Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hard'n Heavy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hard'n Heavy. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 1 grudnia 2024
FIRE ACTION - Until The Heat dies (2024)
To nie nowa odsłona Strażaka Sama, ani też nowa seria klocków Lego, to okładka debiutanckiego albumu formacji Fire Action, który nosi tytuł "Until The Heat Dies". Ta fińska kapela powstała w 2012r i właśnie udało się 29 listopada wydać krążek nakładem wytwórni Steamhammer. Co na pewno przyciąga, to fakt że w tej kapeli mamy dwóch muzyków z Burning Point i dwóch członków nieistniejącego Alliance. Nic więcej do zachęty nie potrzebowałem by sięgnąć po owe wydawnictwo.
Stylistycznie mamy tutaj do czynienia z melodyjnym hard rockiem z domieszką melodyjnego heavy metalu. Dostajemy bardzo proste i mało wymagające granie. Nie mam nic przeciwko hard'n heavy o ile jest to rozegrane w polotem, pomysłem i dbałością o ciekawe melodie. Tutaj jest solidnie, ale to trochę za mało. Pete Ahonen to rozpoznawalny wokalista, ale tutaj jakoś nie powala na kolana. Robi swoje i śpiewa dość bezpiecznie i nie próbuje nas zaskoczyć. Sekcja rytmiczna radzi sobie dobrze, aczkolwiek też nie ma gdzie się wykazać. Partie gitarowe Juri Vuortama też są co najwyżej dobre i brakuje tutaj jakiegoś zrywu, elementu zaskoczenia i powiewu świeżości. Troszkę to boli, że doświadczeni muzycy nie są tutaj wstanie wykreować ciekawy materiał.
Styl grupy i jakość płyty można uchwycić w otwierającym "Storm of Memories", który jest udaną mieszanką hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Wszystko niby jest na swoim miejscu, ale do najlepszych sporo brakuje.Lekki i przebojowy jest "No Drone Zone" i to jeden z ciekawszych utworów na płycie. Hitów tu nie brakuje i 'Hard days, long nights" to potwierdza. Prosty i łatwo wpadający w ucho hicior, który przemyca sporo elementów hard rocka. Marszowy i nieco bardziej klimatyczny"Dark Ages" też potrafi zapaść w pamięci i pokazuje zespół w nieco innym klimacie. Warto wspomnieć o energicznym i ocierającym się o power metal "Incitement of Insurection" i może panowie powinni pójść w takim kierunku?
Samo obranie kierunku hard'n heavy i postawienie na hard rockowe dźwięki nie jest złym pomysłem. Band poległ na jakości i samych pomysłach na utwory i aranżacje. Był potencjał, ale został zmarnowany. Płyta z serii do posłuchania i zapomnienia.
Ocena: 5/10
wtorek, 23 sierpnia 2016
BASTIAN - Rock of Daedalus (2016)
Włoski band o nazwie Bastian
powraca z nowym albumem tj „Rock of Daedalus” i bez wątpienia jest to
wydarzenie dla maniaków heavy metalu i hard rocka, a także energicznego hard’n
heavy. Band powstał w 2003 r z
inicjatywy gitarzysty Sebastiano Conti.
