piątek, 6 czerwca 2014

FALCONER - Black Moon Rising (2014)

Ile jest power metalu w szwedzkim Falconer, a ile składnika folkowego? Przez te wszystkie lata miałem wrażenie, że więcej jest jakby folku, tego specyficznego klimatu, to jak tworzone są kompozycje, jak budowane jest napięcie i jakie ozdobniki wykorzystuje kapele. Jakby nie patrzeć, potrafili od samego początku swojej kariery przykuć uwagę, jednocześnie stając się gwiazdą nie do podrobienia. Stali się mistrzem w swoim fachu. Perfekcję pokazali bez wątpienia w znakomitym „Among Beggars and Thieve” który wciąż jest moim numer jeden jeśli chodzi o Falconer. Idealne wyważenie power metalu i folk metalu. Baśniowy klimat i sporo smaczków. Niestety w 2011 ukazał się „Armod” czyli za dużo kombinowania i eksperymentowania, tracąc przy tym swoje atuty i tożsamość. Były 3 lata by wyciągnąć wnioski i nagrać coś na miarę ich talentu. Nadszedł czas na „Black Moon Rising”.

Udało się wyrwać z niepotrzebnego kombinowania, udało się wrócić do angielskiego języka, pozostawić to co nie jest im pisane, jednak wyszedł im album dość nie typowy dla Falconer. Pierwszy raz odnoszę wrażenie, że magia, klimat folku jest gdzieś tylko w tle, pełniący rolę dopełniającą, a pierwsze skrzypce gra power metal. Z jednej strony smutne, że uleciał ten klimat, magia, ta świeżość nie powtarzalność. Jednak nie ma tego złego co by nie wyszło na dobre. Dzięki temu dostaliśmy najcięższy, najszybszy i najbardziej power metalowy album Falconer. Panowie postawili na szybkość, dynamikę, na mocniejsze riffy i to może się podobać, zwłaszcza że grają swoje. Nie chcą być drugim Helloween czy coś w tym stylu. „Theres Crow on The barrow” nasuwa klimaty Running Wild czy Orden Ogan, ale wiecie co? To jest Falconer, tylko bardziej power metalowy. Urzekła mnie ta konstrukcja, ta pomysłowość i ta energia, z jaką grają. Czeka nas tutaj prawdziwa gitarowa uczta i Stefan razem z Jimmym kładą nacisk na zjawiskowe, finezyjne popisy, które mają ukazać piękno gry na gitarze. Udaje się ta sztuka, ale doświadczenie zebrane na przestrzeni lat robi swoje. Trochę folku i tego teatralnego klimatu można uświadczyć w „The Priory” i może przydałoby się temu albumowi odrobina tego luzu, tego folkowego zacięcia, czy też epickości. To może być dla niektórych spora przeszkoda, ale myślę że przez takie zagranie mogę przekonać do siebie bardziej wybrednych słuchaczy. Już „Locust Swarm” zwiastuje nam, że będzie to nieco inny album. Bardziej power metalowy, bardziej dynamiczny i ostrzejszy. Niby nie pasuje to do Falconer, ale przekonało mnie to co usłyszałem w otwieraczu. Zespół bawi się power metalem, chce to grać po swojemu. Jest w tym radość, pomysłowość i świeżość, której ciężko uświadczyć w tym gatunku. Klimatycznie zaczyna się „Halls and Chambers”, ale po chwili dostajemy kolejny mocny utwór, choć tym razem daje o sobie bardziej heavy metalowa formuła. Główny motyw przypomina najlepsze lata Judas Piest. Wokal Mathias Blad jest łagodny i taki jak zawsze i momentami można odnieść wrażenie, że on nie pasuje do tego co słyszymy. Ale gdyby nie on to nie był już Falconer, tylko jakiś inny zespół, który niczym zbytnio by się nie wyróżniał. Zespół idzie cios za ciosem i nie ustępuje, a „Black Moon Rising” to przede wszystkim mocny riff będący mieszanką Judas Priest i Running Wild. Więcej folku i tego specyficznego klimatu z pierwszych płyt można odnaleźć w krótkim i zwartym „Scondrul and the squire” który może nas uchwycić rycerskim klimatem. Nasłuchaliście się? Pewnie nie, ale zespół zabiera nas w inne rejony. Może teraz przesadzę, ale w „Wasteland” słyszę coś z „Painkiller” Judas Priest, jest coś z Gamma Ray. Nie sądziłem że Falconer stać na taką agresję, taką szybkość i chcę więcej takich petard, bo brzmi to znakomicie. Mocny riff wyjęty jakby z lat 80 można uświadczyć w „At The Jesters Ball” i miało być pewnie klimatycznie, może miał być tutaj ten ich specyficzny charakter, a wyszedł nieco inny kawałek. Choć przynajmniej jest radość i taki biesiadny charakter, co może spodobać się fanom starych płyt. Najdłuższym utworem jest tutaj „Age of Runes”, który ma coś z hard rocka, coś z heavy metalu i mroczniejszy klimat. Można też odnieść wrażenie, że jest to jeden z najcięższych utworów na płycie, które też ma coś z Judas Priest, coś z Gamma Ray, czy Orden Ogan.

Nie ma słabych kompozycji, a płyta jest prawie cały czas w takiej power metalowej tonacji. To coś nowego, bowiem w przypadku Falconer dominowały folkowe elementy i klimatyczny repertuar. Teraz jest więcej dynamiki, szybkości, więcej power metalu. Nowy kierunek Falconer? Nie mam nic przeciwko na więcej takich płyt. Jak dla mnie obok wspomnianego na początku „Among Beggars and thieves” jest to najlepszy album Falconer. Miła niespodzianka.

Ocena: 9/10

CLOVEN HOOF - Resist or Serve (2014)

Zdarzył się cud. Brytyjska formacja Cloven Hoof reaktywowała się i co ciekawe powróciła z nowym albumem zatytułowanym „Resist or Serve”. Wywołuje to o tyle zdumienie, bowiem ostatnie pełne wydawnictwo sygnowane tą nazwą ukazało się w 2006 roku. Nie był to udany wtedy powrót i nic dziwnego że kolejny mini album rodził się w bólach. Problemów było sporo, głównie związane ze składem i osobą Russela Northa. Nie ma jego, nie ma wielu muzyków i ze starego Cloven Hoof został tylko basista Lee Payne. Cloven Hoof to jedna z najważniejszych brytyjskich kapel heavy metalowych, która w latach 80 nagrała 3 znakomite albumy. Czy udało im się przywrócić tamte czasy, czy jest to kontynuacja tego stylu czy może już coś innego? Jak broni się ten zespół po tylu latach i czy mają coś jeszcze do zaoferowania?

