środa, 31 lipca 2019

ELVENKING - Reader of the Runes - Divination (2019)

Wraz z nowym albumem zatytułowanym "Rader of the runes - Divination" włoski Elvenking otwiera nowy rozdział. Band stworzył wysokiej klasy album koncepcyjny, w którym stara się zabrać słuchaczy do świata magi, czarów, starożytnych mocy czy związanych z pismem runicznym. Bardzo ciekawy koncept i do tego świetna oprawa graficzna,a także soczyste brzmienie czynią nowy album jednym z tych najbardziej epickich w historii zespołu.

Co ciekawe "Reader of runes" wprowadza nas w świat stworzony przez Elvenking i band zamierza rozwijać ten stworzony świat magii na następnych albumach. Elvenking jest dalej sobą i stawia na mieszankę melodyjnego heavy/power metalu, ale z dużą dawką folku. To właśnie ten ostatni element dominuje na płycie. Band momentami brzmi jak Orden Ogan, Blind Guardian czy winterstorm, ale nie ma mowy o kalce. W dalszym ciągu jest to Elvenking jaki znamy i kochamy. Tym razem kapela stawia na emocje, na ciekawy magiczny klimat i ciekawe ozdobniki. Finalny efekt jest imponujący tak jak ta przepiękna okładka, która zapiera dech w piersi.

Muzyka Elvenking jest wyjątkowa i spora w tym zasługa charyzmatycznego wokalisty Damna, który potrafi wzruszyć swoją barwą i stylem śpiewania. No ma w sobie coś magicznego. Nie brakuje też rozbudowanych i pomysłowych partii gitarowych. Jest moc, pazur i duża dawka przebojowości. Melodie są wyszukane, intrygują i zmuszają do przeżywania i pobudzania naszych zmysłów. Całość otoczona mistycznym klimatem, tak więc lepiej być nie może.

Od strony technicznej jest wszystko utrzymane na wysokim poziomie. Jak wygląda sprawa z zawartością? Nie można narzekać na proste i oklepane motywy. Już wstęp w postaci "Pethro" intryguje swoimi aranżacjami i takim folkowym klimatem. Emocje i folkowy power metal mamy w rozpędzonym "Heathen Divine", który przemyca elementy Blind Guardian, Falconer czy Winterstorm.  Tutaj Elvenking pokazuje jak doświadczonym i uzdolnionym zespołem jest. Co za emocje, co za moc. Klasa światowa. Kolejny hit na płycie to niezwykłe melodyjny i przebojowy "Divination". Tutaj band zaskakuje nas niezwykłą dynamiką i pomysłowym riffem. Band znakomicie łączy folk z power metalem. Elvenking potrafi też zwolnić, dolać hard rocka i stworzyć radiowy hit w postaci "Silverseal". Damn znów popisuje się swoim wokalem i teatralnym charakterem. Kawałek lekki i bardzo chwytliwy. Więcej agresji uświadczymy w mroczniejszym "The misfortune of Virtue", ale i tutaj band stara się nas zaskoczyć. Folk dominuje w wręcz rockowym "Eternal eleanor", a z kolei w takim "Melafica Doctrine" imponuje podniosłymi chórkami i ostrym, ocierającym się o black metal riffem.  Niezwykłe energiczny i zadziorny kawałek.  Dalej mamy równie ciekawy i melodyjny "Sic Semper Tyramis". Po raz kolejny epickość i folkowe elementy grają pierwsze skrzypce i power metalowej mocy tutaj nie uświadczymy. Punktem kulminacyjnym jest tutaj rozbudowany i niezwykle dojrzały "Reader of the runes - book I". Tutaj band wspina się na swoje wyżyny i kawałek jest po prostu piękny.

Elvenking przyzwyczaił ostatnio swoich fanów do wysokiej klasy albumów. Także i tym razem band zaskoczył swoich fanów świeżością i pomysłowością. Na płycie znajdziemy killery, kawałki pełne emocji i przesycone folk metalem. Jest tutaj wszystko czego dusza zapragnie i każdy utwór to znakomite przeżycie. Album ma  w sobie może mniej power metalu i agresji niż poprzednie krążki, ale nadrabia pomysłowymi motywami i aranżacjami. Płyta godna uwagi, bo to jedna z ciekawszych płyt  w tym gatunku jeśli chodzi o rok 2019.

Ocena: 9/10


piątek, 26 lipca 2019

FORLORN HOPE - Over the hiils (2019)

Czekałem na debiutancki album brytyjskiej formacji Forlorn Hope. Pierwszy singiel i zapowiedzi zwiastowały ciekawy krążek. Ta młoda formacja działa od 2017r i obrała sobie za cel grania heavy metal, który czerpie garściami z brytyjskiej sceny metalowej, tak więc nie brakuje nawiązań do Saxon, czy Iron Maiden. Do tego dochodzi tematyka wojenna, przez co band zbliża się do twórczości Sabaton czy Civil War.  Trzeba przyznać, że Forlorn Hope błyszczy i zachwyca swoją oryginalnością. Oni mają w sobie to coś, co przyciąga słuchacza, a ich debiutancki krążek "Over the hiils" to miła wycieczka  do lat 80 i klasyków brytyjskiego heavy metalu.

Co wyróżnia ten band to na pewno wyrazisty i charyzmatyczny Chris Simpson, który nadaje kompozycjom odpowiedniego klimatu wojennego. Brzmi to dobrze, choć brakuje mu nieco pazura i pary. Band na "Over the hills" zabiera nas do okresu wojen napoleońskich, które toczyły się w latach 1807 - 1814 na Półwyspie Iberyjskim. Ciekawa warstwa liryczna, dopasowane i wyrachowane brzmienie to tylko połowa sukcesu. To co powinno nas najbardziej interesować to zawartość. Tutaj czuje spory nie dosyt. Jest dobrze, może i nawet bardzo dobrze, ale na kolana mnie nie powaliła muzyka zawarta na debiutanckim krążku Brytyjczyków. Na płycie powinno się znaleźć więcej kawałków po kroju energicznego i przebojowego "Rifles". Utwór nie zwykle melodyjny i znakomicie osadzony w klimatach iron maiden. "Vive l'emperur" to kompozycja bardziej stonowana, nieco toporna, ale przesiąknięta epickim rozmachem. Bardzo dobrze wypada hicior w postaci "telavera" i tutaj można uchwycić styl zespołu. Partie klawiszowe może nieco skromne, ale i tak są miłym dodatkiem w muzyce Forlorn Hope. Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest dynamiczny "Die Hard" i właśnie w takich stylizacjach band wypada najlepiej. Chris i Alex odnajdują się w sferze partii gitarowych i dużo dzieje się na płycie pod tym względem. Panowie potrafią grać ciekawie i z lekkością i dobrze to odzwierciedla "Masterstrike". Płytę podsumowuje podniosły i marszowy "Forlorn Hope" i to taki ukłon w stronę Running Wild czy Sabaton.

Wszystko pięknie, tylko czuje straszny nie dosyt. Brakuje mi mocniejszego grania, brakuje mi większej dawki przebojowości. Jednak mimo pewnych niedociągnięć płyta jest bardzo przemyślana i zasługuje na pewno na uwagę fanów heavy metalu w brytyjskim wydaniu.

Ocena:. 7.5/10

środa, 24 lipca 2019

TREND KILL GHOSTS - Kill Your Ghosts (2019)

Uwielbiam takie kolorystyczne i przesiąknięte klimatem fantasy okładki. Dobry dobór kolorów i ciekawy główny motyw. No taka okładka zachęca do sięgnięcia po ten krążek. Przedstawiam wam debiutancki krążek brazylijskiej formacji Trend kill Ghosts, który nosi tytuł "Kill Your Ghosts" . Muzycznie to taka mieszanka wczesnego Helloween, Fretarnia, Edguy czy Insania.  Band gra od 2018r i muszę przyznać, że drzemie w nim ogromny potencjał.

Oprócz ciekawej oprawy graficznej "Kill your ghosts" zachwyca mocnym, soczystym i niezwykle klimatycznym brzmienie. Można od samego początku poczuć magię fantasy. Idealnie to współgra z prezentowanym materiałem jak i z tym co pokazują muzycy. Motorem napędowym bez wątpienia jest niezwykle utalentowany wokalista Diogo Nunes. Znakomicie buduje on napięcie i nadaje utworom niezłego klimatu.  Pod względem gitarowym też nie można narzekać, bowiem na płycie znajdziemy mocne riffy, pomysłowe motywy czy bardziej wyszukane melodie.

Co do zawartości to już sam otwieracz "Prelude" zwiastuje ciekawe wydawnictwo. Jest epicko i z rozmachem. Po krótkim intrze atakuje nas mocny i utrzymany w rycerskim klimacie "Like Animals". Dobra mieszanka heavy metalu i power metalu. To co zasługuje na szczególną uwagę to charyzma wokalisty. Rasowy power metal uświadczymy w rozpędzonym i przebojowym "Fight". Świetne nawiązanie do Edguy czy starego Helloween. Band zachwyca pomysłowością i lekkością w melodyjnym "Living a lie". Dobrze wykorzystano tutaj partie klawiszowe, które urozmaicają ten kawałek. Kolejny killer na płycie to "Ghosts revolution", który jest najmocniejszym utworem na płycie. Jest pazur i ostry riff, a sam kawałek zachwyca przebojowym charakterem. Dobrze wypada też rockowy i momentami nieco komercyjny "Promise". Całość zamyka nieco hard rockowy "Believe".

Mamy urozmaicony materiał i znajdziemy tutaj ostre kompozycje, bardziej power metalowe czy stricte heavy metalowe. Jest epickość, jest pomysł na granie heavy/power metalu w klimatach fantasy. Jestem na tak i czekam na kolejne dzieła tej młodej i uzdolnionej kapeli.

Ocena: 8/10

wtorek, 23 lipca 2019

CRAZY LIXX - Forever Wild (2019)

"Forever Wild" to już 6 wydawnictwo szwedzkiej formacji Crazy Lixx. Ta młoda formacja przyzwyczaiła nas do regularnego wydawania swoich albumów.  Mimo nieco zmienionego składu band dobrze prosperuje i dalej trzyma się kurczowo mieszanki hard rocka i heavy metalu. Nie powinny nikogo dziwić wyraźne inspiracje Guns Roses, Def Leppard, Pretty Maids czy Motley Crue. Band idealnie odtwarza muzykę tych zespołów i wykreował na bazie tych elementów swój styl. Dobrze podany glam metal i to jest to czego można się spodziewać po "Forever Wild".

Gitarzyści Chrisse Olsson i Jens Lundgren znakomicie dogadują się w sferze gitarowej i trzeba przyznać, że choć są w zespole od 2016r to dają czadu. Stawiają na klasyczne rozwiązania i klimat lat 80. Te proste motywy po prostu łapią za serce i przypominają najlepsze dokonania kultowych kapel z lat 80. Lekki, przebojowy "Silent Thunder" to taki hołd dla Def Leppard i brzmi to perfekcyjnie. Sporo dobrego do muzyki Crazy Lixx wnosi wokalista Danny Rexon. W podobnych klimatach utrzymany jest hard rockowy "Wicked".  Zadziorny "Break out" to kawałek, w którym słychać nawiązania do twórczości Accept, czy Motley Crue. Ileż w tym energii i ducha lat 80. Czysta magia. Whitesnake spotyka Def Leppard w fenomenalnym, rozbudowanym "Eagle". Refren tutaj jest chwytliwy i na długo zapada w pamięci. Jak to dobrze, że jeszcze powstają kawałki w takich klimatach. Nie brakuje też komercyjnego wydźwięku co można wyłapać w lekki i nieco popowym "Its You". Końcówka płyty to przede wszystkim spokojniejszy "Weekend lover" czy rozpędzony "Never Die (forever Wild)".

Crazy Lixx przyzwyczaił nas do świetnych płyt i tym razem nas nie zawiódł. "Forever wild" to znakomita pozycja dla fanów glam metalu, czy hard rocka lat 80. Dużo nawiązań do Def Leppard czy Motley Crue, ale to akurat spory atut tego zespołu. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

NOCTURNE WULF - NW (2019)

Nadszedł w końcu czas na debiutancki album brytyjskiej formacji Nocturne Wulf. To młodziutki band, który jest na rynku muzycznym od 4 lat. Ich debiutancki krążek zatytułowany "NW" to pozycja dla fanów muzyki z pogranicza heavy/thrash metalu. Nucturne Wulf inspiruje się twórczością Metaliki, Exodus, Iced Earth, Black Label Society czy Iron Maiden. Band buduje swój styl w oparciu o mocne riffy, zadziorny wokal Bobbiego Mcdougalla i ostre zagrywki gitarowe Chrisa i Jamiego.  Trzeba przyznać, że kapela ma potencjał i ma pomysł na siebie. Znajdziemy tutaj nowoczesne brzmienie i mroczny klimat, które znakomicie uzupełniają zawartość płyty.

