środa, 28 czerwca 2023

WINTERSTORM - Everfrost (2023)

Winterstorm to kolejny dowód na to ile dobrych kapel kryje niemiecka scena metalowa. Pierwsze albumy, zwłaszcza "Cathyron" pokazały w pełni potencjał tej grupy.  Pokazali, że można znakomicie połączyć stylistykę folk metalu i power metalu. Szybko stali się ważnym graczem i konkurencja mogła czuć się zagrożona.  Winterstorm to poniekąd band, który przypomina stylistycznie troszkę Falconer czy Orden Ogan. Ostatni album zatytułowany "Cube of Infinity" ukazał się 7 lat temu. To był dobry album, ale czar już gdzieś uleciał. Czy długo oczekiwany "everfrost" coś zmieni w tej kwestii?

Album ukaże się 14 lipca nakładem wytwórni Afm Records. To płyta typowa dla tej kapeli, zawiera cechy i patenty, z których band już w przeszłości korzystał. To jest dobra informacja, tylko jest też zła. Płyta jest nudna, przepełniona komercyjnymi zagrywkami. Zamiast iść zaciosem i serwować killery, to mamy jakieś stonowane smęty, które nie wiele wnoszą. W 2021r do grupy dołączył gitarzysta Jochen Windisch. Jego obecność nie wiele wnosi. Mam problem z tym krążkiem taki, że za mało konkretów, power metalu, a za dużo kombinowania i smęcenia. Nie ma już tej świeżości i przebojowości, które cechowała poprzednie wydawnictwa. Piękna okładka, soczyste i pełne mocy brzmienie to za mało, żeby zadowolić zagorzałych fanów, którzy czekali na nowy materiał 7 lat.

Gwiazdą tej kapeli jest Alexander Schirmer i to właśnie jego głos jest ozdobą i główną atrakcją. Potrafi czarować i błyszczeć nawet wtedy kiedy utwór jest średni. Tym razem album tworzy 11 utworów. Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć energiczny "To the end of all known", który wpisuje się w stylistykę znaną z poprzednich utworów. Tak to jest power metalowy kawałek, który opiera się na mocnym riffie i niezwykle dobrze rozplanowanych solówkach. Bardzo udany start. Potem seria przeciętniaków, bo nawet taki "Circle of Greed" nie wiele wnosi. Oklepana formuła i w dodatku braku pomysłu na melodie. Zupełnie inaczej wygląda sprawa "Future Times" i to rasowy hicior, który zapada w pamięci. Tym razem band pokazuje swój potencjał i klasę. Za takie dźwięki uwielbiam Winterstorm.Podobne emocje wywołuje nieco bardziej folkowy "Everfrost", ale to kolejny mocny punkt tej płyty. Taki typowy hicior Winterstorm. Niestety pełno tutaj przeciętnych kompozycji typu "Silence", który brzmi jak jakaś marna kalka Stratovarious,  Nie wiele wnosi też do całości "Crusade", który jest jakiś taki bez wyrazu i pomysłu. Riff jakich pełno i same dźwięki też takie nie mające nic ciekawego do zaoferowania słuchaczowi. 7 lat czekania poszło na marne, a band powinien skonstruować prawdziwe monstrum. Tak się nie stało.

Wintestrom nagrał kolejny album. Spełnili swój obowiązek, podtrzymali życie kapeli, ale czy ta płyta wywoła furorę i stanie się jednym z najlepszych albumów roku 2023? Nie, wręcz przeciwnie. Kapela mnie zawiodła i nagrała album nijaki, bez ikry, bez mocy i jakiś taki bardziej komercyjny. Kiedyś to była maszynka do tworzenia hitów i muzyki na wysokim poziomie. Te czasy minęły, teraz to jest band bez charakteru, pomysłu na kompozycje i troszkę są jakby cieniem samych siebie. Płyta do posłuchania, ale nic ponadto. Pozostaje wracać do starych płyt Winterstorm.

Ocena: 5/10
 

GARRETT CAMPBELL - Skies of Starlight (2023)


 Gdyby konkurs na najpiękniejszą okładkę metalową roku 2023, to z pewnością debiutancki krążek  Garretta Campbella zatytułowany"Skies of Dragonlight". To już kolejna płyta z symfonicznym power metalem i klimatem fantasy. Coś dla miłośników Fellowship, Majestica, Rhapsody czy Twilight Force.  Album na pewno znajdzie swoich odbiorców i wyznawców.

Okładka robi furorę. Brzmienie również jest dopieszczone pod każdym względem. Sam materiał już troszkę słabsze wrażenie robi. Odnoszę wrażenie, że jest przesyt formy nad treścią. Troszkę album momentami przegadany i za bardzo taki rozegrany na pokaz. Nie zmienia to faktu, że można tu natrafić na pomysłowe i godne odnotowania motywy gitarowe. Nie brakuje też łatwo wpadających w ucho melodii. Nie wiem, może ja czuję przesyt tego typu albumów? Albo po prostu zabrakło mi tutaj powiewu świeżości. Już samo intro "Guardian of crystal Lore" to właśnie przykład przegadania, gdzie mija ponad 3 minuty gadania lektora i nie wiele z tego wynika. To jest spory minus, który momentami daje w kość i obniża jakość owej płyty.Dobrze, czas na gitary, czas na power metalowe uderzenie. To następuje w tytułowym "Skies of Dragonlight". Mamy wszystko to co piękne w symfonicznym power metalu. Bije z tego kawałka bardzo pozytywna energia i do tego imponuje partie gitarowe. Szokuje 9 minut gadania w "curse of the hellspell". Jaki sens jest tego kawałka i po co tyle gadania?  Nie potrzebna ta kompozycja, a już nie na pewno trwająca 9 minut. Znajdziemy tutaj jeszcze balladę "What i do for love" tez jakaś bardzo popowa, komercyjna i nie mająca metalowego pazura. Prawdziwe emocje dopiero zaczyna wzbudzać energiczny i power metalowy "battle for eternal starlight". Brakuje mi właśnie takiego treściwego grania, które porywa słuchacza dynamiką i aranżacjami.

Za mało konkretów, za mało power metalowego uderzenia, a za dużo gadania, smętów i prób tworzenia jakiegoś romantycznego feelingu. Nie trafiła do mnie w pełni muzyka Garretta Campbella. Album na dłuższą metę nuży, a w pamięci jedynie zostaje niesamowita okładka. Szkoda, bo zmarnowano potencjał.

Ocena: 5/10

niedziela, 25 czerwca 2023

SCULFORGE - Intergalactic battle tunes... (2023)


 Nie, nie zmieniłem obiektów swoich recenzji. Nie mam zamiaru przekonywać do kupna jakieś gry w klimatach s-f. Pierwsze skojarzenia mogą, takie właśnie być. Skoro wracamy do świata heavy metalu, to czy to jakiś poboczny projekt Pieta Sielcka z Iron Savior? Choć skojarzeń z iron savior nie brakuje. Nie mówię tutaj tylko o klimatycznej okładce, która oddaje klimat s-f. To debiutancki krążek młodej, niemieckiej grupy Sculforge, która działa od 2020r. Co może was odstraszyć przed sięgnięciem po ten album to w sumie dwie kwestie. Cholernie długi tytuł płyty i liczba 26 utworów dających ponad godzinny materiał.

"Intergalactic Battle Tunes ..." to debiut, ale czy faktycznie tak jest? Powiem Wam, że ten band wcale tak nie myśli. Cały czas daje nam poczuć, że znają się na rzeczy i jak wiele niemieckich zespołów, potrafią grać na bardzo wysokim poziomie.  Soczyste brzmienie, dopracowane melodie, duża dawka energicznych riffów i band przy tym dobrze się bawi. Co najlepsze, czerpią od swoich idoli z Niemiec. Jest coś z Hammer King, czy Stormwarrior, zwłaszcza kiedy wsłuchamy się w manierę wokalną Polliego Mcsulwood. Nie grzeszy techniką to jednak idealnie wpasowuje się w styl i robi to ogromne wrażenie. Nie zawsze trzeba być drugim Brucem Dickinsonem czy Ronniem Dio. W muzyce Sculforge dominuje przede wszystkim muzyka pokroju Iron Savior, Gamma ray, może gdzieś tam coś z Stormwarrior, czy Running wild można znaleźć. Mcblackscul wraz z Mcsulwoodem tworzą zgrany duet gitarowe i panowie potrafią wyrwać z kapci. Jest pazur, są emocje i power metalowa jazda bez trzymanki. Słychać starą szkołę niemieckiego power metalu. Cudo!

Jako zagorzały fan Iron Savior, czy Gamma ray to słuchając Sculforge czułem się jakbym ktoś zajrzał w głąb mojej duszy i odczytał co kocham w power metalu. "Lost in the warp" to ostry i niezwykle chwytliwy kawałek, który właśnie uderza w znane mi rejony. Pomysłowość i dbałość o detale to siła tej kapeli. Mocne wejście. Przerywniki budują klimat i napięcie. Czuć klimat s-f, a ja nawet czuje pewne powiązania z star wars. Dalej mamy energiczny "For the omnisavior", który nie kryje powiązań z Running wild z czasów "Masquverade". Prawdziwy killer, a to dopiero początek. Pierwsze sekundy "Spacehull" to taki ukłon w stronę Gamma ray, choć ciekawe jest to że utwór nabiera troszkę thrash metalowej formuły. Co za killer! Nie zwalniamy tempa i band atakuje nas rozpędzonym "The sovereign Protects". Znów dostajemy mieszankę stormwarrior, gamma ray i iron savior. Wszystko robi wrażenie i nawet ciężko się do czego przyczepić. Brawa dla bandu za pomysłowy riff w "extermination". Utwór kipi energią i oddaje to co najpiękniejsze w power metalu. Wypełniają pewną lukę, bowiem gamma ray i stormwarrior mają póki co przestój w dostarczania nowej muzyki. Znalazło się również miejsce na ponad 8 minutowy kawałek w postaci "A new Hope". Rozbudowany kawałek, ale to wciąż power metalowa jazda bez trzymanki. Sporo nawiązań do power metalu lat 90. Echa Helloween czy Dragonforce można wychwycić w dynamicznym "The Escape". Tak, to kolejny mocny punkt tej płyty. Troszkę thrash metalowej formuły można wyłapać w agresywniejszym "Kings of the battlefield". Coś z Gamma ray, Primal Fear czy wczesnego helloween można usłyszeć w energicznym "Follow Me". Nic, tylko słuchać i się zachwycać. Ileż frajdy dostarcza ten album. Nie można też zapomnieć o petardzie w postaci "heart of darkness". Do tej układanki mi nie pasuje "Sculforge Inn".

Dla fanów niemieckiego power metalu, tych którzy wychowali się na twórczości Iron SAvior, Gamma ray czy Stormwarrior to "Intergalactic battle tunes" będzie taki prawdziwym parkiem rozrywki. Wszędzie pełno atrakcji, a my nie możemy nacieszyć oczu. Chcemy spędzić tu jak najwięcej czasu, zwiedzić jak najwięcej i nie chcemy na koniec opuszczać tego parku. Tak jest z tym albumem. Czysta frajda i na koniec pojawia się smutek. Jest opcja "repeat" i znów można udać się w kosmiczną podróż z Sculforge. Jedna z najważniejszych płyt roku 2023, a przynajmniej dla mnie. Maniaka Kaia Hansena, Pieta Sielcka i całej tej niemieckiej rodzinki power metalu. Dzięki Sculforge! Kawał znakomitej roboty!

Ocena: 10/10

VIPER - Timeless (2023)


 

To mógł być ważny powrót w historii melodyjnego heavy/power metalu. W końcu ostatni wartościowy album brazylijskiego Viper ukazał się pod koniec lat 80. Tak dla mnie ten genialny band zakończył się "Theatre of Fate". Potem to już nie było to. Nie było Andre Matosa, nie było już tej magii, a band zatracił gdzieś swój styl, magię, kunszt i wszystko co tak budowali. Co ciekawe band odrodził się z Matosem na wokalu w roku 2012 r. W roku 2016 Matos odszedł z Viper, potem jeszcze jego śmierć. w 2017r band zasilił wokalista Leonardo Cacoilo i w roku 2021 kitarzysta Kiko Shred. Z nimi został nagrany "Timeless". 16 lat czekania na 7 album studyjny tej grupy budził nadzieje, zwłaszcza kiedy band wrócił do starego logo.

Band miał życiową szansę, by zerwać z eksperymentami i wrócić do swoich korzeni. Tak sugerowało stare logo. Viper mógł na nowo zbudować swoją potęgę i stać się jednym z najważniejszych graczy na brazylijskiej scenie. Co ciekawe niektóre kompozycje, faktycznie brzmią jak zaginione klasyki z pierwszych płyt. To jest dobry znak i nawet pojawiały się myśli, że Viper się odrodził i wrócił tak potężny jak na pierwszych dwóch płytach. Początek płyty takim optymizmem napawa. Band szybko to zauroczenie psuje, serwując nam jakiś punk, pop rock. Brak konsekwencji i próba pogodzenia fanów starych płyt i tych ostatnich. Kiepski pomysł.