Tyle ile jest pytań, tyle będzie różnych odpowiedzi, stanowisk. Jedni będą zadowoleni z faktu, że Cloven Hoof powrócił z nowym materiałem po tylu latach, drugich może irytować skład i to, że to jest inny zespół i z innym pomysłem na heavy metal. Jedni będą narzekać, że nie jest to już ten poziom, że nie ma takich melodii, a kompozycje są pospolite i niczym wyróżniające. Wtórność też jest tutaj wszędobylska. Będą odgłosy narzekania i marudzenia, że to profanacja stylu z lat 80. Jednak spójrzmy na to z innej strony. Kapela stara się nawiązać do tradycji brytyjskiego heavy metalu, nawiązując do Judas Priest, Saxon, czy Iron Maiden. Jest w tym gdzieś coś z NWOBHM, a przecież na początku swojej kariery nie kryli podobnych zamiłowań i inspiracji. Tak więc pewne nawiązanie do korzeni jest. Idąc dalej Cloven hoof na prosty, przejrzysty materiał, bez udziwnień i kombinowania. Może nie tego oczekiwaliśmy, ale cóż najważniejsze że kompozycje są urozmaicone i są solidne. Mogło to się znacznie gorzej skończyć, a tak Cloven Hoof ożył, a my dostaliśmy całkiem dobry album. Nie jest to co kiedyś, nie ma rewolucji, ani tego poziomu co kiedyś, ale jest sporo ciekawych momentów. Jednym z nich jest bez wątpienia ostrzejszy, bardziej power metalowy „Mutilator”, który przypomina coś na miarę Helstar. Jest nie dosyt jeśli chodzi o popisy gitarowe i liczyłem na coś ciekawszego. Może i są melodyjne i odzwierciedlają prawdziwy metal, jednak momentami są zagrane zbyt podręcznikowo, zbyt przywidywanie i bez nutki zaskoczenia. Sporo dobrej energii jest w otwieraczu „Call of the Dark Ones” i jest to ciekawy utwór, który przypomina ostatnie dokonania Ovedrive i Wolf, no i oczywiście NWOBHM. Moim faworytem bez wątpienia pozostanie chwytliwy „Deliverance” i tutaj poczułem że jednak jeszcze potrafią grać, że mogą nam zaoferować solidny heavy metal na miarę tych z lat 80. Nie jest to ten sam Cloven Hoof, ale w takiej wersji mogą nam dostarczyć jeszcze kilka fajnych przebojów. Nie pierwszy raz na płycie Brytyjczyków pojawia się coś z hard rocka, ale taki „Northwind to Vallhalla” to przyjemne i odprężające granie, pomimo że dalekie od stylu Cloven Hoof. Płyta właściwie zdominowana jest przez utwory utrzymane w średnim tempie, oparte na prostym riffem w stylu Judas Priest. Pytanie czy słuchaczy zadowolą kompozycje pokroju „Cycle of Hate”?

Najpierw był cud, potem rozważania i strach, że to może nie udać się, zwłaszcza bez kluczowych muzyków. Została nazwa, logo, etykieta heavy metal i basista, reszta przepadła. Nie jest to już ten sam styl, nie ma już takich pomysłów i wyszukanych motywów. Jest prostota i wtórność. Szkoda, że najlepsze z nowego albumu jest klimatyczna okładka. Może w niedalekiej przyszłości zdarzy się kolejny cud i nagrają coś w stylu „A sultans Ransom”?

Ocena: 5/10

czwartek, 5 czerwca 2014

STEEL WARRIOR - Army of the Time (2002)

Gdy się przyjrzy brazylijskiej scenie power metalowej to można znaleźć wiele ciekawych zespołów i jednym z nich jest bez wątpienia Steel warrior. Formacja założona z inicjatywy braci Yu w 1996 roku, czyli w okresie wielkiego wysypu power metalowych kapel. Może nie odnieśli takiego sukcesu jak Angra, ale udało im się wybić na arenie międzynarodowej, a wszystko za sprawą europejskiego wydźwięku. Ich najlepszym albumem jest „Army Of The Time”, który ukazał się w 2002 roku.

To co czyni ten album godny uwagi to nie tylko klimatyczna, taka rycerska okładka, ale przede wszystkim znakomity, dopracowany materiał, który nas zabiera w prawdziwą podróż w najlepsze rejony power metalu. Uświadczymy granie wzorowane na Gamma Ray, Helloween, Running Wild, czy też Blind Guardian. Może i nie ma w tym za grosz oryginalności, to jednak Steel Warrior udowadnia, że można w takim oklepanym stylu się odnaleźć i coś jeszcze z tego wycisnąć. Uwagę od samego początku przyciąga wokalista Andre Fabian, który ma specyficzną manierę i styl śpiewania. Jednak ciężko sobie wyobrazić Steel Warrior z innym wokalistą. Andre i Boon dobrze sobie radzą w aspekcie partii gitarowych i właściwie to jest największy atut tej płyty. Spora dawka szybkich, energicznych riffów, złożone solówki, które ukazują jak powinno się grać power metal. „Army of the Time” znakomicie to obrazuje. Gdzieś tam słychać Running Wild i Gamma Ray, a wszystko podane w rycerskim klimacie. Jak tutaj nie zachwalać takiego grania? Klimat Blind Guardian zostaje osiągnięty w „Guardians of the desert Sea”. Spokojne, akustyczne otwarcie i podobna konstrukcja czyni ten utwór kolejnym hitem. Power metal pełną gębą mamy w „Spell of witche's world”. Zawsze śmieszą takie tytuły jak „Power Metal”, i w sumie jest to jeden z słabszych utworów na płycie. Po prostu za mało mocy, a sam pomysł na motyw nieco chybiony. Sporo tutaj udanych melodii i właściwie co utwór słychać coś intrygującego i godnego zapamiętania. Wystarczy posłuchać „The First warrior” czy „You'r magesty return” żeby w pełni to pojąć.

Gdyby tak popracować jeszcze nad brzmieniem i niektórymi aranżacjami to z pewnością płyta była bardziej agresywniejsza i miała prawdziwego kopa. Jednak i tak nie jest źle, bo „Army of The Time” znakomicie definiuje styl jakim jest power metal. Dla fanów tego grania pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 3 czerwca 2014

METAL CHURCH - This Present Wasteland (2008)

Za nim w 2009 roku Metal Church ogłosił rozwiązanie kapeli, jak wiadomo tymczasowe, amerykańska formacja wydała w 2008 roku jeszcze jeden krążek. Mowa tutaj o „This Present Wasteland” , który okazał się jeszcze innym albumem niż poprzednie. Odbiło się to też na poziomie prezentowanej płyty. Gdzie należy doszukiwać się przyczyn?

Z pewnością materiał pozostawia wiele do życzenia. Nie potrzebne zwolnienia, udziwnienia, wtrącenia hard rocka i skojarzenia z Iron Maiden nie tylko w kwestii wokalu Ronniego sprawiły że album stracił na jakości. Stylistycznie też gdzieś zespół chciał brzmieć nieco nowocześniej, mroczniej, jednak niestety zapomniano tutaj zadbać o chwytliwość o ciekawe melodie. Kompozycje są pozbawione mocy, obdarte z charaktery, co sprawia że wszystko zlewa się w jedną, niewyrazistą całość. Tradycyjnie mamy kilka ważnych kompozycji, które można zaliczyć do tych najlepszych. Jednym z nich jest energiczny otwieracz „The Company of Sorrow” , który przypomina stare kawałki Metal Church. Jest tutaj power, jest też thrash metal, jest agresja i chęć do grania, która potem znika i pojawia się tylko w niektórych momentach. Ronnie śpiewa jakby od niechcenia, porzucając pazur i agresję, na rzecz czystego śpiewania w stylu Bruce'a Dickinsona. Nie do końca mi to pasuje do Metal Church. „The Perfect Crime” ma ciekawy mroczny klimat i na plus tutaj zaliczę wzorowanie się poniekąd na Dio. Nawet dobrze wypada nieco szybszy „Meet Your Maker” z ostrzejszym wokalem Ronniego, Rozbudowany „Monster” przypomina swoją konstrukcją „Blessing in Disguise” czy „Hanging in Balance” i jest to również udany kawałek. „Mass Hysteria” brzmi dość mocarnie, jednak nawet tutaj można odczuć, że Metal Church męczy się tym graniem i nie słychać w tym entuzjazmu ani zapału. Odrobina power metalu pojawia się w zamykającym „Congregation” i jest to ciekawy utwór, ale brakuje tutaj dopracowania i zdecydowania. Z tej płyty właściwie warty zapamiętania jest tylko „Deeds of Dead Souls”. Mroczny kolos, o stonowanym, wręcz marszowym tempie, który zabiera nas w klimaty Dio czy Black Sabbath, ale udaje się to wykorzystać dla wyższych celów. Dawno Metal Church nie stworzył tak ciekawego kolosa i dla tego kawałka warto sięgnąć po ten album.