Thrash metal słychać w "Gunslinger" i to dobry zwiastun tego co nas czeka w dalszej części płyty. Mocne uderzenie i słychać niezłą jazdę w sferze instrumentalnej. Gitarzyści potrafią zauroczyć techniką i swoimi umiejętnościami. Mieszanka heavy/power metalu i thrash metalu mamy w dynamicznym "Necrodancer" i to kolejny killer na płycie. Band też dość łatwo tworzy hity i jednym z nich jest melodyjny "Hells Heart", w którym zespół zabiera nas do niemieckiej sceny metalowej. Elementy Metaliki słychać w klimatycznym i mrocznym "The druid". Jest to dobry przykład, że Nocturne Wulf potrafi tworzyć rozbudowane kawałki. Marszowy "Barbarian"  to z kolei kompozycja osadzona w stylizacji true metalowej. Ciężar i toporność to atuty mrocznego "The wolf". Całość podsumowuje thrash metalowy "Troll hunter".

Debiut brytyjskiej formacji zasługuje na uwagę i mamy tutaj wszystko czego dusza zapragnie. OD mocnych riffów, po soczyste brzmienie czy chwytliwe melodie. Niezwykle dynamiczny i pełen energii. Warto zapoznać się z propozycją Nocturne Wulf.

Ocena: 7.5/10

AXECUTER - Surrounded by decay (2019)

Kwestią czasu było kiedy brazylijski band o nazwie Axecuter wyda następce debiutanckiego "Metal is invicible". 6 lat przyszło czekać na nowe wydawnictwo, ale "Surrounded by decay" to udana kontynuacja debiutu. Przede wszystkim dalej trzyma się swojego stylu i nie powinna nikogo zdziwić mieszanka heavy metalu, speed i thrash metalu. Najwięcej tutaj jednak tego czynnika heavy metalowego, przez co płyta jest łatwa i przyjemna w odbiorze. Płyta skierowana jest do mniej wymagających słuchaczy, którym nie przeszkadza wtórność, ani też proste aranżacje.

Okładka podobnie jak i muzyka nie jest skomplikowana i też widać skromne wykonanie, które raczej nie czym nie przekonuje potencjalnego słuchacza. Na szczęście Axecuter nagrał solidną zawartość, przez co płyta sporo zyskuje. Z poprzedniego składy został tylko lider czyli Danmented, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. To właśnie jego wokal sprawia, że nie brakuje skojarzeń z thrash metalem. Stawia na agresywność i drapieżność. Nie powala techniką, ale charyzmy nie można mu odmówić. Skład uzupełnili perkusista Verdani i basista Rascal. Zmiany personalne nie odbiły się na muzyce Axecuter. Jest to dalej prosty heavy metal wzorowany na latach 80 czy 90, gdzie nie brakuje patentów speed/thrash metalowych.

Nie brakuje dobrych melodii i klimatycznych kawałków, co potwierdza to otwierający "Surrounded by decay", który przesiąknięty jest NWOBHM. Złego słowa nie można napisać o zadziornym i takim bardziej heavy metalowym "Rise and Fall".  Nieco szybciej jest w rozpędzonym "Seperate Ways", choć brakuje tutaj mocy i jakiegoś zrywu.  Na plus zaliczyć należy przebojowy i łatwo w padający w ucho "Darkness in Bottles". Nie zabrakło też agresji i bardziej thrash metalowego kawałka i dowodem tego jest "Dying Source" czy "Collecting enemies". Dobrze wypada też mroczniejszy i bardziej stonowany "Metal in wrong hands", który przypomina dokonania Grave Digger. Całość zamyka również bardziej heavy metalowy "Passage back to hell".

Daleko do euforii, daleko może do czegoś genialnego, ale Axecuter nagrał solidny album, który warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie. Mamy tutaj troszkę heavy metalu, troszkę speed/thrash metalu, tak więc każdy znajdzie coś dla siebie.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 22 lipca 2019

KAIROS - Queen of The Hill (2019)

Nie brakuje w tym roku propozycji klasycznego heavy metalu przesiąkniętego latami 80. "Queen of the Hill" to kolejna pozycja w tej kategorii. Jest to drugi album szwedzkiej formacji Kairos, która działa pod tą nazwą od 2012r. Sama okładka nowej płyty daje nam jasny sygnał. Uwaga to jest klasyczny heavy metal mocno osadzony w latach 80 i szykuje się prawdziwa uczta dla fanów Judas Priest, Iron Maiden, Oz, czy Accept. Panowie stawiają na proste, mocne granie i to zdaje egzamin. Przed wami prawdziwa perełka, która zasługuje na uwagę słuchaczy.

Frontowa okładka jest urocza i to ona jest powodem, dla którego sprawdziłem ten album. Ma klimat lat 80 i mroczny motyw jest tutaj wciągający. Podobnie ma się sprawa z lekkim, zadziornym brzmieniem, który też jest stylizowany na lata 80. Jeśli chodzi band, to należy wyróżnić gitarzystów Emila i Carla. Ich gra jest z pomysłem i polotem. Stawiają na sprawdzone patenty i to się sprawdza. Jest rytmicznie i melodyjnie, tak więc cały czas się coś dzieje. W superlatywach można opisać wyczyny wokalisty Toma Hamstroma. Śpiewa on z ikry i niezwykłą dbałością o detale. Zwłaszcza wysokie rejestry w jego wykonaniu są imponujące.

Materiał jest krótki, ale bardzo treściwy. Czeka nas 45 dobrze wyważonego heavy metalu. Płytę otwiera melodyjny i niezwykle energiczny "Reckles Dedication". Riff nasuwa na myśl Accept, choć dynamika nasuwa na myśl Iron maiden. Jest moc i brzmi to fantastycznie. Toporność i duch Warlock wybrzmiewa w wolniejszy "Strike while the iron is hot". Nie brakuje tutaj też zapożyczeń z twórczości Manowar.  Dalej mamy zadziorny i klasyczny "Mr. Nocturne". Dla fanów Accept jest stonowany i nieco hard rockowy "Silverheart". Band przyspiesza w bardziej energicznym "Japanese steel". Kairos imponuje elastycznością i pomysłowością, a to daje w efekcie kolejny killer na albumie. Nie da się ukryć, że "Mercilles Dominic" brzmi jak "Judas Rising" Judas Priest, ale to jest właśnie jego zaleta. Kairos znalazł też miejsce dla bardziej rozbudowanego kawałka i w tej roli idealnie się sprawdza "Enchanted Age". Dzieje się tutaj sporo i nie ma tutaj miejsca na nudę. Na koniec został tytułowy "Queen of the hill", który przesiąknięty jest NWOBHM.

"Queen of the Hill" to płyta nagrana przez fanów klasycznego heavy metalu i tą miłość do lat 80 słychać przez cały czas. Jest prosto, ale i z polotem. Wszystkie utwory są ciekawe i zagrane z pomysłem. Dużo dobrych melodii i ciekawych rozwiązań. Coś dla fanów Iron Maiden, a zwłaszcza Judas Priest. Gorąco polecam! Nie zawiedziecie się.

Ocena: 9/10

czwartek, 18 lipca 2019

HELLISH WAR - Wine OF Gods (2019)

Nowy album brazylijskiego Hellish War to był jeden z tych wydawnictw, na które czekałem z niecierpliwością. Do dziś uwielbiam pozostałe dzieła tej kapeli i jest to czołówka jeśli chodzi o kategorie heavy/power metal. Działają od 1995 r. i w zasadzie bliżej im do europejskiej sceny metalowej zwłaszcza niemieckiej, aniżeli brazylijskiej. Band stawia surowe, przybrudzone brzmienie, na ostre, osadzone w latach 90 riffy. Ich sukces tkwi w tym, że wiedzą jak stworzyć wysokiej klasy utwór, który z marszu jest hitem. Panowie czerpią garściami z Stormwarrior, Wizard, Omen, Cirith Ungol, ale najwięcej tutaj wczesnego Helloween z okresu "Walls of Jericho" i Running Wild. Mocna mieszanka, ale w 100 % się sprawdza. Warto było czekać 6 lat na "Wine of Gods".

Hellish War jest niczym jak wino. Im starsi tym lepsi. Utwory są bardzo dopracowane i nie ma miejsca tutaj na jakieś chybione pomysłu. Całość jest bardzo przemyślana i bardzo spójna. To znakomita wycieczka do lat 80 i 90, a surowe, nieco przybrudzone brzmienie jeszcze bardziej to podkreśla. "Wine of Gods" to przede wszystkim popis umiejętności gitarzystów. Vulcano i Daniel Job stawiają na klasyczne rozwiązania. Ma być mocno, z pazurem i odpowiednim ciężarem. Melodia to tylko miły dodatek do tego wszystkiego.  Dobrze też odnajduje się wokalista Bil Martins, który przecież jest  w tej kapeli od 2012r. Wszystko znakomicie się zazębia i można tylko się delektować tym co zespół zgotował dla nas.

Płyta zawiera 10 kawałków i pierwszy na płycie jest tytułowy "Wine of Gods". Początek tego utworu jest bardzo heavy metalu. Słychać inspirację amerykańskimi zespołami heavy metalowymi. Napięcie rośnie i dopiero po minucie perkusja nabiera rumieńców. Jest atak rodem z pierwszego albumu Helloween, czyli power metal ocierający się momentami o thrash metal. Brzmi to fenomenalnie.  Pamiętacie "Murder" Helloween? Podobny riff można wyłapać w rozpędzonym "Trial By Fire". Co ciekawe samo brzmienie gitar i przebojowość nasuwa też inny kultowy niemiecki band, a mianowicie Running Wild. Tak więc mamy stary dobry Hellish War. 6 minutowy "Falcon" to ukłon w stronę amerykańskiego true heavy metalu. Jest epickość i sporo ciekawych urozmaiceń. Kolejny mocny utwór na płycie. Mroczny, epicki "Dawn of the Brave" przemyca coś z Grave Digger i coś z Manowar. Niezwykle ciekawy i intrygujący kawałek. Jeszcze dłuższy i bardziej rozbudowany "Devin", który znów zabiera nas w rejony Running Wild. Krótki i energiczny "House on The Hill" to dziecko jakby Helloween i Iron Maiden. Duża dawka melodii i pozytywnej energii to atuty tego utworu. Band wraca do toporności i mroku w zadziornym "Burning Wings", który przemyca trochę patentów Accept i Grave Digger.  Szybkość i energia wraca w fenomenalnym "Warbringer", gdzie band znów miesza elementy Running Wild, Helloween, ale i Grave Digger. Z tym ostatnim skojarzenia są jak najbardziej na miejscu, bo gościnie udziela się tutaj Chris Boltendahl.Całość zamyka dynamiczny i pełen ciekawych zagrywek gitarowych "The Wanderer".

Nie ma niespodzianki. Hellish War dostarczył album taki na jaki czekałem. Mamy tutaj nawiązania do pierwszych płyt, jest sporo akcentów Helloween, Grave Digger czy Running Wild, tak więc jest to rasowy album tej brazylijskiej formacji. "Wine of Gods" to kolejna perełka w dyskografii Hellish War. Brakuje takich płyt, tak więc tym bardziej miło że Hellish War nagrał coś takiego. Brawo!

Ocena: 9/10

wtorek, 16 lipca 2019

SABATON - The Great War (2019)

Lata lecą, pojawiają się nowe kapele, każdy próbuje swoich sił i stara się stworzyć coś swojego, a szwedzki Sabaton wciąż jest na szczytach. To już jest marka, którą każdy zna. Nawet jeśli ktoś nie lubi power metalu na pewno kojarzy ten band. W 2005 roku debiutowali albumem "Primo Victoria" i to już był wielki sukces. Kapela pokazała nowy patent na melodyjny power metal i pokazała światu, że tematyka wojenna to żyzna gleba do pisania ciekawych tekstów. Pierwszy raz ktoś pokazał, że historia nie musi być nudna. Rozpoczął się szał na muzykę Sabton i każdy słuchał i zachwycał się tym co grali. Punktem zwrotnym okazał się koncepcyjny album "The Art of War". Znakomicie band przedłożył tematykę "Sztuki Wojny", a Polska jeszcze bardziej pokochała ten band. Sabaton pokazał, że Polska historia też kryje sporo ciekawych tematów, które można wykorzystać. Ta szwedzka machina tak się rozpędziła, że nikt nie mógł jej powstrzymać.  Rok 2012 to cios dla kapeli, bo odchodzą kluczowi muzycy Sabaton. Nie ma perkusisty, dwóch gitarzystów i klawiszowca. Trzeba wszystko budować od nowa. "Heroes" nie brzmiał idealnie, ale "The last stand" to jeden z ich najlepszych albumów. To dawało nadzieję, że band stać wciąż na wielki album. Moda na nich nie przeminęła i panowie są wciąż na szczycie. Najnowsze dzieło "The Great War" to kolejny mocny akcent w ich dyskografii.

Jest to kolejny koncepcyjny album w historii Sabaton. "The Great War" zabiera nas do okresu I wojny światowej. Oczywiście to nie pierwszy raz kiedy band zabiera nas do tamtych czasów, ale tym razem całość jest związana z tamtym okresem. Band wziął sprawę na poważnie i nagrał album podniosły, klimatyczny i pełen bojowego charakteru. Niby jest to rasowy album Sabaton, jest pełno słodkich melodii, podniosłych refrenów, marszowego tempa i dobrej zabawy. Mamy tutaj wszystko to za co kochamy muzykę Sabaton, choć band stara się też nas zaskoczyć i porwać nowymi smaczkami. Sabaton bez wątpienia napędza jedyny w swoim rodzaju wokal Joakima Bordena, który wie jak porwać słuchacza. Znów zamiata swoją barwą i pozytywną energią. Świeżość wnosi tutaj Tommy Johansson, który w tym roku oczarował fanów za sprawą bandu Majestica. Uzdolniony gitarzysta z doświadczeniem i głową pełną pomysłów. 

"The Great War" to znakomite zwieńczenie 20 lecia działalności sabaton. Wieloletni producent i przyjaciel zespołu Jonas Kjellgren zajął się produkcją, a Peter Sallai stworzył jedną z piękniejszych okładek Sabaton. Normalnie ciarki przechodzą od samego patrzenia. Brzmienie jest soczyste i pełne mocy, tak więc nie ma tutaj miejsca na fuszerkę.

Ta płyta ma jeden minus. Cholernie krótki czas trwania. Co to jest 38 minut? Bardzo mało, a szkoda bo kawałki są z górnej półki. Właściwie brakuje czegoś nieco dłuższego, bo dominują krótkie 4 minutowe kompozycje.

Wejście w postaci "The future of Warfare" zaczyna się klimatycznie, nieco nie spokojnie. Utwór przemyca ciekawe zagrywki gitarowe i podniosły refren. Zacny kawałek, choć brakuje mu szybkości czy zadziornego riffu. Dużo dobrej pracy gitarzystów mamy w przebojowym "Seven pillars of Wisdom". Kawałek w średnim tempie i pełen epickości. Można tutaj poczuć klimat "The art of war". Więcej power metalu mamy w lekkim i melodyjnym "82 nd all the way"  i to kolejny hit na płycie. Szkoda tylko, że wszystko leci tak szybko do przodu, bo kawałki krótkie. Sabaton zaskakuje pomysłowością i aranżacjami w nieco pokręconym "The attack of the dead man". Jest to kolejny przykład, że tym razem gitary odgrywają bardziej znaczącą rolę. Magia jest tutaj i można być oczarowanym. Najmocniejszym kawałkiem pod względem dynamiki i zadziorności jest "Devil dogs". Niezwykle energiczny i zapadający utwór. Czas ns pierwszy singiel, a mianowicie "The red baron". Klawiszowe wejście jest godne Deep purple i bardzo mi się to podoba. Klimat tego kawałka jest w stylu poprzedniego krążka. Refren robi tutaj sporą robotę. Prawdziwy hit. "The Great war" to kolejny utwór, który band zaprezentował przed premierą płyty. Kwintesencja stylu Sabaton i to jest utwór zwiastujący co nas czeka na albumie. Taki marszowy melodyjny to zawsze wizytówka na ich krążkach. Perełka i jeden z ich najlepszych kawałków w całej działalności. Jest energia i power metal w rozpędzonym "A ghost in the trenches". Znany wcześniej "Fields of verdun" to kolejny szybszy kawałek na płycie i to sabaton jaki znamy i kochamy. Podniosły refren, epicki wydźwięk i duża dawka chwytliwych melodii. W podobnych kategoriach można rozpatrywać bojowy "The end of the war to end all wars" , który imponuje orkiestrowym rozmachem. Najbardziej zaskakuje zamykający "In Flanders Wars". Znakomite zwieńczenie albumu. Ucichły gitary, głos Joakima, a także sekcja rytmiczna i nastała cisza. Chór taki wojenny buduje tutaj znakomity klimat. Coś pięknego. Oczekuje, że Sabaton wykorzysta ten patent na kolejnych płytach.

Pewnie nie jeden z fanów już dawno postawił krzyżyk na ten band. Dla jednych skończyli się na "The art of War",a dla drugich wciąż są na topie. Jedno jest pewne, ten album nie sprawi, że ktoś kto nie lubił Sabaton nagle zmieni swój stosunek. "The Great War" może za to przyciągnąć uwagę tych, którzy stracili wiarę w ten band, już dawno nie mieli kontaktu z ich muzyką. Sabaton to nie tylko słodki power metal i powrót do odkrywania historii i tematyki wojennej na nowo. To muzyka, która się nie starzeje i wciąż zachwyca. Nie ma takiego drugiego zespołu jak Sabaton. Jasne mamy kapele pokroju Civil War czy Powerwolf, ale Sabaton jest jeden. Piękna płyta, która znakomicie oddaje hołd dla okresu pierwszej wojny. Nie zawiedli i nagrali znakomity koncepcyjny album, który można postawić obok "The Art of War". Polecam!

Ocena: 9.5/10

sobota, 13 lipca 2019

METALIAN - Vortex (2019)

Jedni nagrywają album, który trwa ponad godzinę, a niektórzy tworzą materiał, który zajmuje 30 minut. Nie ważne jest długość, ale jakość. Kanadyjska formacja Metalian wyznaje właśnie tą zasadę. Ich najnowszy krążek zatytułowany "Vortex" trwa ledwie 30 minut, ale w zamian dostajemy wysokiej klasy mieszankę klasycznego heavy/speed metalu, a nawet NWOBHM. Nie brakuje więc inspiracji takimi kapelami jak Judas Priest, Angel Witch, Iron Maiden czy Saxon. To już trzeci krążek w dyskografii tej młodej formacji, która działa od 2005r.

Czego można się spodziewać po Metalian? Oczywiście szybkość, energiczne solówki, ostre riffy i prawdziwą jazdę bez trzymanki. Nie raz pokazali, że łatwo przychodzi im tworzenie hitów. Wszystko utrzymane w klasycznym stylu. Tak było i tak jest na nowym albumie.  Można delektować się współpracą gitarzystów i tutaj uznanie dla Iana i Simona. Szaleją panowie i słychać że wiedzą jak grać heavy/speed metal w starym stylu. Co mi się podoba w tej kapeli to wyrazisty i charyzmatyczny Ian, którego wokal idealnie tutaj pasuje. No jest czym się zachwycać. Materiał jest krótki, ale i treściwy.

Pierwsze co nas atakuje to "Prologue" i to szybki, speed metalowy kawałek, który imponuje szybkością i ikrą. Duża dawka pozytywnej energii wypływa z tego utworu. Klasa sama w sobie. Drugi na płycie to "The sirens wail" i tutaj band zabiera nas w rejony pierwszych płyt Iron Maiden. Znów band stawia na szybkie tempo i ostry riff, a to robi wrażenie.  Nieco hard rocka band wprowadza do przebojowego "Full throttle" czy "Vortex", który mają kilka sprawdzonych patentów wypracowanych przez Accept w latach 80. Kiler goni kiler i kolejnym na płycie jest "Land of the brave". Mamy tutaj niezły popis umiejętności wokalnych Iana. Jestem pod wielkim wrażeniem z jakim zapałem śpiewa tutaj. Na koniec płyty mamy zadziorny i bardziej hard rockowy "Broke Down" i lekki "No Home".

"Vortex" to łatwy i przyjemny w odbiorze album z klasycznym heavy metalem lat 80 i nie ma tutaj na co narzekać. Muzycy robią kawał dobrej roboty i jest to granie prosto z serca. Duch lat 80 jest wyczuwalny, a i poziom samej muzyki jest na równie wysokim poziomie. Metalian znów nie zawodzi swoich fanów!

Ocena: 9/10

piątek, 12 lipca 2019

DREAM TROLL - Second to none (2019)

Brytyjska formacja Dream Troll powraca po dwóch latach przerwy ze swoim drugim albumem zatytułowanym "Second To none". To bardzo ciekawa mieszanka heavy metalu, progresywnego rocka czy hard rocka. Band czerpie garściami z Queensryche, Iron Maiden, czy może nawet i coś z pogranicza Volbeat. Nie ma co oczekiwać od bandu prawdziwego metalowego łojenia. Stawiają oni na bardziej wyszukane motywy i rockowy feeling.  Ten młody zespół działa od 2015 roku i dał się poznać jako band o ciekawym spojrzeniu na muzykę.  Sporo dobrej roboty robi wokalista Paul Walsh, który potrafi budować napięcie i nadać całości znakomitego rockowego pazura. Na "Second to none" znajdziemy 8 utworów i ten pierwszy zatytułowany "Steel Winged Warrior". Lekki, przyjemny kawałek, w którym mieszają elementy NWOBHM i rocka. Więcej pazura i dynamiki mamy w "I will not die today". Bardzo ciekawie brzmi "The lawnmaker", który ma coś z stoner rocka i coś z twórczości Black Sabbath.  Niezwykle melodyjny utwór, który ma coś z metalu i coś z rocka. Prawdziwym przebojem jest tutaj melodyjny "Chrome Skull Viper". Gitarzyści Baldwinson i Carter pokazują tutaj ułamek swoich zdolności i jest czym się pozachwycać. Progresywność wybrzmiewa w mrocznym "The Art of death". Punktem kulminacyjnym jest tutaj rozbudowany i pełen smaczków "Legion", który kończy płytę. Przez te 10 minut tego utworu przewija się sporo ciekawych akcentów. Całość brzmi jak muzyka z lat 70 czy 80, a to spory atut tego wydawnictwa. Band nie odkrywa niczego nowego i nie rzuca na kolana tym co gra i w jaki sposób. Jest to przyzwoite granie, która pozwala się zrelaksować od cięższego heavy metalu. Pozycja godna uwagi.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 7 lipca 2019

BLIND CROSS - Merciless Time (2019)

Blind Cross to niemiecki band, który powstał w 2018r z inicjatywy wokalisty Juan Ricardo, znanego z Wretch. To kapela, która gra kawał solidnego heavy metalu, który czerpie wzorce z niemieckich formacji jak i tych amerykańskich. W ich muzyce wybrzmiewają elementy twórczości Davida Wayna, Iron Maiden, Judas Priest czy Accept. Panowie stawiają na mocny i zadziorny heavy metal osadzony w mrocznym feelingu. Taki właśnie jest ich debiutancki album zatytułowany "Merciless Time".

Może nie ma fajerwerków, może ta płyta nie wyrwie z kapci, ale słucha się tego bardzo dobrze, Kawał solidnego heavy metalu w klasycznym wydaniu. Znakomicie pasuje do tego wszystkiego nieco mroczne, przybrudzone brzmienie, jak i toporny wydźwięk całości. Blind Cross wyróżnia się na pewno charyzmatycznym głosem Juana. To dzięki niemu na płycie panuje znakomity klimat i jest napięcie. Sporo dobrej roboty zrobił gitarzysta Rocco Stellmacher, który wie co i jak. W końcu grał w takich kapelach jak Metal Law czy Mind Odyssea. Stawia na zadziorne riffy i melodyjne solówki, czyli stawia jednym słowem na klasyczne rozwiązania.

Płytę otwiera nieco marszowy i taki bardziej zadziorny "The hammer and the nail", który ma do czynienia z Hammerfall i to słychać.  Więcej ciężaru i mrocznego feelingu mamy w "Double crossed", który zabiera nas w rejony Judas Priest czy Metal Church. Takim rasowym killerem jest tutaj bez wątpienia "Blind Nation". Jest tutaj moc, choć kawałek nie jest szybki.  Cieszy też bardziej melodyjny "Rise or Fall" i znów mamy bardzo udany utwór. Band stawia na stonowane kompozycje i kolejną z nich jest "The laviathan".  Mamy też nieco szybszy "Infrared" i agresywny, ocierający się o power metal "Martial law". Całość zamyka killer w postaci "Sledgehammer".

Jeszcze dodałbym kilka szybszych utworów i jakiś taki bardziej rozbudowany i byłoby jeszcze lepiej. Jednak i bez tego płyta się broni i śmiało można ją posłuchać. Kawał solidnego heavy metalu i oby na tym band nie poprzestał.

Ocena: 7/10

środa, 3 lipca 2019

KRYPTOS - Afterburner (2019)

Tylko pochodzący z Indii Kryptos potrafi umiejętnie połączyć elementy heavy, speed metalu i NWOBHM. Tylko oni mają talent do mieszania twórczości Kreator, Destruction z Iron Maiden czy Judas Priest. Warto wiedzieć, że Kryptos działa od 1998r i ma już na swoim koncie 5 albumów, a ten najnowszy zatytułowany "Afterburner" to prawdziwa perełka. Band mnie kupił szczerością, pomysłowością i wysokiej klasy materiałem. Jeśli ktoś szuka płyty w klimatach lat 80 i chce się przy tym dobrze bawić, ten powinien odpalić "Afterburner".

Już sama okładka daje wyraźny sygnał słuchaczowi czego mamy się spodziewać po zawartości. Nawet brzmienie zostało tak podrasowane by jeszcze lepiej oddać klimat lat 80. Band napędza charyzmatyczny wokalista Nolan Lewis. Jego maniera jest iście thrash metalowa. Do tego trzeba przyznać, że sprawdza się również w roli gitarzysty. Razem z Rohitem Chaturvedi dają czadu i stawiają na proste i chwytliwe partie gitarowe. Brzmi to imponująco i jest czym się zachwycać.

Materiał jest krótki i bardzo treściwy. Na start dostajemy tytułowy "Afterburner"  i to jest prawdziwa petarda, Zadziorny riff, szybkość i klimat NWOBHM. Dalej mamy nieco hard rockowy "Cold Blood" czy przebojowy "Dead of night". Nieco stonowany "Red dawn" to ukłon w stronę heavy metalu spod znaku accept czy judas priest. Znów granie na wysokim poziomie. Więcej energii i speed metalu można uświadczyć w "Crimson queen". Całość zamyka rozbudowany i nieco bardziej stonowany "into the wind".

Nie ma rewolucji, nie ma tutaj czegoś czego byśmy już nie słyszeli. Jednak ma to swoje plusy. Płyta jest łatwa i przyjemna w odbiorze. Czasami granie sprawdzonych patentów bardziej się opłaca. Kawał solidnego heavy metalu z domieszką NWOBHM.

Ocena: 8/10

TURILI / LIONE RHAPSODY - Zero Gravity (Rebirth and Evolution) (2019)

Rok temu Fabio Lione opuścił Rhapsody of Fire, a Luca Turili zakończył działalność swego Rhapsody, To umożliwiło zebrania jeszcze raz starego składu i wzięcia w trasie w ramach 20 lecia "Legendary tales". Była to dobra okazja, żeby przypomnieć najlepsze lata Rhapsody i godnie się pożegnać. Panowie tak dobrze się bawili, że powstał band o nazwie Turili/ Lione Rhapsody. Niezłe zamieszanie wyszło z tymi markami Rhapsody. Oczywiście rozpoczęły się prace nad debiutanckim albumem zatytułowanym "Zero Gravity (Rebirth and evolution)".Wiele z fanów czekało na powrót do korzeni i odrodzenie starego dobrego Rhapsody. Zamiast tego mamy raczej rozwijanie pomysłów Turilli z albumu "Prometheus, Symphonia ignis divinius". Pojedynek z Rhapsody Stratopoliego Turili i Lione przegrali, ale to było do przewidzenia.

 Turili i Lione chcieli błysnąć pomysłowością i innowacyjnością, ale wyszło z tego pozycja, w której mamy przerost formy nad treścią. Jest symfoniczny heavy/power metal, ale mamy tutaj bardziej filmowy wydźwięk. Słychać epickość, nowoczesne patenty i futurystyczną tematykę. Jednak nie pasuje to do nazwy Rhapsody. Mamy doświadczonych muzyków, którzy stworzyli tyle kultowych albumów. Dlatego ciężko uwierzyć, że nagrali tak ciężko strawny album, który w niczym nie przypomina starych dokonań. Jedyny plus jaki mogę przyznać, to produkcja i brzmienie tego wydawnictwa. Jest  z górnej półki. Szkoda, że zawartość nie jest wart tej marki, tych wielkich nazwisk.

Odrodzenie?  Poniekąd tak, bo powrócił niemal dobrze znany nam skład starego rhapsody. Nie jest to odrodzenie na jakie czekałem. Ewolucja? Tutaj zdecydowanie tak. Band stara się odkrywać nowe rejony, stara się brzmieć nowocześnie.  Pod tym względem może znaleźć się grono słuchaczy, którzy to docenią i pokochają nowe oblicze Rhapsody.

Najśmieszniejsze jest to, że najlepsze utwory na tej płycie to te, które tak krytykowałem przed premierą płyty. "Phoenix Rising" i "D.N.A" to utwory, który choć trochę potrafią zauroczyć dynamiką czy próbą stworzenia ciekawej melodii. Coś tam się dzieje, a reszta utworów jakby była bardziej gdzieś tam w tle. Z tą płytą jest taki problem, że jest kilka fajnych intrygujących motywów, ale całościowo żaden utwór nie powala. "Zero Gravity" to mieszanka troszkę progresywnego metalu, troszkę Nightwish. Band stara się tutaj zbudować operowy klimat, ale czegoś tutaj brakuje. Dalej mamy bardziej melodyjny i nieco dyskotekowy "Fast Radio Burst". Nie ma tutaj nic z Rhapsody w ogóle. Nie zabrakło też bardziej rozbudowanych utworów i tego przykładem jest bez wątpienia "Decoding the Multiverse". Znów te nie potrzebne zwolnienia i komercyjne rozwiązania. No jestem na nie. Nowoczesność bije z "Multidimensional". Brakuje słów by opisać rozczarowanie. Dziwne wejście i nie ratuje ten utwór chwilowe power metalowe przyspieszenie. "Amata Imortale" to ballada o epickim rozmachu. Nie ruszyło mnie to i jakość ciężko przetrwać ten operowy bełkot. Echa Rhapsody jaki znam i kocham można usłyszeć w całkiem ciekawym, zamykającym "Arcanum". Bez wątpienia kompozycja godna uwagi i jedyna która wzbudza jakieś emocje podobnie jak single.

To było do przewidzenia po ukazanych singlach. Ta płyta nie miała szans w starciu z najnowszym dziełem Rhapsody of fire. Tam jest wszystko to czego szukają fani twórczości Rhapsody. "Zero gravity" to wizja nowoczesnego symfonicznego power metalu dedykowana fanom Luca Turilli i jego Rhapsody. Szkoda potencjału jaki drzemie w tym składzie. Może kiedyś jeszcze wrócą do sprawdzonej formuły? Oby to się stało jak najszybciej.

Ocena: 4/10

piątek, 21 czerwca 2019

SILENT WINTER - The Circles of Hell (2019)

Silent Winter to jeszcze niezbyt rozpoznawalna marka. To band, który specjalizuje się w melodyjnym power metalu, który inspirowany jest latami 90. Taka mieszanka europejskiego power metalu i nutki progresywnego heavy metalu. Co ciekawe Silent Winter to grecka formacja, której początki sięgają roku 1995. Były liczne zmiany składu, było rozwiązanie kapeli w 2001r, a potem w 2018 r zebrali się ponownie. Warto było czekać na ich debiut, bo jest to prawdziwa uczta dla fanów gatunku. Zwłaszcza dla tych co wychowali się na twórczości Helloween, angra, Riot czy Crimson Glory.

Ze starego składu jest praktycznie tylko gitarzysta Akis Balanos, a tak mamy zupełnie nowy skład, który został zebrany w roku 2018. Warto zwrócić uwagę, że partie wygrywane przez duet gitarowy Akis/ Themis jest widowiskowy. Nie dość że panowie nas raczą pomysłowymi motywami, to jest to przebojowe, chwytliwe i pełne polotu. Słucha sie tego jednym tchem. Brawo i jeszcze raz brawo.  Show jednak kradnie fenomenalny Mike Lives, który wokalnie przypomina mi nieco Kiske i świętej pamięci Andre Matosa. Jego głos jest wysokiej klasy i słychać, że stać go na sporo. Co przemawia jeszcze za albumem to bez wątpienia soczyste i zadziorne brzmienie. Do tego  miła dla oka okładka jest świetnym dopełnieniem.

Dobra do rzeczy.  Na płycie znajdziemy 9 perełek i każdy z nich przyprawia o dreszcze. Płytę otwiera klimatyczne intro w postaci "Infernum".  Ileż melodii i finezji jest w przebojowym i żywiołowym "Soul Reaper". Przypominają się złote lata Helloween, ale nie tylko. Nie sposób opisać emocje, jakie tutaj towarzyszą. To trzeba usłyszeć. Jeszcze więcej Helloween z okresu "Keeper of the seven keys" mamy w rozpędzonym "Warriors of the Sun". Mike świetnie spełnia się w roli wokalisty i pasuje w takim graniu. W końcu znany jest z cover bandu Helloween pod nazwą Keeper of jericho. Duch Kaia Hansena przewija się w chwytliwym i old schoolowym "Follow the night". Prawdziwa jazda bez trzymanki i jeden z moich ulubionych kawałków roku 2019.  Kolejny killer na płycie to melodyjny "Final storm". Utwór jest pełen energii i potrafi oczarować wciągającym refrenem. Lekki i finezyjny "Your Time Has Come" to również podróż do lat 80 i złotych przebojów Helloween. Urozmaicenie następuje wraz z pojawieniem się balladowego "Silent Cry". Mamy tutaj patenty progresywne jak i bardziej symfoniczne. Dobra robota panowie. Na sam koniec zostaje rozbudowane i pełen smaczków "The circles of hell".

Niby debiut, a brzmi to wszystko fenomenalnie. Prawdziwa power metalowa petarda i czekam na więcej płyt tej kapeli. Uczta dla fanów starego Helloween,

Ocena: 9.5/10

czwartek, 20 czerwca 2019

IRON SPAWN - Bloodstorm (2019)

Nie pamiętam kiedy ostatnio słyszałem wysokiej klasy album z neoklasycznym power metalem. Brakuje mi jakiegoś mocnego uderzenia z ciekawymi, pomysłowymi solówkami i gitarowymi popisami w stylu Iron Mask, Galneyrus czy Yngwiego Malmteena. Ten stan rzeczy zmienił debiut Iron Spawn. To projekt muzyczny multiinstrumentalisty Dani Riosa, który działał w Rex Rekiem i ex wokalisty Galneryus Yama - B. Ciekawe połączenie dwóch różnych kultur, ale efekt jest co najmniej zadowalający.

"Bloodstorm" to album, w którym sporo dzieje się i tutaj spora zasługa Daniego. Stawia na pomysłowe i wyszukane motywy. Nie brakuje finezji, lekkości czy szybkości.  Wpływ Iron Mask czy Yngwiego Malmsteena jest słyszalny. Miłym dodatkiem jest głos charyzmatycznego Yama B, który idealnie pasuje do takiego grania. Zwłaszcza jego wysokie partie wokalne są miłą ozdobą tego wydawnictwa.

Jeden z pierwszych utworów na płycie to "In the shadows" i to jest prawdziwy strzał między oczy. Jest szybko, jest pomysłowy riff i prawdziwa jazda bez trzymanki. Więcej luzu i rockowego zacięcia mamy w klimatycznym "Alone in the dark". Nutka progresywności pojawia się w "Burning Angel".  Więcej neoklasycznego power metalu mamy rozbudowanym i epickim "The Chosen One". Ten utwór to kopalnia ciekawych i intrygujących zagrywek gitarowych.  Na szczególną uwagę zasługują dwie petardy czyli "Desperate Cry" i "An orchid in the snow". Miłym dodatkiem okazał się "Out in the fields" z repertuaru Gary;ego Moore;a.

Płyta jest na wysokim poziomie i świadczy o tym materiał, jak i soczyste takie nieco japońskie brzmienie. Jest trochę słodyczy i trochę agresji. Całość idealnie współgra z neoklasycznym power metalem jaki prezentuje nam Iron Spawn. Przemyślany album, który będzie sporą frajdą dla fanów Yngwiego Malmsteena czy Iron Mask.

Ocena: 9/10

wtorek, 18 czerwca 2019

FRETERNIA - The Gathering (2019)

Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie dzień w którym powróci szwedzki band o nazwie Freternia. To jedna z tych kapel, która błysnęła świetnym coverem Helloween i dwoma bardzo udanymi albumami. Ostatni w ich dyskografii krążek, to słynny i wręcz kultowy "A nightmare Story", który pokazał potencjał tej kapeli. Teraz po 17 latach w nieco zmienionym składzie powraca Freternia z nowym albumem zatytułowanym "The Gathering". Wiele wskazuje na to, że jest to ich najlepszy album.

Przede wszystkim jest to bardzo dojrzały materiał, gdzie jest żywy przykład jak powinien brzmieć nowoczesny, agresywny heavy/power metal. Jest podniosłość, szybkość i wyszukane melodie. To przedkłada się na przednią zabawę i niezwykłe doznania z odsłuchu. Band postawił na ostre jak brzytwa brzmienie i nowoczesny wydźwięk. To był dobry ruch. Co może się też podobać to klimatyczna i ręcznie rysowana okładka frontowa.

Freternia jest sobą, ponieważ wciąż band napędza wokalista Pasi Humppi. Jego charyzma i styl śpiewaniem są tutaj sporym atutem. Tomas Wappling i Patrik Von Porat to zgrany duet gitarowy i stawiają na wyraziste melodie i wyszukane motywy. Brzmi to fantastycznie i każdy utwór ma w sobie to coś. "Intro" to świetne wejście w świat Freternia i znakomity baśniowy klimat. Dobrze znany "Reborn" to wypisz wymaluj stary dobry styl Freternia znany z poprzednich płyt. Bije z tego świeżość i niezwykła power metalowa moc. Stonowany i bardziej progresywny "Last crusade"  pokazuje jak sporą rolę odgrywają klawisze w muzyce Freternia. Rycerski klimat daje o sobie znać w "The escape".  Nieco słodsze melodie pojawiają się w energicznym "Eye the shadow of your sins", który pokazuje jak zespołowi łatwo przychodzi tworzenie hitów. Znakomity kawałek. Świetny i chwytliwy refren to atrakcja przebojowego "Fading World". Podniosłość i znakomite pojedynki na solówki to atut "Last fragments of sanity". Nutka neoklasycznego power metalu mamy w "Dark Vision", z kolei "Final Dawn" to power metal na najwyższym poziomie.  Na sam koniec znów mamy jazdę bez trzymanki czyli "Age of War".

Freternia to band, który nie trzeba nikomu przedstawiać. Znają się na swojej robocie i wiedzą jak grać power metal wysokich lotów. Upływ czasu nie zmarnował tej kapeli. Odrodzili się jeszcze silniejsi i mam nadzieję, że tak już zostanie. "The gathering" to ich najlepszy album i prawdziwa perełka roku 2019.

Ocena: 9/10



czwartek, 13 czerwca 2019

MERGING FLARE - Revolt Regime (2019)

Kasperi Heikkinen to jeden z tych bardziej rozpoznawalnych gitarzystów, jeśli chodzi o Finlandie. Ma swój styl i dobre wyczucie rytmu, a przede wszystkim uwielbiam to w jaki sposób gra na gitarze. Jest przy tym sporo frajdy i emocji, bo nie brakuje ciekawych melodii czy mocnych riffów. Zrobił sporo w UDO, niszczy w Beast in Black, a dodatkowo przywrócił do życia swój band o nazwie Merging Flare.  Band istnieje od 2001r i mają na swoim koncie dwa albumy, a ten najnowszy "Revolt Regime" właśnie ujrzał światło dzienne. Na pierwszym krążku spory wpływ miał Kai Hansen i choć go nie ma, to słychać wpływy Gamma Ray czy też choćby Primal Fear. Nie brakuje też zapożyczeń z Beast in Black, co przejawia się w słodkich melodiach czy refrenach.

Band jest w tak samo dobrej formie jak na debiucie, tylko tym razem stara się nas zaskoczyć i pokazać że wiedzą jak grać melodyjny heavy/power metal.  Sporo dobrej roboty robi tutaj wokalista Matias Palm, który znany jest z występów Domination Black. Zapowiedzi zwiastowały ucztę dla fanów takiego grania i tak też jest.

"Trailblazers" to szybki i pełen słodkości heavy/power metalu. Skojarzenia z Beast in Black są jak najbardziej na miejscu. Styl prowadzenia gitar i styl śpiewania Matiasa nasuwają też dokonania Gamma Ray. Kto kocha Judas Priest, Primal Fear ten polubi mocny i zadziorny "Alliance in Defiance". Ileż pozytywnej energii jest w szybkim i przebojowym "Clarion Call", który znów uderza w rejony Gamma Ray czy Freedom Call. Rasowy europejski power metal w najlepszym wydaniu. Słodkie klawisze wyjęte jakby z Sabaton czy Beast in Black i bojowy riff robią furorę w "The Abyss of Time". Kolejnym moim faworytem obok "Clarion Call" jest melodyjny "Minds Eye", który przemyca patenty Helloween czy Gamma Ray. Znakomicie słucha się takiej klasy przeboju.  Mamy też nutkę progresywności w "war Within" i prawdziwą dewastację w "Devastator". W takich klimatach band wypada najlepiej.  Płyta roi się od przebojów, a kolejny na płycie to chwytliwy "Sin againts sinner". Dobrze wypada też spokojniejszy "The lucky one", który ukazuje rockowe oblicze tej kapeli.

8 lat przyszło czekać fanom Merging flare na nowy album, ale warto było. Znów mamy niezłą dawkę melodyjnego heavy/power metalu. Prawdziwa uczta dla fanów gatunku.

Ocena: 8.5/10

VULTURE - Ghastly waves & baterred graves (2019)

Nie to nie jest płyta heavy metalowa z lat 80. To pozycja, która ukazała się 7 czerwca tego roku. To już drugi album niemieckiej formacji Vulture, która działa od 2015r. To młoda i ambitna kapela, która gra prosty, szybki i agresywny speed metal. Jak widać po okładce band żyje latami 80 i to odtwarzanie klimatu tamtych lat wychodzi im znakomicie. Pokazali to już na debiucie. Najnowsze dzieło zatytułowane "Ghastly waves & battered graves" to swoista tego co mieliśmy na "The guillotine".

Band wie jak przywrócić klimat lat 80. Wystarczy postawić na klimatyczną, pełną grozy okładkę i nieco przybrudzone brzmienie, które podkreśli pełne agresji partie gitarowe. Band nie bierze jeńców i stawia na killery. Nie ma miejsce na nudne melodie czy stonowane granie, tutaj jest nacisk na szybkość i agresję. Co ciekawe band nie zapomniał o przebojowości.  Atutem kapeli pozostaje wciąż piszczący L. Steeler. Te wysokie rejestry to jego znak rozpoznawczy.  Outlaw i Genozider to duet, który się rozumie i wie jak zadowolić słuchacza. Panowie stawiają na proste i pomysłowe motywy, a najlepsze w tym jest przebojowość i agresywność. No robi to wrażenie.

Ta płyta jest może i krótka, ale bardzo wartościowa. Zaczyna się od killera w postaci "Fed to Sharks" i to jest jazda bez trzymanki. Stary,r asowy speed metal w najlepszym wydaniu. Słychać echa exciter, Razor czy Agent Steel. Klimat grozy pojawia się w ponurym "The garotte" i to pokazuje jak band potrafi urozmaicić swój materiał. Nie ma tutaj miejsca na nudę.  Z kolei "B.T.B" to utwór naładowany dużą dawką melodyjności i energii. Jest moc. Więcej heavy metalu i zadziorności dostajemy w marszowym "Ghastly waves & baterred graves". Band znakomicie odtwarza tutaj lata 80 i to jest czysta magia. "Dewers hollow" to ukłon w stronę teutońskiego heavy metalu i w takim graniu band też znakomicie sobie radzi.  Speed metalowa jazda czeka nas w rozpędzonym "Tyrantula", natomiast "Stainless Gare" to bardziej rozbudowany kawałek.  Oba utwory to prawdziwe perełki i warto zagłębić się w ich konstrukcję. Płytę podsumowuje energiczny i złowieszczy "Killer on the loose".

Vulture umacnia swoją pozycję na speed metalowym rynku i to już drugi ich album, który trzyma taki wysoki poziom. Wysoki poziom zawartej muzyki, ale tak już mają te niemieckie zespoły. Polecam!

Ocena: 9/10

XENTRIX - Bury the Pain (2019)

Na przełomie lat 80 i 90 było wiele ciekawych kapel thrash metalowych, jedne znane bardziej, a inne mniej. Było w czym wybierać i rywalizacja między tymi formacjami była na wysokim poziomie. Nie wszystkim jednak udało się przetrwać próby czasu. Obecna moda na wielkie powroty starych i doświadczonych kapel jest w modzie, tak więc nie było przeciwwskazań aby na mapy thrash metalu wrócił znany i zasłużony Xentrix. Ta formacja powstała w 1986 r. i  nagrała dwa znane i kultowe albumu. Mowa tutaj o " For whose Advantage?" i debiut "Shaterred existance". Dwa kolejne albumy już nie odniosły takiego sukcesu. Kapela odrodziła się w 2013 r w nowym składzie i po kilku latach postanowiła przypieczętować swój powrót nowym albumem i "Bury the Pain" to powrót do korzeni Xentrix.

Co ciekawe ostatnie płyty Xentrix  nie miały ciekawej szaty graficznej i tutaj band zaskakuje. "Bury the pain" ma mroczną i bardzo thrash metalową okładkę. Wszystko się zgadza, tylko jest bardzo w klimatach Kreator. Czy to jest sygnał brytyjskiej formacji do owych zmian? Coś w tym jest, bowiem band gra bardzo melodyjnie i czerpie garściami z dwóch ostatnich płyt Kreator. Jednak to jest Xentrix jaki pamiętam z pierwszych płyt. Jest oldchoolowy thrash metal i pomysły na kawałki i jakość ich wykonania sama się broni. Płyta jest wyrównana i ma w sobie kopa.

Jeśli chodzi o skład tutaj są pewne zmiany względem ostatnich płyt. Ze starego składu został gitarzysta Kristian Havard i perkusista Dennis Gasser.  Do zespołu dołączył w 2013 Chirs Shires jako basista no i Jay Walsh. Jay pełni funkcje gitarzysty i wokalisty, a najlepszy jest to że jest znany z gry u boku Blaze'a Bayleya. Choć są to dwa odrębne gatunki to trzeba przyznać, że wybrnął z tego zadania i wpasował się do stylu Xentrix.

Zadbano o mocne i ciężkie brzmienie, który jeszcze bardziej podkręca kompozycje. Na otwarcie band dał tytułowy "Bury the pain", czyli rozbudowany i zakręcony kawałek o niezwykłej dynamice i przebojowości. Czysty i wysokiej jakości thrash metal.  Dalej mamy rozpędzony i złowieszczy "There will be consequences" i to również taki stary dobry Xentrix.  Więcej melodyjności uświadczymy w "Bledding Out", który nawiązuje do twórczości Kreator. Drugim bardziej rozbudowanym utworem na płycie jest stonowany "The truth lies buried". Bardzo przypadł mi do gustu killer w postaci "Let the world burn", który czerpie garściami z amerykańskiej sceny metalowej. Znakomity riff i chwytliwy refren jest tutaj ozdobą. Podobne emocje wywołuje energiczny i agresywny "World of Mouth". Jay i Kristian dają tutaj czadu i partie gitarowe są niemal perfekcyjne. "Deathless and Divine" to kolejny szybki utwór i nie brakuje mu też sporej dawki melodyjności. Troszkę się to zlewa w jedną całość i to jest troszkę wada tego albumu.  Troszkę urozmaicenia wprowadza klimatyczny "The one You Fear". Całość zamyka killer w postaci "Evil by design" i to jest udane zwieńczenie płyty. Taki jest album jak pokazuje ten kawałek, czyli szybko, agresywnie i do przodu.

Gdzieniegdzie wkrada się monotonność i przesyt techniki i agresji nad całą resztą. Jednak wszystko jest zagrane tak jak być powinno w thrash metalu. Jest oldschoolowo, jest moc i sporo killerów. Słucha się tego jednym tchem i szkoda tylko że materiał nie jest bardziej urozmaicony, ale ten błąd można wybaczyć. Najważniejsze, że Xentrix wrócił, bo to wartościowa kapela,

Ocena: 8.5/10 

wtorek, 11 czerwca 2019

AETHER -In Embers (2019)

Niegdyś działał w naszym kraju Made of Hate, który grał melodyjny death metalu. Ta odmiana metalu nie jest tak popularna w naszym kraju, ale co jakiś czas pojawia się ktoś, kto próbuje sił w tym graniu. Na szerokie wypływa młody band o nawie Aether. Band działa od 2015r i stara się grać melodyjny death metal na wzór Wintersun, Enisferum, czy Children of Bodom.

Kapela z Łodzi tak profesjonalnie gra melodyjny death metal, że nikt by nie pomyślał że jest to ich pierwszy album i że pochodzą z Polski. Band napędza Michał Miluśki, który odpowiada za partie wokalne, a także gitarowe. To właśnie on napędza zespół i daje mu polotu. Na gitarze wspiera go Krzysztof Grochowski i słychać że dysponuje niezwykłymi umiejętnościami. Sporo dobrej roboty wykonuje klawiszowiec Krzysztof Wiedeński i buduje niezły, taki chłodny klimat.

Płytę otwiera nastrojowy i niezwykle urozmaicony "Golden Eyed Fox". Band znakomicie balansuje na granicy agresji i przebojowości. Zadziorny i melodyjny "Wildfire Within" to lekki ukłon w stronę Kalmah. Jeszcze ciekawszy i mocniejszy jest "Tale of Fire" tutaj band idzie na całość. Więcej agresji, jeszcze więcej przebojowości. Prawdziwa perełka. Kolejnym killer na płycie to energiczny "Valhalla". Czysta frajda.  Band stawia na ciekawe i intrygujące melodie i to one są ozdobą "Last battle" czy "Forest".  Wolniejszy "Insomnia" jest troszkę nijaki i nie zachwyca jak inne kawałki. Całość zamyka klimatyczny i urozmaicony "Dream", który pokazuje że band nie trzyma się kurczowo jednego motywu, a cały czas próbuje nas zaskoczyć.

Pierwszy krok Aether wykonany i muszę przyznać, że "In embers" to kawał solidnego melodyjnego death metalu. Jest sporo odesłań do Enisferum czy Wintersun, ale polski band stara się być autentyczny i mieć swój własny styl.. Płyta zasługuje na uwagę, a ja wpisuje band do listy tych, których należy wypatrywać w przyszłości. Ciekawe jak band się rozwinie? Zobaczymy.

Ocena: 7/10

TIMO TOLKKIS AVALON - Return to Eden (2019)

Timo Tolkki to bez wątpienia żyjąca legenda power metalu. Jego charakterystyczny styl gry na gitarze jest jedynym w swoim rodzaju. Jest znany z Avantasia, Symfonia czy przede wszystkim Stratovarius. Wszystko pięknie, tylko że ostatni udany album, który był godny uwagi to tak naprawdę Symfonia. Jeśli chodzi o metalową operę o nazwie Timo Tolkkis Avalon to ciekawy projekt, który skupia to wszystko to z czego znany jest Timo. Troszkę power metalu, trochę słodkiego heavy metalu, rocka czy też popu. Pierwszy album był solidny i godny uwagi, ale brakowało dopracowania i efektu "wow".  "Angels of the apocalypse" to była prawdziwa porażka i mega rozczarowanie. Od tamtego czasu minęło 5 lat i teraz Timo Tolkki wraca z "Return to Eden" i jest to bez wątpienia najlepszy album jaki nagrał Timo od czasów Symfonia.

Jest dobrze, a może nawet bardzo dobrze, lecz nie ma co skakać z radości. Pojawiają się niedociągnięcia i elementy komercyjne. Jednak jest power metal z jakiego znany jest Timo, jest też sporo charakterystycznych dla niego zagrywek. Nie brakuje też przebojowości i dużej dawki melodyjności. Tym razem lista gości krótka i nie mamy tutaj jakiś wielkich gwiazd. Jest Zak Stevens z Circle II Circle, Eduard Hovinga z Mother of Sin, czy mariangela Demurtas z Tristania.  Mnie osobiście cieszy obecność Todda Micheala Halla z Burning Starr.

Okładka znów imponuje paletą kolorów i świetnym motywem głównym. Pod względem technicznym album też wypada bardzo dobrze. Mamy soczyste i dynamiczne brzmienie, które sprawdza się w power metalowym graniu. Materiał jest urozmaicony i kryje kilka mocnych killerów. Jednym z nich jest pojawiający na początku "Promises". To rasowy power metal w stylu Stratovarius, czy Symfonia. Todd Michael Hall niszczy tutaj swoim głosem. Timo Tolkki daje niezły popis swoich umiejętności jako gitarzysta. Jest do czego powzdychać. Marszowy i przebojowy "Return to Eden" imponuje niezwykłym motywem gitarowym i ciekawą melodyjnością. No kolejna perełka na płycie.  Znów mamy Todda i jeszcze wspomaga Mariangela.  "Hear my call" to mieszanka symfonicznego metalu i popu. Sam utwór jest lekki i przyjemny w odsłuchu i sporo w tym z twórczości Within Temptation. Dużo z Stratovarius czy starego Helloween mamy w melodyjnym i chwytliwym "Now and Forever". Trzeba przyznać, że Todd podnosi wartość utworów Timo Tolkkiego i szkoda że tak go mało na tym krążku. "Miles Away" to kolejny bardziej rockowy kawałek, ale co go wyróżnia to duża podniosłość. Dalej mamy rozpędzony "Limits" i to znów stara szkoła power metalu z lat 90. Fanom Avantasii może przypaść do gustu kawałek "We are the ones". Symfoniczny metal, który przypomina dokonania Nightwish. Dużo wpływów Helloween, Freedom Call czy Stratovarius znajdziemy w "Give me hope". Po raz kolejny Timo atakuje nas pomysłową solówką. No dzieje się i to sporo. Na koniec mamy jeszcze dwie power metalowe petardy. Jest zadziorny "Wasted dreams" z baśniowym klimatem i podniosły "Guiding Star", który brzmi jak mieszanka Gamma Ray i helloween. Cudo.

Warto było czekać na nowe dzieło Timo Tolkkiego. Tym razem nie ma wielkich gwiazd, a materiał sam się broni. Timo wrócił do korzeni, do tego co potrafi grać najlepiej. W efekcie dostaliśmy najlepszy album tego uzdolnionego gitarzysty od czasów Symfonia.

Ocena: 8.5/10

RULER - Descent into Hades (2019)

Pierwsze dwa albumy włoskiego Ruler przyszły szybko. Te wydawnictwa pokazały, że młoda włoska formacja potrafi grać i najlepiej czują się w heavy/speed metalu takim wzorowanym na latach 80. Bez wstydu sięgają do twórczości Judas Priest, Iron Maiden czy Crossfire. Jest to silna konkurencja dla Enforcer, Skull Fist czy Steelwing. Na trzeci album przyszło czekać fanom 6 lat, ale opłacało się czekać cierpliwie na nowe dzieło. "Descent into hades" to najlepsze wydawnictwo Ruler i przykład, że można ciekawie podać patenty Iron Maiden.

Band ma u mnie dużego plusa za intrygującą i przyciągającą uwagę okładkę. Ciekawa paleta barw i pomysłowy motyw. Klimat lat 80 jest widoczny i to on też rządzi jeśli chodzi o brzmienie. Jest prosty i przybrudzony sound, który idealnie tutaj pasuje. Ruler to przede wszystkim zgrany band, który napędzają gitarzysta Matt Baldoni. Stawia on na proste, melodyjne i oldschoolowe motywy, co okazało się kluczem do sukcesu. W rozchwytywaniu nie można zapomnieć o znakomitym o Danielu Valentine, który swoim głosem ubarwia każdy kawałek. Dysponuje niezłą barwą i techniką, a to spory atut Ruler.

Na płycie znajdziemy 8 kawałków i każdy z nich zasługuje na uwagę. Płytę otwiera rozpędzony i bardziej speed metalowy "Black Hand". Mocny riff, dużo popisów wokalnych Daniela no i ta przebojowość, którą słychać na odległość sprawiają że to prawdziwy killer. Ach ten klimat lat 80, ta prostota i lekkość, no po prostu magia i tak właśnie mnie oczarował "Queen of Danger". Band nie kryje swoich inspiracji żelazną dziewicą i najlepszym tego dowodem jest rozbudowany i nieco progresywny "Airstrip 1". Dobrze wypada też lekki i nieco hard rockowy "Melanie". Ruler nie skupia się na jednym motywie, a wręcz przeciwnie urozmaica swój materiał i stara się zaskoczyć słuchacza. Więcej ciężaru i mroku uświadczymy w tytułowym "Descent into hades", który jest jedynym instrumentalnym utworem na płycie. Od razu przypadł mi do gustu "Prisoner in Hell", który brzmi jak kawałek wyjęty z debiutu Iron Maiden. Prawdziwa uczta dla fanów NWOBHM. Na płycie mamy jeszcze przebojowy "The shunt" i nastrojowy "Alibi", który przemyca elementy ballady i rockowego killera.

Nie ma słabych kawałków i całość prezentuje się znakomicie. Ruler pokazał pazur i potwierdził, że trzeba się z nimi liczyć na rynku. "Descent into hades" to żywy przykład, że heavy metal lat 80 wciąż jest na topie i wciąż jest popyt na takie granie. Ruler wspiął się na swoje wyżyny i oby utrzymali ten wysoki poziom.

Ocena: 9/10

niedziela, 9 czerwca 2019

MAJESTICA - Above the sky (2019)

Pod skrzydłami wytwórni Nuclear Blast wypłynęła nazwa Majestica. Ostatnio dość często pojawiały się newsy odnośnie debiutu młodej formacji ze Szwecji. Ciężko jednak mówić tutaj o debiucie bo jest to tak naprawdę ReinXeed pod nową nazwą. Tak więc dalej mamy w składzie Alexander Oriz, Chris David i Tommy Johansson, który przecież znany jest  z wielu kapel jak choćby ReinXeed czy Sabaton. Muzycznie band idzie w kierunku słodkiego melodyjnego power metalu, w którym mamy echa Sabaton, Beast in black, Battle Besat, Freedom Call, Gamma Ray, Stratovarius czy Helloween. Jednym słowem prawdziwa uczta dla fanów gatunku i "Above The sky" to konkurencja dla tegorocznego Beast in Black czy Gloryhammer.


Tommy jest utalentowany i stać go na wiele, tylko na ostatnich płytach Reinxeed brakowało mi dobrych pomysłów. Teraz po kilkach latach Tommy zaskakuje formą wokalną i pomysłowością. Na "Above the sky" mamy prawdziwy old schoolowy power metal, który zabiera nas do lat 90.
Jest to miłe, sentymentalna podróż która wzrusza i przypomina kultowe płyty z tego gatunku. Słodkość i ten typowy dla power metalu klimat bije z frontowej okładki, czy właśnie czystego i poukładanego brzmienia.

Przejdźmy do zawartości, bo to ona tutaj jest prawdziwym skarbem. "Above the sky" to hymn power metalowy i taki encyklopedyczny przykład jak powinno grać się power metal. Słychać inspiracje Gamma Ray, Helloween, Edguy czy Strativarius. Nic dziwnego, że to ten utwór promował album. Dalej mamy zadziorny i epicki "Rising Tide" i tym razem band urozmaica swoje granie. Chwytliwy refren kojarzy się z Freedom Call czy Stratovarius. Rozpędzony "The rat pack" imponuje szybkością i przebojowością. Utwór na miarę starego Helloween i to spory atut. Sam Tommy brzmi momentami jak Michael Kiske.Mamy też epicki i rozbudowany "Motley True", który swoim bojowym klimatem nasuwa dokonania Sabaton. Band stawia na słodkie melodie i to słychać w "Night Call Girl". Nie brakuje też odesłań do pierwszych płyt Edguy co potwierdza to słodki "The legend". To jest jeden z mocniejszych punktów na płycie. Jednak takie kawałki jak "Spaceballas" troszkę irytują i zniesmaczają.

Jako całość to album wypada całkiem dobrze i nie ma powodów do narzekania. Jeśli ktoś lubi stary Edguy czy Freedom call ten pokocha nowe wcielenie szwedzkiego Reinxeed pod szyldem Majestica. Miła wycieczka do lat 90.

Ocena : 8.5/10





DIVINER - Realms of Time (2019)

Na Greckim podwórku metalowym zrodziła się nam nowa gwiazda grająca heavy/power metal. Mowa o formacji Diviner, która działa od 2011r. Czerpią garściami z twórczości Jag Panzer, Judas Priest, Firewind, Nightmare czy Mystic Prophecy. Diviner to przykład kapeli gdzie liczy się jakość i pomysłowość. Nikt raczej nie spodziewał się, że ta kapela powróci z drugim krążkiem, który będzie wstanie zwojować świat. Tak właśnie jest z "Realms of Time".

Nowoczesność i klasyka, ciężar i melodyjność, czy też agresja i dynamika, to cechy, które definiują nowe dzieło greckiej formacji. Swoim nowym albumem dowodzą, że są zespołem głodnym sukcesu i stać ich na wiele. Znów mamy klimatyczną szatę graficzną i mocne, nowoczesne brzmienie, które idealnie pasuje do tego co mamy na płycie. Diviner napędza na pewno uzdolniony i drapieżny wokalista Yiannis Papanikolau, którego dobrze znamy  Innerwish czy Battleroar. No ma w sobie to coś co czyni go jedynym w swoim rodzaju.  Album robi ogromne wrażenie, jeśli chodzi  o partie gitarowe. Tutaj George i Kostas zrobili kawał dobrej roboty. Znajdziemy tutaj epickie melodie, ostre riffy i niezwykle melodyjne solówki. To jest power metal z górnej półki.

Ciężar, agresja i heavy/power w nowoczesny wydaniu to jest to co wybrzmiewa w energicznym otwieraczu "Againts the Grain". Znakomicie band wypełnia pustkę po Persuader. Dalej mamy marszowy "Heaven Falls" to bardziej heavy metalowy kawałek, w którym band obiera za kierunek twórczość Nightmare czy Iced Earth. Dużo energii i przebojowości mamy w "Set Me Free" i to jest kolejna mocna kompozycja na tej płycie. Band potrafi grać ciężko i mrocznie co pokazuje w "Cast down in fire". Elementy thrash metalu pojawiają się w przebojowym "Beyond the Border" i to kolejny killer na płycie. Stonowany "Time" to mieszanka heavy/power metalu, która przywołuje na myśl "Mystic Prophecy". Na koniec mamy "Stargate", który stawia na klimat i emocje.

"Realms of Time" to pozycja której nie można przegapić w roku 2019. Band nagrał dojrzały i jeszcze bardziej dopracowany album aniżeli dobrze znany nam debiut. Band ma ogromny potencjał i go nie marnuje. Tak powinno grać się heavy/power metal.

Ocena: 9/10

wtorek, 4 czerwca 2019

HELLRAISER - heritage (2019)

Po 5 latach przerwy powraca włoski Hellraiser z nowym wydawnictwem. "Heritage" to kawał solidnego heavy/power metalu, który skierowany jest do fanów Primal Fear, ale też Mystic Prophecy czy Steel Prophet. Band stawia na nowoczesny wydźwięk, na drapieżne riffy i wysokiej tonacji wokal. Wszystko osadzony w mrocznym i ciężkim klimacie. To jest to jak można opisać w bardzo krótki sposób najnowsze dzieło tej kapeli. Mowa oczywiście o "heritage".

Co przykuło moją uwagę? Bez wątpienia nazwa kapeli jak i świetna, kolorystyczna okładka. Kiedy posłuchałem ich utworów, to już wiedziałem, że jest to muzyka dla mnie. Duet Brozzi/Tanzi idą na całość. Stawiają na szybkość, na ostre riffy jak i urozmaicenie. W kwestii gitar dzieje się sporo i tutaj nie ma opcji się nudzić.  Mocnym atutem tej kapeli jest bez wątpienia utalentowany wokalista Cesare Capaccioni, który ma coś z Kiske i Sheepersa. Znakomicie radzi sobie z górnymi partiami. To właśnie słychać w ostrym i ciężkim "Plagues of the north". Mocne uderzenie na sam początek płyty. Melodyjny i przebojowy - tak można opisać energiczny "Ritual Of the Stars", który ma i cechy power metalu jak i heavy metalu. Świetnie zaczyna się "Fairy Veil", który atakuje nas klimatyczną partią basu. Dzieje się tutaj sporo i jest to już bardziej złożony kawałek. Band znów imponuje pomysłowością. Jeden z moich ulubionych utworów na nowej płycie. Więcej ciężaru i toporności band przemyca w ponurym "Mother Molle". Marszowy i nieco bardziej bojowy "Balance of The Universe" to bardziej heavy metalowy kawałek, ale to wciąż solidny utwór.  Prawdziwą petardą na płycie jest rozpędzony, power metalowy "Zephyr's Palace". Całość zamyka bardziej progresywny "Lady in White".

Niby nic odkrywczego, niby panowie grają tylko solidny heavy/power metal i nic ponadto, to jednak jest to płyta którą miło się słucha. Jest wszystko to co powinno być na takiej płycie. Mamy przeboje i ostre riffy, tak więc można śmiało sięgać po drugi album włoskiej formacji Hellraiser.

Ocena: 7.5/10

EVILTERROR - Dynamite (2019)

Tytuł "Dynamite" zobowiązuję i wypadałoby oczekiwać od kolumbijskiego Evilterror prawdziwego dynamitu w przypadku nowego krążka. Czy rzeczywiście tak jest? Okładka kiczowata i raczej odstrasza niż zachęca do sięgnięcia po ten album. Jednak twórczość tej młodej kapeli zapewnia, że nie ma powodów do obaw i raczej można nastawiać się na porywający, solidny heavy/speed metal osadzony w latach 80. Panowie nie kryję zamiłowań Judas Priest, exciter, czy Savage Grace. To jest co dostajemy w "Dynamite".

W zespole rządzi Nathan evilfire, który odpowiada za partie gitarowe i wokalne. Brzmi to wszystko naturalnie i słychać inspiracje latami 80. Muzyka płynie prosto z serca Nathana i to słychać. Płyta szybko wpada w ucho i nic dziwnego, bowiem na krążku roi się od hitów. Oldscholowy styl, który band wypracowała na poprzednich płytach przesądza tak naprawdę o sukcesie tej płyty.

Okładka odstaje, ale band nadrabia przybrudzonym brzmieniem i zadziornością, która kojarzy się choćby  Judas Priest z lat 80. Znakomicie to współgra z zawartością. Na płycie jest tylko 9 kawałków, ale nie liczy się ilość a jakość. Na wstępie atakuje nas rozpędzony i nieco hard rockowy "Nuclear War". Energiczny kawałek, który przesiąknięty jest klimatem lat 80. Stonowany i przebojowy "Dont Turn me on", to lekki ukłon w stronę Accept i brzmi to bardzo dobrze.  Więcej energii i klimatów Savage Grace  mamy w "Fireballs" czy szybszym "Angel Mf". Band znakomicie radzi sobie z tworzeniem prostych i melodyjnych hitów. Kolejnym takim hitem na płycie jest lekki i przyjemny " About to explode". Całość wieńczy świetny killer w postaci speed metalowego "Rock out".

Evilterror to specjalista od prostego, zadziornego heavy/speed metalu, który ma nas zabrać do złotych lat 80 i przypomnieć o tych czasach kiedy liczyła się pomysłowość i miłość do grania. Ten band nic nowego nie odkrywa, ale pokazuje jak można świetnie wykorzystać ograne patenty. Płyta na pewno warta uwagi, z resztą jak sam zespół, który ma ciekawe płyty w swojej dyskografii.

Ocena: 8.5/10

piątek, 31 maja 2019

GLORYHAMMER - Legends From beyond the galactic terrorvortex (2019)

Power metal rośnie w siłę i co jakiś czas rodzą się nowe gwiazdy gatunku, które szybko dostają się do pierwszej ligi najlepszych zespołów. Jakiś czas temu, a dokładniej w 2010r narodził się band o podniosłej nazwie Gloryhammer. Szok i nie dowierzanie, bowiem kapela pochodzi z Wielkiej Brytanii. Jest to rejon, w którym power metal nie należy do popularnych gatunków.  Podwaliny pod ten zespół dał klawiszowiec Christopher Bowes, który napędza inny znany band - Alestorm. Te charakterystyczne partie klawiszowe słychać w Gloryhammer i to one są główną ozdobą ich stylu. To jest ich znak firmowy. Muzycznie nie możemy mówić tutaj o drugim Alestorm. Gloryhammer to band, który  tak naprawdę czerpie wzorce z takich kapel jak Rhapsody, Freedom Call, Sabaton, Twlight Force czy Gamma Ray.

Czy tego chcecie czy nie, Gloryhammer to nowa gwiazda tego gatunku. Ich najnowsze dzieło "Legends From beyond the galactic terrorvortex" to nowa jakość power metalu i stylistycznie przypomina dokonania konkurencji i mam tu na myśli Rhapsody of Fire czy Beast in black. To również 3 płyta tej wspaniałej kapeli i kolejna płyta która sporo na miesza w tym roku. Co mnie bardzo cieszy, że czuje się jakby słuchał mieszanki kultowych płyt Rhapsody, Freedom Call i dużo patentów Gamma Ray z okresu "Powerplant" co mnie bardzo cieszy. Do rzeczy.

Duży plus Gloryhammer ma u mnie za klimatyczną i intrygującą okładkę. Jedna z najlepszych jakie widziałem w tym roku. Brzmienie to kolejny atut tej płyty. Gloryhammer  Jest mocne, ostre, ale i czuć słodycz. No brzmi to świetnie. Muzycy wyczyniają cuda. Choć nie, to nie cuda tylko ciężka ich praca i doświadczenie, który procentuje na płycie. Panowie znają się na swojej robocie i są bardzo utalentowani. Thomas Winkler to wokalista, który idzie w ślady klasycznych power metalowych  śpiewaków i wychodzi mu to znakomicie. Sekcja rytmiczna pędzi i zaskakuje swoją rytmiką i wyczuciem. A gitarzysta? Tutaj już w ogóle jest miazga.  Mamy tutaj szybkie riffy, ale też bardziej złożone, bardziej agresywne czy utrzymane w słodkim klimacie. Jest w czym wybierać i panowie nie skupiają się na jednym motywie. Brawa dla Paula Templinga.

No to czas odkryć piękno tej płyty i te 10 diamentów, które składają się na to wydawnictwo. Zapnijcie pasy i ruszamy.

Wejście iście filmowe i czuje się jakbym był na seansie nowych gwiezdnych wojen. "Into the terrorvortex of Kor-Virliath " to intro podniosłe i pełne emocji. Po chwili atakuje nas przebojowy i podniosły "The siege of Dunkeld" . Swoją energią i stylistyką nawiązuje do twórczości Gamma Ray, Sabaton czy Powerwolf. Najwięcej tutaj tego symfonicznego power metalu spod znaku Rhapsody of fire. Brzmi to obłędnie i można słuchać i tylko narzekać dlaczego tylko ponad 4 minuty trwa ten utwór.  Przebojowy "Masters Of the Galaxy" to ostry i pełen ciekawych partii gitarowych kawałek, który przypomina mi owy "Powerplant" Gamma Ray. To że Gloryhammer czerpie z twórczości Alestorm i nie da się tego ukryć. Wystarczy wsłuchać się w rozpędzony "The land of the unicorns", który pokazuje jak band błyszczy na tym albumie.  Echa helloween cy Gamma Ray można doszukać się w słodkim i energicznym "Power of the  laser dragon fire". To jest power metal z prawdziwego zdarzenia. Co ikra , co za lekkość i świeżość. Kto lubi dokonania Freedom Call ten doceni słodki power metal jaki wybrzmiewa w "Legandary Enchanted jetpack" i jest to kolejna petarda na płycie. Dalej mamy bardziej heavy metalowy "Gloryhammer" w którym band stara się iść ścieżką wydeptaną przez Sabaton czy Hammerfall. Znakomicie radzą sobie też w takich klimatach. Przebojowość jest tu wszechobecna i wylewa się hektolitrami z każdego kawałka, a najlepszym z nich jest słodki, nieco kiczowaty "Hootsforce". Świetna odpowiedź Gloryhammer na znakomity album Beast in Black.  Koniec płyty co raz bliżej. Otuchy dodaje nam melodyjny "Battle for Eternity", który przypomina dokonania Helloween czy Edguy. Gloryhammer zna się na rzeczy i wie jak grać oldschoolowy power metal. Jak przystało na płytę  górnej półki mamy też kolosa na koniec. Rozbudowany, pełen emocji, epicki "The fires of ancient cosmic destiny" to jeden z najlepszych takich kolosów ostatnich lat jeśli chodzi o power metal. Kawałek nie nudzi i bardzo szybko przelatuje, a dzieje się w nim sporo. Najlepsze jest to, że nie brakuje mu kopa ani też ciekawych urozmaiceń. Perełka.

Brakuje słów żeby opisać to co zrobił Gloryhammer. Takie albumy jak ten pokazują, że power metal się nie wypalił i wciąż może dostarczać fanom sporo frajdy. Niby jest tutaj hołd dla kultowych kapel, a z drugiej strony Gloryhammer ma swój styl i odświeża znany nam dobrze power metal. Wyrosła nam nowa gwiazda i teraz tylko można śledzić poczynania tej brytyjskiej formacji. Gorąco polecam, choć pewnie każdy ma swój rozum i bez mojej recenzji już dawno sięgnął po ten album. W końcu próbki Gloryhammer zapowiadały prawdziwy majstersztyk. To nie było kłamstwo.

Ocena: 10/10

STORMHAMMER - Seven Seals (2019)

Po udanym "Welcome to the End" czekałem na nowe dzieło niemieckiej formacji Stormhammer. Liczyłem na powtórkę z rozrywki i równie ciekawe wydawnictwo. Wiecie co? "Seven Seals", który miał premierę 24 maja spełnił moje oczekiwania i znów mam energiczny album. W składzie nie ma już Jurgena Dachla ani Bernda Intveen, w ich miejsce przyszedł Matthias Kupka. Wokalista jest znany z Emergency Gate i to wpływ tej kapeli jest największy na styl Stormhammer. 

Band pokazuje, że znakomicie można połączyć elementy heavy/power metalu z elementami metalcoru. Jest energia, jest przebojowość i dużo ciekawych partii gitarowych.  W tej kwestii popis swoich umiejętności daje gitarzysta Manny, który stawia na melodyjne riffy i interesujące solówki. W tej kwestii uzupełnia go Matthias Kupka. Jego wokale też są pomysłowe i bardzo urozmaicone, przez co w muzyce Stormhammer jest powiew świeżości.

Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że materiał nie jest taki perfekcyjny i pojawiają się słabsze momenty jak choćby nijaki "One more way". Bardzo dobrze wypada otwarcie albumu za sprawą rozpędzonego "Sleepwalker". Echa starego Stormhammer i ich rycerskiego metalu mamy w marszowym "Prevail". Więcej heavy metalu uświadczymy w topornym "Under the spell". Band dostarcza nam sporo ciekawych melodii i chwytliwych utworów. Jednym z nich jest "Seven seals". Mamy też power metalowe petardy co potwierdza "Your nemezis" czy niezwykle melodyjny "Downfall". Płytę urozmaica nowoczesny"Deal with the dead" czy rozbudowany "Old Coals", który ukazuje progresywne oblicze zespołu.

"Seven Seals" to solidny krążek i mamy tutaj kilka mocnych kawałków. Szkoda tylko, że całościowo materiał jest trochę nie równy i nie do końca sprawdzają się wstawki modern metalu. To wciąż solidna porcja heavy/power metalu, która zasługuje na uwagę fana gatunku.

Ocena: 7/10

czwartek, 30 maja 2019

DEATH ANGEL - Humanicide (2019)

Death Angel to żywy przykład że w dzisiejszych czasach można grać ciekawy i ostry thrash metal. Ta zasłużona formacja przeżywa drugą młodość podobnie jak choćby Overkill.  Od czasów "Killing Season" band cały czas trzyma wysoki poziom i ani myśli odpuścić. Agresja, przebojowość i pomysł na thrash metal, to jest to czego możemy się spodziewać po ostatnich płytach Death Angel. "The Evil Divide" z 2016 r to jeden z ich najlepszych albumów i na nim poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko.  Teraz po 3 latach amerykański band powraca z nowym albumem zatytułowanym "Humanicide".

Okładka jest bliźniaczo podobna do tej z " The dream calls for blood" i muzyka również przypomina okres z tamtej płyty, a także czasy "Relentless retribution".Death Angel na nowej płycie stara się wymieszać patentu thrash metalowe z heavy metalowymi. Dzięki temu płyta jest bardziej zróżnicowana i bardziej przebojowa. Ted i Rob odwalili kawał dobrej roboty, bowiem ich partie są pełne dynamiki, agresji. Jest dużo ciekawych melodii i nie można narzekać na nudę. Jakość tej płyty podkreśla mocne i zadziorne brzmienie. Do tego Death Angel już nas przyzwyczaił. Imponująca jest też forma wokalna Marka, który przeżywa drugą młodość. Wszystko wskazuje na to, że mamy płytę z górnej półki. W zasadzie to jest to prawda, jednak płytę ustępuje na pewno "The Evil Divide".

Na start mamy tytułowy "Humanicide" i zaczyna się klimatycznie i bardzo melodyjnie. Kawałek szybko przeradza się w prawdziwego killera. Niezwykle atrakcyjny riff pojawia się w "Divine Defector" i jest to kolejna thrash metalowa petarda. Więcej heavy metalowego zacięcia mamy w przebojowym "Aggressor". Zaskakuje melodyjny i szybki "I came for blood" w którym można doszukać elementów power metalu. Zaskakująco dobry kawałek. Stonowany i rozbudowany "Immortal Behated" to utwór utrzymany w heavy metalowym feelingu. Sam styl nieco przypomina mi czasy "Killing Season". Jazdę bez trzymanki mamy w "Alive and screaming" i tutaj band stawia na agresywny thrash metal. W podobnej stylistyce mamy jeszcze energiczny "Ghost of Me". Całość zamyka melodyjny i pomysłowy "Of rats and man".

Nie ma zaskoczenia. Death angel dalej gra swoje i na wysokim poziomie do jakiego nas przyzwyczaił. Jest agresja, szybkość i przebojowość, no i ten charakterystyczny wokal Marka. To wszystko jest, jedynie brakuje troszkę większej dawki przebojowości czy mroku, który był na "The evil divide". Mimo wszystko jest to płyta, którą trzeba znać! Polecam.

Ocena: 9/10

środa, 29 maja 2019

MAJESTY - Legends (2019)

Zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. To jest czego możemy się spodziewać po nowym albumie niemieckiego Majesty. "Legends" to dziewiąty album tej zasłużonej formacji grającej heavy/power metal w duchu Manowar.  Tarek Maghary, który odpowiada za komponowanie materiału i partie wokalne zmienił swój wygląd i jakoś dziwnie przyzwyczaić się do jego nowej fryzury. Mamy też nowego basistę i nowe logo zespołu. Tematycznie zespół też jakby nieco odszedł od rycerskich klimatów na rzecz post apokaliptycznego świata, w którym ludzkość walczy o lepszą przyszłość.  Troszkę mi to przypomina zabieg Hammerfall w przypadku "Infected".  Problem tkwi nie tyle w kosmetycznych zmianach, ale zwłaszcza tych związanych z stylem. Band poszedł w kierunku słodszego heavy/power metalu i wyparł się grania pod Manowar. Teraz biorą pod lupę twórczość takich formacji jak Sabaton, Beast in Black, czy Battle Beast. Tarek pokusił się o dodanie partii klawiszowych i postawienie na troszkę kiczowaty klimat. Niby dalej słychać, że to płyta Majesty, a jednak "Legends" to już coś nowego w dyskografii Majesty.

Tarek wciąż dobrze radzi sobie z partiami wokalnymi i wciąż potrafi komponować przeboje, tylko że to już nie ta liga co na "Rebels". Brzmienie jest tutaj mocnym atutem i nie ma się do czego przyczepić. Inaczej wygląda sprawa jeśli chodzi o zawartość. Spore kontrowersje wzbudził, słodki i melodyjny "Burning Bridges", który jest pełen nawiązań do Sabaton czy Battle Beast . Początkowo byłem sceptyczny do tego co usłyszałem. Jednak w zestawieniu z innymi kawałkami z tej płyty to właśnie ten singiel na długo zapada w pamięci. Sporo w tym zasługa refrenu, który jest prosty i skoczny.  Dużo klawiszy i podobnej stylistyki usłyszymy w stonowanym "Wasteland outlaw", który jest bardzo komercyjnym, wręcz popowym kawałkiem. Tutaj Tarek przesadził i zdradził swój styl, który był odzwierciedleniem najlepszych lat Manowar. Tego tutaj nie ma.  Kolejnym słodkim kawałkiem jest przebojowy "Church of Glory". Mamy klawisze i power metal, ale tutaj wiemy że to nasz kochany Majesty. Jest rycerski klimat, jest też podniosły refren i pozytywna energia. Jeden z moich ulubionych utworów na płycie. Echa starego Majesty mamy w rozpędzonym "Rizing Home"  i to uroczy kawałek, który imponuje przebojowością. "We are the legends" to marszowy, wręcz bojowy utwór, ale czegoś mi tutaj brakuje. Na płycie pojawia się piękna i klimatyczna ballada w postaci "World of Silence". Najciekawsza jest końcówka płyty, bo usłyszymy tutaj bardziej klasyczny i dobrze znany nam Majesty. "Last bridge" to szybki i przebojowy killer, czyli to co mieliśmy na "Rebels". Epicki, podniosły i rycerski "Blood of Titans" to kolejny hit na płycie. Całość zamyka, lekki i również chwytliwy "Stands as One".

Jedno było do przewidzenia w przypadku "Legends". Fakt, że będzie to płyta poniżej oczekiwań. Jest to jeden z najsłabszych albumów Majesty, jeśli nie najsłabszy. Nie chodzi nawet o te klawisze i zmiany stylistyczne. Materiał jest po prostu na niższym poziomie. Brakuje tutaj energii, pazura, a przede wszystkim mocnego uderzenia. Przebojowość i duża dawka melodii ratuje ten album.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 28 maja 2019

REVEAL - Overlord (2019)

To było kwestia czasu kiedy hiszpański Reveal wróci z nowym albumem. "Overlord" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na "Timeline". Dalej mamy do czynienia  z melodyjnym heavy/power metalem, w którym słychać echa Bloodbound, czy Primal Fear. Nowy album napędzają ciekawe zagrywki gitarzystów i duży pokład przebojowości. Tak jak na debiucie tak i tutaj band dba o warstwę instrumentalną by było ciekawe i melodyjnie. Mamy szeroki wachlarz jeśli chodzi o riffy i patenty, które band tutaj sprzedaje. Nie ma grania na jedno kopyto, a wręcz przeciwnie band urozmaica materiał na nowej płycie. Znajdziemy tutaj marszowy, zadziorny heavy metal jaki band prezentuje w otwierającym "The Name of Ra". Od razu słychać fenomenalnego Roba Lundgrena, który jest świetnym wokalistą. Radzi sobie w niskich partiach jak i wysokich. Prawdziwa uczta dla maniaków takiego grania. Jest też miejsce na szybkie granie jak to w "Im Elric". Utwór dobrze się prezentuje i tylko szkoda, że partie klawiszowe są tutaj zbyteczne. Dużo przebojowości mamy w "The crussaders" i tutaj można usłyszeć wpływy Bloodbound. Band potrafi odnaleźć się w stonowanych, rockowych klimatach co potwierdza to "My pain". Więcej power metalu mamy w "Metal Skin" czy "Path of Sorrow". Na płycie mamy jeszcze rozbudowany "Remember my worlds" czy progresywny "Road of never ending".  Całość prezentuje się solidnie i taki też jest album. Mamy tutaj mocne i dobrze wyważone brzmienie, a także poukładany materiał. Troszkę brakuje mocy i przebojowości. Niby jest wszystko ok, ale brakuje "kropki nad i".  Cuda wyczynia tutaj Rob ze swoim głosem i to on jest tutaj liderem.   Płyta godna uwagi, ale nie ma co liczyć na album, który rzuci na kolana.

Ocena: 6.5/10