Okładka nie jest zła, brzmienie troszkę bez mocy i takie nieco garażowe i nawet to nie przeszkadza. Wokalista również wpasowuje się w styl grupy i dodaje jej świeżości. Poległ niestety aspekt kompozytorski. Po tylu latach to powinny być same killer i pozycje powalające na kolana. Tego tutaj nie ma. Pomówmy zatem o pozytywach. Płytę otwiera energiczny, melodyjny i klimatyczny "Under The Sun". Czuje jakby obecność Matosa i wraca magia pierwszych płyt. Chce się krzyczeć, wrócił stary dobry Viper. Podobne emocje wzbudza melodyjny i bardziej przebojowy "Freedom of Speech". Band czaruje jak za dawnych lat i nawet gitarzyści jakby cofnęli się w czasie i serwują nam bardzo podobne zagrywki. Słychać sporo nawiązań do tamtych płyt. Power metal na pewno znajdziemy też w rozpędzonym "Timeless". Pewne przebłyski ma na pewno "the Android", ale momentami wieje kiczem.  Kulminacyjnym momentem jest kolos "The War", który również nie wzbudza uczucia zażenowania i wciąż prezentuje kilka atrakcyjnych motywów. To dobry kawałek. Niestety po tym kawałku rozpoczyna się seria kompromitacji i zażenowania.  "Angel Heart" skierowany do stacji radiowej i chyba fanów Nickleblack czy One Direction, albo innych uwielbianych przez młodzież zespołów.Jak to ma się to do takiego " a light in the dark"? Tak właśnie powinni grać. Melodyjny i pełen świeżości power metal. Znów wracamy do korzeni. Owy pop rock dobitnie wybrzmiewa w "Thais". Utwór nie jest może tragiczny, ale nie powinien się tutaj znaleźć. Na pewno nie na płycie power metalowej, płycie kultowego Viper.

Przepiękne otwarcie płyty, które nadawało nadzieję na najlepszy album Viper od czasów "Theater of Fate". Album mógł być przepięknym powrotem do grona najlepszych kapel grających melodyjny power metal. Band miał kilka pomysłów na granie w takim stylu i szkoda, że nie byli wstanie tego dokończyć. Wcisnęli jakieś punkowe kawałki, czy pop rockowe. Złe zagranie i tylko obniżyło jakość płyty. Był potencjał, ale został zmarnowany. Szkoda.

Ocena: 6/10

sobota, 24 czerwca 2023

EVILE - The Unknown (2023)


 Do tej pory nie mogłem narzekać na twórczość brytyjskiego Evile, który dostarczał dopracowane i poukładane albumy, które mocno nawiązały do dokonań Metaliki. Grają od 2004r i dorobili się 6 albumów. Tak więc mają doświadczenie, wiedzą jak dotrzeć do swoich fanów, do słuchaczy, jak porwać publikę. Najnowsze dzieło zatytułowane "The Unknown" ukaże się 14 lipca nakładem wytwórni Napalm Records. Uspokaja brak zmian personalnych od 2020 i świetna okładka Elirana Kantora. Co mogło pójść nie tak?

Na początku zacznę od innej strony. Na pochwałę zasługuje Chris Clancy, który czuwał nad brzmieniem i miksem. Brzmi to mocarnie, zadziornie i z nutką mroku. Pasuje do zawartości i stylu, który obrał band. Thrash Metal to gatunek, który band gra, ale czy faktycznie na tym albumie? Więcej tutaj heavy metalu, takiego może nowoczesnego. Na pewno nie znajdziemy tutaj szybki i agresywny thrash metal. Band tym razem poszedł w mroczny klimat, tylko co najgorsze nie patrząc na inne aspekty.  Można grać bardziej heavy, ale niech będzie to z pomysłem, pazurem i poszanowaniem własnej historii. Band jest uzdolniony i to pokazał nie raz. Duet gitarowy współtworzony przez Ola Drake i Adam Smitha rzadko kiedy powala na kolana, jeśli chodzi o nowy materiał. Zachwyca na pewno "Slepless Eyes" i to jest jazda bez trzymanki. Taki Evile to ja uwielbiam, ale takich petard tutaj nie ma za wiele. Drugi i ostatni taki ostrzejszy kawałek na płycie to "Balance of Time". Stara szkoła thrash metalu. Reszta kompozycji próbuje nas na siłę zabrać w rejony komercyjnych czasów Metaliki.  Jest sobie taki otwieracz "The unknown" i może ma w sobie "coś", to jednak utwór szybko traci w moich oczach. Troszkę wieje nudą i ciężko za coś pochwalić. Średni utwór, który utrzymany jest w średnim tempie i na siłę kopiuje twórczość Metaliki. Jeszcze wolniejszy i taki może nieco doom metalowy "Monolith", ale tutaj też jakoś wieje nudą i brakuje jakiegoś pomysłu, żeby ciekawie poprowadzić ową kompozycję. Na wyróżnienie zasługuje również przebojowy "Out of the sight" i choć nie ma tutaj niczego odkrywczego, to band gra na luzie i z pazurem.


Ciężko napisać mi coś pozytywnie o tym albumie. Oczekiwałem tej samej jakości co na poprzednich albumach, ale niestety to już nie to samo. Miało być bardziej heavy, bardziej mrocznie, a wyszło jakoś tak nijako i bez polotu. Odnoszę wrażenie, że płyta miała być bardziej komercyjna i pozyskać fanów. Oby tylko efekt nie był odwrotny.

Ocena: 5.5/10

środa, 21 czerwca 2023

VISION DENIED - Age of The Machine (2023)


 Na gruzach Destinations Calling zrodził się Vision Denied. Kolejny niemiecki band, który stara się znaleźć swoje miejsce wśród najlepszych w tej dziedzinie. Vision Denied oczywiście przemyca pewne cechy poprzedniego wcielenia, ale tutaj stara się być bardziej dojrzały, bardziej zadziorny. Band stara się czerpać z twórczości Iron Savior, Scanner, Gamma ray czy Helloween. Debiutancki "Age of the machine" to z pewnością pozycja, której nie można pominąć.

Zresztą czy można przejść obok tak klimatycznej okładki? Od razu widać klimat s-f i sporo ciekawych motywów w tle.  Sam band też tworzy zgraną paczkę i tutaj dobrze się układa współpraca Gratera i Gollera. Panowie stawiają na klimat, na chwytliwe melodie, na bardziej wyszukane motywy i to przedkłada się na jakość. Plusem jest też fakt, że nie próbują na siłę kogoś kopiować, starają się tworzyć coś swojego. Pierwsze skrzypce bez wątpienia gra Christian Grater, którego wokal nadaje odpowiedni charakter.  Sprawdza się w górnych rejestrach, choć jego specjalizacją są przede wszystkim niskie rejestry. Potrafi budować napięcie i zabrać nas w rejony rasowego niemieckiego power metalu. Wszystkie elementy składają się w spójną całość.

Zaczyna się typowo ten album, bo od intra, a potem od rozpędzonego "Two worlds collide", który przedstawia nam typowy, przebojowy, europejski power metal. Momentami brzmi to jak Gamma ray czy Helloween, co nie jest wcale takie złe. Dalej mamy rasowy, zadziorny "Age of the machine", który pokazuje bardziej toporne oblicze. Sam kawałek momentami ociera się o twórczość Iron Savior. Nie do końca przekonuje mnie ballada "Would You', czy bardziej progresywny "broken Wings". Band lepiej wypada w bardziej złożonym "Unchain the light" czy rozpędzony "Beyond the mirror", który ukazuje najlepsze atuty tej kapeli. Szkoda, że nie ma na płycie więcej takich petard.

Vision Devine zalicza bardzo udany debiut, która ma kilka przebłysków i sporo solidnego heavy/power metalu w klimatach s-f. Pokazują potencjał i pomysł na siebie, a sam album okazuje się przepustką do grona najciekawszych kapel młodego pokolenia. Płyta godna uwagi, bo odwalają kawał dobrej roboty.

Ocena: 8/10

wtorek, 20 czerwca 2023

JAG PANZER - The Halloweed (2023)


 Najlepsze lata Jag Panzer ma już dawno za sobą, ale dobrze widzieć że wciąż nagrywają nową muzykę i dopisują kolejne rozdziały swojej historii. Miło widzieć, że wciąż są na scenie i wydają dobre, solidne albumy. "The Halloweed" to 11 album grupy, który niczego nowego nie wprowadza do ich historii, ale podkreśla to co przesądziło o ich sukcesie.  W 2022r band zasilił gitarzysta Ken Rodarte, ale nie miało to większego wpływu na kształt muzyki zawartej na nowym albumie. 6 lat czekania i w sumie można by się spodziewać jakiejś petardy. Niestety tak nie jest.

Czy tylko ja mam wrażenie, że Jag Panzer ma podobny problem co Metal Church? Niby wszystko jest ok, jest pazur, agresja, jest dynamika, kilka chwytliwych melodii, ale jakoś nie wiele trafia do słuchacza. Gdzieś brakuje tej magii, tej świeżości i elementu zaskoczenia. Jag Panzer robi swoje i wychodzi to raz lepiej raz gorzej. Band zadbał o sporo detali, bowiem mocne, wyraziste brzmienie i piękna okładka robią wrażenie. Jednak liczy się muzyka, a to miewa słabsze momenty. Nie wszystko jest idealne.

Haryy Conklin to osoba bez której ciężko sobie wyobrazić Jag Pazner. Lata lecą, a jego głos wciąż robi wrażenie i potrafi przyprawić o dreszcze. Nic dziwnego, że zatrudnili go jako nowego wokalistę Clooven Hoof. Jeden z ważniejszych głosów w historii heavy metalu. Wystarczy odpalić taki energiczny "Stronger than You know" pokazuje właśnie potęgę głosu Harrego. Dobrze prezentuje się też otwierający "Bound as One" , który wpisuje się w stylistykę amerykańskiego heavy/power metalu. Syndrom Metal Church dobitnie słychać w "Prey". Niby zadziorny, energiczny kawałek, ale jakiś taki zagrany bez entuzjazmu i pomysłu.  Nie wiele wnosi nieco mroczniejszy "Onward We toil", który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Znajdziemy tutaj też melodyjny "Dark Descent", który przemyca troszkę elementów Iron Maiden czy Metal Church. Bardzo dobre granie, ale przebłysku geniuszu nie uświadczymy tutaj. 10 minutowy "Last Rites" na siłę wydłużany i momentami troszkę przynudza. To też pokazuje z jakim problemem band się boryka.

Słychać, że gra doświadczony band, który grac potrafi. Jest ukłon w stronę klasyki, jest kilka mocniejszych momentów, ale brakuje faktycznie intrygujących melodii czy riffów, że muzyka poruszyła i zapadła w pamięci. To udany, solidny krążek z amerykańskim heavy/power metalem, który dobrze się słucha, ale nic ponadto. Działa magia nazwy, bo sam krążek nie ma za wiele do zaoferowania.

Ocena: 6.5/10

niedziela, 18 czerwca 2023

VYPERA - Race of Time (2023)


 Ma ktoś ochotę odpłynąć w głąb hard rockowego szaleństwa rodem z lat 80? Każdy kto lubi muzykę z pogranicza Dokken, wasp czy Scorpions ten z pewnością przekona się do muzyki Vypera. Ten młody band potrafi oddać klimat tamtych lat i najnowsze dzieło "Race of Time" to bardzo dobry przykład tego. Bardzo udana kontynuacja tego co band zaprezentował na debiutanckim albumie.

Skład bez zmian, a także obecność Ceda Forsberga z Blazon stone. Skoro funkcjonuje to wszystko dobrze, to po co coś zmieniać. W dalszym ciągu uwagę przyciąga charyzmatyczny wokalista Andreas Wallstrom, który oddaje klimat lat 80 i tamtejszych płyt hard rockowych. Od strony partii gitarowych sporo dobrej roboty robią Christoffer oraz Ced, który zagrał sporo partii gitarowych.  Jest lekko, z pazurem i dbałością o proste i chwytliwe motywy. To wszystko już było i band niczego nie odkrywa, ale nie tutaj jest ważne. Vypera idzie ścieżką wydeptana i powiela znane motywy, ale robi to z pasją i miłością do hard rocka. To przedkłada się na jakość i wydźwięk całości.

Taki otwierający "Hey you" brzmi jak zaginiony klasyk lat 80. Prosty i treściwy kawałek, który oddaje w pełni to co najlepsze w hard rocku. Podobnie brzmi też nieco bardziej heavy metalowy "mary Jane", który jest może nieco zachowawczy i zagrany bez jakiegoś ryzyka. Jest też melodyjny "Vicious" czy przesiąknięty def leppard "No place for a Dreamer" . Czasami najprostsze rozwiązania są najlepsze i tak też jest tutaj. Najmocniejszy na płycie jest zadziorny "Speedin", który przemyca sporo elementów judas priest. Dobra rzecz! Na sam koniec dostajemy killer w postaci "slave to love" i płyta powinna mieć hitów tego pokroju. Sam refren łatwo wpada w ucho i na długo zostaje w pamięci.

