Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hard'n Heavy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hard'n Heavy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 1 grudnia 2024

FIRE ACTION - Until The Heat dies (2024)


 To nie nowa odsłona Strażaka Sama, ani też nowa seria klocków Lego, to okładka debiutanckiego albumu formacji Fire Action, który nosi tytuł "Until The Heat Dies". Ta fińska kapela powstała w 2012r i właśnie udało się 29 listopada wydać krążek nakładem wytwórni Steamhammer. Co na pewno przyciąga, to fakt że w tej kapeli mamy dwóch muzyków z Burning Point i dwóch członków nieistniejącego Alliance. Nic więcej do zachęty nie potrzebowałem by sięgnąć po owe wydawnictwo.

Stylistycznie mamy tutaj do czynienia z melodyjnym hard rockiem z domieszką melodyjnego heavy metalu. Dostajemy bardzo proste i mało wymagające granie. Nie mam nic przeciwko hard'n heavy o ile jest to rozegrane w polotem, pomysłem i dbałością o ciekawe melodie. Tutaj jest solidnie, ale to trochę  za mało. Pete Ahonen to rozpoznawalny wokalista, ale tutaj jakoś nie powala na kolana. Robi swoje i śpiewa dość bezpiecznie i nie próbuje nas zaskoczyć. Sekcja rytmiczna radzi sobie dobrze, aczkolwiek też nie ma gdzie się wykazać. Partie gitarowe Juri Vuortama też są co najwyżej dobre i brakuje tutaj jakiegoś zrywu, elementu zaskoczenia i powiewu świeżości. Troszkę to boli, że doświadczeni muzycy nie są tutaj wstanie wykreować ciekawy materiał.

Styl grupy i jakość płyty można uchwycić w otwierającym "Storm of Memories", który jest udaną mieszanką hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Wszystko niby jest na swoim miejscu, ale do najlepszych sporo brakuje.Lekki i przebojowy jest "No Drone Zone" i to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Hitów tu nie brakuje i 'Hard days, long nights" to potwierdza. Prosty i łatwo wpadający w ucho hicior, który przemyca sporo elementów hard rocka. Marszowy i nieco bardziej klimatyczny"Dark Ages" też potrafi zapaść w pamięci i pokazuje zespół w nieco innym klimacie.  Warto wspomnieć o energicznym i ocierającym się o power metal "Incitement of Insurection" i może panowie powinni pójść w takim kierunku?

Samo obranie kierunku hard'n heavy i postawienie na hard rockowe dźwięki nie jest złym pomysłem. Band poległ na jakości i samych pomysłach na utwory i aranżacje. Był potencjał, ale został zmarnowany. Płyta z serii do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 5/10

wtorek, 23 sierpnia 2016

BASTIAN - Rock of Daedalus (2016)



Włoski band o nazwie Bastian powraca z nowym albumem tj „Rock of Daedalus” i bez wątpienia jest to wydarzenie dla maniaków heavy metalu i hard rocka, a także energicznego hard’n heavy.  Band powstał w 2003 r z inicjatywy gitarzysty Sebastiano Conti.  Ten projekt muzyczny skupia wokół siebie ciekawe osobistości. Teraz na drugim albumie pojawia się wokalista Micheal Vescera, który znany jest z twórczości Yngwiego Malmsteena i Obsession. Jego talent wokalny jest znany nie od dziś i sprawdza się on w takim klasycznym graniu osadzonym w latach 80. Na drugim krążku pojawia się też perkusista John Macaluso znany też z grania u boku Malmsteena.  Debiut był porządną dawką heavy metalu i hard rocka  z ciekawymi gośćmi. W zasadzie „Rock of Daedalus” jest kontynuacją tego co mieliśmy na debiucie i niektóre pomysły zostały tutaj rozwinięte.  Jest lekkość, jest przebojowość, a riffy zagrane z pomysłem i dozą szaleństwa. Słychać, że panowie wzorowali się na twórczości Thin Lizzy, Rainbow, czy Black Sabbath.  Ta płyta przyciąga już uwagę miłą dla oka okładką, ale na tym nie jest koniec atrakcji. Brzmienie też jest dopieszczone i podrasowane, ale przywołuje lata 80, co było głównym zamierzeniem.  Micheal Vescera  już niczym nie zaskakuje, ale dobrze że nie traci formy i że wciąż sprawdza się w takim graniu. Dzięki niemu płyta brzmi klasycznie i nawiązuje do wielkich kapel i wielkich płyt. To on napędza ten album i to nie podlega wątpliwości. Sporo  w ten album włożył też jego lider czyli Sebastiano. Stawia on na chwytliwość i pomysłowość. Wszystko jest zagrane z poszanowaniem klasyki gatunki, odpowiednich standardów technicznych i z finezją.  Czuć ten hard rock i duch starych płyt Black Sabbath czy Rainbow. Dobrze to odzwierciedla klimatyczny „Man of Light”.  Nieco progresywny „Strange Thoughts”  otwiera ten album, ale pokazuje że Bastian nie ma zamiaru grać na jedno kopyto i znajdziemy tutaj rożne odsłony hard’n heavy.  Stonowany i mroczny „The Pide Piper nasuwa właśnie twórczość Black Sabbath.  Na płycie sporo się dzieje i pojawiają się lekkie kompozycje jak „Vlad” . To właśnie ten kawałek zabiera nas w bardziej emocjonalne rejony.  Dalej mamy energiczny „Man In Black”, który nawiązuje do zespołów w których występował Micheal.  Jest agresywny riff, odpowiednie dynamiczne tempo i duża dawka przebojowości.  Bez wątpienia jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie.  Do gronach dobrych kompozycji warto też zaliczyć  nieco rozbudowany i bardziej progresywny „Steel Heart”. W tym kawałku Sebastiano daje upust swoim umiejętnościom i słychać, że ma w sobie to coś.  Nie potrzebnie został tutaj umieszczony spokojny „Wind song”.  Za dużo w tej balladzie klimatów country i komercyjności.  Vescera i Conti to ciekawe połączenie i zgrany duet, który jest wstanie dostarczyć fanom wysokiej klasy hard’n heavy.  Nie jest to album bez wad, ale jest to kawał solidnego grania, które spodoba się maniakom płyt z lat 80. 


Ocena: 7.5/10

sobota, 9 stycznia 2016

NORDIC UNION - Nordic Union (2016)

Żyjemy w czasach że nie ma żadnych granic i łatwo muzykom nawiązać współpracę i stworzyć jakiś ciekawy projekt muzyczny będący odskocznią od macierzystych kapel. Napotykamy wiele super zespołów i ciekawych projektów, które pozwalają zobaczyć nam naszych idoli w nowych odsłonach. Nordic Union to projekt muzyczny powołany do życia przez duńskiego wokalistę Ronnie Atkinsa znanego z Pretty Maids i szwedzkiego gitarzystę i kompozytora Erika Martnesonna, który dał się bliżej poznać w Eclipse. Owocem tej współpracy jest debiutancki album „Nordic Union”, który premierę ma 29 stycznia tego roku. Może i ja popadam w herezję, ale w końcu doczekałem się płyty z udziałem Ronnie Atkinsa, który przywołuje jego klasyczne albumy w postaci „Future World” czy „Red Hot and heavy”, a jednocześnie daje posmak świeżości.

Rzeczywiście tak jest. Płyta jest przebojowa i klimatyczna. Ma w sobie sporo z dynamiki wykreowanej na Avantasii, bo przecież Ronnie i tam się pojawił. Przyniósł też energiczny i melodyjny hard'n heavy znany nam z płyt Pretty Maids. Mamy więc ciekawą mieszankę hard rocka, melodyjnego metalu i heavy metalu. Wszystko jest zagrane z polotem i pasją. Ronnie brzmi świetnie i jego forma wokalna imponuje. Jest jak wino im starszy tym lepszy. Dzięki Erikowi album zyskuje niezwykłej techniki i przebojowości. Jego partie zagrane są z taką lekkością i niezwykłą przebojowością, tego gdzieś mi brakowało na ostatnich płytach Pretty Maids. Dodatkowo mamy więcej przebojów, więcej popisów gitarowych i większy wachlarz różnorodności. A najciekawsze jest to że i killerów nie brakuje. Dawno nie słyszałem tak poukładanej i wciągającej płyty z kręgu hard rocka. Panowie mogą być zadowoleni z ostatecznego efektu. Zresztą już sama okładka w stylu okładek płyt Jorna intryguje i zachęca by sięgnąć po ten album.

