tematyki dla tego zespołu i to byłoby na tyle. Został połozony sam poziom kompozycji, ich pomysłowość czy też w końcu wykonanie. Niby jest to do czego nas przyzwyczaił zespół, jednak znacznie niższych lotów. Niestety, ale dla mnie to jest przeciętny album, który szybko zostanie zapomniany i jest to pierwsze rozczarowanie roku 2013. Oby było ich jak najmniej.

Ocena: 6/10

czwartek, 3 stycznia 2013

WINDRUNNERS - Undead (2013)

3 dzień nowego roku 2013 i czas napisać o pierwszej płycie z tego roku, a jest nią debiutujący w tym roku ukraiński WINDRUNNERS. Zespół, który swój styl muzyczny określa mianem power/speed/ heavy metalu i po trochu z tych gatunków słychać, co już dla mnie jest plusem, bo to jest w końcu ulubiony mój przedział jeśli chodzi o heavy metal. Czy debiutancki album „Undead” ma więcej plusów? Czy jest to album, który wzbudza pozytywne odczucia podczas słuchania?

Aby poznać album, trzeba poznać zespół, a ich historia rozpoczyna się w 2008 roku kiedy to został założony i nastawiony na granie power/speed metalu z elementami heavy metalu czy też thrash metalu. Ich styl jest przesiąknięty wpływami PRIMAL FEAR, HELLOWEEN, BLOODBOUND czy też bardziej heavy metalowymi zespołami typu JUDAS PRIEST czy IRON MAIDEN co zresztą słychać to w jaki sposób są konstruowane melodie, partie gitarowe, to jakie solówki występują i to jak konstruowana jest tutaj przebojowość. Taki styl jest gwarancją tego, że sporo słuchaczy sięgnie po ten album, co jest bardzo dobrym chwytem. Na szczęście styl i nawiązanie do tych znanych kapel jest na takim poziomie, że nie ma powodów do narzekania. Oczywiście styl jest wtórny i takich płyt, takich zespołów jest coraz więcej, ale nie można powiedzieć, że mamy do czynienia z kapelą, która grać nie potrafi i nie ma siły przebicia przez dość silną konkurencję. „Undead” to solidny album, który jest dziełem młodych muzyków, którzy wiedzą co mają robić i jak to robić, żeby osiągnąć pożądany efekt, który ma zadowolić muzyków oraz słuchaczy. Czym byłby ten album bez mocnego, zadziornego wokalu Tima, który pełni rolę również gitarzysty? Czym byłby ten album bez tego jej maniery przypominającej Andiego Derisa czy Patrika Johanssona z BLOODBOUND? Czy można byłoby mówić o solidnym albumie bez tej zróżnicowanej, mocnej sekcji rytmicznej, czy też bez zadziornych riffów, energicznych, melodyjnych solówek, bez tych chwytliwych melodii wygrywanych przez duet Tim/Vlad, czy też przez Tritę, która pełni rolę klawiszowca? Zapewne nie i w połączeniu z mocnym, dobrze wyważonym brzmieniem te cechy stanowią siłę tego wydawnictwa.

Pora skupić się na materiale i opowiedzieć z czym mamy do czynienia. Otwieracz „Undead” nieco mrocznym wydźwiękiem, zadziornością i niezwykłą melodyjnością nasuwa oczywiście BLOODBOUND i jest to solidny kawałek utrzymany w konwencji heavy/power metalowej. JUDAS PRIEST i PRIMAL FEAR to zespoły, które wyraźnie dają o sobie znać w dynamicznym „Lifeless”, który niektórym powinien być znany z mini albumu, który promował ten pełnometrażowy album. Energiczny riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, praca gitar utrzymana w power metalowej formule to cechy „First”, który przypomina ostatnie dokonania HELLOWEEN. Bardziej stonowane klimaty przesiąknięte gothic metalem, nieco hard rockiem można usłyszeć w „Time”. Oczywiście jest i ballada, a „Prisoned in stone” to solidna ballada, lecz i bez niej album byłby równie interesujący. Średnie tempo i riff w stylu JUDAS PRIEST to właśnie cały „Eternal”, który jest kolejnym chwytliwym i takim łatwo zapadającym utworem na płycie. Do moich ulubionych kawałków zaliczę z pewnością dynamiczny „Evil Potion” i zamykający „Goodbey My Darling”, który jest przyozdobiony bardzo interesującymi melodiami, które wygrywane są przez gitary i klawisze.

Rok 2013 zaczął się całkiem dobrze jeśli chodzi o muzykę heavy metalową. Mamy już pierwszy bardzo solidny album, pierwszy ukraińskiej formacji, która ma potencjał, która potrafi nagrać dopracowany i atrakcyjny dla słuchacza album i „Undead” jest tego znakomitym przykładem. Pozycja obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu, mocnych, zadziornych riffów, ostrego wokalu, chwytliwych melodii i przebojów, które zapadają w pamięci. Gorąco polecam!

Ocena: 8/10

wtorek, 1 stycznia 2013

INCURSED - Fimbulwinter (2012)

Viking/folk/pegan heavy metal , tak można określić to co gra młody hiszpański zespół o nazwie INCURSED. Można rzec kolejny podziemny i mało znany zespół, który poznałem dzięki uprzejmości wytwórni METALMASSAGE z którą współpracuje od nie dawna. O samym zespole nie słyszałem dotychczas i jakoś nigdy nie miałem kontaktu z ich twórczością, do czasu kiedy posłuchałem drugiego albumu o nazwie „Fimbulwinter” który ukazał się w roku 2012. Czego należy się spodziewać po płycie zespołu dotychczas nie znanego, który gra muzykę z którą nie obcuję na co dzień?