Vypera podąża swoją drogą i nagrywa kolejny solidny album w kategorii hard rocka. Płyta lekka i miła w odsłuchu. W tej roli sprawdza się idealnie. Jasne, że są wady, niedociągnięcia, może za mało drapieżności, za mało świeżości. Mimo to, jest to płyta, która znajdzie swoich odbiorców.

Ocena: 7/10

OEPERA MAGNA - Of love and other demons (2023)


 Wrócił hiszpański Opera Magna. 13 lat temu zafascynowali mnie albumem "Poe", który mieszał style Dark Moor, Gamma ray i Rhapsody of Fire. Troszkę czasu im wydanie nowego albumu, ale warto było czekać. Pierwszy raz band nagrał album zaśpiewany po angielsku, co na pewno przysporzy im więcej fanów. Trzeci album zatytułowany "Of love and other Demons" ukazał się 16 czerwca i jest swoistą  kontynuacją tego co band grał na poprzednich płytach. Dla mnie będzie to nowy album, bowiem nie uznaję mini albumów, epek, singli, wolę jak ukazują się nowe kompozycje na pełnometrażowym albumie. Fani doszukają się, że to tak naprawdę składanka ostatni epek, które  band wydał po albumie "Poe" Mamy więc 3 akty na jednej płycie. Niby nic nowego, ale jakoś spójnie to brzmi na jednym krążku, wydanym w takiej właśnie formie.

Nacho Sonchez Solar zasilił band w 2021r i to on odpowiedzialny jest za partie klawiszowe na nowym albumie. Nadaje płycie podniosłości, dostojności i epickiego wydźwięku. To za jego sprawą płyta momentami przypomina dokonania Dark Moor czy Rhapsody of Fire. Nowy album to przede wszystkim pełne emocji i pasji zagrywki gitarowe, które momentami ocierają się o neoklasyczne granie. Panowie Nula i Mopmo czarują i faktycznie  dostarczają nam sporo frajdy. Każdy kto gustuje w takim graniu to z pewnością docenią ich wysiłek i zaangażowanie. Robi to wrażenie. Całość spina fenomenalny głos Jose Broseta. Wie jak porwać słuchacza i przenieść do świata magii i fantasy. Pasuje do tej muzyki idealnie.

Dark Moor z czasów "Autumnal" czy "Ancestral Romance", "Rhapsody z starych płyt, czy Blind Guardian z albumów z orkiestrą tutaj słychać i to nic złego. Panowie potwierdzają, że Hiszpański power metal też ma sporo do zaoferowania słuchaczom. Wystarczy odpalić obłędny "a heart of stone" i serce po prostu zaczyna szybciej bić. Panowie zadbali o każdy detal i robi to wrażenie. Duża dawka podniosłości, operowego feelingu i epickości. Jest rozmach i power.Neoklasyczne patenty można wyłapać w rozpędzonym "Wound of Love" i to kolejna perełka na płycie. Nie przekonuje mnie bardziej stonowany i złożony "After You".  Band lepiej wypada w szybszych kawałkach i taki energiczny "A dark sunrise" to tylko potwierdza. Zgrabnie zagrany, melodyjny power metal. Coś z Helloween, coś z Rhapsody usłyszymy w klasycznie brzmiącym "Forever will last". Dobrze buja też taki klimatyczny "The Time trap", który brzmi jak współczesny Rhapsody.  Jest też marszowy "In nomine", który pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Finał płyty to kolos zatytułowany "What was dreamt and lived" i tutaj troszkę mamy wydłużanie na siłę. Sam utwór jest ciekawy i zawiera sporo intrygujących motywów.

To płyta z górnej półki, dla miłośników pięknych melodii, podniosłych, orkiestrowych motywów. Od samego początku Opera Magna tylko potwierdza, że to jeden z ich najlepszych albumów, jeśli nie najlepszy. Mimo zachwytów, ta płyta ma dwa słabsze momenty, a najgorszą wadą jest zbyt długi czas trwania. 80 minut muzyki dla albumy tego typu to za dużo. "Of love and other demons" to wydawnictwo, które zasługuje na uwagę i pochwałę.

Ocena: 9/10

sobota, 17 czerwca 2023

WONDERS - Beyond the mirage (2023)


 Jednak włoski band o nazwie Wonders to nie jedno płytowy projekt muzyczny znanych muzyków, a coś jednak więcej. Po dwóch latach grupa wydała swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "Beyond The Mirage". Dostajemy powtórkę z rozrywki i płyta to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na debiucie. Jest to dalej melodyjny power metal nastawiony na proste i chwytliwe melodie. Znane nazwiska zapewniają pewien poziom, ale ja osobiście oczekiwałem znacznie więcej niż tylko dobry materiał. To mnie zgubiło.

Czuje niedosyt, rozczarowanie i poczucie, że band nie wykorzystał swojego potencjału. Bob Katsionis jakoś tak mało widoczny. Odpowiada za partie klawiszowe, a tych nie ma za wiele i pełno rolę bardziej tła niż pierwszoplanową rolę. Znacznie więcej serca zostawił gitarzysta Lunesu, który postawił na łatwo wpadające w ucho melodie, tylko jakoś za dużo tutaj komercji i takiego ładnego charakteru. Brakuje większej dawki mocy i drapieżności. Co ciekawe sam  wokalista Pasterino, którego uwielbiam też zalicza jakby nieco słabszy występ. Niby są gwiazdy, jest potencjał na coś wielkiego, a mimo to nie następuje zniszczenie i euforia. Uczucie rozczarowanie wciąż towarzyszy.

Co by było, gdyby album miał energię i pazur "The Time of YOur Life"? Na pewno nie narzekałbym, a skakałbym z radości, że ktoś zabiera mnie w rajony starego Stratovarius czy Sonata Artica. Ta kompozycja to petarda i szkoda, że dopiero na samym końcu. Wonders ma też dobre otwarcie, bowiem "One milion miles" to też rasowy power metal, który oddaje hołd dla klasyki gatunku. Schody zaczynają się już w drugim kawałku."Breaking the Chains" niby melodyjny, ale jakiś taki łagodny i bez mocnego uderzenia. Dobrze się słucha, ale brakuje tego czegoś. Do grona atrakcyjnych kawałków warto zaliczyć pomysłowy i łatwo wpadający w ucho "Once upon a time" i o to właśnie chodzi. Melodyjnie, z gracją, ale poszanowaniem dla gatunku.  Pochwalić na pewno też trzeba za melodyjny i taki klimatyczny "Coming Home". To kolejna dawka rasowego power metalu w europejskim wydaniu. Mogło być znacznie więcej takich perełek.

Piękne melodie, wycieczka w znajome rejony, wysokiej klasy muzyce, a jednak powstał album dobry, który nie wzbudza większych emocji. Posłuchamy, pogadamy o tym krążku, ale czy ktoś będzie pamiętał o nim za rok? Na pewno fani Katsionisa czy Pasterino. Płyta z kręgu dobra czy bardzo, ale bez emocji i większego szału. Czuje niedosyt, bo to powinna być petarda i uczta dla fanów power metalu. Nie ma tego....

Ocena: 7.5/10

DRAGONHEART - The Dragonheart tales (2023)


Czy ktoś jeszcze pamięta band o nazwie Dragonheart? Tak to ten brazylijski band, który błyszczał w okresie 2000-2005 wydając trzy bardzo wartościowe albumy z kręgu heavy/power metalu. Zyskali uznanie wśród fanów takich kapel jak Blind Guardian czy Grave Digger. Teraz po 8 latach ciszy powracają z nowym albumem i "The Draginhearts tale" może wzbudzić zainteresowanie wśród maniaków takiego grania. Przede wszystkim to doświadczony band i potrafią zaskoczyć, a sama okładka w wykonaniu Andrea Marschalla przypomina cover "Black Hand inn" Running wild. Czy trzeba większej zachęty?

Album ma się ukazać 25 sierpnia nakładem Rockshots Records. Band dalej stara się trzymać klimat fantasy, a w dodatku sama treść całej koncepcji rozbija się na 3 akty. Pierwsza  opowiada o morzu i piratach, druga o krwawych bitwach, zaś trzecia poświęcona jest magii i ogniu. Poza tym można odnieść wrażenie, że band postawił na bogate aranżacje, podniosłość i chęć ukazania różnych sfer power metalu. Niby wszystko robi wrażenie i słucha się tego naprawdę bardzo dobrze. Jednak zabrakło przekonaniu, blasku i pomysłowości, by wrócić do swoich korzeni i wydać dzieło perfekcyjne. Płyta zasługuje na uwagę, bo to płyta dopracowana i starannie przygotowana. Czuć klimat fantasy, a muzycy dokładają wszelkich starań by nie wiało nudą i żeby od pierwszych sekund powrócić myślami do pierwszych płyt Dragonheart.  Nowy album to przede wszystkim zgrany duet gitarowy i tutaj Eduardo i Marco zasługują na pochwałę. Można tu znaleźć sporo udanych i treściwych riffów, które od pierwszych sekund mogą skraść serce. Fakt nie jest to nic oryginalnego, bo takiego grania jest naprawdę pełno i nie raz w lepszym wykonaniu. Warte uwagi są również klimatyczne wokale Eduardo, które oddają klimat fantasy i klasycznego power metalu z lat 90.

Które kompozycje zasługują na szczególne uznanie? Rozpędzony "Dragonheart's Tale" to taki hołd dla kapel pokroju Helloween, czy Insania. Piracki "Under the black flag" stara się przemycić patenty Running Wild czy Lonewolf. Początek płyty robi wrażenie i naprawdę dobrze się tego słucha. Rozbudowany i niezwykle melodyjny "Ghost of the storm" też potrafi zauroczyć swoimi partiami gitarowymi i zadziornością. Dobrze wypada też heavy metalowy i nieco toporny "The devil is by my side" czy energiczny "Plague maker". Reszta utworów jest albo dobra, albo troszkę mało wyrazista. Efekt finalny nie jest zły, ale jakoś brak tutaj konsekwencji i pomysłu na cały materiał.

Dragonheart miał czas by skonstruować coś wyjątkowego, coś co zaskoczy fanów power metalu. Ten album taki nie jest. To bardzo dobre rzemiosło, płyta zachowawcza i taka nieco oklepana. Jest bez wyrazu, bo i takich płyt jest pełno i nie raz o wiele ciekawszych. Dobrze się tego słucha, bo to doświadczony band i wie jak stworzyć dobry materiał. Jest dobrze, ale ja osobiście oczekiwałem czegoś więcej od kapeli z taką historią. Szkoda....

Ocena: 7.5/10
 

niedziela, 11 czerwca 2023

PROJECT ROENWOLFE - Project Roenwolfe (2023)


 Bardzo miło wspominam premierę "Edge of saturn", który pokazał, że amerykański Project Roenwolfe to band z dużym potencjałem. Owy album oddawał w pełni to co najlepsze w heavy/power metalu i była to płyta niezwykle dynamiczna i drapieżna. Fakt było kilka wad, ale mimo to płyta robiła dobre wrażenie i nie raz jeszcze wracam do niej. Wypatrywałem z wypiekami najnowszego albumy zatytułowanego po prostu "project Roenwolfe".

W zespole drobna zmiana personalna, bowiem w 2022r dołączyła do zespołu Leona Haywarda. Basistkę znamy z gry w zespole Skelator i tutaj idealnie wpasowała się w styl grupy. Dużo dobrej roboty włożyła Alicia Cordisco. Dostajemy w zasadzie porcję mocnych i wyrazistych riffów. Cały czas coś się dzieje i nie ma miejsce na nudę. Od pierwszych dźwięków słychać, że to swoista kontynuacja tego co band wypracował na poprzednim albumie. To jest bardzo dobra wiadomość. Najmocniejszym ogniwem tego bandu jest bez wątpienia wokalista Patrick Hoyt Parris. Jego głos kruszy mury i potrafi przyprawić o ciarki. Ma technikę, kopa i charyzmę. Nic więcej do szczęścia nie trzeba.

Płyta ma bardzo dobre otwarcie. Zaczynamy od rozpędzonego "Boundless", który  utrzymany jest w klimatach heavy/power metalu. Jest ostry riff, chwytliwy refren i wszystko co niezbędne, żeby zauroczyć słuchacza od pierwszych sekund. Dalej mamy bardziej złożony i dynamiczny "Honor the Line".  To kolejny bardzo wyrazisty kawałek, który zapada  w pamięci. 6 minutowy "Kyromid" jest jakby bardziej progresywny, bardziej klimatyczny. Band pokazuje, że potrafi zaskoczyć. Kolejny bardzo ciekawy utwór to "Theater of Sorrow", gdzie znów band miesza heavy/power metal z progresywnością. Pomysłowy riff, bardziej wyszukany motyw i wyszedł z tego ciekawy kawałek. 9 minutowy "Pearls before swine" troszkę za długi, troszkę przekombinowany i jak dla mnie mógłby być krótszy. Na sam finał mamy energiczny "Project Roenwolfe" i to jest właśnie kwintesencja stylu i jakości tego zespołu. Mocna rzecz.