Ten projekt muzyczny skupia wokół siebie ciekawe osobistości. Teraz na
drugim albumie pojawia się wokalista Micheal Vescera, który znany jest z
twórczości Yngwiego Malmsteena i Obsession. Jego talent wokalny jest znany nie
od dziś i sprawdza się on w takim klasycznym graniu osadzonym w latach 80. Na
drugim krążku pojawia się też perkusista John Macaluso znany też z grania u
boku Malmsteena. Debiut był porządną
dawką heavy metalu i hard rocka z
ciekawymi gośćmi. W zasadzie „Rock of Daedalus” jest kontynuacją tego co
mieliśmy na debiucie i niektóre pomysły zostały tutaj rozwinięte. Jest lekkość, jest przebojowość, a riffy
zagrane z pomysłem i dozą szaleństwa. Słychać, że panowie wzorowali się na
twórczości Thin Lizzy, Rainbow, czy Black Sabbath. Ta płyta przyciąga już uwagę miłą dla oka
okładką, ale na tym nie jest koniec atrakcji. Brzmienie też jest dopieszczone i
podrasowane, ale przywołuje lata 80, co było głównym zamierzeniem. Micheal Vescera już niczym nie zaskakuje, ale dobrze że nie
traci formy i że wciąż sprawdza się w takim graniu. Dzięki niemu płyta brzmi
klasycznie i nawiązuje do wielkich kapel i wielkich płyt. To on napędza ten
album i to nie podlega wątpliwości. Sporo
w ten album włożył też jego lider czyli Sebastiano. Stawia on na
chwytliwość i pomysłowość. Wszystko jest zagrane z poszanowaniem klasyki
gatunki, odpowiednich standardów technicznych i z finezją. Czuć ten hard rock i duch starych płyt Black
Sabbath czy Rainbow. Dobrze to odzwierciedla klimatyczny „Man of Light”. Nieco progresywny „Strange Thoughts” otwiera ten album, ale pokazuje że Bastian nie
ma zamiaru grać na jedno kopyto i znajdziemy tutaj rożne odsłony hard’n
heavy. Stonowany i mroczny „The
Pide Piper” nasuwa właśnie
twórczość Black Sabbath. Na płycie sporo
się dzieje i pojawiają się lekkie kompozycje jak „Vlad” . To właśnie ten
kawałek zabiera nas w bardziej emocjonalne rejony. Dalej mamy energiczny „Man In Black”, który
nawiązuje do zespołów w których występował Micheal. Jest agresywny riff, odpowiednie dynamiczne
tempo i duża dawka przebojowości. Bez
wątpienia jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Do gronach dobrych kompozycji warto też
zaliczyć nieco rozbudowany i bardziej
progresywny „Steel Heart”. W tym kawałku Sebastiano daje upust swoim
umiejętnościom i słychać, że ma w sobie to coś.
Nie potrzebnie został tutaj umieszczony spokojny „Wind song”. Za dużo w tej balladzie klimatów country i
komercyjności. Vescera i Conti to
ciekawe połączenie i zgrany duet, który jest wstanie dostarczyć fanom wysokiej
klasy hard’n heavy. Nie jest to album
bez wad, ale jest to kawał solidnego grania, które spodoba się maniakom płyt z
lat 80.
Ocena: 7.5/10
sobota, 9 stycznia 2016
NORDIC UNION - Nordic Union (2016)
Żyjemy
w czasach że nie ma żadnych granic i łatwo muzykom nawiązać
współpracę i stworzyć jakiś ciekawy projekt muzyczny
będący odskocznią od macierzystych kapel. Napotykamy wiele super
zespołów i ciekawych projektów, które pozwalają
zobaczyć nam naszych idoli w nowych odsłonach. Nordic Union to
projekt muzyczny powołany do życia przez duńskiego wokalistę
Ronnie Atkinsa znanego z Pretty Maids i szwedzkiego gitarzystę i
kompozytora Erika Martnesonna, który dał się bliżej poznać
w Eclipse. Owocem tej współpracy jest debiutancki album
„Nordic Union”, który premierę ma 29 stycznia tego roku.
Może i ja popadam w herezję, ale w końcu doczekałem się płyty z
udziałem Ronnie Atkinsa, który przywołuje jego klasyczne
albumy w postaci „Future World” czy „Red Hot and heavy”, a
jednocześnie daje posmak świeżości.
Rzeczywiście
tak jest. Płyta jest przebojowa i klimatyczna. Ma w sobie sporo z
dynamiki wykreowanej na Avantasii, bo przecież Ronnie i tam się
pojawił. Przyniósł też energiczny i melodyjny hard'n heavy
znany nam z płyt Pretty Maids. Mamy więc ciekawą mieszankę hard
rocka, melodyjnego metalu i heavy metalu. Wszystko jest zagrane z
polotem i pasją. Ronnie brzmi świetnie i jego forma wokalna
imponuje. Jest jak wino im starszy tym lepszy. Dzięki Erikowi album
zyskuje niezwykłej techniki i przebojowości. Jego partie zagrane są
z taką lekkością i niezwykłą przebojowością, tego gdzieś mi
brakowało na ostatnich płytach Pretty Maids. Dodatkowo mamy więcej
przebojów, więcej popisów gitarowych i większy
wachlarz różnorodności. A najciekawsze jest to że i
killerów nie brakuje. Dawno nie słyszałem tak poukładanej i
wciągającej płyty z kręgu hard rocka. Panowie mogą być
zadowoleni z ostatecznego efektu. Zresztą już sama okładka w
stylu okładek płyt Jorna intryguje i zachęca by sięgnąć po ten
album.
Zaczyna
się mocnym akcentem bo „The War Has begun”
to kwintesencja melodyjnego metalu czy hard'n heavy. Mocny i
wyrazisty riff, który porywa swoją prostotą i pomysłowością.
Jest mieszanka Jorna, Pretty Maids i Avantasia. Nie wiedziałem, że
w dzisiejszych czasach można tworzyć jeszcze takie proste i
chwytliwe przeboje i to bez żadnych sztuczek. „Hypocrisy”
to już ukłon w stronę progresywności i nowoczesności. Tutaj Erik
pokazuje, że potrafi być elastyczny i nie lubi trzymać się
kurczowo jednego motywu. „Wide Awake”
to może nieco komercyjny kawałek, ale tak został skonstruowany że
i z niego bije moc. Hit goni hit, a to dopiero początek. Ronnie
potrafi zbudować emocje i wzruszyć swoją manierą i świetnie
odzwierciedla to romantyczny „Every Heartbeat”.
Płyta jest wypełniona pomysłowymi riffami i dlatego słucha się
tego z takimi wypiekami. Taki „When Death is
calling”
czy „21 guns”
niszczą swoją dynamiką i przebojowością. Pretty Maids dawno tak
nie grało. Nutka tajemniczości i dobrze wprowadzone klawisze czynią
„falling”
kolejnym utworem przesyconym Pretty Maids. Końcówka płyty
jest również emocjonująca. Mamy petardę w postaci „The
other Side”
i nieco power metalowy „Point of no return”,
które są świetną mieszanką najlepszego okresu Pretty Maids
i ostatnich dokonań Avantasia. Ja to kupuje i właśnie na takim
album czekałem od dawna. Drugim bardziej spokojnym utworem na płycie
jest „True love awaits You”.
Trzeba przyznać, że panowie radzą sobie z balladami. Na koniec
oczywiście kolejny znakomity przebój z duchem Def Leppard
czyli „Go”.
Ronnie
Atkins to legenda i pamiętamy go dzięki płytom Pretty Maids, a
ostatnio świetnie sprawdza się w Avantasia. Jednak dawno nie wydał
nic na miarę swojego talentu. Nordic Union przerywa złą passę i
dorównuje klasycznym albumom z Ronnie Atkinsem. Wieki
czekaliśmy na taki album w stylu Pretty Maids. Dawno nie było tak
dobrze wyważonego albumu z muzyką hard rockową. Perfekcja i mam
nadzieję, że na jednym albumie się nie skończy przygoda Erika i
Ronniego.
Ocena:
10/10
środa, 23 grudnia 2015
ZION - Thunder form the Mountain (1989)
Jak ktoś lubi Stryper i
chrześcijański heavy metal pod każdą postacią ten może
zainteresować się amerykańską formacją Zion. Jest to mało znany
band, który tak jak szybko się pojawił na scenie metalowej
tak szybko zniknął, pozostawiając po sobie jedynie debiutancki
album „Thunder from the Mountain”. Ten kwartet zrodził się w
1981 r w Portland. Główną rolę odegrał w tamtym czasie
gitarzysta David Moore. Do pierwszego składu dołączył wokalista
Bruce Fischer, perkusista Rex Scott i basista Greg Sauer. Z czasem
skład uległ zmianie, bowiem Bruce odszedł, gdyż wolał oddać się
prawdziwej pracy, a Rex Scott poduczył się grania na gitarze. Tak w
oto przemeblowanym składzie gdzie Rex objął funkcję wokalisty i
gitarzysty zespół nagrał debiutancki album, który
ukazał się w 1989r. To co mogliśmy znaleźć na tej płycie to
nieco niszowy hard'n heavy z mieszany z melodyjny heavy metalem. Nie
do końca mogła przekonywać sfera liryczna albumu, bowiem wszystko
wiązało się z chrześcijaństwem. Album cechowało niskiej jakości
brzmienie i nieco niedopracowany materiał, który jawił się
jako dzieło niedoświadczonych muzyków, którzy
potrafią grać. Muzyka zawarta na tym krążku jest lekka,
klimatyczna, komercyjna, ale są momenty które pozwalają
dobrze oceniać ten album. Rex Scott sprawdził się jako wokalista
do takiego grania i cały czas śpiewa emocjonalne i dość rockowo.
Jeśli chodzi o materiał to na pewno warto wyróżnić
otwieracz „Who Pulls the Strings”, który
brzmi jak mieszanka Def Leppard, Dokken i Stryper. David Moore to
solidny i pracowity gitarzysty, który stawia na prostotę i
chwytliwość. To właśnie słychać w hard rockowym „Kick
in the Gates” mający przebojowy charakter. Komercja to
jest coś co przewija się przez cały album, a nasila się w popowym
„Its a Crime” czy stonowanym „Help Me”.