Zaczyna się mocnym akcentem bo „The War Has begun” to kwintesencja melodyjnego metalu czy hard'n heavy. Mocny i wyrazisty riff, który porywa swoją prostotą i pomysłowością. Jest mieszanka Jorna, Pretty Maids i Avantasia. Nie wiedziałem, że w dzisiejszych czasach można tworzyć jeszcze takie proste i chwytliwe przeboje i to bez żadnych sztuczek. „Hypocrisy” to już ukłon w stronę progresywności i nowoczesności. Tutaj Erik pokazuje, że potrafi być elastyczny i nie lubi trzymać się kurczowo jednego motywu. „Wide Awake” to może nieco komercyjny kawałek, ale tak został skonstruowany że i z niego bije moc. Hit goni hit, a to dopiero początek. Ronnie potrafi zbudować emocje i wzruszyć swoją manierą i świetnie odzwierciedla to romantyczny „Every Heartbeat”. Płyta jest wypełniona pomysłowymi riffami i dlatego słucha się tego z takimi wypiekami. Taki „When Death is calling” czy „21 guns” niszczą swoją dynamiką i przebojowością. Pretty Maids dawno tak nie grało. Nutka tajemniczości i dobrze wprowadzone klawisze czynią „falling” kolejnym utworem przesyconym Pretty Maids. Końcówka płyty jest również emocjonująca. Mamy petardę w postaci „The other Side” i nieco power metalowy „Point of no return”, które są świetną mieszanką najlepszego okresu Pretty Maids i ostatnich dokonań Avantasia. Ja to kupuje i właśnie na takim album czekałem od dawna. Drugim bardziej spokojnym utworem na płycie jest „True love awaits You”. Trzeba przyznać, że panowie radzą sobie z balladami. Na koniec oczywiście kolejny znakomity przebój z duchem Def Leppard czyli „Go”.

Ronnie Atkins to legenda i pamiętamy go dzięki płytom Pretty Maids, a ostatnio świetnie sprawdza się w Avantasia. Jednak dawno nie wydał nic na miarę swojego talentu. Nordic Union przerywa złą passę i dorównuje klasycznym albumom z Ronnie Atkinsem. Wieki czekaliśmy na taki album w stylu Pretty Maids. Dawno nie było tak dobrze wyważonego albumu z muzyką hard rockową. Perfekcja i mam nadzieję, że na jednym albumie się nie skończy przygoda Erika i Ronniego.

Ocena: 10/10

środa, 23 grudnia 2015

ZION - Thunder form the Mountain (1989)

Jak ktoś lubi Stryper i chrześcijański heavy metal pod każdą postacią ten może zainteresować się amerykańską formacją Zion. Jest to mało znany band, który tak jak szybko się pojawił na scenie metalowej tak szybko zniknął, pozostawiając po sobie jedynie debiutancki album „Thunder from the Mountain”. Ten kwartet zrodził się w 1981 r w Portland. Główną rolę odegrał w tamtym czasie gitarzysta David Moore. Do pierwszego składu dołączył wokalista Bruce Fischer, perkusista Rex Scott i basista Greg Sauer. Z czasem skład uległ zmianie, bowiem Bruce odszedł, gdyż wolał oddać się prawdziwej pracy, a Rex Scott poduczył się grania na gitarze. Tak w oto przemeblowanym składzie gdzie Rex objął funkcję wokalisty i gitarzysty zespół nagrał debiutancki album, który ukazał się w 1989r. To co mogliśmy znaleźć na tej płycie to nieco niszowy hard'n heavy z mieszany z melodyjny heavy metalem. Nie do końca mogła przekonywać sfera liryczna albumu, bowiem wszystko wiązało się z chrześcijaństwem. Album cechowało niskiej jakości brzmienie i nieco niedopracowany materiał, który jawił się jako dzieło niedoświadczonych muzyków, którzy potrafią grać. Muzyka zawarta na tym krążku jest lekka, klimatyczna, komercyjna, ale są momenty które pozwalają dobrze oceniać ten album. Rex Scott sprawdził się jako wokalista do takiego grania i cały czas śpiewa emocjonalne i dość rockowo. Jeśli chodzi o materiał to na pewno warto wyróżnić otwieracz „Who Pulls the Strings”, który brzmi jak mieszanka Def Leppard, Dokken i Stryper. David Moore to solidny i pracowity gitarzysty, który stawia na prostotę i chwytliwość. To właśnie słychać w hard rockowym „Kick in the Gates” mający przebojowy charakter. Komercja to jest coś co przewija się przez cały album, a nasila się w popowym „Its a Crime” czy stonowanym „Help Me”. Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć bardziej heavy metalowy „Thrillseeker”, lekki i hard rockowy „Sold You a Lie”, czy rytmiczny „Roll the Rock”. Zespół nie krył tez wpływów Krokus czy Ac/Dc co słychać w zamykającym „He Loves You”. Mimo chrześcijańskich tekstów, nieco niszowego poziomu i mało oryginalnego stylu można było tutaj znaleźć kilka ciekawych i wartych uwagi kompozycji. Pozycja skierowana do maniaków Stryper i starego hard';n heavy.

Ocena: 5.5/10

wtorek, 14 kwietnia 2015

HIGH TENSION - Master Of Madness (1987)

Jednym z tych mało znanych zespołów heavy metalowych, który próbował kilka razy uchronić się przed zapomnieniem przez fanów i popadnięciem w zapomnienie jest niemiecki High Tension. Kapelę założyli bracia Weisshaar w 1979r i najciekawszy okres tej formacji to oczywiście lata 80. Próbowali potem powrócić w 1994r, jednak album „4” nie odniósł większego sukcesu i potem znów reaktywowali się w 2008r i tak pojawił się piąty album w postaci „Meanstreak”. Najciekawszy okres działalności High Tension to oczywiście okres lat 80 i wtedy zespół wydał 3 całkiem przyzwoite wydawnictwa. Dwa pierwsze albumy były po prostu przeciętnie i brak godnego pochwały utworu, sprawiły że zespół był o krok od totalnego zapomnienia. Na szczęście w 1987 r ukazał się „Master of Madness”, który należy uznać za najlepszy album tej niemieckiej formacji, choć dalekie jest to od arcydzieła. To co znajdziemy na tym krążku to solidny typowy niemiecki heavy metal wzorowany na Accept, Steeler, czy Warlock, choć nie brakuje tutaj też odesłań do Scorpions. Właśnie na tym albumie zespół pokazał, że drzemie w nich potencjał. High Tension wprowadził do swojej muzyki więcej agresji i energii, co zaprocentowało naprawdę udanym materiałem. W dalszym ciągu zespół napędzał Armin Weisshaar, który pełnił rolę gitarzysty i wokalisty. Dobrze radził sobie z powierzonymi zadaniami, a jego współpraca z bratem jeśli chodzi o riffy i solówki była godna uwagi. Urok tkwił w szczerości i pomysłowości. Przejawiała się ona przede wszystkim w rozpędzonych, nieco speed metalowych kompozycjach. Właśnie takie petardy jak „Touch of Steel” czy „Stiletto Heels” w pełni pokazywały wartość tej kapeli i na co ich tak naprawdę stać. Płyta była niezwykłe urozmaicona i tak mamy miks Judas Priest i Running Wild w „Hard Lies”, który jest takim metalowym hymnem, który ma porwać tłum do zabawy. Hard rockowe czasy Accept z okresu „Metal Heart” przejawiają się w przebojowym „Kings And Queens” . High Tension nawet nagrał swój „Screaming For Love Bite” i mam tutaj na myśli „Leather Beuty” który brzmi podobnie do utworu Accept. Kolejnym szybszym utworem na płycie jest nieco rock'n rollowy „Crazy World” z wyjątkowo ciekawą solówką. Więcej klasycznego Accept słychać w stonowanym „Sweet Fourteen”, z kolei taki „The Mom Fanfare” to dowód na to jakie ciekawe pomysły miał zespół. Co tutaj więcej pisać kawał solidnego niemieckiego heavy metalu w stylu Accept. Jakby miał wybrać najciekawszy album tej mało znanej kapeli to wybrałbym właśnie „Master of Madness”, który był również re edytowany jako „Leather Beuty” w 1990r i „High Tension” w 1993 r.

Ocena: 7/10

wtorek, 13 maja 2014

PRETTY MAIDS - Louder than Ever (2014)

Nigdy nie byłem zwolennikiem składanek i tym podobnych wydawnictwa, ale jeśli jest coś na nowo nagrywane i wsparte nowy utworami to zawsze warto zapoznać się z danym krążkiem, dla zaspokojenia ciekawości. Tym razem moją uwagę skupił Pretty Maids za sprawą „Louder Than Ever”. Kilka nowych utworów i na nowo nagrane utwory z ostatnich płyt, przede wszystkim z lat 90. Najważniejsze, że klasyki z lat 80 nie tknięto bo to mogłoby być na ich nie korzyść. Tak czy siak duński Pretty Maids chce pokazać, że jest w znakomitej formie. Wiem, nie jest to nowy album, ale jest to przynajmniej zawsze ciekawsze wydawnictwo, aniżeli niż składanka na której nie ma nic nowego.

Pretty Maids na ostatnich dwóch albumach udowodnił, że choć najlepszy okres mają dawno za sobą to wciąż trzymają się swojego stylu, które opiera się na patentach hard rocka i heavy metalu, ale najważniejsze jest to że ich muzyka wciąż trzyma dobry poziom. Całość otwiera „Derenged”, który jest nowym utworem i słychać że utwór mógłby zdobić dwa ostatnie albumy. Jest to ciężki hard rock, aczkolwiek brakuje mi tutaj tych charakterystycznych dla Pretty Maids klawiszy. Dalej jest na nowo zagrany „Playing God” i ten utwór sporo stracił na swojej energii, zwłaszcza jak się porówna refreny. Z nowych wersji na pewno dobrze wypada Psycho Time Bomb Planet Earth” i tutaj wszystko wypada lepiej. „My soul to take” to lekki rockowy kawałek, może nieco komercyjny, ale ma swoje plusy. Z nowych utworów jest jeszcze ballada „A heart without Home” no i znakomity „Nuclear Boomerang”, który najlepiej oddaje styl Pretty Maids. Przydałoby się więcej takich agresywnych i mocnych kawałków. W końcu Ken Hammer pokazuje, że zostało coś z tego Kena znanego nam z lat 80. Ronnie tutaj brzmi również znakomicie. Kawałek po prostu znakomity. Są klawisze, mocny riff i chwytliwy refren. Oby więcej takich kawałków w przyszłości. Na nowo nagrany „Virtual Brutality” nie różni się aż tak oryginału, ale to akurat dobra wiadomość, bo jest to zacny utwór, który pokazuje brutalniejsze oblicze Pretty Maids. Reszta nie wzbudza już takich emocji. Jest jeszcze jeden utwór o którym nie można zapomnieć. „Snakes In Eden” to jeden z moich ulubionych kawałków Pretty Maids. Nie sądziłem, że tak można go zepsuć. Znikł klimat, znikł pazur, ta melodyjność i magia starego Pretty Maids. Nawet klawisze jakieś takie sztuczne. To nie jest już to samo i nie podoba mi się ta wersja.


Mogło być gorzej, ale to wcale nie oznacza że zostałem kupiony „Louder Than Ever”. Kilka rozwiązań się udało, ale w takim przypadku lepiej nie tykać oryginalnych wersji, bo rzadko kiedy nowe wypadają lepiej. Z nowych kompozycji „Nuclear Boomerang” wypada najlepiej i oby jak najwięcej takich petard na następnym albumie. Ciekawość swoją zaspokoiłem i teraz czekam na kolejny ruch Pretty Maids. Zaś „Louder than Ever” to pozycja skierowana do fanów Pretty Maids.


Ocena: 5.5/10

czwartek, 13 czerwca 2013

JORN - Traveller (2013)

Jednym z najważniejszych głosów w metalowym świecie na dzień dzisiejszy jest bez wątpienia nie kto inny jak Jron Lande. Ten norweski wokalista znany jest przede wszystkim z mocnego głosu o szerokiej skali, w którym nie brakuje tego wszystkiego czego się oczekuje od wokalisty metalowego czy też rockowego. Jest bez wątpienia jednym z tych, który ma manierę wokalną podobną do Ronniego James Dio. Jorn rozpoczął karierę w 1994 roku i osiągnął sławę za sprawą występów w Masterplan jak i pod szyldem Jorn. Od kiedy nie jest już częścią Masterplan, znów może się skupiać na swojej karierze solowej, to też w tym roku wydany został kolejny album o tytule „Traveller”.

Jorn od początku swojej kariery tworzył muzykę, będącą miksem hard'n heavy, hard rocka i heavy metalu i w tej kwestii nie ma większego zaskoczenia. W dalszym ciągu to słychać na nowym albumie, gdzie słychać przekrój wcześniejszych albumów, zwłaszcza tych ostatnich typu „Bring Heavy Rock To The Land” czy „Spirit Black”. W tej kwestii nie ma większego zaskoczenia, ale tego nikt zapewne nie oczekiwał. Jak również nikt nie spodziewał się, że norweg nagra jeden z najlepszych albumów w swojej historii. Co wyróżnia ten album na tle innych, jeżeli styl, konstrukcja utworów, budowanie klimatu jak i patenty zostały niezmienione? Bez wątpienia świeża krew wniesiona przez gitarzystę Trenda Holtera i basistę Bernta Jansena. Popisy Trenda są tutaj pełne gracji, rytmiczności i niezłego wyczucia. Balansuje on między ciężkim heavy metalem, a melodyjnym, finezyjnym hard rockiem czy hard'n heavy. Ten kontrast nadaje zestawienie typu znany wcześniej znakomity przebój w postaci „Traveller” i melodyjny „Legend Man”, w którym słychać coś z Rainbow czy Dio. Nieodzownym elementem, który sprawia że nowy album brzmi znakomicie są bez wątpienia udane melodie. Ostatnio bywało różnie z tym na płytach Jorna. Tym razem dostarczył fanom niezłej mieszanki hard'n heavy i heavy metalu. Melodie, proste, ale nie pozbawione pomysłowości, czy też mocy. Dzięki temu czynnikowi kawałki zapadają w pamięci, co jest istotne. Co z pewnością też czyni „Traveller” wyśmienitym wydawnictwem w swojej dziedzinie to oczywiście konstrukcja i dobre rozplanowanie materiału. Urozmaicona budowa wydawnictwa sprawia, że słucha się nie nudzi. Już wrzucając ciężki, metalowy „Overload”Jorn pokazuje że miał od razu pomysł co do rozłożenia materiału. Z mrocznego, przesiąkniętego Black Sabbath kawałka szybko przechodzimy w kierunku bardziej rockowego „Cancer Demon”.Nie uświadczymy może jakiegoś szybkiego kawałka, ale przebojowość i melodyjność to wynagradza w 100 %. „Window Maker” , podniosły „Make Your Engine Scream” czy „Rev On” to jedne z najlepszych utworów jakie stworzył ostatnim czasy Jorn. Smaku dodaje z pewnością bardziej ponury z elementami ballady „The Man Who Was A King”, który brzmi jak kawałek Dio czy też bardziej rozbudowany „Carry The Black”.

Jorn jako jeden z nie wielu udanie kontynuuje to co tworzył Ronnie James Dio i na „Traveller” słychać spuściznę po jednym z największych wokalistów jaki heavy metal miał. Niby styl ten sam, niby dalej Jorn gra miks hard'n heavy i heavy metalu, to jednak dawno nie nagrał tak przebojowego, dobrze wyważonego albumu. Jeden z najlepszych wydawnictw sygnowanych szyldem Jorn.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 25 marca 2013

PRETTY MAIDS - Motherland (2013)

To już 32 lata twórczości jednego z najpopularniejszych duńskich zespołów heavy metalowych, czy tez hard'n heavy, to już 13 albumów studyjnych na ich koncie, a oni wciąż grają, wciąż nie mają dosyć. O kim mowa? Oczywiście o PRETTY MAIDS, który mimo wzlotów i upadków, mimo nagrania znakomitych albumów jak „Red Hot and Heavy” czy „Future World” czy takie gnioty jak „Stripped”, który mimo wielu roszad personalnych wciąż gra, wciąż gra koncerty, wciąż jest aktywny, wciąż nagrywa nowe płyty. Świeżym wydawnictwem jest tutaj wydany nie dawno, bo 22 marca tego roku album zatytułowany „Motherland”. Czy jest to album, który jest na miarę starych płyt zespołu? Czy wzbudzi wśród słuchaczy takie zainteresowanie i odniesie taki sukces jak choćby poprzedni album „Pandemonium”?

Szum wokół i cała machina promowania nowego albumu spełniła swoje zadanie i wzbudziła zainteresowanie tych co nie kojarzą zespołu. Wywiady, czy promowanie albumu kawałkiem „Mother of all lies” zachęcały do zapoznania się z nowy wydawnictwem. Jednak nie wiem czemu, ale można było sobie od razu dać spokój z oczekiwaniem na drugi „Red Hot And Heavy”, czy „Future World”. Jedynie czego od nich oczekiwałem to dobrego hard;n heavy jak na poprzednim albumie, na którym znalazło się miejsce dla ostrych, heavy metalowych kawałków, jak i dla lekkich, rockowych przebojów i to była dobra mieszanka. Zespół zapowiadał, że „Motherland” jest kontynuacją tamtego stylu, tamtego grania z poprzedniego albumu. Jasne styl jest ten co zawsze, są klawisze, chwytliwe melodie, jest nieco heavy, nie co rockowo, ale jest to nieco inny album. Spokojniejszy, bardziej rockowy, nieco komercyjny, mniej tutaj metalu, mniej killerów i bardziej to wszystko brzmi jak album rockowej kapeli w stylu DEF LEPPARD. Jeżeli chodzi o PRETTY MAIDS to oczywiście mamy dwóch członków bez których nie mógł istnieć ten zespół, a mianowicie charyzmatyczny, wciąż w znakomitej formie wokalnej Ronnie Atkins oraz solidny gitarzysta Ken Hammer, który wygrywa porządne riffy utrzymane w stylizacji heavy metalu i hard rocka. Jednak obaj panowie najwidoczniej wypalili się jako kompozytorzy, bo naprawdę nowy album jest dość ubogi w killery czy przeboje, które można by wpisać do listy najlepszych utworów zespołu. Dużo spokojnych kawałków, dużo komercji, dużo rocka a mało metalu, za mało ciekawych,a trakcyjnych melodii, czy zapadających w głowie refrenów. Rozpatrując ów nowe dzieło w kategorii rocka to z pewnością znacznie więcej zyskuje w oczach. Jest lekkość, rytmiczność, czy ciepłe dźwięki. Od strony technicznej, czysto produkcyjnej nie ma się czego przyczepić, ale materiał już pozostawia nie dosyt.