Za mało tutaj Metal Church w Metal Church. Za mało agresji, za mało szybkich kawałków, za dużo nawiązywania do Iron Maiden. Do tego do chodzi brak ciekawych pomysłów na kompozycje i nie chęć do grania, która przedkłada się na jakość tej płyty. Była decyzja o zakończeniu działalności, lecz jest już nieaktualna, a Metal Church dalej tworzy. „Generation Nothing” daje nadzieję, że jeszcze może coś ciekawego nagrają w przyszłości. A „This Present wasteland” oczywiście warto posłuchać, bo to wciąż solidny heavy metal z domieszką power metalu.

Ocena: 6/10


METAL CHURCH - A light in The dark (2006)

Dla Metal Church pojawiło się w końcu światło w mroku, w którym zespół tkwił kilka lat. Nie było pomysłów na kompozycje i nagrywanie ciekawych albumów, a ich styl umierał wraz z każdym albumem. Zmiana składu i ponowne zweryfikowanie stylu Metal Church dało w efekcie udane odrodzenie kapeli w 2004 i nagranie bardzo dobrego „The Weight of The World”. Metal Church wykorzystał tą korzystną sytuację i poszedł za ciosem, póki powrócił na nich popyt i fani byli ich muzyką zainteresowani. Po dwóch latach zespół wydał „A Light in The Dark”, który został bardzo ciepły przyjęty przez słuchaczy i krytyków.

Okładka zwiastowała powrót do starego stylu i do poziomu z okresu debiutu. W końcu słynna gitara w kształcie krzyża do czegoś zobowiązuje. Oczywiście nie ma mowy o drugim debiucie, ale z pewnością jest to kolejny bardzo dobry album Metal Church, który pokazuje że wciąż ich stać na chwytliwe melodie i dynamiczne kawałki. Może nie ma już takiej dawki thrash metalu, może nie przejawiają tego geniuszu co niegdyś, to jednak po raz kolejny pokazali, że wiedzą jak grać heavy/power metal, że wiedzą jak tworzyć solidny materiał, który porwie słuchacza sprawdzonymi patentami. Postawiono tak jak na poprzednim albumie na tradycję, na granie proste, energiczne i łatwo zapadające w pamięci. Kluczową rolę odgrywa tutaj podobnie jak na „The Weight of the world” wokal Ronniego, który jest jeszcze bardziej drapieżny, jeszcze mroczniejszy. Idealnie pasuje on do muzyki Metal Church. Również nie wiele się zmieniło jeśli chodzi o pracę gitarzystów, bowiem tutaj też uświadczymy sporo ciekawych i mocnych motywów. Jedynie można odczuć niedosyt szybkich kawałków, no ale cóż najważniejsze że w dalszym ciągu jest to mocne granie. Płyta zaczyna się znakomicie bowiem od perełki w postaci „A Light in The Dark” i to jest właśnie taki standardowy Metal Church. Mieszanka heavy/power/thrash metalu i to na wysokim poziomie. Hitem tutaj bez wątpienia jest „Beyond All Reason”, który mi przypomina taki przebój jak „Losers in The Game” zwłaszcza w początkowej fazie. Fani debiutu powinien ucieszyć energiczny, power metalowy „Mirror Of Lies”. Rasowy heavy metal mamy w cięższym „The Believer” , zaś w „Temple of The Sea” można uświadczyć coś z Dio, Black Sabbath, a także Metal Church z czasów „Blesing in Disguise”. Dawno Metal Church nie stworzył takiego kolosa i to jeszcze tak udanego. Era Mike' Howe'a daje o sobie znać również w mroczniejszym „Pill For The Kill”. To jest cały Metal Church, taka jego zawartość w pigułce. Kolejny znakomity przebój Metal Church. Może zdziwić „Son of The Son”, w którym słychać echa Iron Maiden. Jednak jest to kolejny mocny punkt tego albumu i przykład, że Metal Church potrafi jeszcze grać z werwą. Jest na płycie też kilka słabych momentów, a jednym z nich jest zamykający „Blinded By Life”.

Metal Church wrócił na dobre i ten album to potwierdził. Kawał solidnego heavy/power metalowego grania. Może za mało w tym agresji i dynamiki, może nie udało się stworzyć tak mocnego krążka jak „The wieght of the World” ani też czegoś na miarę klasyków, ale płytę miło się słucha. Najważniejsze, że nie przynosi wstydu i pozostawia sporo fajnych hitów, które można zaliczyć do tych najlepszych w dyskografii Metal Church. Fani będą zadowoleni.

Ocena: 7.5/10

METAL CHURCH - The Weight of The World (2004)

Kolejny rozdział Metal Church został otwarty po 5 latach od niezbyt udanego „Masterpeace”, który pokazał że ta amerykańska formacja przeżywa kryzys. Na szedł czas na kolejne zmiany w zespole. Z dawnego składu został oczywiście Kurdt i Kirk Arrington. Do nich dołączyli gitarzysta Jay Reynolds, basista Steve Unger i wokalista Ronny Munroe. Oczywiście pojawiły się obawy, strach, że to tylko pogrąży zespół, ale może właśnie tego potrzebował Metal Church? Świeżej krwi? Powiewu świeżości? Przegrupowania zespołu? Efekt tych zmian fani mogli ocenić na nowym albumie zatytułowanym „The weight of The World”.

Można odnieść wrażenie, że te zmiany przywróciły stary blask tej kapeli. Może nie jest to geniusz z debiutu, może nie ma tej agresji znanej z „The Dark”, ani też takich ambitnych wycieczek jak za czasów Mike'a, ale pierwszy raz od roku 1991 można odnieść wrażenie, że zespół gra mocny heavy/power metal i to bez zniewagi. Tym razem postanowili znów pokazać pazur, zadziorność i błysnąć ciekawymi pomysłami. Pierwszy raz od lat można delektować się przebojowością, ciekawymi melodiami, bardziej dopracowanymi aranżacjami. Jest power metal, jest ostry jak brzytwa heavy metal i najważniejsze że mimo tylu lat wciąż nie zapominają o kluczowym składniku czyli thrash metalu. Metal Church tym albumem przywrócił swoje dobre imię i przypomniał stare dobre czasy. Energiczny „Leave Them Behind” przechodzi od razu do rzeczy i to jest właśnie takie prawdziwe mocne uderzenie. Słychać coś z pierwszego albumu, jest dynamit, zadziorność, mieszanka power/thrash metalu. Najciekawsze jest to, że od lat Metal Church nie brzmiał tak mocno, tak soczyście. Po prostu nie zachwycał swoją muzyką. Kurdt i Jay stawiają na starą szkołę i chcą nas zabrać w lata 80. Nawet brzmienie tutaj jest odpowiednio dostrojone. Jednak nie było mowy o sukcesie nowej jakości Metal Church gdyby nie Ronny. To jest odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Znakomicie zawiera w sobie charyzmę i manierę swoich poprzedników. No i brzmi bardziej agresywniej niż David na „Masterpeace”. Stonowany i bardziej urozmaicony „The Weight of The World” przypomina czasy „Blessing in Disguise” i kultowy „Fake Healer” i to jest oczywiście atut tego utworu. „Hero's Soul” może zbyt melodyjny jak na Metal Church, ale takich hitów to oni od lat nie tworzyli. Płyta Metal Church musi mieć mrok i jakiegoś kolosa i tutaj mamy „Madman;s overture”, który zabiera nas w rejony „Beyond The Black” czy też „Blessing in disguise”. Kawałek jest bojowy i urzeka swoją konstrukcją i przechodzeniem między poszczególnymi motywami. Nieco słabiej wypada „Sunless Sky”, może przez to że przypomina czasy „Hanging in the Balance”. Jest tez tutaj miejsce na hołd dla brytyjskiego metalu spod znaku Judasów i Saxon o czym świadczy „Cradle to Grave”. Takich chwytliwych kompozycji w takim wydaniu nigdy za wiele. Dobrze prezentuje się ballada „Time Will Tell” i przypominają się największe przeboje Ronniego James Dio. Na koniec zespół zostawił na bardziej thrash metalowy „Blood Money”, który znakomicie oddaje styl Metal Church.

W końcu po tylu latach Metal Church wraca na właściwie tory i nagrywa album, który jed godny marki Metal Church. Nowi ludzie dali zespołowi powiew świeżości i pozwolili na nowo z interpretować styl zespołu. Jest power metal, jest odrobina thrash metalu, jest też mocny, agresywny heavy metal. Tak dynamicznego, ciężkiego albumu z taką liczba przebojów albumu Metal Church nie miał od czasów „The Human Factor”. Tak o to zaczął się kolejny bardzo udany okres metalowego kościoła. Spora w tym zasługa Ronniego Munroe dzięki któremu legenda znów ożyła.

Ocena: 8.5/10

METAL CHURCH - Masterpeace (1999)

I w końcu miało się spełnić marzenie fanów Metal Church. Zapowiedziano, że w 1999 roku ukaże się nowy album zatytułowany „Masterpeace” i że będzie to pierwszy od lat krążek na którym znowu usłyszymy duet David Wayne/ Kurdt Vanderhoof. Na okładcę pojawiła się znana z debiutu gitara w kształcie krzyża. Wszystko wskazywało na to, że Metal Church zamierza powrócić do korzeni i zamierza nagrać bardziej klasyczny album. Jednak rzeczywistość okazała się bardziej brutalna.

To już nie ten sam Metal Church co na pierwszych albumach, co gorsze, nie jest to ten sam Metal Church co ery Mike'a Howe'a. Uleciała pomysłowość, chęć do grania, uleciała zadziorność i potencjał. Zostali doświadczeni muzycy i zespół o zasłużonej renomie. Od takich muzyków i takiego zespołu wymaga się bardzo dobrych albumów. Wydawnictw zagranych z pasją, z życiem i z miłości do metalu. Nawet jako prezent dla fanów „Masterpeace” nie nadaje się. Za mało w tym starego Metal Church, za mało udanych kompozycji. Co jest warte uwagi? Z pewnością szybki „Falldown”, ale jest to dalekie do grania z dwóch pierwszych płyt. Bliższe to „The Human Factor”. Zawodzą tutaj ci, którzy mieli zapewnić sukces. David brzmi dość łagodnie i niezbyt przekonująco, a Kurdt gra bez ikry i pomysłu. Sporo jego partii jest nudna i monotonna. Power Metalowy „Lb of cure” to udany kawałek, który cechuje się chwytliwym wydźwiękiem i solidnym riffem. Nie jest to ta moc co na debiucie, ale i tak lepsze to niż taki smętny otwieracz „Sleeps with Thunder”. Pojawiają się echa thrash metalu i agresji, choćby w takim „Faster Than Life” czy w „All You Sorrows”. Metal Church nie szczędzi lekki i przyjemnych melodii rodem z Iron Maiden, co słychać w radosnym „Toys in the Attic”. Solidny materiał, ale brakuje bardziej wyeksponowanych kompozycji, które od razu wyróżniałyby się na tle innych. Pod względem klimatu należy jeszcze tutaj wskazać na „They Signed in Blood”.

Fanom Metal Church mogło spodobać się stylistyka i powrót do bardziej metalowego grania i porzucenia eksperymentowania i rockowych elementów. Oczekiwania spore i nawet nie zostały w połowie spełnione. Nie jest to drugi debiut, ale wciąż Metal Church trzyma dobry poziom jeśli chodzi o muzykę. Brakuje jednak tego ognia, tego pazura jaki charakteryzował dawne albumy, brakuje też tej przebojowości i pomysłowości z czasów Mike'a Howe'a. Kryzys Metal Church trwa w najlepsze, a David Wayne założył swój własny zespół i znów Metal Church musiał usunąć się w cień.

Ocena: 6/10

METAL CHURCH - Hanging in The Balance (1993)

Wiele wielkich zespołów pokusiło o nagranie albumu w którym starał się nieco eksperymentować ze swoi stylem. Jedni szukali pomysłu na zaskoczenie fanów, inny chcieli spełnić się jako muzycy i dać upust swoim pomysłom, również tym nie pasującym do stylu grupy. Takich kontrowersyjnych albumów jest pełno. Metal Church też ma swój nietypowy album, który podzielił fanów. Tym wydawnictwem jest „Hanging in The Ballance”.

Płyta ukazała się dwa lata „The Human Factor” i co ciekawe wcale nie przypomina tamten album. Jest to o tyle ciekawe, bowiem album nagrał ten sam zespół, ci sami ludzie. Dla fanów starego Metal Church może być to ogromny szok, to co tutaj usłyszą. Metal Church postanowił do swojej muzyki wlać nieco nowoczesności, nieco rocka i innych gatunków, a tym samym zmniejszając najważniejszy składnik ich muzyki czyli power/thrash metal. Ciekawa mieszanka i początkowo nie była ona dla mnie do strawienia. Ten zespół słynął z szybkiego i agresywnego grania, a nie z stonowanego, momentami rockowego grania. Z czasem zacząłem dostrzegać plusy tego dziwnego wydawnictwa, jakim bez wątpienia jest „Hanging In the Ballance”. Ten album ma wg mnie najciekawszą oprawę liryczną i teksty o załamaniach ludzkiej psychiki są tutaj ambitne i godne głębszego analizowania. Uwagę przykuwa dopasowane nieco psychodeliczny klimat. Odważne wtrącenie progresywnego rocka i coś z lat 70 też sprawiło, że materiał nabrał innego wydźwięku, nabrał emocjonalnego charakteru. Słuchając „Waiting for a Savior” można poczuć ten klimat i to jak Metal Church się zmienił. Jest bardziej hard rockowo, ale wciąż gdzieś są echa agresji i thrash metalu. Imponująca mieszanka, która wymagała nie lada pomysłu i opanowania muzyków. Metal Church chciał pójść nieco za modą i nagrać coś bardziej na miarę współczesnych czasów i taki „Gods of second Choice” jest tego dowodem. Progresywny i przekombinowany kawałek, w którym słychać echo starego Metal Church. Przynajmniej wciąż można delektować się ciekawymi popisami gitarowymi i pomysłowymi motywami. Tych na szczęście tutaj nie brakuje i nawet czasami, można sobie przypomnieć jak brzmiał Metal Church niegdyś. Te dobre czasy przypominają melodyjny „Losers in The Game”, przebojowy „No Friend Of Mine” czy thrashowy „Conductor”. Są to perełki z tego albumu i zaliczam je do grona tych najlepszych w historii Metal Church. Mike Howe śpiewa tutaj z energią i mocą, co sprawia że chciałoby się więcej albumów z nim na wokalu. Niestety to jest ten ostatni sygnowany logiem Metal Church krążek z Mikem na pokładzie. Szkoda, bo to jego najlepszy wokalny popis, ukazujący jaki wszechstronny jest. Fani Metaliki pewnie ucieszy „Hypnotized”, który nieco zalatuje czarnym albumem owej formacji. Ciekawa mieszanka Black Sabbath i Deep Purple pojawia się w rozbudowanym „Little Boy” i jest to kolejny mocny punkt albumu. Materiał jest bardzo urozmaicony i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Fani melodyjnego heavy/power metalu ucieszy „Down To the River”, z kolei „End of The Age” jest skierowany do miłośników wolnych ballad. No i na koniec mamy hard rockowy „A subtle War”, który jako utwór się broni. Wtrącono tutaj ciekawą melodię, która przypomina twórczość Iron Maiden czy Black Sabbath.

Pojawia się kilka przebłysków, jest sporo ciekawych momentów, jednak jest sporo niedociągnięć. Zdarza się że album przynudza skostniałą konstrukcją i czasami przydałby się ogień i pazur. Czasami jest też tak, że brakuje pewności w tym co robi zespół i sfinalizowania danego pomysłu. Muzycznie zaskoczyli tutaj i każdy to dostrzeże. Dla jednych zmiana na lepsze, dla drugich na gorsze. Płytę nawet się miło słucha, ale mimo tego wszystko wskazuje na to że to jeden z najsłabszych albumów Metal Church. Dla mnie ten album zostanie w pamięci dzięki takim hitom jak „Losers in The Game” czy „No Friend Of Mine”. W taki nie typowy sposób został zamknięty kolejny rozdział Metal Church i kapela pożegnała się z Mikem Howem i istnieniem na kilka lat.

Ocena: 6/10

METAL CHURCH - The Human Factor (1991)

Fani potrafią jednak motywować muzyków. Często to właśnie oni podsuwają zespołom czego chcą i co ich zadowoli. Muzycy często zostawiaj swoje ambicje i spełnianie skrytych marzeń, tylko po to by zadowolić fanów. Metal Church stanął przed dylematem. Dla jednych nowa jakość Metal Church w postaci „Blessing in Disguise” była powiewem świeżości, zaś dla drugich porzucaniem swojego stylu i zdradą tego co ich czyniło tak wielkim zespołem. Tym razem zespół wziął uwagi i zarzuty fanów i nagrał kolejny album, który miał już bardziej spodobać się starym fanom, nie tracąc przy tym nowych fanów. „The Human Factor” to czwarty album Metal Church i ukazał się w 1991 roku, kiedy metal walczył z kryzysem i popularyzowaniem nu metalu.

Amerykanie pozostali wierni swoim zasadom i swojemu stylowi. Nie ma kombinowania, ani tez podążania za modą. Jeśli już to słychać chęć przywrócenia dobrego imienia heavy metalu i thrash metalu. Słychać, że kapela chciała nam przypomnieć lata 80 i w dodatku mieli w tym swój własny cel. Chcieli przypomnieć o sobie starym fanom, że jednak wciąż wiedzą jak stworzyć szybkie, energiczne, melodyjne kawałki, w których jest power metal, czy thrash metal. To przesądziło o tym, że „The Human Factor” to kolejny mocny krążek w dyskografii zespołu. Co ciekawe można dostrzec swoiste przerysowanie patentów i rozwiązań z „Blessing in Disguise”. Jest dalej nacisk na melodyjność, na wyszukane melodie, ale jakby w szerszym zakresie. Pojawia się też progresywność, czego dowodem jest mroczny i rytmiczny „In Mourning”. Urozmaicony i pełen różnych ciekawych motywów „ In Harm's Way” jest kwintesencją tego co grał w owym czasie Metal Church i to jak brzmiał z Mikem Howem. Jednak tym razem Craig Wells i John Marschall dostarczają nam tego czego fani wręcz wymusili. Riffów i solówek ocierających się o styl z debiutu, a więc granie na pograniczu power/thrash metalu. Już otwieracz „The Human factor” zdradza nam, że jednak udało się nawiązać do tamtych lat i to z niezłym skutkiem. Metal Church pokusił się o rasowym hit i tutaj „Date with Poverty” jest pełen życia i radości, dzięki czemu przypomina „Hitman”. Zespół nie odpuszcza i w „The Final Word” dostajemy w dalszym ciągu energiczny power metal. Troszkę technicznego thrash metalu pojawia się w „In Due Time”, jednak dalej wiemy co to za zespół i co gra. Kolejny hicior i taki układ na pewno wypada korzystniej niż na poprzednim albumie, zwłaszcza jeśli jest się fanem pierwszych dwóch albumów. Pozostałości „Blessing in Disguise” mamy w stonowanym i progresywnym „Agent Green”. Najszybszy na płycie jest bez wątpienia „Flee from Reality” i to zadowoli z pewnością fanów pierwszego krążka. Na koniec Metal Church zostawił tym razem najkrótszy kawałek i zarazem ten najradośniejszy, czyli „The Fight Song”. Ten utwór definiuje heavy/speed/power metal i ukazuje, że nawet Metal Church potrafi odstąpić od mroku i wejść do świata, w którym rządzi się melodyjność.


Mniej progresywnych elementów, więcej grania na miarę debiutu i już otrzymujemy to co fani oczekiwali od Metal Church. Dostajemy znakomity album, który jest tworem będący pochodną „Blessing in Disguise” i „Metal Church”, dając muzykę bardzo melodyjną, ale nie pozbawioną agresji i pazura. Mike Howe sprawdza się w Metal Church i dał fanom kolejny udany album, który wliczany jest do najlepszych dzieł metalowego kościoła. Fani starego Metal Church powinni być zadowoleni.

Ocena: 9.5/10

ERADICATOR - Madness is My name (2012)


Chcecie posłuchać dobrego thrash metalu, w którym liczy się agresja, dobre melodie, a przede wszystkim odpowiednia dynamika? Macie dość nowoczesnych rozwiązań? A może po prostu lubicie posłuchać starego thrash metalu z lat 80 czy też 90, a najlepiej czegoś w stylu Destruction czy Megadeth? Niemiecki Eradicator wychodzi naprzeciw waszym wymaganiom. Bo to czego potrzebujecie to „Madness is my name” .

Może i Eradicator nie wykracza poza standardy, może niczego nowego nie gra, ale potrafi jak mało kto nadać melodyjnego charakteru całej płycie, zostając dalej w thrash metalowej stylizacji. To nie jest wcale takie łatwe, wielu przecież poległo. Sebastian Zoppe odgrywa tutaj taką rolę jak Schmier w Destruction. Też gra na basie i śpiewa, a jeśli chodzi o manierę wokalną to brzmi pod tym względem jak sam Schmier. Tak więc Eradicator można traktować jak młodszą wersję Destruction. Muzycznie też słychać sporo nawiązań, zwłaszcza w „Baptized in Blood” czy tytułowym „Madness is my name” o tym nas przekonują. „Final Dosage” z kolei nawiązuje do twórczości Metaliki i wychodzi im całkiem dobrze granie pod ten band. Ja tam jednak preferuję tak agresywniejsze granie jak to zaprezentowane w „Born of Hate” czy „Parasite”. Są to według mnie najmocniejsze kawałki na płycie. Eradicator nie bawi się tutaj w jakieś kombinowanie i badanie innych rejonów muzycznych niż thrash metal. Jest to proste i agresywne granie, ale to właśnie brzmi autentycznie. Na płycie jest sporo udanych melodii i wystarczy posłuchać „Evil Twisted Mind”. Całość dopełnia soczyste i drapieżne brzmienie, które podkreśla wokal Sebastiana i bardzo udaną pracę gitar.

Płyta skierowana do maniaków Destruction i thrash metalu. Jeśli szukasz mocnego uderzenia, ostrych riffów i agresywnego wokalu to dobrze trafiłeś. Eradicator to wszystko zapewnia, nawet równy i solidny materiał. Nic tylko słuchacz i się dobrze bawić.

Ocena: 6.5/10


niedziela, 1 czerwca 2014

CIRITH UNGOL - Frost And Fire (1980)

Gdy mowa o epickim metalu większość ma na myśli przede wszystkim Manowar, czy też Manilla Road, ale nie można tutaj w żaden sposób pominąć Cirith Ungol. Oryginalna kapela, która w swoje muzyce nie bała się wtrącić doom metalowy klimat, a także patenty wyjęte z lat 70. W sumie nic dziwnego, bowiem zespół został założony w 1972 i przez 20 lat dostarczał fanom wyjątkowej muzyki,wyjętej jakby z innego wymiaru. Ich przygoda z metalem zaczęła się na poważnie wraz z wydaniem debiutanckiego krążka „Frost And Fire”. Co niektórzy okrzyknęli go jednym z najgorszych debiutów w historii metalu i chyba zrobili to zbyt pochopnie.

Zespół udowodnił, że w metalu jest miejsce dla takiej tematyki, co ciekawe nie bali się uciec do świata fantasy, nawet nazwa zespołu pochodzi ze świata Tolkiena. Jednak czy można sobie wyobrazić Cirith Ungol bez tego świata? Bez tej tamtyki i całego tego kliamatu? No właśnie nie. Cała ich muzyka opiera się na tym, a także na kilku i innych znamionowych kwestiach, które sprawiły, że Cirith Ungol stał się kapelą jedyną w swoim rodzaju. Pierwszą z tych podstawowych kwestii, bez którego ciężko sobie wyobrazić muzykę Cirith Ungol to bez wątpienia wokalista Tim Baker, który nadał temu zespołowi drapieżnego charakteru. Dzięki niemu ta amerykańska formacja stała się legendą. Jego wokal co niektórych może irytować, czy też drażnić, ale jak dla mnie jest oryginalny i jedyny w swoim rodzaju. Buduje napięcie i potrafi przyprawić o dreszcze niczym sam King Diamond. Co wyróżnia ten album na tle innych jakie ukazały się w owym czasie to bez wątpienia ponury, chłodny klimat. Jest on gęsty i taki dość mroczny, co uważam że nie jest wcale tak łatwo wejść w ten świat. Gdy dochodzą bardziej wyszukane melodie, progresywne zacięcie i futurystyczne klawisze tak jak to słychać w „What Does it Take” to można czuć się zagubionym. Zespół inspirował się muzyką Thin Lizzy czy Black Sabbath i to słychać na płycie. Jednak Cirith Ungol posuwa się dalej i tworzy coś nowego, świeżego, a mianowicie Epicki metal. Bardzo miły dodatkiem jest tutaj nawiązanie do progresywnego rocka lat 70, który czyni ten album jeszcze bardziej wyjątkowym. Cirith Ungol miał znakomity pomysły i już znakomity otwieracz „Frost and Fire” pokazuje to. Pomysłowe wejście, rozbudowane granie i ta złożona konstrukcja. Czy ktoś grał tak oryginalnie i pomysłowo w tym czasie? Ciężko wskazać równie ciekawe otwarcie heavy metalowego albumu. Melodyjne granie w którym słychać echa Black Sabbath jest obecne i tego dowodem jest ponury i stonowany „Im Alive”. Bardziej hard rockowy „A Little Fire” też znakomicie pasuje do całości. Lekkie urozmaicenie zawsze działa na korzyść. Tim Baker to wyjątkowy wokalista i w takich utworach jak „Edge Of Knife” najlepiej to słuchać.

Tak o to narodził się wyjątkowy band o nazwie Cirith Ungol, który pokazał jak grać pomysłowy metal, jak znakomicie wtrącić w to wszystko progresywny rock lat 70, jednocześnie tworząc coś nowego. Czy grał ktoś tak jak Cirith Ungol? Czy ktoś tak znakomicie interpretował gatunek epicki metal? Ciężko wskazać kogoś równie oryginalnego i wyjątkowego. Debiut to klasa sama w sobie, który tylko potwierdził jaki potencjał drzemał w tym zespole. Oczywiście wraz z kolejnymi płytami dawali jeszcze większy upust swojego geniuszu. Kto nie zna to czym prędzej niech nadrabia.

Ocena: 10/10

sobota, 31 maja 2014

MALICE - Licence to Kill (1987)

W roku 2012 do życia powrócił amerykański zespół heavy/power metalowy o nazwie Malice. Powrót kapeli został ciepło przyjęty przez słuchaczy. W końcu solidnego heavy metalu wzorowanego na twórczości Accept, Judas Priest czy WASP zawsze jest mile widziany. Jednak „New breed of Godz” nie dorównuje klasykom tej formacji, które ukazały się w latach 80. Jednym z tych najbardziej znanych albumów jest bez wątpienia „Licence to Kill”.

Ten krążek to nie całe 40 minut soczyste rasowego heavy/speed/ power metalu. Choć stylistycznie Malice nie wyróżnia się na tle innych formacji, to jednak udało im się wykreować własny styl. Sporą rolę w tym odegrał wokalista James Neal, który radził sobie z śpiewaniem w wysokich rejestrach i sprawił, że Malice w tamtym okresie miał w sobie to coś. Miał pazur, klimat i dynamit. Może i słychać na płycie sporo nawiązań do takich kapel jak Accept czy Judas Priest i zespół wcale się z tym nie kryje. Jednak stara się dać coś od siebie. Mick zane i Jay Reynolds już o to zadbali, żeby na płycie sporo się działo i nie zabrakło emocjonujących riffów i wgniatających w fotel solówek. Kawał dobrej roboty odwalają i najlepiej to słychać w takich energicznych utworach jak „Againts The Empire”, który zaliczam do jednych z największych hitów Malice. Choć płyta zaczyna się od bardziej hard rockowego kawałka i tutaj „Sinister Double” nie robi takiego spustoszenia. „Licence To Kill” to takie puszczenia oczka w kierunku niemieckiej sceny metalowej i jest to utwór dla fanów Scorpions i Accept. Podobne uczucia mam jak słucham „Vigilante” czy „Circle of Fire”. Słabiej wypada takie hard rockowe granie jak te w „Christine” i już bardziej przemawia do mnie rasowy heavy metal jaki słyszę w „Breathin Down Your Neck”.

Można wytknąć błędy, że płyta mogła być agresywniejsza, bardziej urozmaicona i mogło być więcej perełek na miarę „Againts The Empire”. Zespół jednak nadrabia za sprawą Jamesa Neala i Jay Reynoldsa, którzy znają się na swojej pracy. Malice po tym albumie udał się w stan spoczynku, ale teraz znów jest wśród nas i dopisuje kolejny rozdział swojej historii. „Licence To Kill” warto znać, w końcu to klasyka tej formacji.

Ocena: 6,5.10

czwartek, 29 maja 2014

THE VINTAGE CARAVAN - Voyage (2014)



Jest szansa, że w końcu ktoś może zrobić furorę w hard rockowym graniu, czerpiąc garściami z psychodelicznego rocka czy stoner rocka. Kto wie może wywodząca się z Islandii o nazwie The Vintage Caravan ma szanse zostać tak głośnym bandem jak Ghost? Słuchając albumu „Voyage” można odnieść wrażenie, że ta kapela wysoko mierzy i mają na celu ożywienie klasycznego rocka z lat 60 czy 70, biorąc pod lupę twórczość Led Zeppelin, Hawkwind, Nazareth, czy Black Sabbath. A to dopiero początek owej podróży w którą nas zabiera młody zespół, który został założony w 2006 roku.

Dbałość o szczegóły tej formacji jest imponująca. Selektywne brzmienie, tak nastrojone, że od razu na myśl przychodzą lata 60 czy 70. Nawet okładka zrobiona w stylu lat 60, a to wszystko jeszcze bardziej przybliża nam tamten okres, klimat tamtych lat i to co liczyło się w muzyce w tamtych czasach. The Vintage Caravan dokonał nie możliwego i nagrał materiał, który brzmi jakby został zarejestrowany 40 lat temu. Brzmienie gitar, konstruowanie kompozycji, styl, jakość, to wszystko jest zrobione, tak byśmy czuli się jak w tamtych latach i to jest po prostu fenomenalne. Jednak im bardziej zagłębiami się w materiał, tym bardziej dostrzegamy, że to nie tylko style jest tutaj motorem napędowym, że tak naprawdę na sukces tej płyty złożyły się też umiejętności młodych muzyków. Uwagę od samego początku przyciąga lider formacji, a mianowicie Oskar, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Śpiewa w niskich rejestrach, stawiając na charyzmę, na klimat, co wychodzi mu znakomicie, ale jeszcze lepiej wypada w roli gitarzysty. Dzięki niemu można przypomnieć sobie stara płyty Led zeppelin czy Black Sabbath. Jest tutaj nie tylko styl i klimat tamtych kapel zachowany, ale też właśnie poziom nie wiele odbiega od pierwowzoru.  11 minutowy „The Kings Voyage” to perełka, który zawiera wszystko to co najlepsze w The Vintage Carnage, ukazuje ich atuty. Jest tutaj wszystko, począwszy od mocnego motywu po melodyjność, kończąc na mrocznym i posępnym klimacie. Prawdziwym hitem na miarę „Paranoid” Black Sabbath jest tutaj „Midnight Meditation” i według mnie taki wydźwięk powinien mieć „13” Black Sabbath. Otwieracz „Carving” przybliża nam twórczość Deep Purple czy Led Zeppelin i to w najlepszym wydaniu.  Zespół nie popada w rutynę i potrafi nas zaskoczyć. Jedną z takich niespodzianek jest piękna ballada „Do you remember” w której słychać echa muzyki Santany. O zespole usłyszałem, dzięki premierowemu kawałkowi „Expand Your Mind”, który porwał mnie klimatem i stylem nawiązującym do Black Sabbath i Deep Purple. Co ciekawe zespół tutaj właśnie pokazuje na co ich stać. Nie jest im obce konstruowanie bardziej złożonych kompozycji, a także tworzenie chwytliwych melodii, których tutaj jest pod dostatkiem. Rock’n roll lat 60 i 70 znakomicie został odzwierciedlony w „Cocaine Sally” i to kolejny ważny utwór z tej płyty.