Pewne rzeczy bym pozmieniał. Dodałbym więcej killerów typu tytułowy kawałek, dopracowałbym kilka melodii. Mimo pewnych wad, to wciąż bardzo atrakcyjny album z muzyką w stylistyce heavy/power metalu. Dużo dobrego się tutaj dzieje, a band umacnia swoją pozycję. Warto zapoznać się z tym co gra Project Roenwolfe.

Ocena: 8/10

sobota, 10 czerwca 2023

ELVENPATH - Faith throught the fire (2023)


 "Faith through the fire" to już 5 album w dyskografii niemieckiego Elvenpath.  Nie jest to band z pierwszej ligi, nie jest to też zespół, który rzuca na kolana i wyznacza nowe trendy. Nic z tych rzeczy, to po prostu kolejny solidny band z Niemiec, który gra soczysty heavy/power metal oparty na sprawdzonych motywach. O ile  "pieces of fate" z 2015r  bardzo mi się podobał i potrafi dostarczyć sporo pozytywnych emocji, o tyle nowy album jest jakiś taki bez wyrazu. Dobrze się tego słucha, ale nie wiele zapada w pamięci.

Wiele rzeczy mi tu nie do końca pasuje. Nijaka i troszkę bez pomysłu okładka, irytujące intro czy słabsza forma wokalna Dragutina. Od strony partii gitarowych też jest dobrze, ale brakuje troszkę świeżości i pomysłowości. Kopiowanie pewnych struktur Iron Maiden, czy Judas Priest nie wnosi nic dobrego. Nowy materiał nie ma energii i drapieżności poprzednika, ale jest kilka naprawdę godnych uwagi momentów.

Które utwory należy wyróżnić? Dobrze wypada "Shajan", który zachwyca melodyjnością i nieco niemiecką topornością. Mamy nieco ostrzejszy "Satan's Plan", który od strony gitarowej może się podobać. Wpływy Judas Priest są tutaj jak najbardziej na plus. Bardziej true metalowy "hail the hammer and  warrior wind", który jest dobrym hołdem dla twórczości Manowar. Może album byłby ciekawszy, gdyby więcej było kawałków tego typu? Prawdziwą petardą jest energiczny "The smoke that thunders" i brzmi niczym zaginiony kawałek z poprzedniej płyty. Reszta albo nie potrzebnie jest wydłużona, albo po prostu nie przekonuje mnie w 100 %.

Elvenpath wciąż tkwi w drugiej czy nawet trzeciej lidze. Nie mają póki co perspektyw, żeby przeniknąć  do grona najlepszych w kategorii heavy/power metalu. Nowy album niestety to tylko potwierdza. Brak ciekawych pomysłów, świeżości, brak mocnych riffów i tego "czegoś" co by ciągnęło do muzyki Elvenpath. Tym razem nie udało się, ale może następnym razem będzie lepiej? Póki co lepiej sięgnąć po "Pieces of Fate" z 2015r.

Ocena: 5/10



środa, 7 czerwca 2023

BLOODBOUND - Tales from the north (2023)


 
"Tales from the north" to już 10 wydawnictwa w dyskografii Bloodbound. To też  7 album w który rolę wokalisty pełni Patrik J Selleby. Bloodbound wyrósł nam na prawdziwą gwiazdę melodyjnego heavy/power metalu. Ostatnie ich wydawnictwa to zawsze była uczta dla maniaków takiego grania, a dla mnie poważny kandydat do płyty roku. To też miałem ogromne oczekiwania względem "Tales From the north". Obstawiałem w ciemno, że i tym razem uda się powtórzyć i będę mógł liczyć na kolejny majstersztyk. Przeżyłem zaskoczenie....

Niby band dalej trzyma się swojego jasno określonego przed laty stylu. Słychać podobieństwa do Sabaton, czy Powerwolf. Nie to jest problem. W tym swoim stylu potrafili być przebojowi, dynamiczny, zaskakiwać porywającymi melodiami i siać prawdziwe power metalowe zniszczenie. "Tales of the north" kontynuuje to co band prezentował na ostatnich płytach. Niby podobne patenty, rozwiązania, a jednak już nie ma takiej siły rażenia. Nie ma już takiej mocy co na poprzednim albumie. Czyżby nastał czas, że już setny raz podana formuła nie przekonała mnie? Płyta jest oczywiście bardzo melodyjna, poukładana, tylko że ja cały czas odnoszę wrażenie, że już to słyszałem w lepszym wydaniu na poprzednich płytach. Były te same motywy, zagrywki, ale jakoś lepiej podane. Może nad wyrost marudzę, ale nie czerpię takiej 100 procentowej radości jak przy odsłuchu poprzednich płyt. Chyba gdzieś ten czar prysł.

Muzycy są w formie i tego nie odmówię im. Patrick jak zwykle w szczytowej formie i pokazuje, że wciąż trzeba go zaliczać do czołówki najlepszych wokalistów power metalowych. No i Bracia Olsson, którzy nie zmieniają swojej gry. Nacisk na melodie, na chwytliwość i prostotę. Nie bawią się w rozbudowane czy urozmaicone kompozycje. Ich kręcą właśnie takie proste i łatwo wpadające strzały.

46 minut muzyki to taka norma dla tej kapeli. Zaczynamy od nastrojowego "Tales from the North" i tutaj mamy rasowy, europejski power metal w najlepszym wydaniu. Jest energia, klimat i duża dawka przebojowości. Band błyszczy jak zawsze, choć nic nowego nie prezentuje. Folkowe wejście "Drink with the gods" brzmi znajomo. Troszkę brzmi to jak nowa wersja "We drink your blood" Powerwolf. Jest też coś z Manowar czy Hammerfall. To olejny hicior na płycie, ale też do pełnej euforii troszkę brakuje. Znany nam "Odin's Prayer" też jakiś taki schematyczny i nie rzuca na kolana jak inne dobrze znane nam kawałki tej grupy. Ot co dobry, bardzo dobry kawałek, ale nie zapada tak  w pamięci. "The ravens cry" już brzmi jak kopia poprzedniego kawałka i troszkę zaczyna się to zlewać. Fanom Sabaton polecam posłuchać nieco słodszego "Between the enemy lines" i to też dobry utwór, który jakoś specjalnie nie zapada w pamięci. Dreszczyk emocji dostarcza power metalowa petarda "Land of Heroes" . Jest w końcu mocny riff i główny motyw z pomysłem. Potem też bywa jakoś różnie, ale band serwuje nam serię podobnych kawałków, jakby wszystko zrobione na jednym riffie. Na otarcie łez zostaje pomysłowy i też ostrzejszy "Sword and axe" o takim rycerskim zabarwieniu. Band powinien właśnie w takim stylu zaprezentować album.

Dziwny przypadek. Jest to co zawsze, jest melodyjnie, prosto i przebojowo. Mam wrażenie, że band poszedł po linii najmniejszego oporu. Postawił na jednowymiarowy album, gdzie mają rządzić krótkie i treściwe hity, wypuszczone jakby w produkcji seryjnej. Jedne twory są dobre, bez skazy, a inne mają swoje wady, przez co nie ma 100 procentowej satysfakcji z owego dzieła. Płytę będę słuchał, będę wracał, bo to Bloodbound, który uwielbiam. Nie jest to płyta, która porusza duszę, która działa na zmysły. To też nie jest płyta która zostaje na długo w pamięci. Dobrze umila czas i to chyba tyle. Ten dzień spadku formy musiał w końcu kiedyś nadejść...

Ocena: 8/10

wtorek, 6 czerwca 2023

GLORYHAMMER - Return to the Kingdom Of Fife (2023)


 Po 10 latach śpiewania w Gloryhammer odszedł Thomas Winkler. W tym roku zaprezentował swój własny materiał pod własnym szyldem. Co ciekawie stylistycznie jest to granie zbliżone do Gloryhammer. Tak o to w 2021r roku band zasilił Sozos Micheal, którego mogliśmy usłyszeć w Heliom Prime i to właśnie z nim na wokalu powstał nowy album zatytułowany "Return to the kingdom of Fire". Album ukazał się 2 czerwca nakładem Napalm Records.

Słuchając nowej płyty można tylko utwierdzić się w przekonaniu, że bez względu na to kto śpiewa, to liczą się pomysły i aranżacje lidera grupy, czyli Christophera Bowesa. Tym razem jest jakby poważniej, z większa dawką podniosłości. Gloryhammer dalej gra swoje i to jest najlepsza informacja jeśli chodzi o nowy album. To jest dalsza kontynuacja tego klimatu fantasy i podniosłych dźwięków, którymi band nas raczył na poprzednich wydawnictwach. Ta muzyka do mnie bardziej trafia niż debiut Thomasa Winklera, może przez to że jest bardziej na poważnie, bardziej podniośle, a może po prostu kompozycje są ciekawsze?

Coś jest na rzeczy. Sozos w roli wokalisty wypada naprawdę świetnie i jego głos idealnie pasuje do tego symfonicznego power metalu w klimatach Rhapsody czy Twilight Force. Ma technikę, ma charyzmę i odpowiedni ładunek emocjonalny. Warto też pochwalić gitarzystę Paula Templinga, który swoją grą potrafi zauroczyć słuchacza. Mamy pełno chwytliwych melodii, mocnych riffów i cały czas się coś dzieje. Nie ma miejsce na nudę i jakieś smęty. Power metal pełną gębą. Gloryhammer zadbał o mocne, soczyste brzmienie i miłą dla oka okładkę, ale to w sumie standard dla tej kapeli.

Płytę otwiera podniosłe intro "Icoming Transmission", które brzmi niczym soundtrack filmowy. Dalej mamy rozpędzony "Holy Flaming Hammer of Unholy Cosmic Frost",  w którym liczy się bojowy feeling i klimat fantasy. Jest też mroczny i agresywniejszy "Imperium Dundaxia" i to jest Gloryhammer jaki znamy i kochamy. Prosty, przebojowy i nieco słodszy "Wasteland warrior hoots patrol" to kolejny mocny punkt tej płyty. Trzeba przyznać, że każdy utwór kipi przebojowością i taką pozytywną energią. Bardzo dobrym tego przykładem jest "Fife eternal", który od pierwszych dźwięków wpada w ucho. Czasami proste motywy są najlepsze. Band przyspiesza w rozpędzonym "Vorpal Laserblaster of Pittenweem" i tutaj band zabiera nas do lat 90 i do klasycznego symfonicznego power metalu w stylu Rhapsody z nutką Helloween, czy Insania.  Finał płyty to 12 minutowy kolos w postaci "Maleficus Geminus". Jest dramatyzm, teatralność, urozmaicenie, sporo ciekawych przejść i motywów. Band nie nudzi i przez te 12 minut nie ma miejsce na nudę.

Gloryhammer mimo zmiany wokalisty dalej gra swoje i wciąż na wysokim poziomie. To prawdziwi specjaliści w swoim fachu. Jeden z najważniejszych zespołów na brytyjskiej ziemi i jeden z najważniejszych graczy na power metalowej scenie. Jak zwykle niezawodni i wciąż dostarczający sporo emocji i frajdy. Dzięki właśnie takim płytom ogień power metalu nigdy nie zgaśnie.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 5 czerwca 2023

FROZEN LAND - Out of the dark (2023)


 16 czerwca nakładem Massacre Records ukaże się "Out of the Dark", czyli drugi pełnometrażowy fińskiej formacji o nazwie Frozen Land. Debiut był dla mnie jedną z najciekawszych płyt roku 2018, a nowy album mimo kontynuacji stylu nie robi takiej furory. To wciąż granie na wysokim poziomie, ale bez fajerwerków tym razem. Z pewnością fani takiego klasycznego, europejskiego power metalu nie przejdą obok tego wydawnictwa obojętnie.

Band zadbał o to, żeby nowe wydawnictwo było atrakcyjne i atrakcyjne dla potencjalnego słuchacza. Muzykę do nowego albumu stworzyli ci sami ludzie co do debiutu, więc nie mamy większej różnicy w stylu i aranżacjach. Jedyna różnica to w sumie w poziomie owych kompozycji. Nie ma efektu szoku, nie ma tej świeżości i przebojowości z debiutu. Co nie zmienia faktu, że naprawdę dobrze się tego słucha.  Podstawą muzyki Frozen Land są wyraziste i melodyjne partie gitarowe Toumasa, który się zna na rzeczy. Trzyma się jasno określonych ram i patentów, które przez lata grali inni.  Klimatu stara się dodać klawiszowiec Lauri, ale momentami też brakuje mu jakiejś ikry by powalić słuchacza na kolana. Tak troszkę to wszystko przewidywalne. Podobnie sam wokal Toniego Meloni też bardzo dobry, taki typowy dla muzyki power metalu.  Wszystko jest na swoim miejscu, jest to granie na wysokim poziomie, ale nie ma tej magii i ikry z debiutu. Szkoda.