Jak to więc jest z tym materiałem? Mamy 13 dość zróżnicowanych utworów i znajdziemy tutaj niemal wszystko. Mocny heavy metal z progresywnymi klawiszami jak w otwierającym „Mother Of All Lies” , hard rock, który jest przesiąknięty twórczością DEF LEPPARD jak to ma miejsce w „Fool of Nation”, który śmiało mógłby trafić na taki „Future World”. Jednak ja bardziej oczekiwałem od PREETY MAIDS heavy metalowego, przebojowego, melodyjnego grania jak zaprezentowali w dynamicznym „The Iceman”, czy ostrym „Motherland”, które zachwycają pod każdym względem i z pewnością chciałoby się usłyszeć więcej takich przebojów, które na długo zostają w pamięci. Jest też Aor co słychać po komercyjnym, lekkim „Sad to see you suffer” który przypomina mi ostatnie dokonania Tobiasa Sammeta w EDGUY czy AVANTASIA i nic dziwnego, że zaprosił on Ronniego do wystąpienia na nowej AVANTASII. W podobnej tonacji utrzymany jest „Infinity” , „Bullet For You” czy zamykający „Wasted”, który jest bardzo podniosłym rockowym kawałkiem i z pewnością godnym uwagi.

Dobrą informacją jest to, że PRETTY MAIDS ma się dobrze, że mimo wielu zawirowań w przeszłości wciąż grają, wciąż nagrywają nowe albumu i wciąż działają. Szkoda, tylko że coraz ciężej o jakiś mocny, solidny album z ich strony. „Pandemonium” był całkiem udany i szkoda, że nie udało się utrzymać tego poziomu. Jako rockowy album może nie jest źle, ale dla mnie nowy album tej duńskiej legendy to kolejne tegoroczne rozczarowanie. Cierpliwie poczekam na ich kolejne wydawnictwo.

Ocena: 5/10

czwartek, 23 sierpnia 2012

BULLET - Execution (1981)

Zanim zaczniecie czytać dalej tą recenzję musicie sobie odpowiedzieć na jedno, ale za to bardzo ważne pytanie: czy lubicie muzykę opierającą si e o tradycyjny heavy metal i hard rocka, nawiązującą dość wyraźnie do AC/DC, KROKUS, RIOT, czy ACCEPT? Jeżeli macie słabość takiego grania, a ponadto do niemieckiej sceny metalowej, przebojowego grania, gdzie liczy się każda melodia, każda partia gitarowa, każda fraza wyśpiewana przez wokalistę, jeśli kochacie granie na wysokim poziomie i to z okresu, kiedy znakomity albumy i ciekawe solidne zespoły były czymś na porządku dziennym. Jeśli odpowiedzią na postawione pytanie jest „Tak” to możecie śmiało czytać. Dla tych osób, która odpowiedź jest pozytywna mam nagrodę w postaci niemieckiego zespołu BULLET, który działał w latach 80. proszę nie mylić z obecnie działającym BULLET, który również gra muzykę z pogranicza heavy metalu/ hard rocka muzykę. Opisywany przeze mnie BULLET został założony w roku 1978 i choć swoją działalność muzyczną zakończył dawno temu, choć jest to kapela mało znana, to jednak zostawiła po sobie dwa znakomite albumy utrzymane w konwencji wcześniej wspomnianych kapel. Debiutancki album”Execution” z 1981r. To dzieło, które zbiera elementy wyżej wspomnianych kapel, łączy je i daję wspaniałą muzykę, która po prostu oczarowuje swoją szczerością, przebojowością, melodyjnością, lekkością, a także zapaleniem muzyków w przypadku samych aranżacji, które cechuje się wyrafinowaniem technicznym jak i pomysłowością, pomimo że sporo w tym temacie już zostało powiedziane. Skojarzenia z ACCEPT są jak najbardziej na miejscu, bo w tym zespole pierwsze kroki stawiali muzycy, którzy współpracowali z Udo Dirkschneiderem w ramach UDO. Mam tutaj na myśli basistę Fittiego Wienholda i gitarzystę Jurgena Grafa, który wraz z liderem Klaus Thielem wygrywają na debiutanckim albumie dynamiczne, ostre i przede wszystkim melodyjne partie, który swoim prostym stylem porywają dogłębnie. „Execution” to album nie tylko dopracowany pod względem brzmienia, to nie tylko świetna praca muzyków, to także miłe skojarzenia z wcześniej wspomnianymi kapelami, to trafne pomysły co kompozycji, to również przebojowy charakter, a także wokal Klausa, który przypomina Briana z AC/DC i Udo Dirkschneidera.

Materiał jest dynamiczny, rozegrany według reguły „szybko, dynamicznie i do przodu”. Zespół dostarcza nie małej rozrywki bawiąc się patentami charakterystycznymi dla AC/DC, KROKUS czy ACCEPT. Jest luz, nie spinania się,jest radość z grania i przebój goni właściwie przebój. „Execution” to kawałek, który zdradza inspiracje zespołu, to w czym dobrze się czują. Jest to utwór utrzymany w średnim tempie, z duża dawką energii i rytmiczności. Nie znajdziecie tutaj jakiś skomplikowane partie, wyszukane melodie. To wszystko już było, ale w tym przypadku nie jest to jakaś poważna wada, wręcz przeciwnie. Wzrasta przez to poziom atrakcyjności i przyswajalności materiału. Rock'n rollowe zacięcie, AC/DC z lat 70 i szaleństwo, a także pomysłowość to cechy które opisuje najlepiej „Cold hearted woman”. Nie wiele odbiega od tej formuły rytmiczny „Dancer On The Rope”. Klimat AC/DC jest kontynuowany w wolniejszym „‘The Devil’s Got You’ gdzie zespół zabiera nas do takich albumów elektryków jak „Powerage” czy też „Highway To Hell”. I może nie jest to AC/DC to poziom nie wiele od nich odbiega. Nie brakuje też mocniejszych utworów jak „Gimme Some Powers” gdzie dominują patenty ACCEPT. Natomiast wolniejszy, rockowy i bardzo przebojowy ‘You Know How to Love Me’ nawiązuje do najlepszych dokonań KROKUS. Ostry riff, rozpędzona sekcja rytmiczna, dynamika, chwytliwość, to zalety jednego z najlepszych utworów na płycie, a mianowicie „Locked In cage” gdzie zespół stara się też wmieszać nieco stylu spod znaku ANVIL. Jednak mimo pewnych nawiązań do ANVIL, czy ACCEPT, album jest z dominowany przez wpływy AC/DC i to wyraźnie słychać w końcówce albumu, gdzie mamy do czynienia z takimi rockowymi utworami jak „Breakfast in Heaven” czy też „Burn Out Of Flame” .

Kocham AC/DC i ciężko jest znaleźć antyfana ich muzyki. Wychowałem się również na takich legendach jak ACCEPT czy też KROKUS. Tak więc styl grania BULLET spodobał mi się od razu i nie trzeba było tutaj dłuższej walki. Materiał i muzycy są tak szczerzy, że nie sposób nie pokochać ich muzyki. Muzyki, która jest prosta, dynamiczna i łatwo wpadająca w ucho. Album jak i zespół godny polecenia fanom muzyki hard rockowej z elementami heavy metalu.

Ocena: 8.5/10

piątek, 17 sierpnia 2012

HAZZARD - Hazzard (1983)

Dla nie których jednostek Herman Frank to gitarzysta ACCEPT i ich znajomość kończy się na tym etapie, albo na znajomości solowych albumów sygnowanych logiem HERMAN FRANK. Rzadko kiedy się zdarzy że ktoś zna jego dokonania w ramach zespołu VICTORY, czy też właśnie HAZZARD. Ten ostatni zespół jest o tyle ciekawostką, bo nagrał tylko jeden album i to po odejściu gitarzysty z legendarnego ACCEPT. W roku 1983 Herman Frank stworzył nowy zespół, a mianowicie HAZZARD i w tym roku wydał swój debiutancki album „Hazzard” będący swego rodzaju kontynuacją stylu ACCEPT ,z tym że tutaj postawiono w większym stopniu na hard'n heavy aniżeli metal, ale i tego drugiego składnika zespół tutaj nie żałuje. Co niektórych może ucieszyć to fakt, że wokalista Malcom Mculty jest bez wątpienia lepszym śpiewakiem od Udo pod względem technicznym i świetnie pasuje on do grania w stylu hard'n heavy czy też metalowym. Śpiewa czysto, wkłada w to dużo emocji, nikogo nie udaje i co ważne sprawia, że kompozycje zyskuje na przebojowości i śmiało można by się pokusić i puszczenie któregoś z tych hitów na antenie radia. Różnica jaka też nasuwa się w porównaniu do ACCEPT, że HAZZARD stara się zrezygnować z metalowej toporności charakterystycznej dla Niemiec, a bardziej stara się uderzać w amerykański hard rock. Podobieństwa? Oczywiście słyszalne parce gitar, na czele z Hermanem Frankiem, który są wręcz bliźniacze. Riffy, rytmiczność, to jest coś co przyciągnie bez wątpienia fanów ACCEPT. Debiutancki album to dzieło niemalże idealne. Mamy dopracowane brzmienie, które jest w miarę łagodne i czyste, co ma zwiększyć przystępność oraz lekkość materiału i swoje zadanie spełnia. W przypadku materiału zaskoczenia nie ma i mamy do czynienia z energicznym, dynamicznym, melodyjnym i zapadającym w głowie materiałem, który zajmuje niecałe 35 min co też można uznać za plus, gdyż nie ma ciągnięcia albumu na siłę.

Otwarcie albumu za sprawą „Moonlight” a więc kawałkiem nawiązującym do twórczości ACCEPT okazało się strzałem w dziesiątkę. Sprawdzony, wręcz znajomy riff przypominający album Balls To The Wall” to skojarzenia jak najbardziej na plus. Może jest nieco mniej w tym metalu, a więcej hard'n heavy co słychać przez rytmikę, lekkość, czysty i techniczny wokal Malcolma, ale poziom muzyczny nie odbiega od tego co grało w owym czasie ACCEPT. Płyta jest wypchana dużą liczbą przebojów, a taki „Nothing At All” z lekkim, radosnym riffem, melodyjnym motywem i zapadającym w głowie refrenie przypomina dokonania DOKKEN aniżeli ACCEPT, ale jest to bardzo udane urozmaicenie i co ciekawe takie kompozycje jak ta łatwo zapadają w pamięci. Za najdłuższą kompozycje na albumie robi „Come On” i jest to kolejny hard rockowy kawałek nastawiony na podbijanie świata poprzez stacje radiowe. Stonowane tempo, prosty hard rockowy motyw i dużo emocji tak skrócie można opisać ten utwór. Najbardziej stonowanym utworem jest psychodeliczny „Killer” z lekkim bluesowym feelingiem i jest to ciekawa kompozycja. Coś innego od typowego łojenia pod ACCEPT, ale równie dobrego. Tak na albumie poza hard rockiem jaki słychać w „We are The band” który tutaj dominuje mamy też kilka wyraźnych metalowych kompozycji, nawiązujących oczywiście do ACCEPT i to z wielkim sukcesem. Do grona tych utworów zaliczyć należy: rytmiczny „Just a dream”, rozpędzony „Satisfed” , czy też melodyjny „Tonight”.

Brak wypełniaczy, brak jakiś większych wpadek, czy też grania na siłę pod ACCEPT. Jasne jest sporo podobieństw, aczkolwiek tutaj HAZZARD przedstawia nieco lżejszą muzykę z pogranicza hard'n heavy i metalu jest mniej aniżeli hard rocka, ale to sprawia że nie ma toporności i jest duża przystępność materiału. Pozycja obowiązkowa dla fanów ACCEPT, niemieckiego grania, a także fanów lekkiego, przebojowego grania, które zapada w pamięci. Po wydaniu tego albumu HERMAN FRANK rozwiązał kapelę i dołączył do zespołu VICTORY.

Ocena: 9/10

piątek, 13 lipca 2012

SADWINGS - Lonely Hero (1985)


W latach 80 dość częstym zjawiskiem było mieszanie heavy metalu z hard rockiem i w ramach tego zjawiska chciałbym przedstawić wam drodzy czytelnicy kolejny ciekawy zespół, który zostawił po sobie jeden album i którego nazwa nie jest znana każdemu fanowi metalu. No bo czy nazwa SADWINGS komuś coś może mówić? Nie jest to jakaś wielka formacja, która podbiła rynek, a jedynie kolejny ciekawy i zapomniany zespół. Co warto wiedzieć o tym zespole? Na pewno fakt, że został założony w roku 1985 i w tym czasie miał też swoją premierę debiutancki album, a mianowicie „Lonely Hero”. Nie jest to jakiś album, który można by nazwać jakiś arcydziełem, nie jest tutaj też prezentowana jakaś oryginalna muzyka i zespół stroni od wyróżniania się przed szeregi. Tak więc, zespół gra to co większość kapel i można w ich stylu usłyszeć coś z DOKKEN, RATT, WARRIORS, czy innych zespołów grających na pograniczu hard rocka i heavy metalu. SADWINGS charakteryzuje się oczywiście niezwykła melodyjnością i dbałością o każdy szczegół, co przedkłada się na to że debiutancki album brzmi bardzo dobrze. Jest nacisk na solidność, przebojowość, lekkość, a każdy z muzyków eksponuje swoje umiejętności.

Już przy pierwszym kontakcie albumem, przy pierwszym starciu z dźwiękami „Love In The Third Degree”, gdzie słychać wirtuozerski popis umiejętności duetu wioślarzy, a mianowicie Peter Espinoza /Patrick Berg. Ta para sprawdziła się bardzo dobrze, wygrywając solidne partie gitarowe, przesiąknięte energią i rytmicznością. To właśnie ten aspekt sprawił, że na debiutanckim albumie szwedów aż się roi od chwytliwych melodii, intrygujących solówek. Sam utwór jest fantastyczny. Szybki,zwarty, melodyjny i ma nawet kilka odesłań do power metalowej struktury. Wokalista Tony Ekfeldt z kolei to kolejny ważny element układanki SADWINGS. Potrafi śpiewać emocjonalnie, z charyzmą, urozmaicając poszczególne utwory i pod względem technicznym nie jednemu słuchaczowi przypadnie do gustu. Swój talent ukazuje dość wyraźnie w melodyjnym „Lonely Hero”. Recepta zespołu jest prosta, dużo ciekawych, łatwo wpadających melodii, proste motywy i to się sprawdza. „Too Young” to podobna konstrukcja co przy wcześniejszych utworach. Szybsza sekcja rytmiczna, która na albumie spisuje się bardzo dobrze, dbając o dynamikę jak i zróżnicowanie w ramach kompozycji, do tego zapadająca melodia i przebojowy refren. W konwencji nawiązującej do power metalu, w formie szybkie grania utrzymany jest bez wątpienia „Escape Into Fantasies” . Natomiast w „Sadwings” zespół prezentuje heavy metal w czystej formie, zbudowany w oparciu o dość mroczniejszy klimat i stonowane tempo. Hard rockowe oblicze zespołu daje o sobie znać z kolei w nastrojowej balladzie „Evil Island” , w żywiołowym „Everbody Up” czy też spokojnym „Winternights”.

Bardzo dobry album, który skupia w sobie zróżnicowany materiał, który od początku do końca utrzymany jest na równym poziomie, słychać tą stabilność. Mocnym atutem jest duża liczba przebojów, dobry warsztat techniczny muzyków i dobrze zrealizowany album. Jest dobrze wyważone brzmienie, które uwypukla każdy dźwięk i nadaję albumowi pewien klimat, który identyfikuje się z dość miłą dla oka okładką. Zespół nie odniósł większego sukcesu za sprawą tego albumu, zespół udał się w 1987 do USA, jednak po dwóch latach wrócił i zakończył działalność, a gitarzysta Peter Espinoza dołączył potem do NASTY IDOLS. Sporo czasu minęło od premiery, a album wciąż brzmi bardzo dobrze.

Ocena: 7.5/10

poniedziałek, 18 czerwca 2012

HEIR APPARENT - Graceful Inheritance (1986)


Ameryka, lata 80 , muzyka heavy metalowa z kręgu progresywnego heavy/power metalu i jeden z najciekawszych debiutów jaki miał miejsce w owym czasie, na owej ziemi. Na myśl powinien przyjść nie którym osobom często nie doceniany, albo znany wąskiemu gronu słuchaczy HEIR APPARENT. Genezę zespołu należy doszukiwać się w roku 1983 kiedy to został założony zespół SAPIEN, potem zespół funkcjonował pod nazwą NEMESSIS i ostatecznie nazwę zespołu zmieniono na HEIR APPARENT. Po nagraniu kilka dem, przyszedł czas na debiut , który się ukazał w 1986 roku pod skrzydłem Dragons Records. „Graceful Inheritance” to znakomity album, który ma coś z power metalu, coś z hard'n heavy, coś z heavy metalu i do tego patenty progresywne polane sosem amerykańskim, to wszystko pasuje wybornie i stanowi ciekawą mieszankę. O samym albumie można pisać długo i w samych superlatywach . Poczynając od brzmienia, gdzie jest nacisk na krystaliczną czystość, na wyrazisty wydźwięk instrumentów, na budowanie odpowiedniego klimatu., przechodząc do aspektów umiejętności muzyków i ich poziomu gry na albumie, kończąc na zróżnicowanym i wyrównanym materiale, który dostarcza sporo emocji i trzyma słuchacza w napięciu.

Otóż to, materiał nie jest taki przewidywalny jak mogłoby się wydawać i wbrew pozorom dzieje się sporo i nie brakuje urozmaicenie w sferze kompozycji. Nie wszystko zostaje od razu podane, zdradzone i mamy tylko na początku melodyjny i zwarty „En Trance” w postaci intra. Motorem napędzającym muzykę tego zespołu jest bez wątpienia duet gitarzysty Terry Gorle z wokalistą Paul Dawidsonem. Terry dba o tło, wygrywając rytmiczne, dopracowane partie gitarowe, przesiąknięte niezwykłą dbałością o technikę i melodie i to słychać w „ Another Candle” gdzie jest niezwykłe urozmaicenie utworu. Do umiejętności Terrego świetnie dopasowany został wokalista Paul, który ma charyzmę, niezły warsztat techniczny, gdzie operuje czystym wokalem, a jak i bardziej zadziornym , tak więc nie można narzekać na rutynę w tym aspekcie. Ta zgraja specjalistów od przebojów, zapadających melodii dostarczy wam sporo nie zapomnianych przeżyć i taki znakomitym tego przykładem jest dynamiczny „The servent” i na plus są te wpływy, inspiracje NWOBHM czy też QUEENSRYCHE. Różnorodność, bawienie się motywami, to coś co jest na porządku dziennym na tym albumie i taki „Tear Down The Walls” jest tego dowodem, klimatyczne otwarcie z balladowym zacięciem które rozkręca się w mocniejszy i bardziej chwytliwy dalszy etap utworu i jest to kolejny przebój. Pomysłowość w „Running From the thunder” zaskakuje i te wpływy jazzu są tutaj urocze. Masa przebojów opartych na prostych i zapadających melodiach i mam tu na myśli taki „The Cloack” , rytmiczny „Dragon's Lair” z power metalowym feelingiem, czy też melodyjny, szybki „ Nad Dogro Lived On”. Ponadto wydawnictwo jest wzbogacone o dynamiczny kawałek „Nightmare” gdzie też słyszalne są patenty power metalowe, balladą „Keeper Of The Reign” która wyciska łzy, a także heavy metalowymi hymnami jak „Hands Of Destiny” gdzie jest nacisk na stonowane tempo i marszową sekcją rytmiczną.


Może i HEIR APPARENT nie stworzył czegoś nowego, może zagrał muzykę jakiej było pełno w owym czasie, ale pod względem wykonania, pomysłowości, umiejętności muzyków, należy od razu zweryfikować owe rankingi i umieścić ten album na wyższych miejscach. Bardzo dobry album, który nie ma wad jak dla mnie. Każda kompozycja ma w sobie sporo energii, wykonanie wzbudza emocje i zachwyt, jak można grac tak chwytliwy heavy metal bez kombinowania, bez kompleksów. Bardzo dobrze wyważony album z bardzo wyrównanym i urozmaiconym materiałem. Jeden z najbardziej niedocenionych zespołów i albumów z lat 80.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 4 czerwca 2012

RAZORMAID - First Cutt (1987)


Granie na pograniczu heavy metalu i hard rocka było jakże powszechnym zjawiskiem w latach 80 i takich kapel było naprawdę pełno i warto tutaj wspomnieć o takim RAZORMAID. Amerykańskiej kapeli założonej w 1983 r przez Johna Kirka, gitarzystę który miał wizję co do zespołu i co do tego co ma grać. Historia właściwie wiąże się z licznymi zmianami składami i daruję sobie przytaczanie tutaj wszystkich nazwisk, a przejdę do roku 1987 kiedy to ukazał się debiutancki album „First cutt” i jest to ich jedyne dzieło, gdyż niezbyt udana promocja zespołu i silna konkurencja sprawiły że zespół szybko zgubił się i znikł ze sceny metalowej. Słuchając debiutu można wyłapać w muzyce prezentowanej przez RAZORMAID wpływy takich kapel jak DOKKEN, KEEL, MOTLEY CRUE, czy też KROKUS, PRETTY MAIDS. Muzyka może faktycznie nieco oklepana, styl może też taki dość znajomy i niczego nowego nie odkryjemy słuchając tego albumu i wtórność, pospolitość daję o sobie znać, niemal w każdej kompozycji. Jednak dobrze zrealizowana produkcja, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zespół wydał ten album o własnych siłach, dobrze przyrządzone kompozycje sprawiają że album słucha się bez większego zażenowania i dostarcza sporo frajdy, tak więc na rozrywkę nie można narzekać.

Pod nieco kiczowatą okładką, która oddaje najlepiej lata 80 kryję się dość wyrównana, a przede wszystkim zrównoważona zawartość. Mamy zadziorne kompozycje jak „Sooner Or Later” które dogłębnie prezentują styl kapeli, a więc rytmiczny riff, odegrany z lekkością, melodyjnością, pewnym hard rockowym zacięciem. Nie da się ukryć, że album napędza gitarzysta John Kirk, który posiadał zdolność płynnego przechodzenia między motywami, potrafił zagrać finezyjnie, z pomysłem, potrafił zaskoczyć, wykreować melodie które zostawały w pamięci. Bez wątpienia stanowi on atrakcję tego albumu. Podobnie można by napisać o wokaliście Jamie Lee, który nie wybiega poza normę wokalistów jakich było pełno w latach 80, potrafił śpiewać czysto, klimatycznie, wręcz hard rockowo, potrafił też użyć piszczenia, czy śpiewania w wysokich rejestrach i nie da się ukryć, że w swojej roli był nie do zastąpienia. „Fight For Your Life” to przykład, że zespół stawia nacisk na melodie. Jest i przebojowy charakter i taki hard rockowy refren z pewnymi nawiązaniami do DEF LEPPARD. Jak to bywa w przypadku takich płyt, gdzie jest hard rock i heavy metal znaczącą rolę odgrywają balladowe wtrącenia takie coś zespół stosuje w dynamicznym „Blue Thunder” czy też w czysto balladowym „Second Chance” który uderza w emocje słuchacza i potrafi wzruszyć, potrafi porwać swoim pięknym wykonaniem.. Potwierdzeniem nie przeciętnych umiejętności gitarzysty Johna Kirka jest choćby taki melodyjny „Obsession” gdzie kluczową rolę powierzono klawiszom i w takiej lekkiej formie rockowej zespół prezentuje się również ciekawie, a wykonanie i dbałość o szczegóły robi wrażenie. Nie można się przyczepić ani do pomysłu na utwór, ani do wykonania, ani do poziomu umiejętności muzyków. Więcej heavy metalu, więcej ognia, ostrości da się wyłapać w takim klasycznym „Living On The Run” gdzie też pojawiają się pewne odniesienia do DEF LEPPARD. Taki też jest przebojowy „Victim Of The Night” który był jedną z pierwszych kompozycji jakie stworzył zespół. Najszybszą kompozycją na albumie jest bez wątpienia rozpędzony, oparty na mocnym heavy metalowym wydźwięku jest „Rock'n Roll Invasion”. Wyczyny sekcji rytmicznej, jej precyzję, zróżnicowanie i dynamikę znakomicie oddaje taki nieco zadziorny „The drifter” z pomysłowym głównym motywem gitarowym. „Too Late” czy zamykający „Racing With Time” to kolejne przeboje będące miksem heavy metalu i hard rocka.

Niby płyta jakich wiele w latach 80 było, może nieco wtórna, może przemyca oklepane pomysły i taki pospolity styl grania, to jednak szybko potrafi porwać słuchacza szczerością, lekkością, solidnym wykonaniem, dbałością o szczegóły. Za sukcesem albumu bez wątpienia stoi przebojowy charakter materiału i bardzo dobre umiejętności muzyków, zwłaszcza Johna Kirka i Jamiego Lee, którzy potrafią zaskoczyć i doprowadzić słuchacza do radości. Szkoda, że zespół znikł po tym albumie, bo drzemał w nich ogromny potencjał.

Ocena: 8/10

czwartek, 17 maja 2012

HELLOISE - Cosmogony (1985)


Odrobina progresywności która jest połączona z melodyjnym heavy metalem i hard rockiem brzmi ciekawie, czyż nie? Taki styl w sumie prezentował holenderski HELLOISE, który w owym czasie byli bardzo rozpoznawalni w swoim kraju, a to za sprawą świetnego debiutu „Cosmogony” z 1985 roku. Właściwie historia zespołu jak i tego albumu, zaczyna się tam gdzie kończy się historia HIGHWAY CHILE czyli w 1985 kiedy to doszło do rozłamu i przez rok funkcjonował HIGHWAY CHILE z zmienionym składem, a jego czołowi muzycy czyli perkusista Ernst van Ee i gitarzysta Ben Blauw założyli właśnie HELLOISE który odniósł spory sukces, a świadczyć może o tym choćby supportowanie takich gwiazd jak MOTORHEAD, WHITESNAKE, czy DEF LEPPARD.
Styl kapeli w dużej mierze wiązał się z tym co grały inne kapele w innym czasie, ale zespół miał swoje podejście do przebojowości, melodyjności. Wszystko było zrealizowane z niezwykłym wyczuciem, pomysłowością i precyzją. Nic nie było wymuszone i można było poczuć tą czystą radość, jaka wydobywała się z partii muzyków.

To co znajdziemy na tym przebojowym, melodyjnym, zwartym materiale to przede wszystkim miks melodyjnego heavy metalu i hard rocka, z elementami progresywnymi opartymi na czystym, emocjonalnym wokalu Stana Varbraaka ( wystarczy posłuchać ballady „Run A Mile” żeby zrozumieć o czym mówię) i duecie gitarzystów Blaauw/ Boogerds, które cechują się lekkością, finezyjnością, czyli to co jest niezbędne w metalu jak hard rocka. Skoro mowa o hard rocku to muszę przyznać, że nie brakuje szaleństwa radości no i tej przebojowości, bez której album był zapewne mniej atrakcyjny niż jest. W skrócie materiał jest równy i różnorodny, a jego receptą na przyciągnięcie uwagi słuchacza to przebój goniący przebój. Zaczyna się od rytmicznego „Cosmogony” gdzie mamy definicję stylu zespołu, gdzie słychać w wpływy DOKKEN, DEF LEPPARD czy też MOTLEY CRUE. Stonowane tempo, zapadający i bardzo ciepły refren to chleb powszedni zespołu i to słychać w „Broken Hearts”. Oczywiście jak przystało na zróżnicowany materiał poza stonowanymi utworami mamy też szybsze, bardziej dynamiczne kompozycje, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, bardziej żwawe partie gitarowe i w takiej konwencji zespół też dobrze sobie radzi czego dowodem jest rozbudowany „Die Hard” z atrakcyjnymi partiami gitarowymi, zadziorny, wręcz heavy metalowy „Ready For The Night” z pewnym powiązaniem z JUDAS PRIEST. Fajnie też wypada wymieszanie riffu heavy metalowego w stylu JUDAS PRIEST z hard rockowym feelingiem, lekkością i brzmieniem w klimatycznym „For A Momment”. Heavy metal pełną parą, ostry riff w stylu JUDAS PRIEST, nieco RAINBOW w konstrukcji, a także w rodzaju formowania przebojowości to cechy rozbudowanego „Hard Life” , również RAINBOW daje o sobie znać w dynamicznym, przebojowym „Gates Of heaven”. JUDAS PRIEST też daje o sobie znać w takim nieco hymnowym, koncertowym „Friend Of Fortune

Cosmogony” to album z górnej półki, jeśli mówimy zarówno o heavy metalu jak i hard rocku. Można by się długo rozpisywać o plusach tego dzieła, jakich to umiejętności nie ma ją muzycy, jakie to sfera techniczna nie jest bogata i jaki to materiał nie jest przebojowy, tylko po co? Wystarczy odpalić ten świetny debiut holendrów, żeby przekonać się na własne uszy, że jest to muzyka pełna melodyjności, zapadająca w głowie, dostarczająca sporo rozrywki i frajdy słuchaczowi. Album godny polecenia nie tylko szperaczom staroci, ale fanom dobrego hard'n heavy.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 14 maja 2012

TRANCE - Victory (1985)


Istotną rolę w niemieckim metalu i hard'n heavy odegrał bez wątpienia zespół TRANCE, który dzisiaj jest znany pod nazwą TRANCEMISSION kiedy to zespół w 1989 roku zmienił nazwę po tym jak miał kłopoty z wytwórnią. Jednak wróćmy do początku. Wszystko się zaczęło w roku 1977 kiedy to pod wpływem AC/DC, SCORPIONS został powołany do życia z inicjatywy Lothera Antoniego, który pełni funkcję zarówno gitarzysty jak i wokalisty, a także basisty Markusa Bergera. Po kilku demach i graniach na żywo przyszedł na czas debiutancki album w postaci „Break out” który ukazał się w roku 1982. Bardzo istotnym wydawnictwem tego zespołu jest bez wątpienia album numer trzy czyli „Victory” z 1985 roku. Muzycznie można tutaj wyłapać wpływy takich kapel jak SCORPIONS, AC/DC, GRAVESTONE, ACCEPT, FAITHFUL BREATH, czy też KROKUS, PRETTY MAIDS. Tak jest aspekt wtórności i zespół brzmi jak wiele innych niemieckich kapel lat 80, a pod względem formy przekazu, lekkości i przebojowego charakteru wyprzedza wiele przeciętnych lub tylko solidnych kapel. Do tego sama forma wykonania, czy też pomysł na melodie i gitarowe motywy, czy też właśnie zdolności muzyków i można mówić o świetnym krążku, który powinien rozgrzać serce każdego metalowca, który czuje zwłaszcza ogromny sentyment do starej szkoły grania.

Fenomen tej płyty należy doszukiwać się nie tyle w mocnym i soczystym brzmieniu, ale zwłaszcza w przemyślanym i starannie wyselekcjonowanym materiale, który charakteryzuje się ową równością i lekkością. Najważniejszą cechą to jest wypchanie całej zawartości samymi przebojami. Wszystko zaczyna się od rytmicznego „Night is On” który jest mieszanka wcześniej wspomnianych kapel, ale najwięcej w tym wszystkim niemieckiego mechanizmu. I właściwie każda z kompozycji ma podobny, przebojowy charakter. „We Are the revolution” to hymnowy metalowy kawałek, gdzie najwięcej jest takiego ACCEPT znanego z „Metal Heart”. Atutem tego albumu przede wszystkim jest wysokiej klasy wykonanie i niezwykła biegłość muzyków zwłaszcza gitarzystów Berger/ Antoni którzy potrafią grac dynamicznie, finezyjnie kiedy trzeba, a chemia która jest między nimi zapewnia ład i harmonię. Tak sprawnie funkcjonująca machina to gwarant naprawdę udanego albumu. „Rien Ne Va Plus” to najwolniejsza kompozycja i może mniej atrakcyjna, ale wciąż trzyma wysoki poziom. Czego tutaj najwięcej? SCORPIONS z lekkim zacięciem w stylu ACCEPT. Łańcuchy, chwalenie metalu i zapadająca melodia to znak rozpoznawczy przebojowego „Break The Chains”. Nie zabrakło też prawdziwych rozpędzonych petard utrzymanych w speed metalowej stylistyce, co słychać w „One Man Fighter” , czy też „Apocalypse Now”, zaś „Victory” to kolejny mocny heavy metalowy kawałek, który podsumowuje w idealny sposób całość jak i sam styl zespołu.

TRANCE to kolejny znakomity przykład jak potężną sceną metalową jest scena niemiecka. Ci którzy kochają wcześniej wspomniane kapele, to muszą po prostu zapoznać się z tym przebojowym albumem, który jest tym co najlepsze w niemieckiej scenie czyli solidność i przebojowość.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 13 maja 2012

BOSS - Step On It (1984)


Mam słabość do starych albumów, zwłaszcza tych z pogranicza heavy metalu i hard rocka, płyt które śmiało można by zaliczyć do kategorii hard'n heavy. Jeśli lubi się taką muzykę jak choćby MOTLEY CRUE, KROKUS, czy inne rzeczy tego typu to śmiało nie będziecie mieć większych oporów przy muzyce zawartej na jedynym albumie australijskiego BOSS, który w owym czasie zrobił nawet furorę tym albumem który się zwie „Step It Out”. Genezę tej płyty należy się upatrywać w roku 1979 r kiedy to z inicjatywy wokalisty Craiga Csongradiego został założony zespół który po licznych demach i graniach na żywo doczekał się po 5 latach właśnie swojego debiutanckiego albumu. Niestety kapela po wydaniu tego dzieła się rozpadła, a szkoda podrzemał w nich niezły potencjał, który przejawiał się w dobrym warsztacie technicznym, który zapewniał profesjonalny wydźwięk kompozycji i staranne wykonanie. To właśnie dzięki wokalowi Craiga można poczuć owe szaleństwo, zadziorność, przestrzeń. To on buduje klimat i sprawia że każda fraza, każdy przebojowy refren wchłaniamy niczym gąbka. Co byłoby gdyby duet gitarzystów Kvin/ Pate którzy czerpią się na twórczości SCORPIONS, DEF LEPPARD, czy też ACCEPT, DOKKEN albo RATT co słychać niemal w każdej kompozycji i do tego warto zwrócić uwagę na lekkość przechodzenia między różnymi motywami, niezwykła precyzja i zdolność wykreowania zapadających melodii, a to już połowa sukcesu. Świetnie ten patent oddaje rytmiczny i przebojowy „ Kick ass” który zawiera atrakcyjne popisy solówkowe, czy też melodyjny „Dancing Queen”.
Warto zaznaczyć, że muzycznie jest małe zróżnicowanie i właściwie można wytknąć zespołowi jednorodny charakter, gdzie dominuje stonowane tempo, nieco taki obstukany rasowy riff tak jak to miejsce w „The Woman” , klimatycznym „Strange Games” , koncertowym, rytmicznym „ Hard'n Fast” , które stawiają na prostotę i przebojowy charakter. Podobać się może lekkość niektórych kompozycji, czyste takie hard rockowe dobrze wykreowane brzmienie i nutka szaleństwa, gdzie liczy się chwytliwa melodia i perfekcja wykonania, te cechy zostają uwypuklone w melodyjnym „ Escapea” , rytmicznym „Take it or leave it” gdzie zespół robi własną interpretację stylu DOKKEN, albo w przebojowym „Shake It” . Dopełnieniem tej lekkiej, melodyjnej i przyjemnej dla ucha płyty jest bez wątpienia ballada „Cry, Cry” która wzrusza klimatem i wykonaniem.

Mimo jasnej i przejrzystej formy, mimo przebojowej formie, mimo dobrych pomysłów i dobrego zaplecza technicznego muzyków, kapela nie przetrwała próby, a także silnej konkurencji, to też po wydaniu tego bardzo dobrego i wyrównanego albumu, kapela się rozpadła i przestała istnieć, a po sobie zostawiła jeden album, ale za to na tyle dobry, że pozwala przypominać światu, że kiedyś istniała taka kapela.

Ocena: 7/10

niedziela, 6 maja 2012

SPECTRE - Lady Of The Night (1985)


Ci którzy lubią hard'n heavy , gdzie duże znaczenie odgrywa klimat, ci którzy cenią sobie klimat i pomysłowe rozwiązania w tej muzyce to mogą spróbować swoich sił z amerykańskim SPECTRE. Jeden z tych zespołów który został założony na początku lat 80, wydając jeden debiutancki album, który przeszedł bez większego echa, bez większego zainteresowania, zmuszając kapelę do sprzątnięcia swojego interesu, ale nic dziwnego. Debiutancki album „Lady Of the Night” który się ukazał w 1985 r to właściwie album niczym się nie wyróżniającym poza faktem że wszystko brzmi dobrze, a muzycy grać potrafią, jednak to trochę za mało zwłaszcza biorąc pod uwagę że wtedy takich zespołów było pełno. To co wyróżnia za pewne ten album to dość spora ilość wolnych, klimatycznych, nastrojowych ballad, a to rzadkie zjawisko zwłaszcza w metalowym światku. Mamy choćby taki „On The Run” który ma coś z IRON MAIDEN, i można poczuć pewne oddalenie się zespołu w rejony NWOBHM, a całość zapewne zachwyca pomysłowością i wykonaniem. Tak, muzycy dwoją się i troją, żeby dane kompozycje brzmiały właściwie i żeby wzbudzały zainteresowanie. Duet gitarzystów Hopper/Columbia to para charakteryzującą się zżyciem i chemią,. Potrafią dostarczyć słuchaczowi emocji a kiedy trzeba to i nawet porządnego kopa. Szkoda tylko że kompozycje takie mało wymagające i nie pozwalają im rozwinąć skrzydeł. Nie można zapomnieć o Chrisie Acoście który świetnie się sprawdza w tych wolnych, ciepłych utworach i to słychać w lekkim „I'll Try” . Co ciekawe sporo kompozycji to takie dwu członowe utwory, gdzie jest i coś z ballady i coś z heavy metalowe grania i takie nie zdecydowanie troszkę dziwne brzmi, a może to ja coś źle odebrałem? Taki styl mamy w zadziornym „Solutions” , ponurym „Lady Of The Night” , klimatycznym „Can't wait” gdzie mamy atrakcyjne i wyróżniające się solówki, gdzie sporo finezji i szaleństwa, bez wątpienia najlepsze na płycie. Zaś bardziej metalowymi kompozycjami są mocny, rytmiczny „Hunger” czy też mocny, nieco przypominający twórczość AC/DC „She's Hot”.

Niby albumowi towarzyszy dobry warsztat techniczny muzyków, jednak kompozycje ich nijakość, a czasami zbyt łagodny wydźwięk nie pozwalają im się zaprezentować w należyty sposób. Zmarnowano wg mnie potencjał. Do tego nie podoba mi się ta dominacja tych balladowych elementów i jak dla mnie jest ich za dużo, bo to nie potrzebnie złagadza charakter materiału. Idąc dalej pomysły na same kompozycje tez można uznać co najwyżej za dobre i w tamtym okresie słyszało się lepsze utwory. Album kierowany do fanatyków owego gatunku i właściwie tylko do nich.

Ocena: 5.5/10

SPELLBOUND - Breaking The Spell (1984)


Szwedzka scena heavy metalowa lat 80 kryła wiele ciekawych i mało znanych kapel i jedną z takich bez wątpienia jest SPELLBOUND, który grała hard 'n heavy gdzie świetnie mieszano tradycyjny heavy metal z elementami hard rocka i słyszalne są w ich muzyce wpływy IRON MAIDEN, PRETTY MAIDS, BLOODY SIX, STEELOVER, czy też AC/DC, KROKUS. To co warto wiedzieć na temat samego zespołu to że została założona w roku 1983 z inicjatywy Hasse'a Fröberga, Thomasa Thomsona, Alfa Strandberga, Ola Strandberga i JJ Marsha i skupili oni uwagę na sobie za sprawą debiutanckiego albumu „Breaking The Spell” z 1984 który dość szybko przysporzył zespołowi dość spore grono fanów. Nie bez powodu okrzyknięto ten album jednym z ciekawszych szwedzkich wydawnictw w roku 1984 i najlepszym dziełem tego zespołu. Tutaj kapela zaprezentowała się najlepiej zawierając jednocześnie to co oddaje ich styl, charakter i śmiało można mówić tutaj o energicznej muzyce która złożona jest przede wszystkim z dopracowanej i poukładanej sekcji rytmicznej, z luźnych, rytmicznych, lekkich i bardzo melodyjnych partii gitarowych duetu Stranberg/Marsch który charakteryzuje się nie zwykła precyzją, a warsztat techniczny i pomysłowość dodaje im skrzydeł, sprawiając że cały czas się coś dzieje, cały czas pojawiają się proste i zapadające motywy tak jak to ma miejsce w przypadku melodyjnego „Rock The Nation” , a wszystko spina wokal Hansa Froberga, który ma taki ciepły wokal, gdzie również daje o sobie znać wyszkolenie techniczne, no i trzeba przyznać, że ów wokalista świetnie sprawdza się w lekkich kompozycjach, gdzie może śpiewać nieco czyściej i bardziej hard rockowo i na myśl przychodzi choćby romantyczna ballada „ Passion Kills” która wyróżnia się na tle innych kompozycji, bo jest wolne tempo, mniejszą rolę odgrywają gitary, zaś większą właśnie wokal i sam klimat. Sam materiał właściwie jest dość urozmaicony i znajdziemy tutaj poza wyżej wspomnianymi, klimatyczne intro które ma zbudować napięcie, a więc swoje zrobił. To czego jest najwięcej na albumie to bez wątpienia hard'n heavy przebojów i tutaj rządzi singlowy „Lovetaker” z zadziornym motywem, rytmiczny „Burnin Love” , przebojowy „Hooked On Metal” , czy też zadziorny „Raise The Roof” . No i mamy tez bardziej heavy metalowe kompozycje gdzie dominuje nieco ostrzejsza gitara, większa dynamika i pazur. W tej kategorii wagowej mamy najszybszy kawałek na płycie czyli „Crack Up The Sky” , czy też nieco bardziej stonowany „ Loud'n Dirty” .

Analizując powyższy materiał można dojść do wniosku że bardzo starannie pracowano nad całością i to co słychać to najlepszy dowód jaki mamy efekt końcowy. Starannie stworzone brzmienie, gdzie jest coś z rasowych heavy metalowych płyt, a także jest owa lekkość i zadzior z płyt hard rockowych. To pozwala uwypuklić co najmniej bardzo dobre umiejętności muzyków, którzy zagwarantowali naprawdę znakomity materiał, który przejawia się w dużej liczbie przebojów, zróżnicowaniu i równości, o którą dzisiaj dość ciężko. Minusy? Czasami mam wrażenie że wokalista z tym swoim ciepłym wokalem gdzieś gubi się w partiach gitarowych no i czasami wtórność mi doskwiera, a tak więcej minusów nie dostrzegam. Warto poświęcić trochę czasu i posłuchać tego wydawnictwa, bo jest to przyjazna dla ucha muzyka.

Ocena: 8/10