Przede wszystkim ciekawego stylu, który podkreśla pomysłowość zespołu, to jak znaczącą rolę odgrywa podniosłość, epickość w ich muzyce, to jak ogromne znaczenie mają melodie, ciekawy klimat nawiązujący do gatunku folk/viking metalu i słychać to po tym jak brzmią melodie, jaki mają charakter, do tego ciekawym pomysłem było tutaj wprowadzenie elementów dotyczących black czy death metalu, które przejawiają się głównie w mocnym, mrocznym wokalu. Zespół stara się wzbogacić swoją formułę o czysty wokal, dużą dawkę melodii i wykorzystanie patentów heavy metalowych, co jest tutaj sporą atrakcją. Słuchając tego wydawnictwa można usłyszeć wpływy ELUVEITE czy ENISFERUM, lecz zespół stworzył własny, dość bardzo atrakcyjny styl, który imponuje dynamiką, bogactwem aranżacyjnym, pomysłowością, techniką muzyków i lekkością. Wszystko przyrządzone z głową, z wyczuciem i solidnością. Muzycy odwalają tutaj dobrą robotę i każdego można by tutaj pochwalić. Jona Koldo Tera za klimatyczne i bardzo chwytliwe partie klawiszowe co świetnie słychać w instrumentalnym „Feisty Blood” , Narota Santosa za zróżnicowane i mocne,zadziorne wokale, który zapewniają płycie mroczniejszy klimat, Farnandeza za melodyjne, dynamiczne i chwytliwe melodie, który wygrywa za pomocą swojej gitary i ten element tutaj dostarcza sporo doznań. Nie wiele gorzej wypada sekcja rytmiczna co zresztą słychać po melodyjnym i podniosłym „Jörmungandr” gdzie coś z IRON MAIDEN też można wyłapać. Bardzo dobra praca muzyków w połączeniu z dopracowanym, solidnym, przebojowym i chwytliwym materiałem który jest w dodatku zróżnicowany sprawia, że album jest nadzwyczaj miły w odsłuchu. Mamy podniosłość i orkiestrę, która zdobi otwieracz „Endless, Restless, Relentless” , folkowe i chwytliwe melodie tak jak w „Svolder's Battle”, nieco bojowy wydźwięk w stylu SABATON jak w „Ginnungagap”. Nie brakuje spokojniejszego kawałka w postaci „Homeland” który kojarzy mi się nieco z ORDEN OGAN. Najbardziej kontrowersyjnym kawałkiem na płycie z kolei jest zamykający „Erik the Deaf”, który nie do końca mi się podoba.

Specjalistą w tej kategorii metalu nie jestem i raczej nigdy nie będą, jednak muszę przyznać, że ten nieznany mi zespół zaimponował mi melodyjnością, techniką, to jak tworzy świetne utwory, zróżnicowane, dopieszczone pod względem aranżacji. Ciekawy styl, który skupia się na vikng/folk/ pegan metalu z elementami heavy metalu i to wszystko jest bardzo dobrze wyważone. Nie ma chaosu i jakiegoś silenia się. Znakomity krążek, który zadowoli fanów gatunku, ale nie tylko. Polecam!

Ocena: 8.5/10


Płyty posłuchałem dzięki uprzejmości:

SEROCCO - Lambay (2012)



Nie na co dzień mam styczność z heavy metalem z elementami folk/viking metalu czy też thrash metalu. Ze stylem, w którym mamy do czynienia z thrashmetalowym zacięciem, melodyjnymi partiami gitarowymi, z mocną perkusją, dudniącym basem i wokalem nasuwającym Hatffielda z METALIKI i irlandzki zespół SIROCCO. Czy taki dość oryginalny styl gwarantuje sukces?

Zespół, który został założony w 2003 roku w przeciągu swojej działalności dorobił się trzech albumów, z czego ostatni „Lambay” miał premierę w roku 2012. Wokół płyty nie było większego szumu i można ów krążek potraktować jego wydawnictwo podziemne, wykreowane przez samych muzyków dla słuchaczy. Trzeci album tej formacji to koncept album opowiadający o inwazji wikingów na Irlandię. O ile sam pomysł co płyty do stylu dość ciekawy, szkoda tylko że wykonanie i sama realizacja znacznie gorsza. Przede wszystkim razi średnich lotów brzmienie, takie nieco podziemne, które uwypukla również nie doskonałości muzyków. Przede wszystkim przejawia się ona w grze gitarzystów Tobin/Owens, która jest momentami wtórna i taka mało przebojowa, czy też w braku stworzenia wystarczającej ilości przebojów. Niektóre pomysły może nie są w pełni wykorzystane, może niektóre aranżacje mogły być bardziej przemyślane, jednak ostateczny werdykt w przypadku tego krążka jest pozytywny. Ta młoda kapela, z podziemia muzycznego, którą poznałem dzięki uprzejmości niemieckiej wytwórni płytowej METALMESSAGE zaskoczyła mnie dość pozytywnie. Nie ma mowy o perfekcyjnym krążku, gdzie na każdym kroku jest killer i przebój najwyższych lotów, ale jest to bardzo przemyślany, solidny album z dużą dawką melodii i trzeba przyznać, że jego mocną stroną jest styl, zadziorność, klimat, czy też zróżnicowanie. Ten ostatni element można uzasadnić tym, że kapela stara się nie grać w kółko jednego na swoim albumie i tak mamy np. instrumentalny „Azure”, który stara się wykreować odpowiedni klimat, ma za zadanie trzymać w napięciu, mamy epicki „Lambay” w który słychać wyraźne inspiracje IRON MAIDEN, MANOWAR i innymi kapelami lat 80 i sam wydźwięk gitar w tym kawałku jest zaskakujący dobry. Może i wtórny charakter się pojawia, ale sama konstrukcja, rozbudowana forma, potrafi dostarczyć słuchaczowi sporo atrakcji. Na wzór „Lamblay” stworzony został również taki stonowany, rytmiczny „Follow,unearth”, rytmiczny „Maalsuthain”. Pierwszym takim niepotrzebnym utworem na płycie jest instrumentalny „Tempest”, który nic nie wnosi do materiału. Moim ulubionym utworem z tej płyty jest zadziorny, przesiąknięty IRON MAIDEN, czy też RUNNING WILD „An Chean Ri” w którym warto zwrócić uwagę również na wokal Ciarana, który przypomina młodego Jamesa Hetfielda i to akurat kolejny powód, dla którego warto posłuchać tego zespołu, a najlepiej poprzez zapoznanie się z tym krążkiem.

Zaskoczenie właściwie znikąd. O sam zespole nie słyszałem, nie czytałem żadnych informacji, nie miałem styczności z ich twórczością, a jednak sława to nie wszystko. Czasami można natknąć na podziemną kapelę, która potrafi nagrać bardzo solidny, przemyślany i dobrze zaaranżowany materiał, który dostarczy sporo pozytywnych emocji. Zespół oraz album godny promowania i polecania szerszej publiczności. To też polecam ten album fanom melodyjnego grania, fanom wokalu Hetfielda, tym którzy cenią sobie pomysłowość w graniu.

Ocena: 8/10


Płyty posłuchałem dzięki uprzejmości:

poniedziałek, 31 grudnia 2012

PŁYTA MIESIĄCA GRUDZIEŃ 2012

Grudzień to miesiąc w którym każdy myśli o świętach, sylwestrze i nadrobieniu tego co się przegapiło w całym metalowym roku. Dzieje się tak w dużej mierze, gdyż w grudniu mało co ciekawego wychodzi. Słuchając takich płyt jak nowy FATAL IMPACT w kategorii power metal to można faktycznie dojść do wniosku, że jest to miesiąc w którym brakuje czegoś zaskakującego, czegoś z pazurem. FATAL IMPACT na „Esoteria” pokazał jak kiepsko sobie radzi z kompozytorstwem i aranżacjami i jest to słaby i nudny album, który należy unikać. Ciekawszymi krążkami w kategorii power metalu są INNER SIEGE czy KNIGHTMARE choć i tak to tylko dobre, solidne albumy, bez aspiracji na coś więcej. Ot co posłuchać i zapomnieć. Płyty z tego miesiąca, które zrobiły na mnie największe wrażenie to ZUUL, który gra miks heavy i speed metalu na dobrym poziomie, nawiązując do lat 80 i zajął u mnie 3 miejsce. Drugie miejsce zajął niemiecki PARADOX, który na „Tales Of the Wierd” zawiesił wysoko poprzeczkę, tworząc mocny, energiczny materiał utrzymany w konwencji power / thrash metalowej. O ile wcześniejsze płyty PARADOX były średnich lotów, o tyle nowy album pokazuje że zespół stać na coś więcej, na naprawdę ostry, zadziorny album. Do kogo należy pierwsze miejsce? Tutaj bodajże największe zaskoczenie roku. Zespół, który wziął się znikąd. Zespół, który wydał właśnie swój debiutancki album i jeśli ktoś kocha twórczość KINGA DIAMONDA ten będzie zachwycony debiutanckim albumem niemieckiego ATTIC. Pierwszy raz ktoś tak znakomicie tworzy pod KINGA DIAMONDA, nie ujmując przy tym takim zespołom jak GHOST czy METALHEAD.

1. Attic - The invocation (07.12.2012)

 Okultystyczna warstwa liryczna, mroczny klimat, muzyka przesiąknięta inspiracjami twórczością KINGA DIAMONDA i wokal złudnie podobny do maestro Diamonda. Totalne zaskoczenie jeśli chodzi o ten rok i mamy niemiecki odpowiednik KINGA DIAMONDA, który potrafi stworzyć odpowiedni nastrój i przebojowy kawałek, który zapada w pamięci.


2. Paradox - Tales Of the Weird (14.12.2012)

 Jeden z najlepszych albumów tej niemieckiej formacji, która z dużym sukcesem łączy power metal z thrash metalem. O wiele bardziej dopracowany album i bardziej dojrzały niż dwa ostatnie krążki. Tego trzeba po prostu posłuchać.


3. Zuul - To The Frontlines (14.12.2012)

Muzyka przesiąknięta heavy/speed metalem lat 80. Może i wtórne, ale bardzo przyjazne dla ucha granie, która nasuwa wiele miłych skojarzeń. Płyta na którą warto zwrócić uwagę.

PŁYTA MIESIĄCA LISTOPAD 2012

Co ciekawego działo się w listopadzie pod względem muzyki heavy metalowej? Jakie płyty zaintrygowały, zaimponowały pod względem kompozytorstwa, wykonania? Na które krążki warto zwrócić uwagę pod względem tego miesiąca? Głównym moim kandydatem, który miał rozgromić wszelaką konkurencję był od samego początku, przed premierą, ba nawet od samego początku kiedy dowiedziałem się o nowej płycie był nowy album BLOODBOUND. Jednak „in The Name Of Heavy Metal” nie jest taki wyśmienity, tak przebojowy, energiczny i dopracowany jak „Unholly Cross” , który jest znakomitym wydawnictwem i bardzo przebojowym. Niestety mój kandydat okazał się ogromnym rozczarowanie. Drugim rozczarowaniem okazał się nowy album TRICK OR TREAT, choć niczego wielkiego się po nich nie spodziewałem, w dalszym ciągu kopiują HELLOWEEN. W kategorii power metal pogrom zrobił nowy album PERTNESS, który wspiął się na wyżyny swoich umiejętności i nagrał perfekcyjny album i „Frozen Time” to jeden z najlepszych power metalowych albumów tego roku. Mówiąc o power metalu nie można zapomnieć o znakomitym zespole GALDERIA, który jest francuskim odpowiednikiem FREEDOM CALL i to w pozytywnym znaczeniu tego słowa i kto ceni sobie melodie i przebojowość, ten po lubi „The Universality”. Z dobrych rzeczy w tej kategorii jest również „Possesed” BLACK ABYSS w którym pojawiają się elementy thrash metalu. Jeśli chodzi o power metal to słabo wypadł nowy krążek SECRET SPHERE i ALLTHENIKO. Tam gdzie znów pojawiało się więcej heavy metalu tak jak w debiutanckim albumie NIGHTFEAR, czy HOLY DRAGONS było znów zbyt nudno. W kategorii heavy metalowej z mrocznym klimatem i zalotami pod doom metal rządzi ARKHAM WITCH i „Legions Of Deep”, który jest nie lada gratką dla fanów twórczości H.P Lovecrafta. Do moich 3 ulubionych płyt z tego miesiąca zaliczam zatem:

1. Pertness - Frozen Time (09.11.2012)
Zespół, który ma dynamikę i przebojowość GAMMA RAY, zespół który tworzy klimat niczym BLIND GUARDIAN i zadziorność HELLOWEEN. Konkurencja ORDEN OGAN i słychać po tym albumie, że power metal wciąż może zaskakiwać, niszczyć i dostarczać sporo emocji. Jeden z najlepszych albumów w kategorii power metal.


2. Arkham Witch - Legions Of The Deep (09.11.2012)

Mroczny klimat, teksty, które nawiązują do powieści H.P Lovecrafta, mocne, doom metalowe brzmienie, a także bardzo specyficzny styl, gdzie każda melodia jest dość oryginalna i nie banalna. Muzyka dla fanów ambitnego grania. 


3. Galderia - The Universality (29.11.2012)

Nie podobał się wam nowy album FREEDOM CALL? Chcielibyście usłyszeć coś na miarę pierwszych płyt tego zespołu? Nowy album GALDERIA jest tym czego szukaliście! Znakomity  album power metalowy z dużą dawką melodii i dynamiki.

sobota, 29 grudnia 2012

ASTAROTH - The End Of Silence (2012)

Każdy z nas zna jakiś zespół, który powstał np. w latach 80 i nie był w stanie wydać swojego debiutanckiego materiału i dopiero gdzieś w bliższych nam czasach wydał swój materiał. Do tego grona z pewnością można zaliczyć debiutujący w tym roku włoski ASTAROTH. „The End of Silence” to tytuł odpowiedni do zaistniałej sytuacji, bo zespół przerywa milczenie i daje poznać całemu światu swój debiutancki album, który jest utrzymany w konwencji speed/heavy metalowej. Co warto wiedzieć o zespole, jak i o samej płycie? Czy jest to materiał godny uwagi? Na te inne pytania odpowiedzi znajdziecie poniżej.