Do grona ciekawych utworów warto zaliczyć bardziej heavy
metalowy „Thrillseeker”, lekki i hard rockowy „Sold
You a Lie”, czy rytmiczny „Roll the Rock”.
Zespół nie krył tez wpływów Krokus czy Ac/Dc co
słychać w zamykającym „He Loves You”. Mimo
chrześcijańskich tekstów, nieco niszowego poziomu i mało
oryginalnego stylu można było tutaj znaleźć kilka ciekawych i
wartych uwagi kompozycji. Pozycja skierowana do maniaków
Stryper i starego hard';n heavy.
Ocena: 5.5/10
wtorek, 14 kwietnia 2015
HIGH TENSION - Master Of Madness (1987)
Jednym z tych mało
znanych zespołów heavy metalowych, który próbował
kilka razy uchronić się przed zapomnieniem przez fanów i
popadnięciem w zapomnienie jest niemiecki High Tension. Kapelę
założyli bracia Weisshaar w 1979r i najciekawszy okres tej formacji
to oczywiście lata 80. Próbowali potem powrócić w
1994r, jednak album „4” nie odniósł większego sukcesu i
potem znów reaktywowali się w 2008r i tak pojawił się piąty
album w postaci „Meanstreak”. Najciekawszy okres działalności
High Tension to oczywiście okres lat 80 i wtedy zespół wydał
3 całkiem przyzwoite wydawnictwa. Dwa pierwsze albumy były po
prostu przeciętnie i brak godnego pochwały utworu, sprawiły że
zespół był o krok od totalnego zapomnienia. Na szczęście w
1987 r ukazał się „Master of Madness”, który należy
uznać za najlepszy album tej niemieckiej formacji, choć dalekie
jest to od arcydzieła. To co znajdziemy na tym krążku to solidny
typowy niemiecki heavy metal wzorowany na Accept, Steeler, czy
Warlock, choć nie brakuje tutaj też odesłań do Scorpions. Właśnie
na tym albumie zespół pokazał, że drzemie w nich potencjał.
High Tension wprowadził do swojej muzyki więcej agresji i energii,
co zaprocentowało naprawdę udanym materiałem. W dalszym ciągu
zespół napędzał Armin Weisshaar, który pełnił rolę
gitarzysty i wokalisty. Dobrze radził sobie z powierzonymi
zadaniami, a jego współpraca z bratem jeśli chodzi o riffy i
solówki była godna uwagi. Urok tkwił w szczerości i
pomysłowości. Przejawiała się ona przede wszystkim w
rozpędzonych, nieco speed metalowych kompozycjach. Właśnie takie
petardy jak „Touch of Steel” czy „Stiletto
Heels” w pełni pokazywały wartość tej kapeli i na co
ich tak naprawdę stać. Płyta była niezwykłe urozmaicona i tak
mamy miks Judas Priest i Running Wild w „Hard Lies”,
który jest takim metalowym hymnem, który ma porwać
tłum do zabawy. Hard rockowe czasy Accept z okresu „Metal Heart”
przejawiają się w przebojowym „Kings And Queens”
. High Tension nawet nagrał swój „Screaming For Love Bite”
i mam tutaj na myśli „Leather Beuty” który
brzmi podobnie do utworu Accept. Kolejnym szybszym utworem na płycie
jest nieco rock'n rollowy „Crazy World” z wyjątkowo
ciekawą solówką. Więcej klasycznego Accept słychać w
stonowanym „Sweet Fourteen”, z kolei taki „The
Mom Fanfare” to dowód na to jakie ciekawe pomysły
miał zespół. Co tutaj więcej pisać kawał solidnego
niemieckiego heavy metalu w stylu Accept. Jakby miał wybrać
najciekawszy album tej mało znanej kapeli to wybrałbym właśnie
„Master of Madness”, który był również re
edytowany jako „Leather Beuty” w 1990r i „High Tension” w
1993 r.
Ocena: 7/10
wtorek, 13 maja 2014
PRETTY MAIDS - Louder than Ever (2014)
Nigdy nie byłem
zwolennikiem składanek i tym podobnych wydawnictwa, ale jeśli jest
coś na nowo nagrywane i wsparte nowy utworami to zawsze warto
zapoznać się z danym krążkiem, dla zaspokojenia ciekawości. