poniedziałek, 5 października 2015

RIPPER - Third Witness (2015)

Jednym z takich kultowych zespołów lat 80 w kategorii heavy metalu z domieszką NWOBHM czy doom metalu jest bez wątpienia Ripper. Ta amerykańska formacja zapisała się w historii heavy metalu dzięki debiutowi tj „...and The dead shall rise”, który ukazał się w 1986roku. Niestety w 1990 doszło do rozpadu kapeli. W 2009 roku powrócili z nowym albumem ale to już nie było to samo. Tak o to zespół znów przepadł na jakiś czas. Teraz w 2015 roku Ripper powraca z nowym albumem i z pewnością „Third Witness” ma być swego rodzaju wycieczką do lat 80 i dopisanie kolejnego rozdziału po debiucie. Bez wątpienia próba nawiązanie do tamtego okresu, do tamtego stylu zakończyła się sukcesem i udało się nagrać ciekawy album. Mamy tutaj właśnie wszystko to co do czego nas przyzwyczaił ten band. Jest przybrudzony heavy metal z wyraźnymi elementami doom metalu czy NWOBHM. Brzmienie zostało dostrojone tak by oddać klimat tamtych wydawnictw. Klasyczne rozwiązania to klucz do sukcesu tego dzieła. Odstawiono jakieś nie potrzebne nowoczesne wstawki i dzięki temu może jest to nieco mało odkrywcze, ale zadowoli większą część fanów. Co cieszy to również to że zespół dalej napędza Rob Graves i Sadie Paine. Dzięki niemu wokal ma w sobie wciąż tą magię, a partie gitarowe surowy wydźwięk i naturalność o którą tak ciężko. Z tego wynika taka korzyść, że płytę miło się słucha i można się w czuć w styl w którym nie brakuje pewnych odesłań do Black Sabbath. Już nie chodzi mi o dobrze wykonany cover w postaci „Sabbath Bloody Sabbath”. Taki „Fragrant Earth” to znakomity przykład czerpania z twórczości Black Sabbath. Gitary dostrojone pod styl stoonerowy z naciskiem na lata 70 i w dodatku mroczny, ponury klimat, który potęguje to odczucie. Na płycie nie brakuje ostrzejszego grania, co potwierdza otwierający „Dead Dreams” czy „Geneticide” , które mają w sobie ducha pierwszego albumu. Dla fanów szybszego grania zespół przygotował „Into the Realm” czy „Goin Green”. To tylko pokazuje jaki mamy rozrzut na nowej płycie i jak zespół jest mocno przywiązany do swoich korzeni. Jednym słowem świetny powrót kultowej kapeli z lat 80. Fani NWOBHM i klasycznego heavy metalu, który oddaje to co najlepsze z lat 8o śmiało mogą odpalać tą petardę.

Ocena: 8/10

niedziela, 4 października 2015

THE HERETIC ORDER - All hail to Order (2015)

Mało jest zespołów, które chcą jeszcze wzbudzać grozę poprzez image, poprzez tematykę utworów czy też klimat. Mało kto chce sięgnąć po klimat grozy, a tym bardziej opierać się na horrorach tworząc przy tym solidny heavy metal. Jednak czasami można natrafić na ciekawy band z tej tematyki i jednym z nich jest The Heretic order. Młody band założony w 2014 w Londynie obrał sobie za cel granie heavy metalu,w którym spotkają się style Black Sabbath, mercyful Fate, Kinga Diamonda, czy Angel Witch. Trzeba przyznać, że sztuka ta zespołowi się udała i faktycznie na ich debiutanckim albumie „All Hail the Order” słychać wpływy tych zespołów. Największym sukcesem jest to że udało się uniknąć kiczowatego kopiowania i uzyskać własny styl, a przy tym nagrać album na jakimś porządnym poziomie.

Okładka bardzo mroczna i raczej nasuwa black czy death metal, ale jednak co tutaj znajdziemy to solidny, mroczny heavy metal, który jest pełen energii i ciekawych melodii. Jedyne co trzeba zaakceptować to mroczny klimat i specyficzny wokal Wagnera. Nie śpiewa on agresywnie ani też zadziornie, ale stara się nadać całości klimatu i nutki psychodelicznego grania. Znakomicie za to sobie radzi on na polu gitarowym i jego pojedynki z La Veyem są godne uwagi. Nie ma w tym może za grosz oryginalności i może nie ma w tym finezji, ale słychać dobrą zabawę, słychać miłość do heavy metalu i chęć tworzenia ciekawych melodii. To sprawia, że ta płyta dobrze wypada w ostatecznym rozrachunku i każdy kto lubi mocne, mroczne i melodyjne granie, ten polubi debiut brytyjskiej formacji. Tak jak mroczna okładka jest tak samo prezentuje się mocne i soczyste brzmienie, które jest tutaj dopełnieniem całości. Materiał trwa 53 minuty i mamy tutaj ciekawe urozmaicenie. Zespół próbuje wszystkiego i wychodzi im to na dobre. Zaczyna się mocnym aktem w postaci „Burn witch Burn”. Dochodzi do skrzyżowania Mercyful fate i Black Sabbath. Mocny riff, ciekawa melodia wprowadzającą i to marszowe tempo sprawiają że chce się więcej takich kompozycji. Dalej mamy nieco szybszy „El Baile de los Muertos” czy rockowy „Rot in Hell”, który urozmaicają nam materiał, co by nic nie zlało się w jednolitą całość. Zespół znakomicie wypada w rozpędzonych kawałkach typu „Death Ride Blues”, gdzie słychać wpływy Angel Witch czy Motorhead. Niby prosty motyw, niby wszystko już oklepane ale słucha się tego naprawdę przyjemnie i chce się tylko więcej i więcej. Jeszcze coś innego zespół pokazuje w ponurym „The Snake”. Mamy tutaj doom metal i pełno cech Black Sabbath, co oczywiście bardzo cieszy. Bardziej melodyjny jest bez wątpienia „Dark Light”, który na długo zostaje w pamięci. Nieco więcej agresji mamy w złowieszczym „Ghost Tale”, ale to jest dobry dowód na to że zespół jest elastyczny i nie trzyma się kurczowo jednego motywu. Całość zamyka rozbudowany kolos „Entombed”.

Płyta jest mroczna i pełna cytatów, które kierują nas do twórczości Black Sabbath czy Mercyful Fate, co jest bez wątpienia atutem The Heretic Order. Mocne brzmienie, klimat grozy i spora dawka mrocznego heavy metalu na wysokim poziomie sprawiają że tak szybko nie zapomnimy „All hail to order”. Mało jest takich płyt, dlatego tym bardziej uważnie każdy fan metalu powinnien zapoznać się z tym wydawnictwem. Polecam.

Ocena: 8/10

WITCHFIELD - Sabbatai Zavi (2015)

Witchfield to solowy projekt perkusisty Andrea Vianelliego, który działa pod ksywką Thomas Hand Chaste. Nie jest to ktoś nowy na scenie włoskiej, bo jest on w tym interesie od 1981 r. Z zespołem Witchfield nagrał już debiutancki album, ale obszedł świat bez większego echa. Po 6 latach przyszedł czas na drugi album czyli „Sabbatai Zavi”. To album koncepcyjny opowiadający prawdziwą historię żydowskiego rabina, który uważał się za nowego mesjasza. Czy taka historia sprawi, że nowy album jest ciekawszy i na tyle ambitny, że poruszy gatunek doom metalowy?

Nie do końca tak jest. Niby doom metal jest głównym gatunkiem w stylu Witchfield, z tym że nie zabrakło tutaj nutki rocka progresywnego czy gotyku. Troszkę eksperymentowania, wtrącania żeńskich wokali autorstwa wokalistki włoskiego Secret Tales, troszkę klawiszy i melodyjności sprawia że album traci na swojej wartości i przestaje być doom metalowym wydawnictwie za jakie uchodziło na początku. Krótkie intro i mroczny, nieco Black Sabbathowy „Living on trees” sprawiły, że płyta zaczyna się ciekawie. Ten kawałek napędza ponury klimat i mocny riff, który zagrany został z pasją i pomysłem. Równie ciężki i imponujący jest bardziej rozbudowany „Sabbatai Zavi”, który pokazuje że Thomas Hand Chaste ma ciekawe pomysły i wie co chciałby grać, jednak nie do końca wszystko mu wychodzi. Na płycie jest sporo niedociągnięć i niepotrzebnych motywów, które można by sobie darować. Nieciekawie robi się przy komercyjnym i nieco progresywnym „Continent”, który wyprowadza nas z tego ciężkiego i mrocznego grania. „I feel the pain” gdzieś tam na swój sposób jest ciężki, ale ewidentnie pozbawiony ognia i składu i ładu. Mamy tutaj jeszcze spokojniejszy „Walk” czy „Wake up your mind”, które ukazują rockową stronę Witchfield. O wiele lepiej już wypadają ciężki „Heart of Soldier” czy mroczniejszy „Falling Star”, które powinny zadowolić fanów Black Sabbath, a przy najmniej w mniejszej części.

To co mamy przed sobą to nieco niszowy i podziemny doom metal, który niczym nie zapada w pamięci. Za mało w tym pasji, zaskoczenia, a poza tym materiał nie jest dopracowany. Poza 2-3 utworami pozostały materiał trzeba by dopracować. Płyta skierowana do zagorzałych fanów doom metalu i do tych co lubią grzebać w podziemnych kapelach, o których istnieniu mało kto wie.

Ocena: 3.5/10

SECRET TALES - L antico Regno (2014)

Czasami okładka frontowa płyty potrafi o wiele więcej nam powiedzieć niż nam się wydaję. W przypadku włoskiego Secret Tales i ich debiutanckiego krążka „L'Antico regno” można wiele wyczytać z okładki. Przede wszystkim fakt, że na płycie jest baśniowy, czy też klimat fantasy wymieszany z s-f. Można też wyczytać, to że okładka kryje coś tajemniczego, coś nie łatwego do pojęcia, a co najważniejsze... od razu widać z czym mamy do czynienia. Jest to płyta z kręgu gotyku, progresywnego rocka i nieco mrocznego heavy metalu.

O samym zespole warto wiedzieć to, że został założony w 2012 roku z inicjatywy Tav, Gabranella, a także Radis. Włoska wytwórnia Black Widow umożliwiła zespołowi wydanie swojego albumu, który skierowany jest do fanów takich kapel jak Goblin, Faust, czy też Pink Floyd. Jak się dobrze poszuka to znajdzie się pewne inspiracje Black Sabbath czy Deep Purple z lat 70. Kapela jest inna niż wszystkie i to z pewnością może niektórych koneserów ambitnej muzyki zaciekawić. Styl nie jest taki łatwy do zdefiniowania, bowiem są tu cechy mrocznego heavy metalu, są elementy progresywnego rocka, jest też coś z psychodelicznego rocka, czy też muzyki pokroju Black Sabbath i Pink Floyd. Zespół nie kryje też zamiłowań folkiem i gotykiem. Całość spina wokal pani Radis, który stawia na podniosłość i klimat. Coś dla fanów symfonicznego metalu czy tez typowego gotyku. Nadaje ona całości niezwykłego mrocznego klimatu i nutki nie pewności. Dobrze to współgra z partiami klawiszowymi Tava i popisami gitarowymi Gabranella, Ten ostatni naprawdę ma niezłe pomysły i potrafi zaskoczyć swoją grą. Może nie jest to nacisk na szybkość, energię, melodyjność, ale na finezję i magię, a to się ceni. Mocnym atutem jest tutaj bez wątpienia soczyste brzmienie. A jak jest z muzyką? No cóż, tutaj mamy wyzwanie, bo zespół nie chce nas zasypać prostymi pomysłami i właściwie nie uświadczymy tutaj typowych hitów, co jest pewną udręką. Jednak jak się skupimy na pomysłach, aranżacjach to wtedy jesteśmy wstanie uchwycić pewne piękno tej płyty. Już „Stargate” na samo otwarcie jest czymś wielkim i budzi respekt do zespołu. Spokojny motyw duża dawka epickości i niezwykłego baśniowego klimatu. Coś pięknego. Deep Purple wybrzmiewa bez wątpienia w finezyjnym „L antico Regno”, gdzie gitarzysta pokazuje swój kunszt i talent. Fani Blackmorea nie będą zawiedzeni. Jednym z mocniejszych momentów na płycie jest „In faust o Goblin”, który jest takim ukłonem chyba w stronę kapel, które ukształtowały ich styl. Na płycie jest pełno folkowych wtrąceń i dobrze to odzwierciedla spokojniejszy „Princ Elfa”. Również godnym uwagi jest stonowany „Tornano Le Fate” , który zabiera nas w mroczne rejony. Po raz kolejny możemy delektować się piękną solówką rodem z twórczości Deep Purple. Reszta utworów jakoś aż tak bardzo nie porusza i nie zapada w pamięci. Płyta jak i sama muzyka jest bardzo specyficzna, ale z pewnością znajdzie swoich odbiorców.

Nie tak łatwo skatalogować Secret Tales, ale z pewnością nie jest to typowo metalowy album, nie jest to też typowy progresywny rock. Płyta bardzo specyficzna, z ciężkim, mrocznym klimatem i z wyszukanymi melodiami i ciężko strawnymi aranżacjami. Nie jest to może najlepsze co słyszałem w swoim życiu, tak samo nie można spisać ich na straty, ale jest to na pewno coś zupełnie innego niż pojawiało się dotychczas. Pozycja skierowana do poszukiwaczy dziwnych dźwięków.

Ocena: 4.5/10

SPETTRI - 2973 : La nemica Dei Ricordi (2015)

Niektóre historie zespołów potrafią zszokować i dla wielu z nas są szufladkowane w kategorii „nie do wiary”. Jednak są takie historie, które budzą podziw i jedną z takich jest historia włoskiego Spettri. Ta mało znana kapela zrodziła się w 1964 roku, a ich pierwszy album został zarejestrowany w 1972 roku. Pech chciał, że nigdy nie udało im się wydać tego dzieła, aż do roku 2011 kiedy to marzenie spełniła wytwórnia Black Widow. Debiut to był koncepcyjny album który opowiadał o człowieku, który wyrusza w podróż w poszukiwaniu alternatywy na przemoc i szuka jej w zaświatach. Teraz mamy rok 2015, a Spettri wydaję kolejny album zatytułowany „2973 la nemica dei ricordi”. Tak więc mamy kontynuację debiutu i dalszy ciąg tej niezwykłej podróży w nieznane rejony.

Spettri to kapela, która gra mroczny progresywny rock i nie kryje swoich zamiłowań Black Sabbath, King Crimson czy Deep Purple. Niezwykle imponująca jest współpraca gitarzysty Raffaela i klawiszowca Stefaniego Maleni. Oboje się uzupełniają i tworzą prawdziwy futurystyczny klimat, który wprawia w osłupienie bo mamy z czymś nieznanym i obcym. Brzmi to wyjątkowo dobrze, jeśli skupimy się na klasycznym brzmieniu wzorowanym na latach 60 czy 70. Ten duch tutaj jest i faktycznie słychać, że zespół zaczynał w tamtych latach. Raffael stawia na finezję, lekkość i wybiera naprawdę pokręcone i złożone motywy. Momentami jest to ciężko strawne, ale bez wątpienia jest to bardziej intrygujące i wciągające na swój sposób. Wokalista Ugo może nie jest najmocniejszym punktem tej płyty, ale pasuje do tła i ma coś z hard rockowej maniery. Nie jest to Demons Eye czy The Vintage Caravan, bo Spettri brzmi bardziej specyficzniej i jest to bardziej wymagająca muzyka. Na samym wstępie mamy mroczny i ponury „Il lamento dei gabbiani”, który wprowadza nas w niezwykle mroczny klimat. Słychać że zespół nie idzie na łatwiznę i to wszystko musi robić wrażenie i zainteresować słuchacza. To z pewnością się udaje. „La nave” to z kolei kompozycja bardziej magiczna, bardziej baśniowa i taka lekka w przekazie. Tutaj mamy o wiele ciekawsze partie gitarowe i dzieję się o wiele więcej przez te 7 minut. Bardzo podoba mi się o wiele żywszy i radośniejszy „La profezia” czy pokręcony „La nemica Dei Ricordi”, które przypominają stare dobre czasy Deep Purple i nawet Raffael nie kryje swoich inspiracji Ritchie Blackmorem. Troszkę odstaję tutaj akustyczny „Il Defino Bianco” który nic nie wnosi do całości. Do grona ciekawych kawałków z pewnością trzeba też zaliczyć energiczny „La stiva”.

Nie jest to może łatwa muzyka, może też drażnić co niektórych rodzimy język muzyków, a także brak typowych hitów. Jednak ta płyta ma w sobie coś intrygującego, coś co budzi nie pokój i zaprasza nas do ponownego zwiedzania po jakimś czasie. Coś dla smakoszy lat 70, dla fanów progresywnego rocka czy też bardziej futurystycznej muzyki rockowej. Warto poszukać i zapoznać się z włoskim Spettri i ich nowym albumem czyli „2973”.

Ocena: 7/10

OBSIDIAN - Army of Darkness (2015)

Patrzę na szatę graficzną płyty „Army fo darkness” wydaną przez belgijski band o nazwie Obsidian i stwierdzam że bije z tej płyty taki klasyczny wyraz. Okładka nie zwykle prosta, budząca grozę i oddająca hołd dla okładek z lat 80. To już na samym wstępie zwiększa zainteresowanie płytą i naprawdę zasługuje ona na to by jej posłuchać. Dlaczego? Co może nam zaprezentować kolejna młoda kapela wzorująca się na swoich idolach z lat 80? Czy są wstanie wyróżnić się na tle wielu kapel tego typu? Enforcer, steelwing, Striker czy Skull Fist i wiele innych kapel mają niemal podobny styl i dlatego by dostać się do tej grupy trzeba mieć pomysł na siebie i na muzykę. W dodatku trzeba mieć umiejętności i dar do tworzenia hitów. Jak jest z Obsidian? Cóż słowa to za mało by w pełni opisać wrażenie, dlatego najlepszym sposobem na to jest sięgnięcie po ich debiutancki album „army of Darkness” który jest hołdem dla lat 80.

Belgijska formacja w tamtym okresie słynęła z porządnych speed metalowych kapel i Obsidian nie odcina się od tej historii. W ich muzyce pełno patentów wyjętych z heavy/speed metalu. Słychać echa Acid, Bad Lizard czy Crossfire. Obsidian na tle wielu innych kapel jakie grają ws tylu lat 80 wyróżnia się tym, że w swojej muzyce wtrącają sporo elementów thrash metalu. Jest agresja, odpowiednia motoryka, no i to co wygrywa Francisco na swojej gitarze jest tylko niezbitym dowodem na istnienie thrash metalu w muzyce Belgów. Wcale nie słychać że to pierwszy album tej formacji, bowiem płyta jest energiczna, wypchana mocny riffami i melodyjnymi solówkami. Cały czas utrzymane są wysokie obroty jeśli chodzi o szybkość, a jakość w żaden sposób nie cierpi. Słychać, że muzycy są doświadczeni i wiedza co chcą robić i wiedzą jak zainteresować słuchaczy. Wad nie uświadczymy i właściwie można mówić tutaj tylko o zaletach. Otwieracz na tego typu płytach odgrywa kluczową rolę. Pierwsze wrażenie i pierwszy kontakt z zespołem to nie przelewki i trzeba podejść do tego z powagą. Zespół postawił na szybki i rytmiczny „End of Days” i to dobry wybór. Utwór jest prosty, chwytliwy a w dodatku nie ukazuje jeszcze w pełni zainteresowań zespołu thrash metalem. Speed metalowy „Get in the Pit” ma coś z starego Motorhead co jest ciekawym zjawiskiem, który działa na korzyść płyty. Bardzo podoba mi się to co wyprawia perkusista Mike Lopez na płycie, zwłaszcza w rozpędzonym „Fix Me Up”, który już bardziej uwidocznia zainteresowania thrash metalem. Do grona perełek na pewno trzeba zaliczyć szybki „I want it all” czy nieco punkowy „Repeat after me ... i am free”.Bardzo klasycznie i speed metalowy brzmi świetny „Army of Darkness”, który jest moim prywatnym faworytem z tej solidnej i równej płyty. Utwór ten znakomicie ukazuje umiejętność tworzenia hitów, a także potencjał kapeli. Na koniec mamy bardziej stonowany i heavy metalowy „Evil that lies within”, który wnosi nieco urozmaicenia do całości.

To się nazywa naprawdę udany debiut, który nie nudzi, tylko mocno zapada w pamięci. Prosty, treściwy krążek, który utrzymany jest w klimacie lat 80. Jego urok polega na tym że jest to bardzo szczere granie przesiąknięte speed/heavy/ thrash metalem. Ta mieszanka jest tutaj dobrze wyważona i obyło się bez wpadki czy nie potrzebnej pomyłki. Belgijski Obsidian ma bardzo dobry start, ma potencjał na coś więcej i mam nadzieję że kolejne albumy będą tylko kolejnym krokiem w ich rozwoju i w osiągnięcia zasłużonego miejsca w belgijskiej scenie metalowej. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

MAD DRAGZTER - Master of Space and Time (2015)

Kiedy wiele scen metalowych przeżywa rozkwit i dostarcza ostatnio sporo fajnych kapel, tak na Brazylijskim terenie cisza i właściwie ciężko o jakiś udany album z tamtego rejonu. Wiarę w tą scenę przywrócił mi ostatnio Mad Dragzter. Kapela istnieje w sumie od 1998, a pod tą nazwą działają od 2002 r. Jeśli chodzi o gatunek speed/thrash metal to mają naprawdę wiele do powiedzenia. Choć ostatni ich album ukazał się 9 lat temu, to jednak na przestrzeni tych lat zespół nie stracił na swojej agresji i wciąż grać potrafią i to na wysokim poziomie. Tak 9 lat przyszło czekać na 3 album w karierze brazylijskiej formacji, ale z pewnością „Master of Space and Time” to jest dzieło kompletne i pokazuje że zespół powraca i to silniejszy niż kiedykolwiek.

Mimo upływu czasu nie uległo zmianie to co zespół gra ani to, że motorem napędowym kapeli jest Tiago Torres. Znakomicie odnajduje się w pełnieniu funkcji gitarzysty i wokalisty. Jeśli chodzi o wokal to przywołuje na myśl Annihilator, Megadeth,czy Metalikę. To akurat dobrze świadczy o Tiago, że mimo braku technicznego wyszkolenia odnajduje się w thrash metalowej formule. Lepiej już prezentują się jego zagrywki gitarowe z Gabrielem. Tutaj jest naprawdę ostro i panowie nie oszczędzają się. Jest szybkość, jest technika, jest agresja i w dodatku wszystko zagrane z pomysłem i zachowaniem melodyjności. To przedkłada się na jakość a sam materiał naprawdę sprawia że czas szybko płynie i słuchacz może czerpać niezłą frajdę z muzyki Brazylijczyków. Jednym minusem jest ponad godziny materiał, który został rozłożony na 15 kawałków. Trochę to dużo jak na thrash metalowy album i nie ma tutaj też większego urozmaicenia na czym cierpi płyta. Co ciekawe udało się uratować całość przed monotonią i rutyną. Zaczyna się od mocnego uderzenia i słychać, że „Almighty” ma w sobie to coś. Prosty, pełen energii kawałek, który ukazuje to co najlepsze w gatunku thrash metal. Dalej mamy bardziej techniczny „Valley of Dry Bones” który zabiera nas w rejony Testament, OverKill czy Annihilator. Zespół potrafi nie tylko odnaleźć się w agresywnych i szybkich kompozycjach co pokazują w toporniejszym „5708”. Na płycie nie brakuje stricte technicznych kawałków typu „Megiddo” czy ostrzejszy „King of Kings”. Tiago dwoi się i troi co by muzyka była pełna werwy i niezwykle melodyjna. W końcu tylko tak można trafić do potencjalnego słuchacza. Takin „Army of truth” czy „One nation of church” idealnie oddają tą cechę. Najlepiej jednak zespół wypada w rasowych petardach, które mają być typową prezentacją mocy i tego na co stać band. Właśnie taki killery jak „Wrath of God” są największą atrakcją na płycie i to one przesądzają o poziomie tej płyty.

Werdykt jest jeden. Bardzo solidny thrash metalowy krążek, który zabiera nas do lat 90 do świata wykreowanego przez Annihilator czy Megadeth. Brazylijska formacja może nieco przedobrzyła z liczbą kompozycji, ale świetna okładka, mocne brzmienie i kilka ostrych kawałków rekompensują to. Płyta warta grzechu, zwłaszcza jeśli siedzimy w thrash metalu i to nie od dziś.

Ocena: 7.5/10

sobota, 3 października 2015

DEATH DEALER - Hallowed Ground (2015)

Pamiętam jak dziś dzień premiery „War Master” super grupy Death dealer. Ta amerykańska formacja pokazała nową jakość heavy metalu. W swojej muzyce wmieszali to co najlepsze z power metalu, co z thrash metalu i tradycyjnego heavy metalu. Z jednej strony było słychać wpływy Manowar, Cage czy Judas Priest, a z drugiej strony tworzyli coś nowego. Miło było zobaczyć, że jeden z najlepszych gitarzystów czyli Ross The Boss ma się dobrze i robi coś bardziej zaskakującego. Mając u boku Seana Pecka z Cage, Stu Marschalla, Rhino i Mik'e Davisa był wstanie stworzyć jedną z najlepszych płyt heavy metalowych ostatniej dekady. „War Master” to była petarda, płyta idealna, która emanowała energią, agresją, przebojowością, a każda zagrywka gitarowa była perfekcyjna. Oczekiwania i wymagania co do drugiego albumy tym bardziej były ogromne. Czy „Hollowed Ground” sprostał wyzwaniu i czy ma szanse konkurować z świetnym debiutem?

O to jest pytanie. Nie trzymając was w napięciu i bez owijania w bawełnę powiem, że niestety ale ta super grupa poniosła porażkę. Album został stworzony jakby szybko i tylko po to by podtrzymać zainteresowanie kapelą. Nie ma Rhino na pokładzie i perkusista Steve Bolognese znany z Into Eternity jakoś sobie radzi, choć to już nie ta klasa. Wszystko poszło jakoś nie tak. Mało jest w tym już pasji, zaangażowania, a całość jest echem debiutu. Została agresja, szybkość, solidna praca muzyków, ale uleciała magia, element zaskoczenia i umiejętność tworzenia hitów. Tutaj jest ich znacznie mniej i właściwie materiał już tak łatwo nie wchodzi w umysł słuchacza. Zadbano o mocne brzmienie i odpowiedni ładunek mocy i to bez wątpienia ratuje album. Nie ma jednak mowy o takim sukcesie jak debiut. Początek jest bardzo obiecujący i mimo że „Gunslinger” brzmi zupełnie inaczej niż debiut, to jednak ma odpowiedni klimat, zapadającą w głowie melodię i to już sprawia że jest to utwór na miarę tego składu. Niezwykle melodyjny kawałek wzbogacony ostrym riffem i solówkami, które pokazują kto tu gra. Ross The Boss to jednak klasa sama w sobie i z pewnością tutaj pokazuje na co go stać. Dobrze się stało że rozwija się poza zespołem Manowar. Album promował kawałek „Break The Silence” i od samego początku budził obawy co do albumu. Jasne mocny, toporny heavy metal, ale jakiś taki bez przekonania i tej nutki geniuszu z debiutu. Ot co solidny heavy metalowy kawałek, który w żaden sposób się nie wyróżnia. Tak jak na debiucie było pełno szybkich kawałków, tak i tutaj ich nie brakuje. Taką prawdziwą petardą jest „Plan of Attack” i z pewnością jest to jeden z tych najlepszych utworów, pomimo tego że ma sporo wpływów Cage. „Seance” bardziej toporniejszy i bardziej przekombinowany, a to niezbyt pasuje do stylistyki Death Dealer. Utwór bardziej techniczny, ale totalnie okrojony z ciekawych melodii i przebojowości. Duch Manowar gdzieś tam wybrzmiewa w marszowym „Way of The Gun”, jednak też nie jest to najlepsze co Death Dealer stworzył dotychczas. Wraże po dwóch nijakich kawałkach zaciera energiczny i rozpędzony killer w postaci „K.I.L.L”. Tak w takim graniu zespół sobie jeszcze radzi i może tego powinni się trzymać? Można odnieść wrażenie, że druga część płyty jest o wiele ciekawsza i zawiera znacznie przemyślane kompozycje. Jedną z nich jest rytmiczny „I am the Revolution”. Stary rasowy heavy metal lat 80 można wyczuć w toporniejszym „The Anthem”. Najlepszym utworem na płycie bez wątpienia jest agresywny i ocierający się o thrash metal „Corruption of Blood” i tutaj można poczuć ducha debiutu i twórczości Rossa. Na koniec mamy złowieszczy „Skull and Crossbones” czy mroczniejszy „ U- 666”, które robią dobre wrażenie i z pewnością zasługują na szczególną uwagę. Jest wolniejsze tempo, ale z pewnością nie umniejsza to tym utworom. Jest czym się zachwycać w niektórych momentach, są petardy, jest moc, jest agresja, ale to już nie to samo co debiut.


Tak rozczarowałem się nowym albumem Death dealer. To już nie to samo, choć dalej moc jest z zespołem. Grają heavy metal na wysokim poziomie i to raczej się nie zmieni, szkoda tylko że uleciała magia, zaskoczenie i przebojowość. Nie mamy już tyle hitów i takiej jakości, a materiał momentami może przynudzać przez swoją rutynę, ale nie można też mówić o totalnej porażce. Jednym słowem....żeby wszyscy nagrywali takie słabe albumy jak Death dealer to byłoby dobrze. Pozycja warta uwagi dla fanów prawdziwego heavy/power metalu. Polecam mimo wszystko.

Ocena: 7.5/10

PRAYING MANTIS - Legacy (2015)

Praying Mantis to jeden z najważniejszych zespołów jeśli chodzi o brytyjską scenę metalową. Jeden z tych zespołów, który zaczynał jako przedstawiciel nurtu NWOBHM. Obecnie więcej w ich muzyce melodyjnego metalu, hard rocka czy heavy metalu. Co ciekawe zespół mimo niezbyt dużej aktywności przetrwał lata i do dziś istnieją i mają się całkiem dobrze. Mija 6 lat od wydania „Sanctuary”, a Praying Mantis w odświeżonym składzie podbija świat nowym albumem „Legacy”. Dawno ten zespół nie nagrał tak udanego i przemyślanego albumu.

To już 10 album studyjny Brytyjczyków i trzeba przyznać, że brzmi świeżo. Może brzmi nieco jak ostatnie albumy Magnum, ale ma to swój urok. Przez 6 lat może się wiele zmienić i czasami taka przerwa dobrze robi zespołowi. W szeregach pojawił się wokalista Jaycee Cuijpers i perkusista Hans in’t Zandt, którzy sprawili że Praying Mantis brzmi świeżo. Jest klasyczne brzmienie, podejście do kompozytorstwa, aranżacji, a całość brzmi po prostu świetnie. Każdy utwór to niezapomniana wycieczka w rejony melodyjnego heavy metalu czy hard rocka, z nutką progresywności. Świetne partie wokalne Jaycee to prawdziwy atut nowej płyty i właściwie na każdym kroku imponuje mi ten muzyk. Wkłada sporo serca w to co robi. Gitarzyści Tino i Andy też jakby bardziej przemyśleli kilka kwestii i ich partie, popisy są też na wyższym poziomie. Więcej tutaj rytmiczności, pasji i miłości do muzyki. Jest lekkość, finezja i niezwykły klimat. Oczywiście wszystko utrzymane w klimacie lat 80. Zaczyna się od przebojowego „Fight For Your Honour” który ma coś z Rainbow, Stargazery, czy stare Pretty Maids. Piękna kompozycja, przyozdobiona syntezatorami, co nadaje jeszcze więcej przestrzeni. Dawno ten zespół nie nagrał tak udanego przeboju i to już pozytywnie nastraja. „The One” już bardziej spokojniejszy i bardziej utrzymane w stylizacji AOR. Jednak wciąż jest magia, niezwykły baśniowy klimat. Emocje biorą górę tutaj. Zespół bardzo dobrze miesza starą szkołę hard rocka z melodyjnym metal i dobrze to wybrzmiewa w „Believable”, który wyróżnia się nieco mocniejszym riffem i lekkim refrenem. Piękne melodie to jest coś co wyróżnia ten album, a jest ich tutaj naprawdę pełno. Wystarczy wsłuchać się w spokojniejszy „Tokyo” by właśnie w pełni to pojąć. Marszowy „Better Man” to kolejny mocny punkt tego wydawnictwa. Nieco progresywny „Eyes of Child” to kolejny uroczy kawałek. To kolejny dobry przykład, że płyta jest urozmaicona i pełna smaczków. Im bliżej końca tym robi się w sumie jeszcze ciekawej. Przede wszystkim więcej metalu, więcej harmonijnych solówek i chwytliwych melodii. Nowy wokalista naprawdę świetnie wpasował się w styl Praying Mantis i jego popisy są godne uwagi, zwłaszcza w takim „The Runner”. Jeśli miałbym wskazać najlepsze kawałki na płycie to wybrałbym te dwie ostatnie kompozycje, które wyróżniają się prze piękną współpracą gitarzystów, niezwykłą harmonią i przebojowością. „Fallen Angel” w lżejszej formie i niezwykle melodyjny „Second Time Around”, który definiuje idealnie melodyjny metal.

W siłę Praying Mantis nigdy nie wątpiłem, ale nie sądziłem że stać ich jeszcze na taki zryw i nagranie naprawdę świetnego albumu. „Legacy” to świetna wycieczka do lat 80 do świata hard rocka i melodyjnego metalu. Toi klasyczne brzmienie, niezwykłe popisy doświadczonych gitarzystów i duża dawka emocji. Nowi muzycy sprawili, że Praying Mantis ożył i jest silny jak nigdy przedtem. Gorąco polecam. Klasa sama w sobie.

Ocena: 9/10

piątek, 2 października 2015

DENNER / SHERMANN - Satan's Tomb Ep (2015)

Historia zatacza koło. Niegdyś w 1981 r zrodziła się w Danii jedna z największych potęg heavy metalowych, która na zawsze zmieniła scenę heavy metalową. Mowa o kultowym Mercyful Fate. Dzięki tej kapeli świat poznał takich świetnych muzyków jak King Diamond, który do dzisiaj uchodzi za jednego z najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych wokalistów heavy metalowych. Mercyful Fate odniósł też wielki sukces dzięki duetowi Denner/ Shermann. Ta para gitarzystów świetnie się rozumiała i potrafiła wygenerować mroczny klimat, połączyć ciężar, toporność, czy dużą dawkę melodyjności. Stali się tak kultowym duetem jak Tipton/ Kk Downing czy Smith/ Murray. Mercyful Fate rozpadł się w latach 80, każdy z muzyków próbował swoich sił w innych kapelach. Potem lata 90 to nowy rozdział Mercyful Fate i wszystko zakończyło się w roku 1999. Świat wciąż czeka z niecierpliwością na reaktywację, na powrót legendy. No może tego jeszcze dożyjemy. W końcu po latach współpracę nawiązali Denner i Shermann, a zaczęło się o wygrywania fragmentów z kultowych dwóch pierwszych albumów Mercyful Fate. Panowie znów poczuli chemię i tak założyli Denner/Shermann w 2014 roku. Do grupy zaprosili Seana Pecka, który potrafi imitować Kinga Diamonda, Snowy Shawa, który działał z Kingiem Diamondem oraz basista Marc Grabowski, który współpracował z Shermannem przy Demonica. Tak zrodził się band, który ma dopisać kolejne rozdziały twórczości Mercyful Fate i w tym roku udało im się wydać mini album „Satan's Tomb”. Czas rozpocząć nowy rozdział i poznać jakby brzmiał Mercyful Fate w naszych czasach.

Cel obrano taki sam. Tematyka o szatanie, okultyzmie czy złu w czystej postaci. Zadbano o brudne, szorstkie, ale mroczne brzmienie, które znakomicie współgra z tematyką jak i ze stylem jaki zespół prezentuje. Można odnieść wrażenie że duch Mercyful Fate jest wszechobecny. Nawiązania do tamtej kapeli są na każdym kroku i zwłaszcza to się rzuca w mrocznej i budzącej grozę okładce narysowaną przez Thomasa Holma. To właśnie on narysował okładki do kultowych albumów Mercyful Fate. O ile zapowiedzi samego albumu były naprawdę obiecujące, to jednak pytanie było czy Sean Peck wpasuje się w klimat i czy będzie pasował do całości. Jednak sprawdza się on tutaj naprawdę dobrze, choć wciąż głowie jest myśl jakby to było z Kingiem na wokalu. Wybrali znanego i doświadczonego wokalistę, który nada całości pazura i agresji, jednocześnie przypomni momentami manierę Kinga. Wybór był oczywisty. Jednak główną atrakcją tej płyty są popisy Dennera i Shermanna, którzy świetnie współgrają ze sobą. Tak jakby czas dla nich się zatrzymał i dopisywali kontynuację „Mellisa” czy „Don't Break the Oath”. Właśnie te dwa albumy wybrzmiewają w solówkach, w konstrukcji utworów, czy też samych motywach. Miało być ciężko, melodyjnie, mrocznie i bardzo metalowo. Udało się to osiągnąć bez większego wysiłku. Potencjał ogromny jest w tej kapeli i mam wrażenie, że nie wszystko jeszcze pokazali. Na pewno jedno jest pewne. Pokazali co to znaczy heavy metal na miarę naszych czasów i młodzi jak i weterani powinni od nich czerpać i brać przykład jak to się robi. Na płycie mamy 4 utwory i każdy to 100% prawdziwego heavy metalu. Fani Mercyful Fate będą w siódmym niebie. Choć i fani Cage, czy Death Dealer nie mają powodów do narzekań. Zaczyna się dość nietypowo, bo melodyjną solówką i takim powiewem epickości rodem z Death Dealer. Jednak tytułowy „Satan's Tomb” to metal najwyższych lotów. Jedna z mocniejszych rzeczy w roku 2015. Jest niezłe tempo, rytmika wyjęta z Judas Priest, a wszystko utrzymane w stylizacji Mercyful Fate. Słychać to przede wszystkim w chwytliwym i okultystycznym refrenie. Tak powinien brzmieć Mercyful fate naszych czasów, choć ciężko sobie wyobrazić tutaj Kinga przy tych ostrych riffach. Niezłą petardą jest „War Witch” i tutaj znów sporo nawiązań do Judas Priest z ery „Painkillera”. Ciekawe wymieszano tutaj stylizację, bo nawet pewne cechy thrash metalu tutaj uświadczymy. Ten utwór to przede wszystkim spora ilość ciekawych i złożonych solówek, który ukazują ile są warci sami gitarzyści. Te ich zagrywki i pojedynki są wzorowe i godne pochwały. Historia ożyła na nowo. Do promocji albumu służył przede wszystkim „New Gods”. Tutaj można doszukać się elementów Mercyful Fate z lat 90, choć i twórczość Kinga Diamonda tutaj wybrzmiewa. Jest to również ostry i pełen energii kawałek, jednak co go wyróżnia na tle innych to specyficzny refren. Tutaj Sean pokazuje swój talent, choć co niektórych może nieco irytować. Jest to jeden tych utworów bardziej rozbudowanych, bo trwa 6 minut. Panowie nie przynudzają i wtrącają sporo ciekawych motywów co daje w efekcie naprawdę mocny kawałek. Jest jeszcze petarda w postaci „Seven Skulls” i wrażenie również pozytywne.


Tak wiem, ciężko zweryfikować band po 4 utworach, ciężko przewidzieć przyszłość i to co jeszcze nas czeka. Jednak wiemy już jedno. Jest zespół, który udźwignie spadek po Mercyful Fate, jest kto zdolny nagrać album na miarę „Dont Break the Oath” i jest w końcu super grupa, która jest wstanie poruszyć nieco rynkiem i tym gatunkiem. Nie mamy może w pełni reaktywacji Mercyful Fate na jaki świat czekał. Jednak historia zatoczyło koło i Shermann i Denner znów tworzą ponadczasowe solówki o których będziemy pamiętać nawet za kilka lat. Dla takich chwil warto żyć. Polecam

Ocena: 8.5/10

czwartek, 1 października 2015

HIBRIA - Hibria (2015)

Najgorsze co może spotkać zespół heavy metalowy, to próba kombinowania i chęć spróbowania czegoś nowego, odcinając się tym samym od swoich korzeni. Niestety taką decyzję podjął jeden z ciekawszych zespołów brazylijskich grających heavy/power metal. Mowa tutaj o Hibria, który od 1996 roku sukcesywnie podbijał serca fanów takiej muzyki. Początek ich kariery był bez błędny, jednak z czasem kapela zaczynała nieco kombinować i już to było słychać na „Silent Revenge”. Jednak w tym roku zespół po prostu zaskoczył swoim nowym dziełem. „Hibria” to album który jest czymś innym, czymś co nijak pasuje do twórczości tego zespołu. Tak więc stało się i jeden z ciekawszych zespołów przeżywa kryzys.

Wystarczy spojrzeć na nowoczesną, wręcz metalcorową okładkę by wiedzieć, że jest coś nie tak. Niby skład nie uległ zmianie, niby gdzieś tam słychać echa power metalu, to jednak zespół postanowił brzmieć nowocześnie, bardziej agresywnie, progresywnie. W efekcie dostaliśmy pokręcony materiał, który nie jest łatwy w odbiorze. To co wyróżniało ten zespół, te charakterystyczne zagrywki, melodie, motywy i przebojowość znikła. Zamiast tego mamy wyszukane motywy, jakieś dziwne wtrącenia i brak ciekawych pomysłów. To, że jest coś nie tak słychać w otwierającym „Pain”, który jest daleki od tego co zespół tworzył. Wokal Iuriego może nie jest taki zły, może ma to swój urok, szkoda tylko że całe instrumentalne zaplecze nie powala, wręcz odstrasza. Na plus z pewnością można zaliczyć szybszy „Abyss” , w którym można wyłapać patenty z wcześniejszych płyt. Amerykański pazur, nutka thrash metalu w „Tightrope” też sprawiają, że ten utwór może się podobać. Już nieco inny styl niż na pierwszych płytach Hibria, ale tutaj to jeszcze ma ręce i nogi. Jest zagrane z pomysłem i potrafi zapaść w pamięci. Niestety na płycie więcej jest wypełniaczy. Potwierdza to ponury „Life” czy mroczniejszy „Ghosts”. Kolejna dziwna rzecz to, że wszystkie utwory zlewają się w jedną całość. Ciężko ocenić czy słuchamy „legacy” czy to już „Ashamed”. W sumie jeszcze gdzieś tam warty uwagi jest szybszy „Church”, który ma niezłego kopa. Jest energia, jakiś polot i agresja. Dobrze to brzmi i szkoda, że zespół na tej płycie nie skomponował więcej takich miłych dla ucha utworów.

Kombinowane, eksperymenty w stylu pokazują, że zespół się rozwija i nie stoi w miejscu. Jednak często trzeba zapłacić za to odpowiednią cenę. Hibria brzmi nowocześnie, może bardziej agresywnie, ma w sobie więcej progresji, ale zatraciła swoje podstawowe cechy. Zwłaszcza przebojowość i umiejętność tworzenia atrakcyjnych melodii. Niestety „Hibria” to najgorsze dzieło Brazylijczyków i jedno z największych rozczarowań roku 2015. Szkoda.


Ocena: 3/10

wtorek, 29 września 2015

CRYSTAL BALL - Liferider (2015)

Szwajcarski Crystall Ball przeżywa obecnie drugą młodość. Muzycznie przypominają nieco Gotthard, Krokus, czy Edguy. W 2013 roku powrócili po 6 letniej przerwie i był to udany powrót. Dobra passa trwa, bo najnowsze dzieło w postaci „Liferider” umacnia zespół i potwierdza, że przeżywa właśnie swoją drugą młodość. Nowe nabytki zespołu tj basista Cris Stone i wokalista Steven Mageney dali zespołowi energii i nieco świeżości. Dalej trzymają się ram hard rocka i power metalu. W takim klimacie jest utrzymany nowy album. Podobnie tak jak inne wydawnictwa tej doświadczonej formacji tak i ten wyróżnia się przebojowością i pozytywną energią, Z albumu kipi energia i powiew świeżości. Zespół postawił na proste, ale skuteczne pomysły, które łatwo wpadają w ucho. Dzięki temu album jest łatwy w odbiorze i można go zapuścić w ramach relaksu, jak i jako umilacz w podróży. Może okładka bardziej nasuwa nam wydawnictwo rockowe, to jednak nie ma się tym co kierować, bo nie brakuje heavy jak i power metalu. Mieszanka jest wybuchowa i już daj nam popalić w chwytliwym „Mayday”. Dobrze dopasowano tutaj melodie i wstawki klawiszy, czyniąc ten kawałek rasowym hitem. Jeden z ciekawszych tegorocznych przebojów w kategorii ciężkiego brzmienia. „Eye to Eye” to właśnie utwór o podłożu power metalowym skierowanym do fanów Gamma Ray czy Battle Beast. Tutaj swoją rolę dobrze odegrała Noora z Battle Beast. Wyszedł z tego energiczny i dość agresywny kawałek a to musi się spodobać fanom gatunku. Warto zaznaczyć, że nad produkcją czuwał Stefan Kaufmann i te wpływy UDO dają się we znaki w „Paradise”. Zespół nie boi się grać nowocześnie, z polotem i z pomysłem co pokazuje żywiołowy „Balls of Steel”. Słucha się tego naprawdę przyjemnie i brakuje takich właśnie rytmów, które brzmią z jednej strony klasycznie, a z drugiej mają nutkę nowoczesności. Gitarzyści tj Flu i Leach też przy każdej możliwej okazji dają czadu i nie oszczędzają się. Sporo ciekawych i atrakcyjnych solówek jak na album utrzymany w takiej formule. Marszowy, nieco bardziej epicki „Hold Your flag” to w sumie coś dla fanów Manowar, Accept czy właśnie UDO. Brakuje tutaj w sumie głosu Udo Dirkschneidera. Choć pan Mageney daje radę sobie w takich klimatach. „Take it All” to też klasyczny heavy metal przesiąknięty starym dobry UDO. Nieco toporny i mroczniejszy riff to tylko podkreśla. Stefan Kaufmann gościnnie wystąpił w balladzie „Bleeding” i choć nie jest jakaś genialna to zapada w pamięci. Heavy/power metal pełną gębą mamy w żywszym w „Liferider”. Ten utwór oddaje najlepiej to jak brzmi nowe dzieło Crystal Ball. Z pewnością nie można pominąć tego krążka, zwłaszcza jak się lubi Udo, Edguy, czy Battle Beast. Energia, prosta chwytliwa melodia, ostry riff to chwyty jakie stosuje zespół na tej płycie. Efektem tego jest naprawdę bardzo dobry album, który pokazuje że Crystall Ball jest w formie. Polecam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 28 września 2015

DARK MOOR - Project X (2015)

Większość zespołów stara się trzymać jasno określonego stylu i zachować swój własny charakter na przestrzeni lat. Rzadko kiedy można trafić na zespół, który dość często kombinuje z własnym stylem stojąc u progu ryzyka i zatracenia swojego stylu. Hiszpański Dark Moor to żywy przykład, że można ewoluować, zmieniać swój styl, trzymając się pewnych już sprawdzonych patentów. Dark Moor kojarzony był początkowo jako band power metalowy, potem otarli się o neoklasyczne granie, co było słychać na „Beyond the Sea” czy „Tarot”, które uchodzą za najlepsze dokonania zespołu. Potem zespół otarł się o symfoniczny metal na „Autumnal”, zaś „Ancestral Romance” ukazał romantyczny klimat i nawiązań do tradycji i hiszpańskiej muzyki. Ostatni album „Ars musica” ukazała nieco inne oblicze bo bardziej progresywne. To czego można oczekiwać po nowym „Project x”?

Już patrząc na okładkę można odnieść wrażenie, że szykują się spore zmiany i faktycznie jest to znów nieco inny album. Bardziej progresywny, czy też w myśl okładki futurystyczny. Tak zespół zabiera nas w świat s-f i wychodzi im to nadzwyczaj dobrze. Można poczuć się jak w nieco innej przestrzeni i pełno tutaj smaczków, które mają podkreślić ten klimat. Muzycznie zespół też jakby ewoluował i szukał na nowo swojego stylu. Tym razem zespół zabiera nas w rejony progresywnego rocka i melodyjnego metalu, odsuwając power metal na daleki plan. Właściwie power metalu nie uświadczymy tu już w takiej ilości co byśmy chcieli. Właściwie to tych elementów nie ma za wiele. Ma być nacisk na rock i progresję i to jest właśnie znakiem rozpoznawczym nowego krążka. Produkcja nasuwa nam takie zespoły jak Rhapsody czy Stratovarius i to zasługa Luigi Stefaniniego. Pod tym względem album błyszczy, tylko gorzej już z samą zawartością. Zaczyna się od futurystycznego intra „November 3023” i słychać, że to będzie inny album. Klawisze nasuwają nowoczesny progresywny heavy metal z domieszką orkiestry. Na pewno może się spodobać filmowy klimat, jednak czy na taki Dark Moor czekaliśmy? „Abduction” to jeden z mocniejszych kawałków na płycie, ale daleko mu do petard z „Tarot” czy „Beyond The Sea”. Ma spore ilości symfonicznego metalu i tutaj kłania się „Autumnal”. Choć zespół starał się brzmieć tutaj bardziej progresywnie i momentami ciężko stwierdzić że to ten sam band co nagrał taki „Tarot”. „beyond the Stars” jest bardziej rockowy, bardziej podniosły i na plus można zaliczyć wpływy Queen. Właśnie Dark Moor sporo czerpie z twórczości Queen i stara się to upchać niemal w każdym utworze. „Conspiracy Revealed” miał być pewnie bardziej power metalowy, a wyszedł z tego nieco dziwny utwór, ale z pewnością jego zaletą jest to że zapada w pamięci przez chwytliwy refren. Kolejnym smętnym i bardziej rockowym kawałkiem na płycie jest „I want to believe” i nie wiem czemu płytę wypełniają takie kawałki, które stawiają zespół w mniej korzystnym świetle. No chyba, że ktoś ceni sobie komercyjny rock i Queen pod każdą postacią. Echa dawnego Dark Moor można uświadczyć w bardziej melodyjnym „Bon Voyage”. Zespół wziął sobie do serca klimat s-f i tworzenie progresywnego grania i nie boi się nawiązać do Eletric Light Orchestra w takim „The existance”. Powiew agresji i neoklasycznego grania można doszukać się w chwytliwym „Gabriel”, z kolei zamykający „There's Something in the Skies” to dobre podsumowanie albumu, które pokazuje nawiązania do Queen, nacisk na progresywność i klimat s-f.

Dobrze widzieć, że Dark Moor lubi eksperymentować i kombinować z stylem. Miło widzieć, że się rozwijają i wciąż nie boją się odgrywać nowych rejonów. Jednak nie każdy musi to akceptować i doceniać. Dark Moor zbyt często kombinuje i było lepiej dla nich gdyby dłużej zostali przy jednym stylu. Najlepiej by jednak było, jakby wrócili do korzeni i przypomnieli sobie swoje korzenie i jak się gra neoklasyczny power metal. Nie przekonuje mnie to co Dark Moor gra obecnie i właściwie ciężko poznać że to ten sam zespół co nagrał „Tarot” a szkoda, bo zawsze należy do grona moich ulubionych zespołów.

Ocena: 4.5/10

niedziela, 27 września 2015

TANK - Valley of Tears (2015)

Patrząc na rozłam brytyjskiego Tank to można pogubić się w tym wszystkim. Algy Ward coś tam też próbuje tworzyć pod swoim szyldem Tank, zaś najważniejszym obozem jest ten tworzony przez Tuckera i Evansa. Nagrali dwa świetne albumy z Doggie Whitem, które miały w sobie powiew świeżości, ale brzmiały jednocześnie jak klasyczny Tank. Kiedy pojawiły się informacje, że nowy album zostanie zarejestrowany z byłym wokalistą Dragonforce czyli Zp Heartem to przeraziłem się, że to może nie wypalić. Doggie sprawdza się w klasycznym graniu, które ma ducha lat 70 czy 80. Zp heart to inny wokalista, który bardziej pasuje do power metalowej formuły. Jak to wpłynęło na jakość muzyki zawartej na „Valley of Tears”? O to jest pytanie.

Skład Tank uległ zmianie i właściwie zostali z poprzedniego składu tylko Evans i Tucker. Nowa sekcja rytmiczna wywiązuje się ze swojego obowiązku. Tak więc obyło się bez większej wpadki. Sprowadzenie nowych muzyków nie odbiło się w większym stopniu na jakość muzyki, nawet zwerbowanie power metalowego wokalisty nie sprawiło, że zmienił się styl Tank. Dalej mamy klasyczny heavy metal przesiąknięty latami 80, dalej mamy sporo elementów hard rocka i NWOBHM. Może nieco uleciała przebojowość, może nieco za mało hitów jest na nowym albumie, ale z pewnością jest to solidny materiał, który miło się słucha i nie przynudza. Na pewno dobrym rozwiązaniem okazało się tutaj postawienie na treściwy materiał pozbawiony zbędnych dłużyzn. „War Dance” to przede wszystkim solidny, taki typowy riff, który ma coś z Saxon czy Judas Priest. Jest klasyczne brzmienie i do tego chwytliwy refren, co w efekcie daje nam godny uwagi otwieracz. Tytułowy „Valley of Tears” nadrabia mrocznym klimatem i epickością. Trudno uwierzyć, ale Zp heart sprawdza się nawet w hard rockowym graniu co potwierdza w znakomitym „Eye of Hurricane” czy „hold on”. Moim ulubionym kawałkiem z nowej płyty jest szybki „Make a Little Time”, który spokojnie można zaliczyć do najlepszych utworów Tank jakie powstały w przeciągu ostatniej dekady. Ostry riff, szybsze tempo i chwytliwy refren. Klasa sama w sobie. Pomysłowy riff też zdobi stonowany „Heading for Eternity”. Dalej mamy nieco bluesowy „Living a Fantasy” z bardzo pomysłowymi i finezyjnymi solówkami. Na koniec chciałbym też wyróżnić szybki i agresywny „World on Fire”, który pokazuje że Tank jest naprawdę w formie. Brakowało ostatnio w ich twórczości właśnie takiego zrywu, takiego powera. No jest moc i oby nie zabrakło jej na kolejnym albumie.

Nie ma Doggie white, nie ma może już też tyle hard rocka w Tank. Jednak zyskali nieco świeżości i agresji i mając Zp hearta na pokładzie mogli nieco pokombinować i urozmaicić kompozycje. Udała się ta sztuka i w efekcie wyszedł naprawdę bardzo fajny album. Nieco inny, ale ma swój potencjał i zasługuje na uwagę, nawet jeśli Zp heart nie pasuje do Tank i nie należy do grona waszych ulubionych wokalistów. 46 minut soczystego heavy metalu, który pochłania w całości.

Ocena: 8.5/10

A SOUND OF THUNDER - Tales from the deadside (2015)

Amerykański band A Sound of thunder ma coś problem z utrzymaniem swojej formy i raz mamy dobre wydawnictwo, a raz płytę pokroju „The Lesser key of solomon”, którą chce się zapomnieć jak najszybciej. Ciężko im złapać coś stabilizację i poziom prezentowanej swojej muzyki. Choć próbują nawiązać do lat 80, do mieszanki heavy metalu , power metalu i hard rocka, próbują gdzieś tam wtrącić wpływy Hellion czy Warlock, to jednak nie zawsze to przynosi sukces. W przypadku „Tales from Deadside” możemy być spokojni, bo jest to równie udany krążek co „Time's Arrow”.

Komiksowa okładka wypada znacznie ciekawiej niż te ostatnie szaty graficzne. Zespół zadbał o każdy szczegół i to słychać. Mamy dopieszczone i mocne brzmienie, które stara się podkreślić jakość muzyki i umiejętności muzyków. Ten aspekt wypada znacznie lepiej niż na ostatnim wydawnictwie, które było pomyłką jeśli można to tak ująć. Wokal Niny jest bardziej przekonujący i bardziej budzi grozę, niż na dwóch poprzednich wydawnictwach. Teraz można w końcu poznać jakim mocnym głosem dysponuje i jak umiejętnie się nim posługuje. Kawał dobrej roboty odwalił przede wszystkim gitarzysta Josh, który stworzył kilka mocnych i wartych zapamiętania riffów. Sporo ciekawych solówek i urozmaiceń przez co materiał tylko zyskuje w oczach słuchacza. Takich petard jak „Tower of Souls” brakowało mi na poprzednim wydawnictwie. Zespół właśnie przoduje w takim ostrzejszym graniu na pograniczu heavy i power metalu. Dobrze wypada też otwieracz „Children of The Dark”, który mimo komercyjnego wydźwięku, potrafi ująć swoim rockowym klimatem. Zespół nie boi się progresywnych elementów i nawiązań do lat 80, co słychać wyraźnie w „Can't go back”. Nie brakuje na płycie stonowanego grania, gdzie można doszukać się wpływów Black Sabbath, a właśnie taki jest „Losing Control”. Trzeba przyznać, że amerykanie mają dobre poczucie humoru i ożyli na tym albumie co pokazuje energiczny „Punk Mambo”. To jest właśnie to co lubię w ich muzyce, potrafią stworzyć ciekawe kawałki przypominające gdzieś lata 80 i muzykę pokroju Hellion. Jazzowe wtrącenie w środkowej części może nie jednego słuchacza zaskoczyć i to pozytywnie. W takim „Tremble” można poczuć ducha starych płyt Dio. Całość zamyka monumentalny „End Times”, który śmiało mógłby zdobić płytę Black Sabbath.

A sound of Thunder stać na bardzo dobre albumy i pokazali to po raz kolejny, szkoda że czasami muszą wydać słaby album, który nic nie wnosi do ich dyskografii. Akurat „Tales from Deadside” zabiera nas do lat 80, do świata heavy metalu, hard rocka i power metalu. Mamy mocne riffy, urozmaicony materiał, który często zaskakuje, a największym plusem są nawiązania do Black Sabbath, twórczości Dio czy Hellion. Polecam.

Ocena: 8/10

THE VINTAGE CARAVAN - Arrival (2015)

W roku 2014 niezwykle miłym zaskoczeniem i największym moim odkryciem muzycznym był The Vitange Caravan. Młoda formacja pochodząca z Islandii, która ma na celu namieszać na rynku muzycznym. Z pewnością im się to udało. Debiutancki album to było coś wyjątkowego i świeżego na rynku muzycznym. Fani stoner rocka, hard rocka i psychodelicznego rocka piali z zachwytu i nic dziwnego, bo w końcu zespół stworzył intrygujący styl. Mimo że jest w tym progresja, nutka finezji i psychodelii to jednak musiało to się spodobać ze względu na pomysłowość, wykonanie i nawiązanie do klasyków z lat 70. Któż z nas nie lubi starych płyt Deep Purple, Whitesnake czy Black Sabbath. Ta młoda formacja zabrała nas w niezapomnianą wycieczkę po takich właśnie rejonach muzycznych. Debiut to właściwie płyta idealna i oczekiwania względem nowego wydawnictwa były spore. Bycie członkiem rodzinny wytwórni Nuclear Blast też zobowiązuje do czegoś. Tak w efekcie dostaliśmy w tym roku „Arrival”. Udana kontynuacja tego co zespół zaprezentował na debiucie i właściwie można mówić o swoistym klonie, który nie wiele się różni od swojego pierwowzoru. Wystarczy spojrzeć na okładkę frontową utrzymaną w stonerowym/doom metalowym klimacie, czy na przybrudzone brzmienie, które ma podkreślić hołd dla lat 70. Co ciekawe pod względem muzycznym też można odnieść wrażenie, że słuchamy dokładnie to co rok temu. Progresywne kawałki, pełne melodyjności, ciekawych przejść i wyrafinowania. Może jest tu jakiś schemat i jest to przewidywalne. Jednak ciężko sobie tutaj wyobrazić coś innego niż granie w stylu Deep Purple czy Led Zeppelin. Oskar Logi to motor napędowy tego zespołu i swój talent już prezentuje w znakomitym otwieraczu „Last day of light”. Psychodeliczny, specyficzny wokal to jest coś co go wyróżnia na tle innych wokalistów z tych kręgów. Sam utwór to znakomity hołd dla Led Zeppelin czy twórczości Blackmore'a. Logi pokazuje, że jest przede wszystkim uzdolnionym gitarzystą. „Monolith” nieco bardziej energiczny i bardziej treściwy w swojej formie. Kto lubi szybsze granie i riff rodem ze starych płyt Black Sabbath czy Deep purple ten powinien posłuchać przebojowego „Babylon”. Niesamowity klimat udało się wykreować w posępnym „Eclipsed”, który ma coś z Black Sabbath i to cieszy bo brzmi bardzo klasycznie. Sam utwór bardziej dla fanów spokojniejszego grania. Doom metal z elementami hard rocka świetnie wybrzmiewa w pomysłowym „Crazy Horses”, który również jest jednym z ciekawszych utworów na płycie. Równie podobny ładunek energii zawiera nieco bluesowy „Sandwalker”. Do szybszych utworów zalicza się też w sumie klimatyczny „Carousel”. Jest jeszcze rozbudowany i progresywny „Winter Queen”, który pokazuje dlaczego ten zespół odniósł taki sukces. Całość zamyka lekki i przyjemny „Five months”, który oddaje to co piękne w rocku z lat 70. Płyta brzmi jak prawdziwy klasyk nie tylko ze względu na brzmienie, ale właśnie za sprawą świetnego materiału. Jest przebojowo i klimatycznie, a płyta potrafi zaskoczyć. Miło jest znowu się wybrać do czasów kiedy swoje pierwsze kroki stawiały Deep Purple czy Led Zeppelin. Znów The Vintage Caravan dał czadu i pozamiatał scenę hard rockową. Brawo.

Ocena: 9.5/10

piątek, 25 września 2015

DAVID SHANKLE GROUP - Still a Warrior (2015)

A co powiecie na power metal z elementami neoklasycznego metalu czy tez shredowego grania? W tej kategorii na pewno warto wspomnieć o David Shankle Group znanym również pod skrótem DSG. Jest to kapela, która została założona w 2002 roku i główną rolę odgrywa maestro Shankle, który dał się poznać jako znakomity gitarzysta już gdy grał w Manowar. Choć teraz w swoim zespole może rozwijać się i pokazać na co go stać. Pod tym szyldem wydał 3 albumy, z czego ostatni pojawił się teraz nie dawno, więc możemy jeszcze na świeżo przeżywać nowe dzieło dawnego muzyka Manowar. „Still a Warrior” to album, który pokazuje że David wciąż ma to w sobie i trzeba się z nim liczyć w metalowym światku.

Nie dajcie się zwieść nieco kiczowatej okładce, bo za nią kryję się naprawdę bardzo solidny materiał z kręgu heavy/power metalu. Wszystko skupia się na mocnych i intrygujących popisach Davida. Faktycznie zna się na technice i potrafi oczarować gracją i finezją. Ma ciekawe pomysły i to właśnie one czynią ten album taki wyjątkowy i godny uwagi. Słychać, że mamy do czynienia z amerykańskim bandem. Wystarczy wsłuchać się w album by poczuć to mocarne brzmienie, które oddaje to co najpiękniejsze w US heavy/power metal. Pomijając już te kwestie to sam materiał wypada bardzo dobrze. Jest urozmaicenie, są przeboje i każdy utwór ma nieco innych charakter, tak więc nie można narzekać na nudę. Może i David kradnie całe show, ale trzeba przyznać że kawał dobrej roboty odwala wokalista Warren, którego wokal jest specyficzny i się wyróżnia na tle innych. Już dobrze zostały uchwycone jego umiejętności w zadziornym otwieraczu „Still a Warrior”. Utwór z jednej strony prosty, a z drugiej zapada w pamięć przez swoją przebojowość. Nieco toporniejszy jest „Resurection” i może brzmi nieco nowocześniej, ale to wciąż heavy/power metal na wysokim poziomie. Nie brakuje też szybszych kompozycji czego dowodem jest rozpędzony „Glimpse of Tommorow” i chciałoby się jak najwięcej takich utworów na płycie. Kto wątpi w talent Davida, ten niech posłucha lepiej „Demonic Solo”, które pokazuje małą próbkę talentu tego pana. Do grona najciekawszych utworów śmiało można zaliczyć „Fuel For The Fire” czy „Eye for An Eye” które przypominają heavy/power metal spod znaku Helstar czy Vicious Rumours. Nieco odstaje przekombinowany „Hitman”, gdzie zespół oddalił się w stronę rocka. Na szczęście niesmak zacierają szybszy „Into The Darkness” i chwytliwy „Across the Line” z magiczną solówką Davida.


8 lat przyszło czekać fanom Davida ale warto było, bo w nagrodę dostaliśmy solidny album, który oddaje to co najlepsze w muzyce Shankle. Sporo shredowych popisów gitarowych, ale nie zapomniano o kompozycjach, które mają porwać nie tylko pod względem gitar. Długa przerwa nie odbiła swojego piętna na jakości zawartości. Solidny heavy/power metal w amerykańskim wydaniu, gdzie partie gitarowe są prawdziwą atrakcją. Wielki powrót dawnego gitarzysty Manowar.

Ocena: 8/10

środa, 23 września 2015

NORTHWINDS - Eternal Winter (2015)

Mroczny doom metal w połączeniu z progresywnym rockiem z lat 70, stoner rockiem i nutką NWOBHM daje mieszankę z pewnością wybuchową, a przede wszystkim klasyczną. Któż z nas nie chciałby się przenieść do czasów Black Sabbath, starego Deep Purple, czy Whitesnake. W końcu pojawił się równie ciekawy band co Ghost. Francuski band o nazwie Northwinds ma sporo do zaoferowania, a ich piąty album „Eternal Winter” to prawdziwy wehikuł czasu i prawdziwa przygoda dla fanów tradycyjnych dźwięków, dla klimatycznego grania. Jeżeli w Ghost nie pasuje Wam wokal, to Northwinds może Was miło zaskoczyć.

Ta kapela ma doświadczenie i pomysły. Grają od 1987 r i na swoim koncie mają już 5 albumów i liczne koncerty. Pomimo pewnych zawirowań personalnych zespół wciąż nagrywa i tworzy nową muzykę. A ta jest naprawdę wysokich lotów. Nowy album francuskiej formacji to płyta skierowania do koneserów prawdziwego piękna i w dodatku klasycznego brzmienie. Zespół zabiera nas do krainy mrocznego doom metalu, soczystego progresywnego rocka wzbogaconego przez klawisze i zapożyczenia z NWOBHM. Zespół stworzył mroczny, magiczny klimat, który osadzony jest w latach 70 i słychać inspiracje Black Sabbath czy Deep Purple. Thomas jako gitarzysta wypada naprawdę świetnie i można uświadczyć jego pomysłowość. Często wygrywa bardziej złożone motywy i aż się roi od pomysłowych solówek. Dobitnie ten aspekt wybrzmiewa w kolosie „A light in The Black” , który klimatem i stylem przypomina wczesny Black Sabbath, zaś drugi kolos „Under the Spell” ma coś z Deep Purple. Długie, ale jakże bogate w aranżacje i pomysły są to utwory. Northwinds na tle takiego Ghost pod względem wokalnym wypada znacznie lepiej. Sylvain brzmi nieco jak Ozzy Osbourne co pokazuje w otwierającym „Eternal Winter”. Nie brakuje wpływów stoner rocka co znajduje swoje odbicie w „Chimeres” i właściwie zespół cały czas trzyma wysoki poziom. Taki mroczniejszy „Crossroads” mimo spokojniejszego tempa wypada znakomicie, a wszystko przez piękne partie gitarowe, magiczny i wciągający klimat. To wszystko przedkłada się na jakość zawartości. Na płycie dominują bardziej rozbudowane kawałki i właściwie od tej reguły odstają melodyjny „From the Cradle to the Grave” czy spokojniejszy „No peace at least”.

O francuskim Northwinds mało się słyszy i nie należą do zespołu rozchwytywanego i czas to zmienić. Kapela zasługuje na rozgłos i nowy album to tylko potwierdza. Profesja i doświadczenie przedkładają się na jakość. Styl mocno osadzony w twórczości Black Sabbath czy Deep Purple z lat 70. Fani doom metalu i progresywnego rocka nie mogą tego przegapić. W tej kategorii jedna z najciekawszych pozycji.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 21 września 2015

HOUSE OF LORDS - Inderstructible (2015)

Jeśli chodzi o hard rock to są pewne zespoły, które po prostu nigdy nie zawodzą. Każdy ich album wciąż brzmi klasycznie i wciąż zachwyca pomysłowością jak i jakością. Jednym z takich niezawodnych bandów jest bez wątpienia kalifornijski House of Lords. To doświadczona formacja, która wypracowała swój własny styl i śmiało ich porównać z Magnum, Deep Purple czy Def Leppard, choć tutaj wachlarz jest znacznie szerszy. Zespół regularnie wydaje albumy od czasu reaktywacji z roku 2000. Przyzwyczaili nas do muzyki lekkiej, klimatycznej i pełnej emocji. Najnowsze ich dzieło „Inderstructible” tylko potwierdza tą regułą. Standardowo płytę zdobi miła dla oka okładka, brzmienie jest soczyste, ale ma swoje łagodną stronę. Tak jak dotychczas mamy tutaj mieszankę melodyjnego metalu i czystego hard rocka. Nie brakuje też pewnych elementów progresywnego rocka. Wszystko tak wymieszane z pomysłem, że płyta nie nudzi w żaden sposób. Co może się podobać w nowym albumie to swego rodzaju różnorodność od agresywnych i rytmicznych kawałków, po te bardziej spokojne i przesiąknięte romantyzmem. Rozmach robi wrażenie i najlepiej to słychać w tych bogatych aranżacjach. To się nazywa muzyka rockowa wysokich lotów. Urok House of Lords tkwi w niesamowitym głosie Jamesa Christiana, który odpowiada również za aspekt partii gitarowych. Choć na tym polu wspiera go Jimi Bell. Na płycie roi się od ciekawych i intrygujących popisów gitarzystów. Właśnie dzięki temu jest to jeden z najciekawszych albumów kalifornijskiej formacji. Utworów jest całkiem sporo bo 12 z bonusem, ale nie można narzekać na nudę, to na pewno. Mamy mocny i energiczny otwieracz „Go to hell”, przebojowy tytułowy to całkiem dobry start. Bardzo dobrze prezentuje się „100 mph” który ma w sobie spore pokłady Axel Rudi Pell czy Rainbow. Kto lubi AOR i nieco łagodniejsze oblicze rocka, ten powinien zagłębić się w niesamowity klimat „Call my bluff”, który jest kolejnym rasowym hitem na płycie. Trzeba przyznać, że klawisze odgrywają na tym wydawnictwie znaczącą rolę, bo dzięki im utwory mają przestrzeń i niezwykłą przebojowość. Dobrze to słychać w „Another Down”, który ma coś z Def Leppard. Gdybym miał wskazać najlepszy utwór z płyty to bym bez problemu wskazał na rozpędzony „Ain't Suicidal”. Fanom Rainbow i twórczości Ritchiego Blackmore'a może się spodobać energiczny i nieco rock'n rollowy „Stand and Deliver”. Materiał jest równy i dobrze wyważony. Od samego początku dostajemy mocną porcję klasycznego hard rocka i kto lubi muzykę na wysokim poziomie i ceni sobie przebojowość, ten z pewnością szybko wchłonie nowy album House of Lords. W tej kategorii bez wątpienia jedna z ciekawszych rzeczy jakie się pojawiły.

Ocena: 8.5/10

sobota, 19 września 2015

WINGS OF DESTINY - Time (2015)

Z każdym rokiem przybywa nam tych kapel power metalowych i naprawdę jest w czym wybierać. Począwszy od tych grających bardziej nowocześniej, aż po te formacje, które dążą do klasycznego brzmienia. Jednym z takich zespołów, który obrał sobie za cel granie w stylu Angra, Dragonfly czy Helloween jest młody band o nazwie Wings of Destiny. Znany wcześniej pod nazwą Destiny. Jako zespół grają od roku 2013 i dopiero w tym roku pokazali światu swoje pierwsze wydawnictwo. Przyciąga okładka „Time”, która jest nie zwykle kolorystyczna no i wreszcie sama nazwa zespołu jest prawdziwym magnesem.

Wszystko jest schematyczne i bardzo przewidywalne. Typowe oklepane melodie przesiąknięte Helloween czy Angrą, w dodatku słodkie brzmienie i typowy power metalowy wokalista zauroczony Micheal Kiske. To wszystko już było. Z jednej strony jest to wada tego wydawnictwa, ale ma to też swoje dobre strony. Mamy materiał wzorowany na latach 90 i solidny power metal o jaki dzisiaj ciężko. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale nie brakuje ciekawych melodii czy motywów gitarowych. To właśnie te aspekty decydują o tym, że Wings of Destiny wypada całkiem dobrze na debiutanckim albumie. Za brakło nieco większej liczby hitów i próby zaskoczenia słuchacza. Jednak solidność i zgranie sprawiło, że dostajemy 50 minut solidnego power metalu. Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na bardziej progresywny „Destiny” o niezwykłej szybkości. Ciekawa mieszanka Helloween i Angra. Klimatyczny i stonowany „Fallen Angel” też potrafi oczarować swoją konwencją. Im prościej tym lepszy efekt i taka jest prawda. Ta metoda zdała egzamin w przebojowym „From shadows to the light”, który pokazuje na co stać zespół. Rytmiczny „Into the Black Horizon” to nieco słodszy power metal w stylu Stratovarius czy Freedom Call. Godny odnotowania jest również „Forgive but not forget”. Tutaj znów sporo dawka energii i pełno ciekawych i atrakcyjnych solówek w klimacie neoklasycznym. Przypomina to nieco Iron Mask, co należy uznać za spory atut. Na płycie znajdziemy jeszcze hołd dla Helloween czyli cover „I want out”, który wypadł tragicznie. Chcieli nieco zmienić wydźwięk kawałka, ale nie wyszło tak jakby to chcieli.

„Time” to płyta z serii posłuchać i zapomnieć. Typowy power metal z lat 90, który jest pełen utartych schematów i powielonych pomysłów. Jest to solidne, jest to miłe dla ucha, ale brakuje większego zaangażowania i bardziej zaskakującego materiału, który będzie czymś więcej niż hołdem dla wielkich kapele z kręgu power metalu. Może nie jest to najlepsze co słyszałem w roku 2015, ale z pewnością jest to album po który warto sięgnąć w wolnej chwili.


Ocena: 6.5/10

czwartek, 17 września 2015

STARQUAKE - Times that Matter (2015)

Świat pędzi do przodu i wiele muzyków stara się zdążyć za trendami i stworzyć coś na miarę naszych czasów. Jednak są jeszcze takie zespoły jak The Vintage Caravan czy choćby Starquake, które żyją latami 70 czy 80. Starają się za sprawą swojej muzyki oddać hołd dla takich kapel jak Praying Mantis, Deep Purple, Rainbow , Whitesnake czy Iron Maiden. Nie jest łatwo zagrać coś w takim stylu i na równie wysokim poziomie, ale niemiecki band Startquake dał popalić w tym roku i ich drugi album „Times that matter” to klasyczny progresywny rock mocno zakorzeniony w latach 70 czy 80. Zresztą czy ta okładka w stylu Asia może kłamać?

Niemiecka formacja daje dobry przykład, że w dzisiejszych czasach można nagrać klasyczny materiał i to bez wdawania się w nowoczesne smaczki. Nie trzeba było ulegać eksperymentom czy trendom. Wystarczyło podążyć za głosem serca i swoimi pasjami, za muzyką która ich ukształtowała jako muzyków. Mamy tutaj organy niczym z najlepszych płyt Deep Purple, psychodeliczny klimat, specyficzny wokal Mikeya no i naszpikowane emocjami i finezją partie gitarowe. To wszystko tworzy magiczny świat, który przenika nas już od samego początku. Brzmienie zostało tak podrasowane, by jeszcze bardziej nas zbliżyć do tamtych lat i przypomnieć nam starą szkołę hard rocka. Na sam start zespół wybrał 8 minutowy kawałek w postaci „Scenes from a Revolution” i to okazał się idealny wybór. Jak na otwieracz jest niezwykle klimatyczny i rozbudowany, a co ciekawe ma w sobie spore pokłady NWOBHM. Sporo tutaj ciekawych zwariowań i motywów. Głównie zapada ten zagrany na cymbałkach, który jest prosty, ale w tej swojej formie jest po prostu niesamowity. Rainbow i twórczość Blackmore'a to nie tylko niesamowite popisy gitarowe, to przede wszystkim wysokiej jakości przeboje, które podbijały listy przebojów w swoim czasie. Co ciekawe Startquake też potrafi stworzyć swoje. Jednym z nich jest energiczny „Close Encounter”, psychodeliczny „Im going mad” czy wreszcie rytmiczny „Here i go again”. Progresywność pojawia się nie tylko na papierze jeśli o to pytacie, bowiem najlepszym na to dowodem jest kolos w postaci „Rise and fall”. Niezwykła przygoda do lat 70 i świata progresywnego rocka, która trwa ponad 21 minut. Kto lubi ballady Metaliki ten z pewnością polubi balladę w postaci „Times that matter”. Nie zabrakło na płycie mocniejszego akcentu również, a jest nim bez wątpienia „No more Hate”, który brzmi nieco cover „Wasted Years” Iron Maiden. Na koniec mamy ukłon w stronę Queen czyli „Fairytale”.

Ciężko dzisiaj o dobry hard rockowy album utrzymany w klimacie takich bandów jak Whitresnake, Rainbow czy Deep Purple. Nie tak łatwo stworzyć taki sam klimat, wypełnić pewien schemat, szkielet zapadającymi w głowie motywami czy melodiami. Jednak tutaj wszystko brzmi tak jak powinno i sam zespół pokazał klasę i potencjał jaki w nich drzemie. Więcej takich płyt i pustka po Rainbow zostanie wypełniona. Polecam fanom klasycznych dźwięków.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 15 września 2015

STRATOVARIUS - Eternal (2015)

Niektóre zespoły są jak wino. Z każdym rokiem zamiast tracić na swojej jakości, wręcz przeciwnie tylko zyskują. Jednym z takich zespołów, który przeżywa swoją drugą młodość i który ostatnio jeszcze lepiej niż na początku jest bez wątpienia fiński band o nazwie Stratovarius. Ta kapela to prawdziwa żyjąca legenda jeśli chodzi o melodyjne granie i power metal europejski. Mieli spory wpływ na gatunek i szybko wykreowali swój styl. Charakterystyczne melodie, riffy mocno osadzone w klimacie fantasy i s-f, słodkie klawisze i specyficzna konstrukcja sprawiają, że od razu rozpoznać styl Finów. Na przestrzeni lat nagrali sporo albumów i właściwie kiedy odszedł lider Timo Tolkki, to zastanawiano się czy to nie odbije się na kapeli. Jednak wraz z wydaniem „Polaris” zespół odżył i ma się naprawdę bardzo dobrze. Każdy album wydany po odejściu Timo Tolkiego zasługuje na miano jednego z najlepszych. Wydany w 2013 r „Nemesis” pokazał, że zespół potrafi nagrać power metalowy i ostry album. Poziom wysoko zawieszono i właściwie kto mógł przypuszczać, że jest to jeszcze do przebicia? „Eternal” z roku 2015 to jeden z najlepszych albumów tej grupy, jeśli nie najlepszy. Herezje? Być może. A może kapela dojrzała i zaskoczyła swoim kompozytorstwem?

„Eternal” to o tyle ciekawy krążek, że z jednej strony przemyca znane nam rozwiązania i pomysły, ten styl który nie da się pomylić z innym zespołem. Takie nawiązanie do klasycznych albumów i to w najlepszy sposób. Najlepsze jest to, że zespół stara się brzmieć świeżo, czy też zaskoczyć. Zespół dojrzał i nie jest to już ten sam słodki band, który gnał do przodu bez wizji i większego pomysłu. Teraz każdy ich album to nowa przygoda, nowe doznania i muzyka z kręgu melodyjnego heavy metalu i power metalu. Za każdym razem jest pewien schemat. Piękna i miła dla oka okładka, która utrzymana jest w klimacie s-f. Zwarty i przemyślany materiał, który pozbawiony jest nie potrzebnych dłużyzn czy wstawek. Zespół też dba o to żeby pojawił się jakiś kolos. „Eternal” powiela te pewne schematy, a mimo to muzycznie zaskakuje, pokazuje nową jakość. Zaczyna się mocno i z kopyta. „My Eternal Dream” to power metalowa petarda, która pokazuje że zespół jest w szczytowej formie. Dobrze dopasowane klawisze, szybkie tempo, niestarzejący się Timo Kotipelto i do tego mocny riff. Zespół pędzi nie tylko do przodu ale pokazuje tez pazurki. „Shine in The Dark” zaczyna się bardzo klimatycznie i od razu można się połapać że to Stratovarius. Choć Stratovarius nigdy nie brzmiał tak soczyście, tak klimatycznie, wręcz magicznie. Kolejna petarda, choć nie brakuje tutaj podłoża bardziej rockowego, co słychać w początkowej fazie. Zespół bardzo umiejętnie łączy power metalową motoryką z podniosłością i gdzieś nutką progresywnego rocka. To właśnie słychać w melodyjnym „Rise above it”, który jest kolejnym killerem. Melodyjny heavy metal najwyższych lotów uświadczymy w rytmicznym „Lost Without Trace”, który mimo swojej rockowej maniery i średniego tempa niszczy. To jest właśnie Statovarius naszych czasów. Są dojrzali i potrafić piękne utwory, które nie są przesłodzone ani też nie trafione pod względem pomysłu. To wszystko jest takie jak być powinno. Gitarzysta Matias okazał się powiewem świeżości dla zespołu i choć może nie ma takiego stylu rozpoznawalnego jak Timo Tolkki, to jednak nadał zespołowi nieco innego brzmienia. Potrafi zaskoczyć i często atakuje nas mocnym riffem czy ciekawymi solówkami, które nie tylko ukazują pazur, agresję, technikę czy pomysłowość. Jest w tym magia, jest nutka finezji i lekkość. Wszystko zagrane z polotem i bez zbędnego silenia się. Dlatego też nowy materiał tak łatwo się słucha i tak szybko zapada w pamięci. Świetnie jego talent odzwierciedlają takie hity jak „Feeding The Fire” czy rozpędzony „In My Line of Work”. Płyta przepełniona jest hitami z górnej półki i wystarczy wsłuchać się w takie kompozycje jak „Few are those” czy „Man in the Mirror”. Słabszym ogniwem jest ballada w postaci „Fire in Your Eyes”. Na koniec mamy opus magnum i jeden z najlepszych utworów zespołu jakie stworzył. Tak kolos „The Lost Saga” zasługuje na to miano. Złożona i rozbudowana kompozycja to jest, ale ile ciekawych motywów udało się tutaj upchać.


Stratovarius to zespół, który osiągnął wiele i tak naprawdę nie musi już nic udowadniać. Nagrał albumy, który miały wpływ na gatunek power metalu. Zespół do pewnego czasu nagrywał dobre albumy, ale potem gdzieś to wszystko zaczęło znikać i wszystko szło ku upadkowi. Odejście Timo Tolkkiego pozwoli odetchnąć i złapać wiatr w żagle. Stratovarius nagrywa jedne z najlepszych swoich albumów i „Eternal” to już w ogóle prawdziwa jazda bez trzymanki. Niezwykle dojrzałe dzieło, które zawiera to wszystko co składa się na ich styl, ale tez reprezentuje nową jakość. Jedno z największych zaskoczeń roku 2015. Statovarius jest jak wino, im starsze tym lepsze.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 13 września 2015

BULLET FOR MY VALENTINE - Venom (2015)

Nie jestem jakimś wielkim fanem sceny metalcorowej, nie do końca pojmuje ten styl i to co przejawia się w tym gatunku. Jednak są niektóre zespoły, które grają mieszankę melodyjnego metalu,power metalu, metalcoru czu groove metalu jak np. Bullet for My Valentine. Ich recepta na nowoczesny heavy metal bardzo mi odpowiada. Co ich wyróżnia na tle innych kapel tego typu? Bez wątpienia pozytywna energia, umiejętność tworzenia chwytliwych przebojów, a także dość czysty i bardziej techniczny wokal Matthewa Tucka. To wszystko sprawiło, że kapela zdobyła swoje grono fanów i szybko też zdobyła sławę. Miejsce w metalcorze już zagrzali na stale i są zaliczani do najciekawszych kapel z tego kręgu. Tak więc nic udowadniać nie muszą, a swój najlepszy album nagrali w 2008 roku. „Scream aim Fire” to było coś, to był pewien swoisty powiew świeżości w melodyjnym graniu. Jednak kolejne dwa albumy, pokazały że zespół gdzieś zatracił swoją tożsamość i potencjał. „Venom”, który był zapowiadany od dłuższego czasu, miał być znów powrotem to szybszego i ostrzejszego grania. Wróciła nadzieja, że czasy „Scream aim Fire” powrócą na dobre.

Faktycznie tak jest. Ten polot, ta lekkość, ta przebojowość i niezwykła melodyjność powróciły wraz z „Venom”. Okładka prost, schludna i potrafi podziałać gdzieś na zmysły. Z pewnością nie zdradza co tak naprawdę kryję się za okładką. Zespół tym razem podarował sobie kombinowanie z stylistyką i postawił na dawną szybkość, energię, drapieżność i przede wszystkim na dobre melodie. Matthew też gra o wiele ciekawiej niż na ostatnich płytach, słychać zaangażowanie i to, że pracował na dobrymi motywami znacznie dłużej. Jest gdzieś w tym wszystkim duch z „scream aim Fire”, który sobie tak cenie. Przede wszystkim produkcja tej płyty też jest na wyższym poziomie niż dwóch ostatnich albumach, które było niedopracowane. Materiał jest krótki i treściwy, tak więc zespół też podarował sobie nie potrzebne wstawki i zagrania. Promocyjny „No Way out” to właśnie takie miłe nawiązanie do czasów „Scream aim Fire”. Mamy agresję, szybkość, ale jest miejsce na lżejszy i bardziej melodyjny refren. Wszystko dobrze wyważone, tak żeby było w tym metalcore, melodyjny metal nutka thrash metalu, groove metalu a nawet power metalu. Co mi od samego początku podobało się w tym zespole to bez wątpienia wokal Tucka, który ma w sobie to coś. Wokal taki nieco inny od tych co znamy. Potrafi śpiewać agresywnie, ale też lżej i tak bardziej rockowo. „Army of Noise” to utwór brutalniejszy i ma w sobie pewne znamiona thrash metalu, co też ma swoje plusy. Dobrze wpasuje się w setlistę koncertową taki hymnowy „You Want a Battle?” w którym idealnie wpasowano chórki. Sam utwór ma w sobie sporo z hard rocka, co pokazuje jak zespół elastycznie porusza się pomiędzy różnymi stylistykami. „Broken” to z kolei kawałek przesiąknięty nie tylko metalcorem, ale tez thrash czy power metalem. Tytułowy „Venom” to utwór który przypomina to co było najlepsze w „Scream Aim Fire”. Umiejętność wtrącenia w tą agresję ciekawych spokojnych, rockowych motywów. Tuck i Paget o wiele lepiej wypadają jeśli chodzi o ich partie. Więcej dynamicznych i pełnych finezji solówek, więcej chwytliwych melodii i wszystko jest lepiej dopracowane. Słychać, że kompozycje rodziły się prosto z serca, że pracowano nad nimi i szykowano coś wielkiego. Kiedy słucha się takich petard jak „Skin” czy przebojowego „Pariah” to się wie, że faktycznie tak jest.

Zespół obiecywał, że nagrywają znacznie agresywniejszy album, że będzie więcej petard, killerów i mocnych riffów. Słowa dotrzymali i faktycznie stworzyli dzieło, które można postawić obok znakomitego „Scream aim Fire” Nowy album prezentuje się okazale i nie wiele mu brakuje do krążka z 2008 roku. „Venom” to dawka agresji, dynamiki, dobrych melodii, chwytliwych przebojów i właściwie jest to jedna z najciekawszych płyt z taką muzyką jeśli chodzi o rok 2015. Wielki powrót Bullet For My Valentine po 7 latach błądzenia tak można opisać najnowsze dzieło, które już można nabyć w sklepach muzycznych, do czego też zachęcam. Dobra robota.

Ocena: 8.5/10

piątek, 11 września 2015

CRIMSON SUN - Towards The Light (2015)

Przychodzi czasami taki dzień, że ma się już dość wałkowania ostrego heavy metalu czy też typowego europejskiego power metalu i ma się ochotę na coś innego. Ostatnio poczułem głód na jakiś melodyjny metal, taki nieco może bardziej komercyjny, gdzie główną rolę odegra kobiecy wokal. Tak poniekąd udało mi się trafić na fiński Crimson Sun. Na scenie są już od 2001, jednak dość często zmieniali nazwę zespołu, a ta obecna jest z zespołem od 2005 roku. Problemy były też z zarejestrowaniem debiutanckiego krążka i właściwie udało się Crimson Sun wydać pierwszy album w postaci „Towards The Light” w tym roku. Ich celem było nagrać album zróżnicowany, pełen nowoczesnego feelingu, pełen rocka i komercji, jednocześnie pozostając wiernym melodyjnemu metalowi. Czy ta sztuka się udała?

Kiedy zaczniemy wsłuchiwać się w materiał i rozkładać go na czynniki pierwsze to można stwierdzić, że zespołowi udało się osiągnąć zamierzony cel. Przede wszystkim komercja jaka tutaj jest zawarta nie jest groźna czy też odstraszająca. Jak ktoś zna ostatnie dzieła Within Temptation czy Xandria ten powinien wczuć się w to co gra Crimson Sun. Jest w ich muzyce też sporo progresywnego rocka, czy też nutki symfoniki, a to wszystko zagrane tak żeby podkreślić melodyjność. Właśnie nacisk na melodie sprawił, że dostaliśmy chwytliwy i lekki w odbiorze materiał i to jest to co mi przypasowało w „Towards the Light”. Zespół nie trzyma się kurczowo jednego motywu czy melodii, stara się zaskakiwać i tworzyć coś własnego. Otwierający „The Storm” to kompozycja bardziej progresywna, bardziej złożona, a mimo to robi dobre wrażenie. Wokalistka Sini nie tylko dobrze wygląda, ale tez jednak dobrze radzi sobie ze śpiewaniem. Dalekie jest to od rasowego metalowego śpiewania, ale pasuje do tego co gra zespół. Oczywiście są też przeboje o czym świadczy „Eye of the Beholder” czy ostrzejszy „Awaken”. Sporą rolę odgrywa też klawiszowiec Miikka, który otacza utwory niezłą przestrzenią, jednocześnie nadając niezwykłej melodyjności. Nutka elektroniki też jest dobry sposobem na urozmaicenie co potwierdza „Enter The Silence”. Zespół przede wszystkim chce brzmieć nowocześnie i zarazem podbić świat środków masowego przekazu i takimi kawałkami jak „Clockwork Heart”. Całość zamyka bardziej klimatyczny „Memories Burning”, ale to wciąż ciekawe granie, które odpręża na swój sposób.

W pewnych kategoriach ten album nie jest taki zły jak mogłoby się wydawać. Jest lekkość, jest niezwykła melodyjność, jest nawet parę przebojów. Bolączką jest tutaj bez wątpienia komercja i za mało w tym heavy metalu. Coś kosztem czegoś. Na pewno w wolnej chwili warto zapoznać się z tym ciekawym krążkiem, jakim bez wątpienia jest „Towards the Light”.

Ocena: 6/10