ASTAROTH to kapela, która została założona przez perkusistę Johna Panko Onofriego i gitarzystę Steve'a Lentiego w1982. Wokalistą w owym czasie w zespole został Bob Cattani, jednak problemy z wytwórnią płytową i przeprowadzka muzyków w 1987 r do Los Angeles, przyczyniły się do zakończenia działalności zespołu. Jednak w 2005 roku po 18 latach przerwy Shining, Max i Jan postanowili reaktywować zespół. Już w 2006 roku zaczęli pracować nad gdzieś tam wcześniej opracowanymi kawałkami. Nie ma Boba w roli wokalisty jest za to sesyjny wokalista Ace Alexander i trzeba przyznać, że spisuje się on całkiem przyzwoicie i można poczuć ten feeling lat 80, tą zadziorność, tą taką manierę rasowego heavy metalowego śpiewaka. Świetnie pasuje on do tej dynamicznej sekcji rytmicznej, gdzie Shining momentami przypomina partie basowe Steve'a Harrisa, a perkusista Jan nasuwa perkusistów IRON MAIDEN. Choć wszystko jest takie wtórne, mało oryginalne i nie ma w tym wszystkim niczego odkrywczego, nawet partie gitarowe Maxa przypominają wiele znanych partii użytych na płytach metalowych, to trzeba przyznać, że wszystko brzmi tak jak powinno. Mamy bowiem zadziorny wokal, mocne riffy, chwytliwe melodie, prostą i łatwą w odbiorze formę kompozycji, mocne brzmienie, melodyjne solówki i nie ma się do czego przyczepić, bo słychać że zespół włożył sporo pracy, serca, a wszystko jest zagrane ze szczerością, zaangażowaniem i miłością do metalu. Jak przystało na kapele stworzoną w latach 80 mamy heavy/speed metal, a więc zespół uchronił się od jakiegoś kombinowania i silenia się na jakieś techniczne granie, co należy uznać ze atrakcją tego wydawnictwa. Jeśli komuś brakuje solidnego heavy/speed metalu w stylu lat 80, z wpływami IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST to z pewnością debiutancki album włoskiej formacji się spodoba. „My Sleeping Beauty” to mocny otwieracz, „Dilemma” z kolei bardziej stonowany, a w zadziornym „Neros Fire” słychać wyraźnie IRON MAIDEN. Nie brakuje ciekawych, prostych, chwytliwych melodii jak choćby te w „Apocalypse in the Livingroom” , czy też spokojnego klimatu jak ten w balladzie „The Siren Song”. To że album jest energiczny i przebojowy świadczą tutaj bez wątpienia „In Spite of Destiny” czy też „Mystic as Tarot”.

Bardzo udany debiut kapeli, która powstała z popiołu niczym feniks, jednak sam lot już był tylko poprawny. Nie da się ukryć, że debiutancki album włoskiej formacji oddaje charakter muzyki lat 80, jednak jest to kolejne tylko solidne wydawnictwo o którym za niedługo nikt nie będzie pamiętał.

Ocena: 6.5/10

piątek, 28 grudnia 2012

ZEROASIS - X factor (2012)

Brakuje wam ciekawych, a przynajmniej intrygujących płyt z kręgu power metal z naklejką „mad in USA”? Czujecie przesyt europejskiego power metalu? No to może was zaciekawi zespół ZEROASIS, który wydał swój debiutancki album „X Factor”. Jeżeli macie słabość do progresywnego zacięcia w power metalu i fascynuje was twórczość CIRCLE II CIRCLE, KAMELOT, czy PYRAMAZE to z pewnością jest to album, który was zainteresuje.

Ideą którą kierowali się założyciele zespołu czyli wokalistę Rippera X (DREAMZFATE), gitarzystę Dana Pocegnela (DREAMZFATE) oraz klawiszowca Chrisa Strayera było stworzenie muzyki o progresywnym brzmieniu i mocnych gitarach, które starają się wykreować dość innowacyjne, takie dość kreatywne melodie, jednocześnie tworząc dość mroczny, tajemniczy klimat. Trzeba przyznać, że udało im się to osiągnąć na debiutanckim albumie i spora w tym zasługa zatrudnionych specjalistów w dziedzinie progresywnego grania, a mianowicie perkusista Marka Zondera z FATES WARNING i basistę Mitcha Stewarta z CIRCLE II CIRCLE. O ile styl może zaciekawić słuchaczy, podobnie jak nazwiska i inspiracje jakie pojawiają się w muzyce tego zespołu, o tyle nieco mniej zachwyca to co prezentują muzycy i to jak brzmią same kompozycje. Muzycy grają swoje, nawet solidnie, ale jakoś bez przekonania, jakoś bez polotu i bez większego zaangażowania i wszystko prezentuje się jako solidne, miejscami nieco przeciętne granie. Kompozycje rozbudowane, dość urozmaicone, ale jak na mój gust zbyt przekombinowane i pozbawione jakiejś lekkości, chwytliwości i nie da się ukryć że każda kompozycja jest ciężko strawna. Takie odczucia mam w przypadku mrocznego i nieco ciężkiego „The warning” który mógłby być o wiele ciekawszym utworem. Również takie odczucia towarzyszą w przypadku „Tormentia”, który jest najdłuższym utworem na płycie i jest tutaj przerost formy nad treścią. Choć jest kilka ciekawych melodii, to jednak całościowo te utwory nie zachwycają. Pośród tych średnich, niedopracowanych kompozycji pojawia się melodyjny „Time Falls”, zadziorny „ Caverndell” z mocnym riffem, który zapewnia odpowiednią dynamikę, czy też klimatyczny „Red Rain”.

ZEROASIS to projekt póki co na jeden album bo muzycy skupili się na innych ważniejszych rzeczach, tworząc w swoich kapelach. Choć pomysł na granie był, podobnie jak i umiejętności, jednak nie udało się stworzyć czegoś solidnego, porywającego i zapadającego w pamięci. Jest to album, który nie wyróżnia się na tle innych, który nie prosi się o kolejną rundkę przesłuchania. Kolejny dowód, że same nazwiska i pomysł to czasem za mało, aby nagrać dobry krążek.

Ocena: 5/10

STILL ALIVE - Kyo (2012)

STILL ALIVE to kolejny młody zespół, który próbuje swoich sił w heavy/power metalu i z pewnością apetyt w moim przypadku zaostrzył fakt, że zespół pochodzi z Brazylii, a więc skraju gdzie kryje się wiele ciekawych młodych zespołów grających power metal. STILL ALIVE to formacja, która w 2002 roku została założona ale pod nazwą RUTHLESS CRY. Jednak w 2009 zespół nagrał utwór „Human” już pod nazwą STILL ALIVE. Zespół w tym roku wydał swój debiutanckim album „Kyo”. Czy jest to krążek, który warto się zainteresować, który warto znać?

O zespole nie wiedziałem właściwie nic i nie był on moim obiektem poszukiwań, ale gdzieś szukając czegoś innego znalazłem o to właśnie ich debiutancki album, który zaintrygował mnie właściwie nazwą, a przede wszystkim tajemniczą okładką, która ma taki dość mroczny klimat. Jednak zagłębiając się już w samą płytę dochodzę do pozytywnych odczuć, które podyktowane są mocnym, dopracowanym brzmienie, oddające standard wielkich kapel, a także ciekawemu stylowi zespołowi, który stara się stworzyć coś świeżego, a mianowicie mroczny heavy power metal z elementami progresywnymi czy też symfonicznymi. Również umiejętność gry muzyków, lecz pojawiają się też negatywne uczucia, że za mało tutaj chwytliwości, że melodie są czasami za bardzo przekombinowane, że muzycy grają w kółko to samo i brakuje ognia. Niby z jednej strony mamy dobrze wyszkolonych technicznie muzyków, gdzie szczególnie wyróżnia się wokalista Wolter, który ma mocną, zadziorną manierę i potrafi pokazać pazur, a górne rejestry w jego wykonaniu są bardzo zapadające w głowie. Dobrze wypada sekcja rytmiczna, która dostarcza dynamiczności kompozycjom, a także partie gitarowe Gila, który stara się postawić na świeżość, urozmaicenie, czy tez bardziej złożoną strukturę utworów, co nie zawsze oznacza przebojowość, lekkość i prostotę, co odbija się na odbiorze prezentowanej muzyce. Nie ma nic przeciwko progresywności, rozbudowanej formie i dość bogatej aranżacji jak ta w otwieraczu „Forgiven secrets”, stonowanym progresywnym kawałkom jak „Human” gdzie pojawia się też sporo elementów heavy metalu. Jednak to co dobrze się prezentuje na albumie to power metalowe petardy jak choćby „Unchained Souls”, energiczny „Lady In Black”, który wyróżnia dość mocniejszy wokal, ostrzejszy riff i rozpędzona sekcja rytmiczna, melodyjny „Into The Snakepit” z dość znanym głównym motywem i słychać tutaj coś z IRON MAIDEN czy ADAGIO. Dobrym poziom prezentują mroczny „Daybreak and Storm” i „Dreamhunter” ale nie są już tak fantastyczne, żywiołowe jak te wcześniej wymienione. Natomiast ciężko mi jest strawić wolniejsze utwory jak „To Live Forever” czy „Embraced”.

Ciekawy styl, mocne brzmienie, uzdolnieni muzycy nie zawsze gwarantuje świetny album i tutaj STIILL ALIVE jest tego przykładem. Potencjał w tej formacji jest i to słychać zwłaszcza po tych szybkich utworach i może to będzie kierunek stylu zespołu? Więcej power metalu, a mniej progresywności i będzie bardzo dobrze. Brakuje na debiutanckim albumie właściwie wyraźnych przebojów i materiału, który by się prosił o ponowne odtworzenie i posłuchanie. Czekam na drugi album, który może pokaże prawdziwe oblicze zespołu i bardziej dopracowany album.

Ocena: 6/10

środa, 26 grudnia 2012

IRON MAIDEN - Iron Maiden (1980)

Marketing ma miejsce nie tylko w handlu, przemyśle i w innych gałęziach gospodarki, ale także można to zauważyć w muzyce metalowej, zwłaszcza w przypadku jednej z najsławniejszych kapel, który każdy zna, nie tylko metalowiec. Tak marketing zadziałał, że nawet osoby nie mające kontaktu z takim rodzaju muzyki znają ów kapelę. Jak się nazywa formacja metalowa, która dorobiła się ogromnej sławy, utrzymać wysoki poziom przez wiele lat, wykreować markę na całym świecie, która sprzedała miliony płyt i stała się inspiracją dla wielu zespołów? IRON MAIDEN czyli właściwie zespół, który nikomu nie trzeba przedstawiać, żywa legenda muzyki metalowej. Sama nazwa tajemnicza, jednak tak magiczna, przyciągająca uwagę, że dzięki wieloletniej solidności, wysokich lotów muzyce stała się marką na której można zarabiać i odcinać kupony od przeszłości. Nazwa „Żelazna Dziewica” bo tak na polski brzmi nazwa kapeli została zaczerpnięta z średniowiecznego narzędzia tortur i stała się marką wykreowaną już od początku lat 80. Wtedy został wydany z jeden z najlepszych debiutów metalowych w historii metalu, a mianowicie „Iron Maiden”. Czy album zdobył sobie taką sławę? Dlaczego akurat ten album, zespół z gąszczu wielu innych również ciekawych kapel z kręgu NWOBHM się tak wybił i zyskał tak wielką sławę?

Kapela, która została założona w 1975 roku stworzył, który śmiało można uznać za kamień milowy muzyki metalowej, który miał ogromny wpływ na ten gatunek muzyczny. Debiutancki album już przyciągał uwagę znakomitą, mroczną, budzącą grozę okładką i tutaj świetnie spisał się Darek Riggs, który narysował sporo zajebistych okładek dla tego zespołu z mrocznym, upiornym stworem o imieniu Eddie. Również logo kapeli było intrygujące i budzące grozę. O ile nie ma problemu nazwać debiutancki krążek tej brytyjskiej formacji metalowym, o tyle metal nie jest tutaj jedynym składnikiem stylu IRON MAIDEN na pierwszym albumie, ponieważ słychać tutaj wyraźne wpływy punku co z pewnością zawdzięczamy wokaliście Paul Di Anno, który swoją manierą mógł spokojnie wpasować się w stylistykę SEX PISTOLS, ten krzykliwy styl, oryginalnością, zadziornością nadaje punkowego stylu, jednak czyniąc materiał bardzo metalowym, choć technicznie daleko mu do następcy jego Bruca Dickinsona. IRON MAIDEN to jednak przede wszystkim Steve Harris i tak jest do dzisiaj. To on jest całym mózgiem zespołu, to on stworzył najwięcej utworów i był odpowiedzialny za kompozytorstwo niemal w całości na debiutancki krążek. Steve Harris to nie tylko świetny kompozytor ale i muzyk, czego dowodem są jego partie basu, które do dziś z łatwością rozpozna. Ale czym byłby IRON MAIDEN na debiutanckim albumie bez znakomitych partii gitarowych duetu Dave Murray/ Dennis Stratton? Ano niczym i każdy musi przyznać, że obaj panowie się rozumieją i ich umiejętności są wysokiej klasy, choć nie jest to jeszcze górna granica wykorzystania grania na gitarze, ale melodyjność, dynamika, zadziorność, czy chwytliwość jest tutaj wszędobylska i potrafi zająć słuchacza na długa i co ciekawa potrafi zauroczyć. Debiut Brytyjczyków to również znakomita gra perkusisty Clive Burra, która jest osobą odpowiedzialną za zapewnienie poukładanej konstrukcji i dynamicznego charakteru muzyki IRON MAIDEN. Nadał on zespołowi odpowiedniego brzmienia. Jak widać elementów, które przemawiają za tym świetnym debiutem jest pełno, to jednak wciąż nie omówiłem najważniejszego, a mianowicie materiału. Mógłbym na pisać w skrócie „perfekcja”, czy „ideał”, ale jednak postaram się wam bardziej szczegółowo to opisać. To co jest mocną stroną tego zespołu jak i tego albumu to jego przebojowość. Ukazuje się ona za sprawą chwytliwych, prostych i energetycznych riffów, solówek wygrywanych przez Dave'a i Dennisa, a także za sprawą zapadających w pamięci refrenów, które aż chce się nucić pod nosem. Mocne wejście i takie pozostawiające długotrwałe zniszczenie to coś z czego słynie ten zespół i „Prowler” jest tego przykładem. Dynamiczny kawałek, z rytmicznymi partiami gitarowymi i prostolinijnym tekstem, który jest parę razy powtarzany, ale jest to chwytliwe i z mocnym wokalem Paula stanowi heavy metal najwyższych lotów. Takiego samego charakteru jest „Sanctuary” i zaskoczenie oraz urozmaicenie materiału ma miejsce w trzecim utworze czyli „Remeber Tomorrow”, który jest kawałkiem dość specyficznym. Mamy tutaj huśtawkę nastroju, pojawienie się spokojnego motywu w zwrotce i rozpędzone, szalone rozwinięcie w momencie solówek. Popis umiejętności gitarzystów oraz klasa Paula, który pokazał że śpiewać potrafi i to nie tylko wykorzystując przy tym krzykliwość. Piękny klimat, który uczynił ten utwór klasykiem tego zespołu, szkoda tylko że nie którzy zapominają o tym utworze. Nieśmiertelnymi przebojami z tej płyty są z pewnością rytmiczny, energiczny „Running Free” który jest hitem, hymnem metalowym, który podgrzewa publikę oraz tytułowy „Iron Maiden” bez którego nie ma koncertu żelaznej dziewicy. Steva Harris to specjalista nie tylko od krótkich hitów, ale również od rozbudowanych kolosów, w których dzieje się sporo, gdzie jest masa ciekawych melodii i rozwiązań, które potrafią wciągnąć i zaimponować bogatą aranżacją i „Phanthom The Opera” to pierwszy taki w historii zespołu i trzeba przyznać że perfekcyjny przemyślany i zaaranżowany. Jeżeli ktoś ma wątpliwości co do talentu gitarzystów to zapraszam do wysłuchania instrumentalnego „Transylvania”, który przedstawia urok heavy metalu, jego lekkość, zadziorność i dynamikę, a instrumentalne w tamtych czasach były znakomitą formą pokazania umiejętności czysto aranżacyjnych, tego jak się gra. Na płycie znajdziemy też klimatyczny, nieco spokojny „Strange World” i szybki „Charlote The Harlot”.

Wiele wysiłku zespół kosztowało nagranie tak dopracowanego albumu, tak dojrzałego, tak perfekcyjnego pod względem brzmieniowym, technicznym, jak i kompozytorskim. Sławę ten album zapewnił sobie dzięki ciekawym aranżacjom, dynamice, melodyjności, dzięki zespołowi, które wykreował własny, charakterystyczny styl z pulsującym basem Stev'a, dynamiczną, urozmaiconą grą Clive'a, zadziornymi, energicznymi i bardzo melodyjnymi partiami Deva'a i Dennisa, z mocnym, krzykliwym wokalem Paula. Tak o to narodził się wielki zespół, marka, która zdobyła ogromną sławę, która sporo zarobiła i która przeszła do historii muzyki cięższej. Jeden z najlepszych debiutów w historii metalu. Jeden z najlepszych albumów żelaznej dziewicy, choć takich jest znacznie więcej. Czy jest ktoś kto nie zna tej płyty? Jeśli tak nie zamilknie na wieki i czym prędzej to nadrobi.

Ocena: 10/10

wtorek, 25 grudnia 2012

INNER SIEGE - Kingdom Of Shadows (2012)


Nie raz styl grupy potrafi zmylić ich pochodzenie i kolejne takie zmieszanie doznałem przy kontakcie z debiutanckim albumem amerykańskiej kapeli INNER SIEGE czyli „Kingdom Of Shadows”. Dlaczego? Bo słuchając owej kapeli miałem wrażenie, że słucham europejskiej kapeli, a wszystko przez słyszalne inspiracje zespołu do których należy zaliczyć twórczość takich kapel jak: KAMELOT, FIREWIND, PEGANS MIND, DREAM EVIL, czy też MASTERPLAN. Czyli można jasno określić styl zespołu, na który składają się elementy progresywnego metalu, power i heavy metalu, a wplecenie w to wszystko klawiszy dodaje kapeli tajemniczości, czy tez niezwykłej melodyjności. Czego należy się spodziewać po debiutanckim albumie kapeli, która jest młoda, która została założona w 2008 r?

Solidnego materiału, mocnych riffów wygrywanych przez duet Kevin Grose/ J.l Preter, którzy starają się łącząc tradycyjną melodyjność z nowoczesną zadziornością i ciężarem, co daje bardzo udany efekt. Również po tym krążku należy spodziewać się nieco mrocznego klimatu i posępnego wokalu Jeremego Raya, który momentami przypomina Bruce'a Dickinsona. „Kingdom Of Shadows” to dzieło dopracowane o czym świadczyć może miła dla oka okładka i mocne brzmienie stworzone przez Fredrika Nordstorma, który odpowiadał za brzmienie choćby DREAM EVIL. Jeśli ktoś lubi wcześniej wspomniane inspiracje to po lubi to co zespół prezentuje na debiutanckim albumie, bo materiał jest wyrównany, dość mocny, bez kombinowania. Można się zachwycać ciężkim, ale chwytliwym „Warrior”, który otwiera album, można też dać się porwać melodyjnemu „Fight On”, gdzie słychać strukturę IRON MAIDEN, czy też zadziornemu „Dragon Rider”, gdzie dominuje mocny riff. Pierwszym takim miłym zaskoczeniem na płycie jest „Children Of Winter” z takim monumentalnym, podniosłym wydźwiękiem, ciekawym wtrąceniem klawiszy i z takim hard rockowym zacięciem i jest to z pewnością jedna z najlepszych kompozycji na płycie. Kto szuka dynamiki, szybkości czy agresji to ją znajdzie w „Abuser” , w mocnym „Free” czy też „Excuses”. Z kolei zamykający płytę „Ultimite Sacrifice” jest najbardziej rozbudowaną kompozycją i dzieje się tutaj całkiem sporo.