Jedna z najważniejszych płyt roku 2014, jedna z tych która wyróżnia się na tle innych. Jeżeli tak ma wyglądać hołd złożony dla rocka lat 60 i 70, jeżeli tak ma wyglądać współczesne mieszanka Black Sabbath, Led zeppelin i Deep Purple, to jestem na tak. Brakowało takiej muzyki ostatnim czasy i miło, że ktoś zabrał się za takie granie. Można brać w ciemno.

Ocena: 9/10


UNREST - Bloody Voodoo Night (2001)

Jeśli chodzi o niemiecki Unrest to ich najlepszy okres przypada na lata 90 i mniejszym zainteresowaniem cieszyły się późniejsze dwa wydawnictwa tej formacji. Ta niemiecka kapela pokazała, że można grać wtórny, ale zarazem bardzo udany heavy metal wzorowany na Accept i Grave Digger. Pierwsze płyty charakteryzowały się przebojowym charakterem i dopracowanym materiałem. Zespół musiał się zmierzyć z kilkoma przeszkodami, ale w końcu w 2001 wydali „Bloody Voodo Night”, który został dość chłodno przyjęty.

Problem tkwił w tym, że kapela dalej grała swoje, dalej bawiła się w klonowanie Accept i Grave Digger, nie ryzykując nagrywając coś innego. Ale to nie jedyny problem. Najgorsze jest to, że kapela Unrest robi to tym razem trochę nie udolnie. Niektóre kompozycje są średnie, innym też czegoś brakuje, co sprawia że materiał jest nie równy i pozbawiony takiej dynamiki co poprzednie. Wynika to bez wątpienia z innego składu. Zostali właściwie wokalista Sonke i gitarzysta Klaus. Jednak nawet i oni nie dają z siebie wszystko. W takim „Master Of Disguise” słychać jak Sonke nie radzi sobie ze śpiewaniem. Brakuje tej pewności siebie i drapieżności. Nie brakuje grania pod Accept i znakomicie to słychać w „Party Tonight”, który jest solidny utworem i z pewnością jednym z tych najlepszych z tej płyty. Zaniedbano tutaj bez wątpienia brzmienie i nawet perkusja brzmi dość często jak automat i słychać to dość dobitnie w energicznym „Stars Would Shine at night”.

Ten album nie jest tak dobry jak poprzednie to fakt, ale warto po niego sięgnąć choćby ze względu na znakomity początek, w którym zespół daje popis swoich umiejętności. Przybliża nam twórczość Grave Digger i niemiecki heavy metal. Ostry „Runaway”, przebojowy „Redlight fantasy” czy „Straight To My heart” to bez wątpienia najważniejsze utwory z tej płyty i dobry powód, żeby mimo wszystko sięgnąć po ten album. Spadek formy jest zauważalny i powodów tego jest kilka, ale Unrest i tak się wpisał do historii niemieckiego metalu.

Ocena: 5/10

środa, 28 maja 2014

AGENT STEEL - Order Of the Iluminati (2003)

Choć w 1999 r powrócił Agent Steel, to jednak nikt już nie był do końca tym zespołem z lat 80. Inne czasy, inna moda, inne priorytety. Powrót był o tyle ciężki dla formacji, bowiem John Cyriis nieustannie walczył o prawa do nazwy Agent steel, co przyczyniło się do zmiany nazwy w pewnym momencie na Order Of Iluminatii. John Cyriis nic nie wywalczył, a Agent Steel jak na złość Cyriisowi poszło zaciosem i nagrała kolejny znakomity album o tytule „order Of Iluminaty”. Jest to drugi album po reaktywacji z 1999r i najlepsze dzieło z następcą Cyriisa, a mianowicie Bruce'a Halla. Może nie spełnili swoich obietnic o powrocie do korzeni, ale jest to dzieło, które śmiało może konkurować z klasykami z lat 80.

W roku 2003 ukazało się wiele ciekawych pozycji, a power metal rósł w siłę, pokazując pazur. Można było uświadczyć rozwój i także większy nacisk na agresywność w tym gatunku, co mogło się spodobać. Ci co lubią heavy/power metal w stylu Helstar czy Metal Church wiedzą o co mi chodzi. Agent Steel i power metal? Właśnie tak wyglądał kolejny krok w karierze tej znakomitej formacji i tak właśnie objawiła się ewolucja Agent Steel. „Omega Conspiracy” była czymś nowym dla zespołu, bowiem tutaj była dominacja technicznego thrash metalu i w tym stylizacji zespół też znakomicie się odnalazł. Może nie do końca porzucił ten styl, bowiem na „Order Of Iluminatii” jest sporo pozostałości z tamtego krążka, to jednak postanowił tutaj też nawiązać do swojej przeszłości, stawiając na speed metal. Efektem ubocznym tego połączenia okazał się element power metalu, co bardzo mi się spodobało. W końcu Bruce Hall to wokalista, który ma predyspozycje do śpiewania takich muzyki i daje mały popis swoich umiejętności w rozpędzonym „Dead Eyes”. To co zrobił Agent Steel było odważnym zagraniem, ale tez przyniosło rozgłos kapeli i większe zainteresowani. Dla wielu fanów jest to jeden z najlepszych albumów Agent Steel i w sumie trudno z tym stanowiskiem się nie zgodzić. Po 4 latach przerwy udało się stworzyć coś wyjątkowego. Brzmienie tutaj jest soczyste, bardziej thrash metalowe, ale dzięki temu materiał ma moc i potrafi dać nam mocnego kopa. Na pierwszych dwóch płytach roi się od pojedynków na solówki i przepychanki między Juan i Bernie. Podobały mi się te pojedynki i miło jest usłyszeć że na „Order of Iluminati” też jest pełno takich właśnie takich zagrań. Dobrze to odzwierciedla „Avenger”, który otwiera ten album w wielkim stylu. „Ten Fist of Nations” to taki miks heavy metalu, thrash metalu, a wszystko podane w nowoczesnym opakowaniu na miarę Nevermore. W takim „E.U.L” słychać wyraźnie że kapela nie otrząsnęła się z thrash metalu. Jest bardzo technicznie, ale to wciąż wysoki poziom grania. Płyta poraża dynamiką, energią i mocą, a każdy utwór potrafi porwać. Tak też jest z żywiołowym „Enslaved”, który nasuwa bardziej power metalową formułę. Wyróżnia się spośród całego materiału „Insurection”, który początek ma bardziej stonowany, mroczniejszy, a końcówkę bardziej power metalową. Mocnym atutem płyty jest agresywny i bardzo szybki „Forever Black” i to jest przykład nowej jakości Agent Steel a także udanej mieszanki power i thrash metalu. „Human Bullet” nieco lżejszy, nieco bardziej progresywny, ale z pewnością nie odstaję od reszty.

Bruce Hall wniósł powiew świeżości do Agent Steel i choć był to już nieco inny zespół, to jednak wciąż grali muzykę na wysokim poziomie. Nie inaczej jest z „Order Of Iluminati”, który pokazuje też że można grać agresywny speed/heavy/ thrash metal w nowoczesnym opakowaniu. Jedno z najważniejszych wydarzeń roku 2003 i jak dla mnie jest to równie świetny album co „Unstoppable Force” czy „skleptic Apocalypse”.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 27 maja 2014

SACRET ILLUSION - Change of Time (2014)

A co powiecie na progresywny power metal, w którym słychać wpływy Symphony X, Royal Hunt, czy też Stratovarius? Każdy od czasu do czasu lubi posłuchać bardziej wyszukanych melodii, bardziej urozmaiconych aranżacji. Jeśli tak, to akurat dobrze się składa bowiem grecki Secret Illusion powraca po 3 latach z nowym albumem zatytułowanym „Change Of Time” i wiecie co?Płyta może zdobyć swoich zwolenników.

Znakomite przygotowanie jeśli o kwestie produkcyjną. Słychać profesjonalne podejście do tej kwestii. Każdy dźwięk jest tutaj soczysty, klimatyczny i przesiąknięty klimatem s-f, co jeszcze bardziej wpływa na słuchacza. Odzwierciedleniem tego stanu jest pomysłowa i kolorystyczna okładka. Sacret Illusion to kapela stosunkowa młoda, ale już wie jak grać progresywny power metal, jak wykorzystać patenty znane z takich kapel Royal Hunt czy Symphony X. Wie jak tworzyć ciekawe i dość świeżo brzmiące riffy i melodie. Spora w tym zasługa gitarzysty Filliposa, która jest mózgiem zespołu i to on jest liderem tej formacji. Stara się wydobyć ze swoich partii piękno i klimat i trzeba przyznać że to wychodzi. Dobrze to ukazuje klimatyczny „Perfect Fantasy”, który może nie porywa dynamiką czy ostrymi partiami, ale ma to coś co wyróżnia ten utwór. Choć fani power metalu wolą posłuchać, jak Fillipos wdaje się w szybsze i energiczne granie stawiając na dużą dawkę melodyjności. Nic dziwnego, w końcu takie utwory „Born Once Again” czy „Point of No Return” są tutaj głównym motorem napędowym. Płytę się dobrze słucha i spora w tym zasługa takich przebojów jak „Beauty Queen”. Jest też podniosłość w „Change of Time”, a także progresywność w dużych ilościach co potwierdza zamykający „Words left Forgotten”.

Secret Illusion nagrał solidny album pokazujący, że można nagrać interesujący progresywny power metal, w którym nie wieje nudą, a poszczególne melodie brzmią wyjątkowo ciekawie. Atutem „Change of Time” jest intrygujący klimat i znakomita forma wokalna Dimitrisa, który nadaje całości odpowiedniej tonacji. Warto poświęcić chwilkę dla nowego albumu greków.

Ocena: 7/10

poniedziałek, 26 maja 2014

AMBUSH - Firestorm (2014)

Odnoszę wrażenie, że ostatnim czasy fani heavy metalu żyją tylko newsami odnośnie „Reedemer of Souls” Judasów, a przecież tam nic specjalnego nie ma i tym kawałkom które zamieścili w internecie brakuje mocy. No, ale tak magia nazwy robi swoje i wyrobiona marka, która nie pozwala nam oskarżyć muzyków o nagranie czegoś słabego. Najgorsze jest to, że jesteśmy tak zapatrzeni newsami znanych nam kapel, że umykają nam wartościowe płyty mniej znanych formacji. Czy komuś coś mówi nazwa Ambush? Starsza część słuchaczy wspomni tutaj bez wątpienia belgijski Ambush, czy ten z Szwecji. Jednak nie jest to żaden z nich, bowiem mam tutaj na myśli młody band o nazwie Ambush, który wywodzi się również z Szwecji, ale nie jest w żaden sposób powiązany z tym z lat 80. Co może nam zaoferować kapela, która powstała w 2013 roku i mają na koncie tylko „Firestorm”, który debiutował w tym roku? Wielu może się zdziwić, ale kawał porządnego heavy metalu w stylu właśnie Judas Priest czy Saxon. Mają w sobie energię i pomysłowość godną ich rówieśników z Enforcer czy Striker.

Nie zwykle trudno znaleźć sobie miejsce na rynku heavy metalowym bo przecież, takich kapel jak Ambush jest pełno. Wystarczy spojrzeć na Enforcer, Striker czy Skullfist, a przecież to tylko mała próbka obszernej listy. Ambush również opiera swoją muzykę na podobnych patentach i ich celem jest także odświeżenie nam muzyki metalowej lat 80. Styl można sklasyfikować jako speed/heavy metal i tutaj słychać coś z Belgijskiego Crossfire, coś z Accept, ale jednak czego u nich najwięcej to Judas Priest. Znacznie łatwiej im przychodzi odtwarzanie tego co najlepsze w Judas Priest niż samemu Judasowi, co jest miłym zaskoczeniem. Ambush realizuje swój cel poprzez sprawdzone zagrania i rozwiązania. Kluczem do sukcesu kapeli miał się okazać prosty styl, bez skomplikowanych zagrywek i wszystko miało być chwytliwe i wyjęte jak by z lat 80. To zdało swój egzamin, bowiem płyta od samego początku zabiera nas do lat 80, do czasów kiedy wystarczył prosty pomysł, którego siła uderzenia zależała od wokalisty i umiejętności gitarzystów. Ambush nie ma się czego wstydzić, bo choć ich muzyka nie grzeszy oryginalnością, to jednak zaspokaja głód na takie klasyczne heavy/speed metalowe granie. Szwedzi nie mają czasu na klimatyczne intra i bawienie się z słuchaczem i od razu atakuje nas mocnym uderzeniem w postaci „Firestorm”. Kompozycja przypomina muzykę Belgijskiego Crossfire, zwłaszcza jeśli chodzi o rycerskie chórki czy chwytliwy refren. Kiedy naszą analizę przeniesiemy na gitary to od razu można wyczytać, że Adam i Olof wzorowali się na Judas Priest i wcale tego nie kryją. Co kryje się za tym energicznym riffem? Era „Defenders of The Faith” i taką petardą powinien wypuścić Judas Priest. Szwedom nie jest obce granie wolniejszych, stonowanych i agresywniejszych dźwięków i tutaj mamy „Ambush”, czyli kawałek przesiąknięty Saxon i NWOBHM. Nie dajcie się zwieść początkowej fazie „Hellbound”, która mówi nam że to ballada. Szybko utwór przekształca się w taką kalkę „You got another thing comin” i nawet riff tutaj brzmi identycznie. Sam kawałek może i bardziej hard rockowy, ale wciąż trzyma wysoki poziom. Nie zabrakło też coś w stylu „Ram it Down”, czego dowodem jest „Don't Schoot”. Jeden z przykładów, że w muzyce Ambush jest miejsce na power metalową formułą i ku takim tezom kieruje nas też wokalista Oskar Jacobsson, który brzmi jak rasowy power metalowy śpiewak. Dalej mamy utrzymany w średnim tempie „Close My Eyes” i tutaj może zabrakło większego ognia, ale zespół odrabia straty w „Heading East” i jest to kolejna petarda i przykład, że zespół jest specjalistą od szybkich kawałków. Całość zamyka „Natural Born Killers” i podsumuje znakomicie cały krążek, wskazując wady i zalety.

Wadą jest tutaj może nie tyle wtórność, co brak równego materiału, brak większej liczby mocnych kawałków jak „Ambush” czy „Firestorm”, ale album i tak dostarcza sporo emocji. Fani klasycznego heavy metalu docenią potencjał kapeli i ich muzyki, Muzycy mają w sobie to coś i nie dbają o sukces, tylko o dobrą zabawę i satysfakcję z grania heavy metalu. Szczere intencje i dbałość o detale zawsze jest mile widziana. Zespół na pewno warty uwagi i będę śledził ich karierę, bo ich muzyka jest naprawdę atrakcyjna.

Ocena: 8/10