Wiele legend heavy metalu
spoczęła na laurach, ponieważ swoje już zrobili i nic nie muszą
udowadniać. Jednak czy wyrobienie marki i nagranie w przeszłości
kilka klasyków zwalnia z dalszego przykładania się do
tworzenia muzyków? Właśnie, że nie. Prawdziwa legenda to
zespół, który wciąż trzyma fason, wciąż nagrywa
albumy na miarę klasyków, wciąż jest w dobrej formie. Który
z bandów przeżywa drugą młodość? Bez wątpienia Accept.
Mieli kryzys w latach 90, długo nie dawali o sobie znać i właściwie
fani Accept byli skazani na to co grał Udo. Nowy rozdział Accept z
nowym wokalistą – Markiem jest póki co równie udany
co rozdział z lat 80. Wciąż jest w nich ta energia, ta moc i ta
pasja. To jedna z tych legend, która wciąż nagrywa bardzo
dobre albumy i pokazuje jak grać heavy metal naszych czasów.
Był „Blood of The Nations” i prawdziwy szok, że można nagrać
taki album i to jeszcze bez Udo. „Stalingrad” potwierdzał
wielkość i rozwijał pomysły z poprzedniego krążka. Czym że
jest więc „Blind Rage” czyli najnowsze dzieło niemieckich
metalowców?
To, że będzie to trzeci
album w tej samej formule, o takim samym, ostrym dźwięku i podobnej
stylizacji to było niemal wiadome od początku. Jednak jak to bywa w
przypadku wyczekiwania największych premier roku, pojawiają się
wątpliwości, rodzą się pytania. Jednym z nich jakie się
nasuwało, czy to już nie będzie przesada nagrać kopię dwóch
poprzednich albumów? A drugie pytanie, które nie dawało
mi spokoju, czy faktycznie muzycy mają rację i „Blind Rage”
jest bardziej klasycznym albumem niż dwa poprzednie? Nie ma
zaskoczenia w kwestii wydźwięku albumu, jego kształtu, bowiem tak
wielu osób przypuszczało mamy kontynuację dwóch
poprzednich albumów. Typowy heavy metal w stylu Accept. Jest
ostro, szybko, jest melodyjnie, są podniosłe chórki. To
cieszy. Jednak tutaj pojawia się pewien problem. Zespół
wykorzystał najlepsze pomysły i tym razem dostajemy oklepane riffy
i niezbyt przekonujące refreny. Ostatecznie jest to wszystko
przewidywalne i niezbyt porywające. Kompozycje mają słabszego
kopa. A jednak mimo tego stanu rzeczy, słucha się nowego materiału
całkiem przyjemnie, bowiem muzycy odwalają kawał dobrej roboty.
Zwłaszcza wokal Marka i popisy gitarowe Wolfa zasługują na
szczególną pochwałę. To oni są ozdobą tego wydawnictwa i
to dzięki nim jest to wciąż dobra muzyka. Klasyczny album Accept?
Nie jest to drugi metal, czy „Balls to the Wall”, ale nie brakuję
kilka cytatów z tych albumów. Bo jak tu traktować,
melodyjne otwarcie „Stempade” który
przypomina to z „Metal
Heart” czy hard rockowy „Dark side of my
heart”? Są to miłe akcenty i chciałoby się jak
najwięcej takich smaczków usłyszeć, ale zespół woli
inne rozwiązania. Mam wrażenie, że zespół nagrał bardziej
ugrzeczniony i wyrachowany materiał niż poprzednio. Podążają
utartymi szlakami i nawet nie próbują zaskoczyć słuchacza.
Chyba, że „Fall of The Empire” uznamy za taką
miłą niespodziankę. Zespół tutaj odchodzi w stronę
mrocznego, ponurego grania i jest to bliskie nieco Grave Digger czy
Hammerfall. Bardzo dobry przykład true, epickiego metalu. Jeden z
najjaśniejszych momentów na nowym albumie. Gitary są
soczyste, pełne energii i gdy wsłuchamy się w melodie i riffy to
można naprawdę poczuć potęgę heavy metalu. Już otwieracz
„Stempade” który promował album znakomicie to
odzwierciedla. Prawdziwa petarda i szkoda, że takich kawałków
jest tutaj w mniejszości. „Dying Breed” to typowy,
wręcz podręcznikowy kawałek Accept i najlepsze w nim to nic innego
jak wciągający refren. Największą frajdę sprawił mi już
wcześniej wspomniany „Dark side of my heart”. Jest
bardziej hard rockowy, bardziej klasyczny i brzmi jak zagubiony utwór
z albumu „Metal Heart”. Może czas wrócić do takiego
grania i odstawić niego agresję i powagę? Najlepszy riff i
najwięcej energii udało się ulokować w „Trail of Tears”
i to jest szybki i bez kompromisowy heavy metal. „Wanna be
Free” chyba miał być czymś pokroju „Shadows Soldiers”.
Dobry pomysł, dobre wmieszanie hard rocka w to wszystko, ale efekt
nie zachwyca w pełni. Nudą na poważnie zaczyna wiać w „200
Years” i ciężko przetrawić do końca ten utwór. Z
kolei „Blodbath
mastermind” raczy nas cięższym riffem i
szybkością, ale to też nie wiele pomaga. Uleciała przebojowość,
pomysłowość i zamiast tego jest rutyna i powielanie pewnych
motywów. Spokojniejszy, bardziej hard rockowy „From
The Ashes we Rise” przywraca wiarę, że jeszcze może coś
dobrego nas spotkać na „Blind Rage”. To jest kolejny hit, który
brzmi jak kawałek bardziej w stylu Udo, choć fani „Russian
Roulette” powinni być zadowoleni. Potencjał był też w „The
Course”, ale też tutaj nie obraną żadnego kierunku,
przez co wyszedł nijaki kawałek. Na koniec dostajemy „The
Final Journey”, który sprytnie również
posłużył do promocji. Jest to kolejny mocny punkt tej płyty. Jest
agresja, jest pomysłowy i zapadający w pamięci riff, pędząca
sekcja rytmiczna i magiczny Wolf, który przedziera się tutaj
przez różne motywy, również te nam wszystkim znane.
Solówki na miarę klasycznych albumów.
Może materiał jest
bardziej oklepany, bardziej przewidywalny i zagrany jakby na miarę,
według wcześniej opracowanego planu. Przez co brakuje lekkości,
zaskoczenia, tej świeżości. „Blind Rage” to solidny heavy
metal, to Accept jaki znamy, zwłaszcza z dwóch ostatnich
płyt, jednak to już brzmi jak słaba wersja „Stalingrad” czy
„Blood of The nations” i nie robi już takiej furory. Patrząc
jednak na to co robi Accept, a inne wielkie zespoły, to wciąż
Accept jest zwycięzca i prawdziwą żyjącą legendą.
Ocena: 6.5/10
Tylko średni poziom tego albumu,2 poprzednie lepsze,ale słuchać się da. ;)
OdpowiedzUsuńPo premierze zjechałem ten krążek, ale teraz (po wielu odsłuchach) zdałem sobie sprawę, że płyta trafia do mnie. Na „Blood of The Nations” i „Stalingrad” było za dużo wypełniaczy, tu są może max 2, tak więc „Blind Rage” górą :)
OdpowiedzUsuń