Podsumowując debiutancki album INNER SIEGE jest solidnym wydawnictwem, który stawia na moc, ciężar ale też i na melodie. Nie słychać może tutaj amerykańskiego stylu, a raczej europejski, ale czy to jest akurat coś złego? Do tego trzeba przyznać, że zespół zadbał o wszystko i dostarczył słuchaczowi prawdziwy mocny metalowy album. Jedynie brakuje mi większego urozmaicenia i lepszych aranżacji, tudzież melodii. Jednak jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 7.5/10

BLACK ABYSS - Possesed (2012)



Niemiecki zespół BLACK ABYSS do tej pory znany był mi z albumu „Land Of Darkness” z 2000 r. i nie ukrywam kontakt z tą formacją na tym krążku się zakończył. Czemu? Bo zespół na tym albumie zaprezentował solidny heavy/power metal, który można było opisać jako wtórny, przewidywalny i niezbyt zapadający w pamięci, z pewnymi elementami GAMMA RAY czy też innych bardziej znanych kapel z kręgu heavy/power metal. Po 8 latach kapela wraca z nowym albumem „Possesed”, który zaintrygował mnie na tyle, że postanowiłem zapoznać się z ów wydawnictwem w celu sprawdzenia, czy zespół wyciągnął jakieś wnioski, czy ulepszył formułę, nagrał w końcu album, który można wysłuchać w całości bez totalnego zmęczenia? Jakie odczucia towarzyszyły mi podczas słuchania? Czym się charakteryzuje „Possesed”?

Mocne brzmienie, które wpisuje się w standard, w muzykę metalowych naszych czasów, jednocześnie przybliżające zespół do gatunku thrash metal, a także mocne gitary to tylko część cech, które trzeba przedstawić pokrótce, żeby móc zrozumieć z czym mamy do czynienia. Mniej heavy metalu w muzyce niemieckiej kapeli, mniej oklepanych motywów i takiego smętnego wałkowania, a więcej thrash metalu w stylistyce kapeli, więcej nowoczesnego podejścia w warstwie instrumentalnej, czego dowodem jest dynamiczna, mocna sekcja rytmiczna, czy też zadziorna, agresywna, ale niepozbawiona melodyjności to cechy, które sprawiają, że nowy album BLACK ABYSS należy do wydawnictw warty uwagi.  Uwagę z pewnością przyciągnie jeśli nie nazwa kapeli to klimatyczna okładka. Gwarancją solidności jest tutaj doświadczenie muzyków, długi okres zwlekania z nowym albumem, a także niemieckie wyrafinowanie i solidność, którą słychać niemal na każdym kroku. To z jednej strony brzmienie, okładka, a to z drugiej mocne kompozycje, w których zespół nie szczędzi dynamiki, zadziorności, agresji czy melodyjności. Mieszanka wybuchowa, ale zdała swój egzamin. Wyznacznikiem dobrej płyty metalowej są właściwie zawsze gdzieś tam w dużej mierze umiejętności muzyków w zakresie aranżacji, stworzenia pomysłowych melodii i technicznego wykonania utworów. Znaczącą rolę odgrywają melodie, zadziorność czy agresja. O dziwo wszystko jest tak jak być powinno, każdy utwór rozrywa na strzępy swoją dynamiką, melodyjnością, a ich atrakcyjność należy upatrywać właśnie w muzykach. Oliver Hornung ma dość specyficzny wokal, może niezbyt agresywny, ale i tak świetnie wpisujący się w konwencje zespołu i przypomina wokalem RAGE. Trzeba przyznać, że wokalista sprawdza się w ostrej konwencji o czym nie raz przypomni wam i świetnie to zostaje odzwierciedlone w zadziornym, przebojowym „The final Call”. Jednak na wokalu nie kończy się skład zespołu i nie tylko on odgrywa kluczową rolę w solidności utworów. Swoje 3 grosze dorzucają gitarzyści Gerosa  i Hedrich, którzy grają dość wtórnie i nie ma tutaj niczego odkrywczego, nie ma tej wirtuozerskich popisów, ale jeśli ktoś ceni sobie agresję w riffach, moc, zadziorność, dynamikę i thrash metal ten będzie zachwycony jak i ja. Takich szybkich kompozycji, w których piętnowana jest agresja i thrash metal nie brakuje co słychać w takiej petardzie „The Aim” o nieco nowoczesnym brzmieniu i w każdej kompozycji gdzieś tam to słychać, ale nie zapominajmy, że domeną zespołu jest power metal i ta melodyjność, lekkość, przebojowość jest tu wszechobecna i w takiej konwencji utrzymane są : otwierający „As Long As I'm Bleeding... „ , czy też chwytliwy„Possesed By hate”, gdzie zostają też wtrącone heavy metalowe elementy.  W tej konwencji świetnie wypada też rytmiczny „Bloodforce”, który należy od moich prywatnych ulubieńców i zapewne duża w tym zasługa chwytliwemu charakterowi i zapadającemu refrenowi. „Conquering of Fate” to z kolei utwór nieco inny, nowoczesny, ciężki i taki nieco bardziej stonowany. Również jakby więcej heavy metalu usłyszymy w wolniejszym, mroczniejszym „Human Machine”.

Album „Possesed” nie jest perfekcyjny, nie ma w nim oryginalności, nie jest to najlepszy tegoroczny album, ale śmiało można rzec że solidny, dopracowany i bardziej przemyślany niż wcześniejsze wydawnictwo. Większa dawka agresji, thrash metalu wyszła zespołowi na dobre. Jest energia, świeżość i sporo liczba ciekawych melodii. Słucha się tego wydawnictwa nadzwyczaj dobrze, co wynika z wyrównanego materiału, a także wyczynom muzyków, którzy odwalili kawał roboty i jest to album który trzeba przesłuchać, do czego zachęcam, zwłaszcza fanów niemieckiej sceny metalowej oraz gatunku heavy/power metal.

Ocena:7.5/10

sobota, 22 grudnia 2012

DARKEST SINS - Darkest Sin (2012)

Niezliczona jest liczba kapel, która czerpie garściami z lat 80, ze złotego okresu dla metalu, z patentów sprawdzonych i gdzieś tam wykorzystanych w przeszłości. Ciężko ogarnąć te wszystkie zespoły, bo jest ich dużo i cały czas pojawiają się nowe i tak o to grupę tych zespołów zasilił teraz norweski DARKEST SINS, który został założony w 2009 roku z inicjatywy Mariusa Danielsena i Annikena Rasmussena i po pewnych roszadach w składzie, po upływie 3 lat zespół wydał swój debiutancki album „Darkest Sins”, który jest płytą skierowaną do konkretnych słuchaczy. Do kogo?

Do tych ludzi co w dupie mają oryginalność, którzy stronią od kombinowania, którzy cenią sobie prostotę, melodyjność, przejrzystą strukturę kompozycji. To album, który zachwyci fanów heavy metalu z lat 80, którzy wychowali się na muzyce IRON MAIDEN, JUDAS PRIEST, czy ACCEPT. Choć norweski zespół gra muzykę wtórną, obstukaną i przesiąkniętą prostymi, sprawdzonymi motywami to jednak przyrządzony album jest solidny, materiał melodyjny, łatwy w odbiorze, zapewniający rozrywkę i trzeba przyznać, że nie ma większej nudy, zniesmaczenia. Może i okładka jest kiczowata, brzmienie średniej klasy, może muzycy nie są uzdolnieni technicznie, może kompozycje są banalne i wtórne, ale solidność, melodyjność przechyla szalę zwycięstwa na korzyść zespołu i albumu. Przeszkadzać może to, że mamy dwa wokale na albumie a mianowicie męski Marius oraz damski czyli Nikki i najlepiej wypada oczywiście męski. Jest bardziej zadziorny, bardziej metalowy niż kobiecy, ale cóż da się to przetrwać, podobnie jak nie najlepszej klasy brzmienie, które podkreśla prostoty styl DARKEST SINS. Pojawia się tutaj sporo ciekawych i chwytliwych utworów, czego przykładem jest otwierający „Drinking With The Sinners” . W podobnej szybkiej, melodyjnej, zadziornej formule utrzymany „Rock Hard” z bardzo zapadającym głównym motywem, czy też zadziorny „Brand New attitude”. Oprócz takich dynamicznych kawałków znajdzie się tutaj nieco cięższy „Sexy Little Teaser” , nieco rockowy „Troublemaker” który jest zbyt komercyjny jak dla mnie czy też spokojniejszy „Dark Angel” i można zauważyć nawet zróżnicowanie, jednak można wytknąć sporo prostych błędów, typu za dużo komercji, nieco nie dopracowania w obrębie kompozytorstwa, czy też aranżacji. Najlepszym utworem z całej płyty jest „March of The Living dead”, który przypomina mi nieco WHITE SKULL. Ten utwór zachwyca przede wszystkim chwytliwością i zapadającym w pamięci refrenem.

Podsumowując jest to płyta do zapoznania się i zapomnienia bo jest to album z przebłyskami, z dobrym pomysłem na granie, ale wykonanie nieco pozostawia do życzenia. Najbardziej drażnią wokale i w ogóle umiejętności muzyków. Potem w następnej kolejności jest brak ciekawych rozwiązań, brak wyrazistych przebojów, co na dłuższą metę sprawia że nie ma się ochoty na więcej. Da się przesłuchać bez większego skrzywienia i marudzenia, ale jest to płyta naraz.

Ocena: 4/10

piątek, 21 grudnia 2012

ZUUL - To The Frontlines (2012)

ZUUL to dość dziwna dla zespołu, ale na tyle intrygująca, że skłoniło mnie do zapoznania się z tym amerykańskim zespołem, który został założony w okolicach 2008 roku i ma na swoim koncie dwa albumy, z czego „To The Frontlines” ukazał się stosunkowo nie dawno. To też postanowiłem zapoznać się z tym wydawnictwem, posłuchać w jakim stylu się obracają i przekonać się na własnej skórze czy słychać tutaj kapele zakorzenione w latach 80 typu BLIETZKRIEG czy też słychać wpływy DAWNBRINGER.

Stwierdzam, że słuchając drugiego albumu ZUUL można wyłapać owe inspiracje, można poczuć klimat lat 80, który gwarantuje brzmienie, takie nieco przybrudzone, niszowe, specyficzny wokal Bretta Batteau, który ma taki młodzieżowy, energiczny wokal, który zapewnia że kompozycje są głośne, energiczne i takie dość dynamiczne. Może nie jest jakimś świetnym wokalistą, ale dodaje wigoru kapeli i ich muzyce. Lata 80 wybrzmiewają oczywiście przede wszystkim z kompozycji, to w jakim stylu są utrzymane, to jak zostały zaaranżowane. Choć jest to wszystko wtórne, to jednak miło posłuchać takiego nieco surowego heavy metalu z elementami NWOBHM, gdzie wszystko brzmi takie jeszcze pierwotnie i muszę przyznać, że szczerość, prostota i melodyjność, która eksponują muzycy, zwłaszcza gitarzyści Bushur/ Milenger jest atrakcyjna. Nie potrzeba niczego więcej, żeby mieć prawdziwą frajdę podczas słuchania i trzeba przyznać, że rozrywka jest zapewniona przez zespół. Nie jest to jeden z tych albumów, który zachwyca oryginalnością, świeżością, lecz szczerością, prostotą, przebojowością i melodyjności i to właśnie te elementy przesądziły o tym, że album słucha się naprawdę przyjemnie, choć to wszystko jest utrzymane na tylko dobrym poziomie. Nie ma większego zróżnicowania, ale jest solidność, która łączy wszystkie kompozycje w udaną, spójną całość. Materiał otwiera „Show No Mercy”, który jest bardzo rytmiczny, melodyjny i przypomina najlepsze dokonania z okresu NWOBHM w tym SAXON, czy IRON MAIDEN. Zespół trzyma dynamiczne tempo, energiczność w „Guillotine”, melodyjnym „In the Cellar” . Nieco zwolnienia, nieco urozmaicenia mamy w „Smoldering Nights”, który przyozdobiony jest atrakcyjnymi, melodyjnymi solówkami. Nieco hard rocka pojawia się w szybkim „Heavy Lover” który przypomina w niektórych momentach twórczość KROKUS. Szybkość, prosta i jakże atrakcyjna melodia i galopady w stylu IRON MAIDEN sprawiają, że taki „SkullSlitter” to kolejny mocny punkt tego albumu i jedna z najlepszych utworów na płycie. Instrumentalny „Of the Fallen” w której słychać jak dobrze radzą sobie instrumentaliści i nawet wplecenie patentów balladowych jest tu całkiem ciekawym rozwiązaniem. Na koniec mamy dwa rozbudowane kompozycje, które przekraczają czas 6 minut i ukazują to, że muzycy potrafią stworzyć nieco dłuższe kompozycje, gdzie jest więcej motywów, więcej zaskoczenia, gdzie jest o wiele więcej melodii. Mamy tutaj stonowanego i rytmicznego „Bounty land” i melodyjnego, szybkiego, takiego nieco maidenowego „Wasted Of Time”, który jest najlepszym utworem na płycie i w znakomity sposób zamyka całość, dając nadzieje na lepszą przyszłość.

Nazwa ani okładka drugiego albumu amerykańskiej formacji nie zachęcają do zapoznania, to jednak mam nadzieje, że ta recenzja nieco was zachęci do sięgnięcia po ten album. Jeśli lubi się tradycyjny heavy metal zakorzeniony w latach 80 i NWOBHM, jeśli lubi się proste, dynamiczne granie, pozbawione krętactwa, silenia się, które pochodzi prosto z serca i okupione zostało dobrą pracą muzyków i ciekawymi pomysłami. Album może nie perfekcyjny ani też wyprzedzający inne wydawnictwa z roku 2012, ale jest to solidny krążek, który jest swego rodzaju miłą rozrywką.

Ocena: 7,5/10