Taki "The prophecy" bardzo melodyjny, bardzo chwytliwy, ale jest sporo niedociągnięć. Utwór wydaje się kalką wielu znanych kapel power metalowych. Brakuje świeżości i pomysłowości. Przyspieszy w "Dying of the light" i chyba ktoś nasłuchał się wczesnego Helloween, Edguy czy innych europejskich formacji. Band potrafi odnaleźć się w dłuższych kompozycjach i tu sprawdza się "The nothern Starr", który przemyca sporo ciekawych rozwiązań. Coś zaczyna się dziać. Na plus zaliczę również energiczny i drapieżny "White Lightning", gdzie w końcu partie klawiszowe są ważnym elementem i budują klimat, a nie są tylko miłym dodatkiem. Dobrze prezentuje się nieco słodszy "Out of the dark", który mocno inspirowany jest twórczością Statovarious. Dobry kawałek, ale też troszkę komercyjny w niektórych momentach. Dyskotekowy metal w "Seniorita" też brzmi komicznie, niczym żart skierowany do słuchacza. Ani to śmieszne, ani to miłe dla ucha.

Fiński Frozen Land zalicza spadek formy. Band ma talent, potrafi grać i tworzyć ciekawą muzykę. Pokazali to na debiucie. Tutaj niby idą dalej tą samą ścieżką, ale jakby zabrakło pomysłów i chęci żeby dalej siać zniszczenie. To wciąż dobra muzyka, kawał solidnego power metalu, ale już nie ma mowy o płycie perfekcyjnej, która skłania do refleksji, przeżywania i wielokrotnego odtwarzania w odtwarzaczu.

Ocena: 7/10

sobota, 3 czerwca 2023

PRYDAIN - The gates of aramore (2023)


 Od razu widać do kogo skierowany jest owy album. Widać gołym okiem słodki klimat fantasy i już można domyślać się, że to płyta z kręgu symfonicznego power metalu w klimatach Rhapsody, Marius Danielsen Legend of Valley Doom, czy Twilight Force. Jedynie z czym można chybić to z skąd ten band pochodzi. Obstawiałem, że Prydain to nowy reprezentant włoskiej sceny metalowej albo niemieckiej. Prydain to amerykański band, który działa od 2020r. Debiutancki krążek zatytułowany "The Gates of Aramore".

Na pewno ciężko mówić o zespole w kategorii debiutantów, bo przecież tworzą go doświadczeni muzycy. Band powołał do życia multiinstrumentalista Austin Dixon. Do współpracy zaprosił Boba Katsionisa w roli gitarzysty, basisty, a także klawiszowca Jonah Weingartena, wokalistę Mik;e Lee. Skład imponuje i powinna powstać płyta wybitna, a wcale tak nie jest. Dobra oprawa brzmieniowa, miła dla oka okładka i znakomity skład, to nie wszystko. Trzeba dobrych pomysłów, trzeba ciekawych rozwiązań aranżacyjnych i tego tu zabrakło. Band grać potrafi i gra bardzo dobrze, ale odnoszę wrażenie że to płyta jakich pełno. Zagrana z zachowaniem ostrożności i bez ryzyka. Jest to wszystko zachowawcze i bardzo oklepane. Słyszało się to nie raz i w lepszym wykonaniu. Mimo niedociągnięć to wciąż płyta dobra i godna uwagi.

Dobrze się słucha rozpędzonego "The gates of Aramore" i to na pewno jedna z najciekawszych kompozycji na płycie. Jest energia, jest pazur, a przede wszystkim jest w tym pasja i miłość do europejskiego power metalu. Nic odkrywczego tu nie znajdziemy. Marszowy "Sail the seas" jest bardziej epicki, bardziej podniosły, ale brakuje elementu zaskoczenia i jakiegoś mocniejszego uderzenia. Rasowy europejski power metal znajdziemy w "quest for the fallen" i słychać tutaj wiele oklepanych patentów, ale słucha się tego z dużą przyjemnością.  Szybkie tempo, wyrazisty refren i łatwo wpadający w ucho refren robią swoje. Band dobrze wypada też w nieco bardziej rozbudowanych kompozycjach, co potwierdza to rozpędzony "Ancient Whispers", który momentami przypomina stare dobre czasy Helloween, ale nie tylko. To taki hołd dla klasycznego power metalu lat 80 czy 90. Najdłuższy na płycie jest "Kingdom Fury", który wydaje się wydłużony na siłę, ale mimo trzyma wysoki poziom.

Prydain może być dumny z swojego debiutu, bo to naprawdę dobrze skrojony album z klasycznym, europejskim power metalem.  Nie brakuje ciekawych melodii, godnych uwagi przebojów i wciągających riffów. Dobrze jest wszystko zagrane, a zabrakło może jakiegoś elementu zaskoczenia, może świeżości, by móc konkurować z najlepszymi. Mimo pewnych wad, jest to wciąż bardzo istotny debiut roku 2023.

Ocena: 7.5/10

środa, 31 maja 2023

HEATHEN KINGS - Fealty To None (2023)


 
Nadszedł czas na debiutancki album brytyjskiej formacji Heathen Kings. Band powstał w 2020 r inicjatywy Andy Clarka, który jest bardziej znany z twórczości folkowego Atorc. Tym razem postanowił skupić się na graniu klasycznego metalu z nutką epickości i rycerskiego klimatu. Stylistycznie Heathen Kings można postawić obok Manowar, Cirith Ungol czy Manilla Road. "Fealty to none" to coś więcej niż debiut, to bardzo udana prezentacji młodej kapeli, przed którą wrota do wielkiej kariery stoją otworem.


W muzyce Heathen Kings prym wiedzie rycerski klimat, które również daje o sobie znać na frontowej okładce. Ważną rolę odgrywa również charyzmatyczny wokal Andiego, który potrafi odnaleźć się w wysokich rejestrach i nadać odpowiedniej tonacji. Płyta na pewno robi wrażenie od strony partii gitarowych, bo panowie odwalają kawał dobre roboty. Jest klasycznie, z pazurem i dbałością o chwytliwe melodie. W sumie cały czas się coś dzieje i nie ma miejsce na nudę. Oscar Charlton znakomicie współgra z Andy w sferze partii gitarowych. Dużo dobrego się dzieje.

Tytułowy "Fealty to None" wyróżnia się pozytywną energią i odpowiednią dynamiką. Jest coś z Iron Maiden, jest też coś z Manilla Road. Band oddaje hołd wielkim zespołom, ale robi to z pomysłem i polotem. Rycerski klimat daje o sobie znać w prostym i pełen epickości "I am the hammer". Nie brakuje też szybszych kawałków i tego przykładem jest "She's a Live". Klasycznie brzmi też zadziorny i klimatyczny "Flight of the intruder" i to kolejny dobry przykład, że band mocno czerpie garściami z lat 80. Mamy też stonowany, bardziej marszowy "Wariors Choice", który został zagrany dość ostrożnie i brakuje mi tutaj troszkę pomysłowości.

Heathen Kings nagrał udany debiut, który pokazuje ich potencjał. To młoda i uzdolniona kapela, która chce podążać ścieżką rycerskiego heavy metalu z nutka epickością. Mają pomysł, grać potrafią i to może się podobać. "Fealty To none" to dobra przepustka do kariery międzynarodowej. Na pewno jest to pozycja godna uwagi.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 29 maja 2023

DARKLON - The Redeemer (2023)


 Kraj pochodzenia Darklon to Grecja i już zapala się w myślach czerwona lampka. Trzeba zapiać pasy, bo może być mocna rzecz. Faktycznie tak jest. Kto lubi mieszankę heavy/power metalu w epickiej oprawie z elementami twórczości Omen, Cirith Ungol, Judas Priest czy Iron Maiden ten szybko odnajdzie się w świecie Darklon. Band działa od 2017r i właśnie wydał swój drugi pełnometrażowy album zatytułowany "The Redeemer". To już kolejne mocne uderzenie z Grecji i widać, że ta scena rozrasta się o kolejne wartościowe zespoły.

Okładka w zasadzie nie wiele mówi i też nie przykuwa uwagi, na szczęście sama muzyka jest z innej półki. Sporo serca i zaangażowania zostawia gitarzysta Krasonis, który dwoi się i troi aby dostarczyć nam mocnych riffów, chwytliwych melodii. Potrafi zauroczyć swoją grą, pomysłowością i techniką. Warto też wspomnieć o Nikosie Migusa, którego dobrze znamy z Omen i jego głos znakomicie pasuje do całości. Ma w swoim głosie charyzmę, drapieżność i cechy lidera. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Jeśli ktoś ma wątpliwości to zachęcam odpalić rozpędzony otwieracz "The Redeemer", gdzie band pokazuje swój potencjał i pazur. Mocny wejście. Power metal można usłyszeć w dynamicznym "Rancor and Agony" i znów band imponuje świeżością i pomysłowością. Warto pochwalić Krasonisa za świetne partie gitarowe i solówki są po prostu obłędne. Klasa sama w sobie. Jedne z najlepszych popisów solowych tego roku. Coś z amerykańskiego epickiego power metalu można uchwycić w zadziornym "I am death" i to kolejny kiler na płycie. To jeszcze nie koniec zachwytów. Dalej mamy rozpędzony i bardzo treściwy "Iron Glory", który również zabiera nas w rejony amerykańskiego heavy/power metalu. Epickość, przebojowość i dynamika to atuty killera o nazwie "The Bloodstone". Prawdziwa perełka, która pokazuje moc tej kapeli. Wgniata w fotel, a jeszcze kilka asów mają w rękawie. Na sam koniec mamy energiczny "Way back Home", który potrafi oczarować pięknym, rycerskim klimatem. Magia.

"The Redeemer" to kolejna perełka, która powstała na Greckiej scenie metalowej. Płyta pełna znakomitych dźwięków, epickiego klimatu, dojrzałych riffów i hołdem dla najlepszych. Można odpłynąć i zatracić się w świecie Darklon. Debiut nie był mi znany, czas to nadrobić, a sam zespół do daje do listy ulubionych artystów. Brawo Panowie!

Ocena: 9.5/10

niedziela, 28 maja 2023

NIGHT LEGION - Fight or Fall (2023)



30 czerwca ukaże się nowy krążek australijskiego zespołu o nazwie "Fight or fall". To naprawdę bardzo udana kontynuacja stylu opracowanego na debiutanckim "Night Legion". Band dalej trzyma się heavy/power metalowej stylistyki. W dalszym ciągu gra na wysokim poziomie i dostarcza sporo emocji. Każdy kto kocha mocne, ostre riffy, wyrazisty wokal i porywające zagrywki gitarowe ten musi poznać siłę rażenia "Fight or Fall".

Co ciekawe, pojawienie się Louiego Gorgievskiego nie pogrążyło zespołu, a wręcz przeciwnie. Band brzmi teraz jakoś tak intrygująco i bardziej przebojowo. Jest dynamit i słychać go na nowych kompozycjach. Muzyka tętni swoim życiem i potrafi uzależnić.  Odpalając otwieracz "Hounds of Baskerville" zapnijcie pasy. Band zaczyna od mocnego uderzenia. Co za pokaz mocy. Jednak ta piękna, klimatyczna okładka i przejrzyste brzmienie to nie jedyne atuty "Fight or fall". Przebojowy otwieracz to dopiero początek. Mocny riff, elementy judas priest i mamy "babylon burns". Niby nic odkrywczego, a słucha się tego z dużą przyjemnością. Wokal Louiego wpasował się idealnie do muzyki Night legion. Przyspieszamy w bardziej dynamicznym "Soaring into the black", który jest znakomitym balansowaniem między klasycznym metalem, a power metalem. Sam refren troszkę zalatuje mi Bloodbound. Jest też klimatyczny i zadziorny "At worlds ends", czy stonowany, marszowy i zagrany z rozmachem "Harvest of Sin". Całość zamyka bardziej złożony "The hand of death', gdzie pojawiają się elementy progresywne.

Nowy wokalista błyszczy, nowy materiał urozmaicony i przesiąknięty przebojowością. Band kazał czekać 6 lat na nowy album, ale od razu słychać, że warto było. Night legion dopracował kawałki i dzięki temu dostajemy naprawdę udany album, który umacnia pozycję Night Legion.

Ocena: 8/10
 

WALK WITH TITANS - Olympian dystopia (2023)


 Czyżby kolejne uderzenie prosto z Grecji? Nazwa zespołu, tytuł albumu i sama okładka wiele na to wskazuje. Tutaj mała niespodzianka, bo debiut kanadyjskiego bandu o nazwie Walk with Titans. "Olympian dystopia" to płyta skierowana do miłośników tradycyjnego, europejskiego power metalu w klimatach helloween, Insania czy Gamma ray. Nie jest to może płyta idealna, ale zasługuję na uwagę. Zespół zostawia tutaj sporo serca i miłości do power metalu.

Zadbano o soczyste brzmienie, które idealnie współgra z tym co gra zespół. Dodaje to mocy i pazura całości. Band zadbał także o walory estetyczne i sama okładka potrafi poruszyć i zapaść w pamięci. Styl grupy nie jest skomplikowany i opiera się na prostych i sprawdzonych patentach. Niczego więcej nie trzeba. O partie gitarowe dbają Louis i Nick, z kolei podniosłe partie wokalne to robota Jonathana. Gitarzyści stawiają na chwytliwe melodie, na przejrzysty przekaz i tutaj nie ma kombinowania. Furorę robi wokalista, który momentami brzmi jak Kiske i Fabio Lione.

50 minut muzyki to wystarczający czas. Band może jeszcze nie jest królem power metalu, ale dostarcza nam sporo ciekawej muzyki. Prosty i chwytliwy "Herakles" to dobry otwieracz i band na wstępie zaczyna punktować. Przyspieszamy w "Edge of Time" i tutaj band przenosi nas do lat 90, gdzie power metal nabierał rumieńców. Troszkę agresywniejszy wydaje się być dynamiczny "As titans fall" i tutaj znajdziemy wszystko to co niezbędne w power metalu. Naprawdę dobrze się tego słucha, pomimo owej wtórności. Coś z Avantasii znajdziemy w "Lost Ways", który również przemyca sporo elementów Helloween. Kolejny wyrazisty przebój na płycie. Skojarzenia z Gamma Ray mam przy okazji słuchania  zadziornego "Final Dawn". Helloween wybrzmiewa również w "Lost Paradise" , który jest hołdem dla klasycznego power metalu. Całość zamyka troszkę nijaki "Eurydice" i chyba zabrakło pomysłu na ten kawałek.

Walk With Titans nie tworzy niczego nowego, nie szokuje i niczym nie zaskakuje. Idzie ścieżką wydeptaną, którą szli największy przedstawiciele power metalu. Kanadyjczycy póki co badają teren i swoje możliwości. Potencjał jest i słychać, że znają się na rzeczy. Płyta godna uwagi, a ja na pewno  będę śledził ich dalsze poczynania.

Ocena: 8/10




sobota, 27 maja 2023

KALMAH - Kalmah (2023)


 Dobiegł końca czas oczekiwania na nowy krążek fińskiej formacji Kalmah. To były kolejne 5 lat oczekiwania na nowy materiał od specjalistów chwytliwych melodii. Poprzedni album zatytułowany "Palo" wynagrodził fanom ten długi czas wypatrywania nowej muzyki swoich idoli. Tak samo jest w przypadku "Kalmah". To kolejna porcja znakomitej muzyki z pogranicza power metalu i melodyjnego death metalu. Lata lecą, band wydaje kolejny płyty i w zasadzie nic się nie zmienia. Stylistyka i jakość bez zmian. Tak, znów mamy prawdziwą ucztę.

Kalmah potrafi idealnie wyważyć melodyjność, przebojowość z agresją i drapieżności. Mało kto potrafi pochwalić się takim talentem. W dodatku Kalmah cały czas trzyma wysoki poziom. Nie znajdziemy u nich słabych momentów, chybionych pomysłów czy zbędnych kompozycji. To prawdziwi geniusze w swoim fachu. Nowy album to wszystko to z czego ich znamy. Duża dawka melodyjności,  pełne pomysłowości i energii partie gitarowe Anttiego i Pekka Kakko.  Całość wszystko znakomicie spina wokal Pekki. Ciężko sobie wyobrazić kogoś innego na wokalu, bowiem jego głos nadaje całości drapieżności, charakteru i klimatu. Kalmah nie kombinuje i gra swoje, co mnie bardzo cieszy bo niczego innego od nich nie oczekuję.

Płytę promował otwierający "Haunted by guilt" i to jest taki rasowy hicior Kalmah. Znakomite przejścia, pazur, mocny riff i duża dawka melodyjności. Mocne otwarcie płyty. Pozycja druga na płycie to urozmaicony i niezwykle chwytliwy "Veil of Sin" i to co gitarzyści wyprawiają to jest godne pochwały. Melodie są naprawdę urocze i na długo zostają w pamięci. brutalniejszy wydaję się być "scarred by sadness" , który bardziej wkracza w rejony melodyjnego death metalu czy nawet black metalu. Sam utwór to prawdziwy killer. Na pewno zaskakuje stonowany, melancholijny "No words sad enough". Niezwykle nastrojowy i ponury kawałek o łagodnym wydźwięku. Ja osobiście wolę Kalmah w szybszej wersji."Serve the untrue" od razu wynagradza nam spokój poprzedniego kawałka. Znów mamy szybkie tempo, mocny riff i prawdziwą szarżę gitarzystów. Rasowy Kalmah. Band próbuje też nas zaskoczyć nieco stonowanym i klimatycznym "home Sweet Hell" i to również niezwykle uroczy kawałek, który oddaje piękno muzyki Kalmah. Bracia Kokko atakują nas kolejną dawką świetnych partii gitarowych w szybszym "Tons of Chaos". Jak oni to robią? Cały czas grają na wysokim poziomie. Szacunek za to. Klasyczny Kalmah mamy również w "Taken before given" , a zamykający "Drifting in a dream" to znów urozmaicenie i bardziej stonowane granie.

5 lat czekania i mamy 9 album w dorobku Kalmah. Cały czas trzymają wysoki poziom i dalej grają swoje i to jest godne podziwu. Mało kto może się pochwalić taką formą, taką statystyką co Kalmah, "Kalmah" to świetne podsumowanie tego co band robi od lat. Nikt nie gra tak jak oni i to są prawdziwi czarodzieje i pozostaje nic tylko słuchać i oczekiwać kolejnych perełek. Niezawodny Kalmah znów zniszczył i nie mogło być inaczej.

Ocena: 9.5/10

piątek, 26 maja 2023

METAL CHURCH - Congregation of annihilation (2023)


 Po raz kolejny Metal Church powstał po kolejnym ciosie. Podniósł się by dalej walczyć i tworzyć muzykę. Tak na serio, to Metal Church to faktycznie jeden z tych zespołów, który musi pokonywać przeciwności i mierzyć się z prawdziwymi problemami. Działają od 1980r nagrali dwa świetne krążki z Davidem Waynem. Potem jego miejsce zajął również charyzmatyczny Mike Howe. Nastąpiła era takiego bardziej złożonego, urozmaiconego grania. Powrócił potem znów David, ale nie na długo bo w 2005r umarł. Rozpoczęła się era Ronniego Munroe, która ponownie była skierowana na agresywne granie i można było odczuć, że band starał się wrócić do swoich korzeni. Potem w 2009 r ogłoszono, że to koniec Metal Church. Na szczęście band się reaktywował w 2012r i wydał "Generation Nothing", które jest bardzo dobrym powrotem do korzeni. W 2015 r po raz kolejny wraca klasyczny wokalista do grupy. Do 2021 r wokalistą Metal Church był ponownie Mike Howe i wielka strata dla zespołu i metalowego świata, że w 2021r popełnił samobójstwo. Były dwa wyjścia.  Zakończyć karierę, albo szukać nowego gardłowego i podjąć rękawice do walki. Metal Church wybrał drugą opcję. Zaprosił do współpracy Marca Lopesa z Ross The Boss. Pierwsze zapowiedzi "Congregation of annihilation" były obiecujące i można było poczuć chęć powrotu do ostrzejszego grania, a Marc Lopes okazał się właściwą osobą do Metal Church. Czas otworzyć nowy rozdział tego zespołu. Czy faktycznie jest czym się zachwycać?

Przede wszystkim mocnym atutem tej płyty jest klimatyczna okładka. Jest kościół, jest charakterystyczna gitara i czerwono logo. Tak wygląda, to klasycznie i jak ukłon w stronę starych płyt. Brzmienie też jakby mocniejsze, drapieżniejsze i to wszystko jest zrozumiałe. Metal Church nie zmienił się aż tak. Faktycznie jest bardziej zadziornie niż na dwóch ostatnich płytach, jest dużo z czasów Ronniego Munroe, jest coś z "The dark", ale band nie tworzy niczego nowego, nie tworzy też niczego tak genialnego jak na dwóch pierwszych płytach. To było trudne zadanie, ale udało się na pewno nagrać mocny, heavy metalowy album z dużą dawką thrash metalowych patentów. Słychać, że to Metal Church i to taki mocny, wyrazisty. Co wyróżnia ten album na tle wielu ostatnich płyt? Jest to równy, dobrze wyważony album i faktycznie bardzo dynamiczny. Nie ma smętów, nie ma kombinowania. To jest Metal Church jaki znamy, jaki kochamy i faktycznie jest sporo dobrych rzeczy. Ciekawie jakby to brzmiało z Ronny Munroe? Sam Marc Lopes to idealny kandydat do bycia wokalistą metal church. Ma charyzmę, ma moc i agresję w głosie. Ma coś z Mike;a, Ronniego i przede wszystkim Davida, a to z kolei pozwala grać ciekawszą setlistę na koncertach.

Co znajdziemy na płycie? 11 kawałków dających 50 minut muzyki i dwa bonusowe kawałki. Zaczynamy od "Another Judgment day" i może nie jest to najlepszy otwieracz w historii zespołu, ale wyznacza styl albumu i dostarcza sporo frajdy. Marc popisuje się swoim głosem i jednym może to przypaść do gustu, a innych denerwować. No ma coś w swoim głosie, co przyciąga uwagę. Na pewno bardziej mi tu pasuje niż w Ross the boss.  Jest sporo elementów thrash metalowych, jest chwytliwy refren i jedynie czego mi brakuje to szybkości. Echa ery Munroe z najdziemy na pewno w tytułowym kawałku, ale nie tylko. "Congregation of Annihilation" to agresywny kawałek, zbudowany na zagrywkach power/thrash metalowych. Niezwykle energiczny utwór, który momentami przypomina mi album "The Dark". Mocna rzecz. Singlowy "Pick a God and Prey" od razu przypadł mi do gustu, bo to taki klasyczny Metal Church, taki jaki lubię. Znów wyrazisty wokal Marca, ostre partie gitarowe Kurta i Ricka sprawiają, że Metal Church nie stracił swojej charyzmy i stylu. Niezwykle melodyjny i przebojowy jest "Children of The Lie" i to taki kawałek, który mógłby zdobić albumy z czasów Mike'a Howe'a. Band nie zwalnia i dostarcza nam kolejny killer. "Me the nothing" to utwór solidny, ale troszkę ustępuje poprzednim. Niby jest klimat, niby jest stonowane tempo, ale czegoś mi tu brakuje do pełni szczęścia. Dobrze znany nam jest też "Making Monsters", który znów jest mieszanką heavy i thrash metalu.  Znowu Metal Church zabiera nas do ery Ronniego, ale sam utwór zaliczam do tych najciekawszych na płycie. Dużo melodyjnego grania i przebojowości można uchwycić w "Say a prayer with 7 bullets". Nie zwalniamy tempa i band stara się utrzymać taki zadziorny, agresywny styl i to jest akurat zmiana na plus. Właściwy materiał zamyka "All that we Destroy", który również nastawiony jest na melodyjność i przebojowość. Tym razem słychać echa czasów Mike;a Howe'a. Klasyczny Metal Church. "My favorite Sin" to solidny kawałek, który stawia nacisk na klimat, z kolei drugi bonus w postaci "Salvation" to dobra kompozycja, ale takich kawałków Metal Church ma pełno w swoim dorobku. Zabrakło mi tutaj dopracowania i mocniejszego uderzenia.

Znajdą się tacy co będą narzekać, nic nowego. Jednym głos Marca nie przypadnie do gustu,a może doszukają się niewielkich zmian w stylu, gdzie band dużo bazuje na swoich płytach z czasów Ronniego Munroe. Będą ludzie narzekać. Ja osobiście cieszę się, że band się podniósł i pomimo przeciwności losu nagrał jedną z mocniejszych płyt. Najlepsza na pewno nie, ale z pewnością będę wracał do niej często. Kto lubi "the dark", "The weight of the World", a light in the dark" czy dwa ostatnie albumy z Mike ten z pewnością szybko odnajdzie się na nowym Metal Church. Moje oczekiwania zostały spełnione i liczę, że teraz troszkę sytuacja tej kapeli się ustabilizuje. Witam z powrotem Metal Chuch.

Ocena 8.5/10


czwartek, 25 maja 2023

WINTERAGE - Nekyia (2023)


 Band, który na początku stawiał nie pewne kroki na power metalowym rynku. Dali się poznać na debiucie bardziej jako klon Rhapsody of Fire, który nie chce za bardzo kombinować ze swoim stylem. Drugi album z 2021r zatytułowany "The inheritance of beauty" to był znakomity przeskok w jakości. Band dodał troszkę elementów folkowych, troszkę patentów dark moor i wyszedł jeden z najlepszych albumów roku 2021. Teraz czas na trzeci album w dyskografii, czyli "Nekyia". Jest coś z Rhapsody, coś z Dark Moor, coś z Falconer, może i momentami z Therion. Jedno jest pewne. Band poszedł w bardziej symfoniczny, podniosły kierunek. Całość brzmi niczym ścieka filmowa i robi to wrażenie. Gdzieś tam mamy elementy progresywne, bardzie złożone, a melodie też jakieś bardziej wyszukane. Brzmi to troszkę inaczej niż na poprzednich albumach. Czy dobrze czy źle to już bardziej kwestia indywidualna.

Poprzedniego albumu nie udało się przebić, ale to wcale nie oznacza że mamy do czynienia z słabym i nudnym albumem, oj nie. To jeden z tych rodzai albumów, gdzie dużo się dzieje i trzeba troszkę przysiąść, żeby odkryć wszystkie smaczki jakie band ukrył. Aranżacje są z górnej półki. Jest rozmach, dużo się dzieje i wszystko jest bardzo upiększone. Robi to wrażenie i nawet momentami można odnieść, że wokale czy gitary schodzą na dalszy plan. Tak jest w przypadku "Metamorphosis, a Macabre Ritual", który zabiera nas do świata epickości, symfonicznego, operowego rozmachu. Ma to swój urok. Gitarzysta Bambini też ma ręce pełne roboty i potrafi porwać słuchacza swoją grą. Tak też jest w "Simurg the Firebird". Power metal pełną gębą i w dodatku zagrany z niezwykłym polotem i rozmachem. Dobrze znany nam "The Cult of Hecate" to najostrzejszy kawałek na płycie i momentami band jakby przekraczał granicę power metalu. Utwór ma mroczny klimat, ale przemyca sporo atrakcyjnych melodii. Coś z Dark Moor można usłyszeć, ale i Falconer. Przepiękny jest "Numen" i za samą melodię i jakość aranżacji należą się owacje na stojąco. Band potrafi oczarować i wnieść troszkę świeżości do power metalowej stylistyki. Jednym z najlepszych na płycie utworów jest marszowy, epicki i taki nieco stonowany tytułowy "Nekyia". Co za moc przekazu i znów band potrafi rzucić na kolana słuchacza. Ballada, która została zaśpiewana po włosku jest jak dla mnie nijaka, a "Dark Enchantment" troszkę przekombinowany i nieco zbyt nowoczesny. Jest gdzieś tam moc i pazur, ale jakoś nie kupił mnie do końca ten kawałek. Echa poprzedniej płyty mamy w melodyjnym i przebojowym "White Leviathan". Bije z tego utworu niezła energia i taka pomysłowość. Zagrane z niezwykłym polotem. Brawo Winterage!


Co bym nie napisał, to i tak ten album jest w kategorii najlepszych rzeczy jakie słyszałem w tym roku. Nie jest to ten sam kaliber co poprzedni krążek, ale nie wiele brakuje. Tym razem przebojowość i energia ustępuje rozmachowi, epickości, podniosłości i symfonicznym aspektom. Mimo to płyta robi ogromne wrażenie i każdy kto kocha ten typ power metalu, ten z pewnością doceni to co zrobił Winterage na tym albumie. 15 lat band jest na scenie i Winterage wyrobił swoją markę, stając się jednym z najważniejszych zespołów w power metalowym światku.

Ocena: 9/10

środa, 24 maja 2023

TERRIFIER - Trample the weak, Devour the dead (2023)


 
Najwyższa pora przerwać ciszę, trwającą 6 lat. Kanadyjski thrash metalowy band o nazwie Terrifier powraca z nowym albumem. "Trample the weak, devour the dead" to trzeci album w dorobku tej grupy i choć nie wywołuje żadnej rewolucji i nie prowadzi do terapii szokowej, to jednak taki oldschoolowy thrash metal wciąż jest w cenie. Agresywne riffy, szybkie tempo, zadziorny wokal i duża dawka prawdziwej thrash metalowej łupaniny, to jest właśnie co znajdziemy na nowym krążku Terrifier.

Okładka autorstwa Eda Repki zawsze jest miła dla oka i zawsze potrafi upiększyć owe wydawnictwo. Dobra okładka, dopracowane brzmienie i zrównoważony materiał czynią ten album pozycją godną uwagi. Jest kilka kwestii, które można było poprawić, czy inaczej rozwiązać. Brakuje troszkę urozmaicenia, brakuje elementu zaskoczenia. Band troszkę brzmi jak wiele innych zespołów. Nie zmienia to faktu, że to wciąż bardzo dobry album w kategorii thrash metalu.

Znajdziemy tu wiele znanych patentów i odesłań do znanych kapel, ale nie to jest ważne, lecz dobra zabawa. Duży plus dla zespołu za porywający i niezwykle chwytliwy otwieracz w postaci "trial by combat". Dużo dobrego się tutaj dzieje. Bardziej techniczny thrash metal znajdziemy w melodyjnym "Perpetual Onslaught".Terrifier stawia na taki klasyczny wydźwięk i słychać gdzieś w tym lata 90.  Nie ma miejsce na odpoczynek i band idzie za ciosem. "Bones of the Slain" to kolejny killer. Postawiono na agresję, na szybkie tempo i to zdało egzamin. W podobnym klimacie mamy kolejne utwory tj "Death and Decay" czy złowieszczy "Dawn of the slaughter".

Terrifier zrobił to co miał zrobić. Nagrał kolejny dopracowany thrash metalowy album. Nie jest to ponadczasowe dzieło, ani też majstersztyk w gatunku, ale jest frajda i radość z tego co się słyszy. Mocne riffy, odpowiednia dynamika, zadziorność i prawdziwy metalowy pazur. Dobra zabawa gwarantowana, a taki właśnie thrash metal wciąż jest bardzo pożądany. Terrifier potwierdza, że to sprawdzona marka. Warto zapoznać się z nowym krążkiem Kanadyjczyków.

Ocena: 8/10

BLOODY NIGHTMARE - Pillars of Chaos (2023)


 Columbia to może nie jest rejon, w którym rodzą się wielkie zespoły metalowe, ale i tam można czasami znaleźć coś wartościowego.  Taki Bloody Nightmare, który działa od 2012 r to znakomity odzwierciedlenie tego stanu rzeczy. Ich najnowszy album zatytułowany "Pillars of chaos" to naprawdę solidna porcja heavy/speed metalu. To z pewnością muzyka, która zadowoli fanów Enforcer, Agent Steel czy Skull Fist.  Warto dodać, że choć album został nagrany w innym składzie niż debiut, to z pewnością nowy album jest póki co największym osiągnięciem grupy.

Klimatyczna okładka robi robotę i przyciąga uwagę potencjalnego słuchacza, a przecież o to chodzi. Warto pochwalić Bloody Nightmare za soczyste i dopracowane brzmienie, które z jednej strony przemyca duch płyt wydanych w latach 80, a  z drugiej strony brzmi to współcześnie i z pazurem. Dobrze spisuje się duet Alexander Gaza i Diego Torres. którzy stawiają na sprawdzone zagrywki i przede wszystkim na dobrą zabawę. Mamy więc sporo chwytliwych melodii i wciągających solówek. Nie można się nudzić przy dźwiękach Bloody Nightmare. Jest szybko, dynamicznie, energicznie i z pomysłem na dobre melodie.  Wystarczy podsłuchać "nightriders", który wymiata w swojej stylistyce. Niby nic odkrywczego, ale słucha się tego z dużą przyjemnością. Dalej mamy również chwytliwy i przebojowy "Till the grave", który znów dostarcza nam speed metalowej stylistyki. Z pewnością wizytówką albumu jest tytułowy "Pillars of Chaos", który wyróżnia się niezwykle melodyjnymi solówkami i zadziornością. Mocny kawałek. Wpływy Iron Maiden można doszukać się "Midnight legion" , który również zaliczam do najciekawszych momentów na płycie. Dużo pozytywnej energii znajdziemy w rozpędzonym "Street Rock;n Roll", w którym są pewna echa Motorhead. Na sam koniec instrumentalny 'Celestial Wisdom".

Płyta nie jest idealna i ma swoje wady. Kilka słabszych momentów, troszkę nie równy materiał i troszkę brakuje mi w tym wszystkim świeżości i elementu zaskoczenia. Mimo swoich niedociągnięć płyta robi dobre wrażenie i potrafi mile umilić nam czas. To po prostu dobra rozrywka, a Bloody Nightmare prezentuje się okazale i daje nadzieję, że w przyszłości jeszcze coś dobrego od nich dostaniemy.

Ocena : 7/10

niedziela, 21 maja 2023

INTOXICATED - Sadistic Nightmares (2023)


 Debiut niemieckiego Intoxicated przeszedł bez większego echa.  Mija 10 lat od wydania "Rock;n roll hellpatrol" i band powraca z nowym krążkiem. Nowy album, nowy skład, nowe podejście do tematu. Band przestał prezentować amatorski styl i zaczął grać poważny i dopracowany speed/thrash metal, który przemyca elementy Venom, Motorhead, ale przede wszystkim Exciter czy Agent Steel. Panowie starają się być sobą i grać po swojemu, a najbardziej co się u nich liczy to duża dawka melodyjności. To czyni "Sadistic Nightmares" z pewnością pozycję godną uwagi.

Zresztą sama okładka kusi i daje wyraźnie nam sygnał, że band chce nas przenieść do lat 80. Ten zabieg z pewnością udaje się. Nowy wokalista Mariano Timeyer może nie grzeszy techniką, ale pasuje do takiego grania. Jego głos jest taki nieco chaotyczny, ale jest zadziorny i wpasowuje się w klimat płyty. Dobre wrażenie robi również gitarzysta Christoph, który zasilił szeregi Intoxicated w 2013r. Od strony partii gitarowych płyta wypada naprawdę dobrze. Jest dynamika, jest pazur i odpowiednie szybkie tempo. To co wyróżnia ten band na tle innych to z pewnością duża dawka melodyjności. Taki prosty otwieracz "Street Metal bastards" ukazuje charakter tej grupy. Mocny riff i odpowiedni ładunek energii sprawia, że band wywiera bardzo pozytywne emocje. Rozpędzony "Merciless" to już prawdziwa speed metalowa jazda. Dobrze się tego słucha, choć nie ma w tym nic oryginalnego. Echa Motorhead można wyłapać w heavy metalowym "bad habits", a także w rock;n rollowym "Sold our Souls". Dużo melodyjności i przebojowości znajdziemy w "Sadistic Nights". To utwór, który przemyca sporo takich znanych patentów z sceny niemieckiego heavy metalu czy speed metalu. Kawał dobrej roboty. Nie ma ballad, nie ma eksperymentowania i tutaj band postawił na proste, szybkie, speed metalowe granie, a taki "Violation" czy "howling with the wolves" to tylko potwierdzają.

Niemiecki Intoxicated dopracował swój styl i to zaowocowało ciekawszym materiałem. "Sadistic Nightmares" to płyta z pogranicza speed/thrash metalu, gdzie liczy się szybkie tempo, mocne riffy i duża dawka melodyjności.  Jeszcze trochę brakuje do ideału, ale nowy album pokazuje, że band idzie w dobrym kierunku, a  sam album zasługuje na uwagę fanów takiego grania.

Ocena: 8/10

sobota, 20 maja 2023

ELEGANT WEAPONS - Horn for a Halo (2023)


A o to i jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów tego roku. Debiut super grupy o nazwie Elegant Weapons. Spory szum wokół samych nazwisk, do tego znakomite single i cała machina ruszyła z wielką pompą. Band powstał w sumie z inicjatywy Richiego Faulknera z Judas Priest, a do współpracy zaprosił Ronniego Romero, Rexa Browna i Scotta Travisa.  Obecnie sekcję rytmiczną tworzą Christopher Williams i Dave Rimmer. Same wielkie nazwiska. To już podgrzało atmosferę co do premiery debiutanckiego krążka zatytułowanego "Horns for a Halo". Richie robi dobrą robotę w Judas Priest, a "Firepower" z jego udziałem to jeden z najlepszych albumów Judasów, a do tego na wokalu czarodziej Ronnie Romero. Czy powstała płyta idealna? Czy to jest płyta roku?

Pod względem samego wydarzenia i owszem. Wielkie nazwiska zebrały się w jednym składzie. Stylistyka też jest bardzo przemyślana. Słychać echa macierzystych kapel, a przede wszystkim Judas Priest, Black Sabbath, Ozziego, Dio, Ufo, czy może nawet gdzieś tam i Rainbow. Jest poważnie, momentami mrocznie, jest ciężko, dominują stonowane tempa i dużo dojrzałego grania, a wszystko to taki hołd dla lat 70 czy 80. Kto kocha miks heavy metalu i hard rocka ten szybko się odnajdzie w muzyce Elegant Weapons. Oczywiście nie można było uniknąć skojarzeń z "Firepower". Niektóre motywy gitarowe idealnie pasują do tamtej płyty, a do tego Andy Sneap zadbał o produkcją tej płyty.

Minusy? Niestety płyta troszkę nie równą, troszkę dałby więcej hitów typu "Do or Die", ale płyta ma swój urok i z każdym odsłuchem dostarcza jeszcze większej frajdy i odkrywa przed nami kolejne bogactwa. Ciężko o dobrą mieszankę heavy metalu i hard rocka i Elegant Weapons bardzo dobrze to robi. Na płycie jest 10 kawałków i całościowo tworzy to nie lada ucztę dla fanów takiego grania.

Zaczynam od mocnego "Dead man walking" i tutaj już na wstępie słychać wyraźne wpływy Judas Priest. Nie brakuje też hard rockowego feelingu. Sam riff brzmi znajomo i zalatuje Judas priest, co nie jest wcale złe. Ronnie Romero nadaje kawałkowi pazura i takiego klimatu lat 70 i 80. Utwór zapada w pamięci. Początek płyty jest właśnie bardzo przebojowy i bardzo taki energiczny. Osobiście dałby tutaj więcej petard typu "Do or Die". To taka stara szkoła heavy metalu i można tutaj doszukać się coś z Dio, coś z Judas Priest, ale nie tylko. Richie porywa znakomitą grą i mocarnym riffem, no a Ronnie powala na kolana swoim śpiewem. No jest moc i nic dziwnego, że ten utwór promował ten album. Trzeci utwór zatytułowany "Blind leading the blind" brzmi jak zaginiony utwór z "Firepower". Ten riff, ta moc i ten klimat lat 70 czy 80.  Wszystko brzmi klasycznie, a zarazem bardzo współcześnie i to jest piękne. Można rzecz, że na tym etapie kończą się typowa przebojowość. Teraz band zaczyna uderzać w bardziej ambitne rozwiązania. "Ghost of You" to utwór, które spełnia cechy ballady, choć to kawałek z ciekawym, mrocznym klimatem. Refren znakomicie buja i znów przenosi nas do lat 70. Można tutaj doszukać się pewnego romantyzmu Rainbow, choć to zupełnie nieco inne klimaty. Dalej mamy stonowany, a zarazem zadziorny "Bitter pill", który ma sporo elementów Black Sabbath. Ciekawie to brzmi, ale dobrze jest widzieć, że Richie chce tutaj tworzyć coś swojego, a nie kopiować Judas Priest. Troszkę za mało konkretów w "Lights out", choć sam utwór jest solidny.  Za brakło mi tutaj wyrazistego riffu i nieco ciekawszej melodii. Tytułowy "Horns for a Halo" to znów mroczny klimat i coś na miarę twórczości Black Sabbath. Niby nic odkrywczego, a zagrane z pomysłem i pazurem. To kolejny bardzo ważny punkt tej płyty. Ronnie Romero idealnie pasuje do takiego grania. 7 minutowy "White Horse" pokazuje może nieco progresywne oblicze zespołu i znów sporo elementów Judas Priest można usłyszeć. Partie klawiszowe momentami zabierają nas do muzyki Rainbow, ale nie to jest głównym składnikiem tego utworu.  Richie znów błyszczy i potwierdza, że to jeden z najważniejszych metalowych muzyków młodego pokolenia. Płytę zamyka "Downfall Rising" i znów mamy ponury klimat i sporo wpływów Black Sabbath. Nic odkrywczego, ale ci muzycy sprawiają, że słucha się to z dużą przyjemnością. Idealnie podsumowanie, co działo się na płycie i jaki kierunek obrał Richie i jego koledzy.

Troszkę do ideału brakuje. Brakuje mi większej melodyjności, przebojowości i może też większej ilości killerów typu "Do or Die". Płyta troszkę traci na dynamice, a wszystko kosztem mrocznego klimatu i zapędów pod Black Sabbath. Wielkie nazwiska gwarantują pewien poziom i tutaj też tak jest. Już na starcie płyta ląduje w innej lidzie. Jest tutaj przede wszystkim jakość i sporo ciekawych pomysłów, które są hołdem dla wielkich kapel i dla złotych czasów, czyli lat 70 i 80. Fani klasycznego heavy metalu pokochają ten album, nie tylko ze względu na nazwiska. Rozrywka na najwyższym poziomie i mam nadzieje, że ta kapela się utrzyma i dostarczy nam jeszcze więcej muzyki. Nie jest to najlepsze co słyszałem w tym roku, ale jest to jedna z tych płyt, do których będę często wracał.

Ocena: 9/10
 

ALCATRAZZ - Take no Prisoners (2023)


 To już 3 lata mija od kiedy amerykański Alcatrazz zasilił Doggie White. Trudno uwierzyć, że ten band istnieje i ma się dobrze mimo tego, że w zespole już nie Grahama Bonneta,  z którym ten zespół przecież się kojarzy. Wydany 2 lata temu album zatytułowany "V" to jeden z najlepszych albumów tej grupy, o ile nie najlepszy. Niesamowity głos Doggiego, a przede wszystkim życiowa forma gitarzysty Joe'go Stumpa sprawiła, że powstała prawdziwa perełka. Oczekiwania względem następnego albumu były spore. Poprzeczka została wysoko zawieszona i choć najnowszy krążek zatytułowany "Take no prisoners" nie ma takiej mocy, przebojowości, to jednak jest to wciąż granie na wysokim poziomie. Fani muzyki Alcatrazz,  czy Rainbow będą zachwyceni.

Doggie White troszkę w słabszej formie i to słychać od pierwszych sekund. Jakby momentami się męczył. Joe z kolei wygrywa typowe dla niego partie gitarowe. Jest wszystko zagrane z polotem, finezją i taką gracją. Oczywiście nie brakuje pazura, elementu zaskoczenia. Wszystko pięknie, ale od samego słychać, że album ma mniejsza siłę rażenia. Nie ma tyle killerów, nie ma takiej przebojowości co poprzedni album i to jest spora wada.

Taki otwierający "Little Viper" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na poprzednim krążku. Panuje tu podobny klimat, szkoda tylko że Doggie troszkę gorzej wypada pod względem wokalu. Taki "battlelines" zabiera nas w rejony nieco mroczniejsze i można tutaj doszukać się pewnych elementów Black Sabbath. Kto szuka hard rocka i grania z pogranicza Deep Purple czy właśnie Rainbow ten z pewnością znajdzie tą w zakręconym i bardziej złożonym "Strangers". Poprzedni krążek był wypchany szybkimi, energicznymi kawałkami, a tutaj podobne emocje wzbudza "Alcatrazz" i troszkę szkoda że album nie jest w takim stylu. Mroczny klimat i duch Rainbow wraca w pomysłowym "Holy Roller"  i to jest kolejny jakże istotny kawałek na płycie. Czy jest to jeszcze Alcatrazz? Pewne znamiona są, ale to już troszkę inny band, który trzyma się tej samej stylistyki. Alcatrazz z Doggiem jest jakby bardziej heavy metalowy, jakby cięższy. Całość wieńczy kolejny szybszy kawałek i "Bring on the rawk" to znów takie granie w stylu poprzedniego krążka.

Alcatrazz nagrał znów bardzo wartościowy album, który znakomicie łączy heavy metal i hard rocka. Fani poprzedniej płyty Alcatrazz, Rainbow i twórczości Doggiego na pewno będą zadowoleni. Czy jest to najlepszy album tej grupy? Nie, ale to wciąż jeden z najlepszych albumów jakie nagrał Alcatrazz. Dla mnie lekkie rozczarowanie, bo liczyłem na zniszczenie w stylu "V"....

Ocena: 8/10

środa, 17 maja 2023

ARJEN LUCASSEN'S SUPERSONIC REVOLUTIONS - Golden age of music (2023)


 Co jakiś czas holenderski geniusz Arjen Lucassen powraca z nową muzyką i co ciekawie nie ogranicza się tylko do Ayeron. Arjen jest również dobrze znany z Giult Machine, czy Star One. Zawsze w jego muzyce króluje progresywność heavy metal czy rock, zawsze słychać wyraźne in spiracje latami 70. Nigdy nie brakowało elementów wyjętych z twórczości Deep Purple, Rainbow czy Uriah Heep. Zawsze marzył mi się projekt, gdzie Arjen pójdzie ścieżką wydeptaną przez tamte wielkie zespoły. W końcu się doczekałem. Powstał zespół Supersonic Revolutions i ich debiutancki album zatytułowany "Golden age of Music" to prawdziwa perełka i najlepsze co mogło spotkać fanów talentu Arjena i muzyki z pogranicza Rainbow czy Deep Purple. Kto mógł lepiej to zrobić niż właśnie Arjen Lucassen?

Ostatni Star One troszkę mnie rozczarował, zresztą Ayreon też nie powalał na kolana. "Golden age of music" to faktycznie znów przejaw geniuszu Arjena. Jest coś z "Victim of the modern age", ale tym razem faktycznie idea była troszkę inna. Wykorzystanie patentów oraz stylu z lat 70 i przenieść to do naszych czasów. Zabieg się udał, bowiem czuć duch lat 70, ale całość brzmi współcześnie i świeżo. To na próba stworzenia marnej kopii Rainbow czy Deep Purple. Słychać przede wszystkim, że to styl do jakiego przyzwyczaił nas Arjen. Trzeba mu przyznać, że dobrał sobie dobrych kompanów do zespołu. Jest Koen Herfst na perkusji, Arjen tym razem na basie, Van den Broek na klawiszach, Timo Somers na gitarze i wokalista Jaycee Cuijpers. Uwagę najbardziej przykuwa utalentowany Timo, który potrafi odnaleźć się w takim graniu i potrafi nadać partią gitarowym emocji, feelingu lat 70, a także sporo finezji. Do tego mocny, wyrazisty wokal Jaycee, który idealnie nadaje się do muzyki z pogranicza Rainbow czy Deep Purple. Momentami przypomina mi Bonneta czy Dio, więc trafia idealnie w mój głos.

Marketing i single zadziały, bowiem od razu chce się poznać cały album. Jest czym się zachwycać. Przepiękne "Sr prelude" buduje napięcie, daje wyraźny sygnał w jakim stylu czeka nas muzyka i że faktycznie będzie to hołd dla klasyki lat 70. Czuć klimat Rainbow i Deep Purple. Mocne wejście Timo i troszkę Star One mamy w energicznym "the Glamattack". Oczywiście wpływy Ritchiego Blackmore;a słychać od samego początku. Podoba mi się ta pozytywna energia i klimat lat 80. Mamy pierwszy killer, a to tylko przystawka. Progresywność wybrzmiewa w singlowym "Golden Age of music", który imponuje pomysłowością i genialnym refrenem, który rozwala na łopatki. Dużo dobrego się tutaj dzieje i to jeden z najlepszych kawałków, jakie słyszałem w tym roku. Magia. Mamy też nieco bardziej złożony i tajemniczy "The rise of Starman". Duch lat 70 unosi się i można go poczuć na samym wstępie. Płyta jest pełna różnych smaczków i np taki przebojowy "Burn it Down" brzmi jak zaginiony utwór Deep Purple czy Rainbow. Główny motyw gitarowy mocno wzorowany na najlepszych latach Blackmore;a. To tylko potwierdza jakiej klasy jest Supersonic Revolutions. Więcej progresywności znajdziemy w mrocznym i bardziej złożonym "Odyssey". Momentami troszkę brzmi to jak taki współczesny "Kashmir" czy "Stargazer" . Mamy też tajemniczy i taki nieco zakręcony "Golden Boy" i znów słychać mocne inspiracje latami 70. Znacznie cięższy i taki jakby bardziej agresywny wydaje się być "Flight of The century". Marszowe  tempo i pewne echa twórczości Dio mogą oczarować i dostarczyć sporo pozytywnych emocji. Naprawdę dobrze się tego słucha, choć czasami trzeba jeszcze parę powtórzeń żeby odkryć jeszcze więcej piękna, które zostało tutaj ukryte. Na płycie znajdziemy jeszcze świetne covery z repertuaru Zz Top czy T-rex.

Ciężko, naprawdę ciężko znaleźć w dzisiejszych czasach band, płytę, która będzie tak znakomitym hołdem dla rocka czy metalu lat 70. Płyty, która będzie czerpać garściami z twórczości Rainbow czy Deep Purple, a jednocześnie będzie płytą świeżą i współczesną. Jestem w szoku, bo dostałem jeden z najważniejszych albumów tego roku. Kolejny dowód na to, że Arjen to geniusz i mam tylko nadzieje, że ten band nie będzie jednorazowym skokiem w bok. To trzeba posłuchać, bo nie na co dzień dostaje się taką perełkę w klimatach Rainbow i Deep Purple.

Ocena: 9/10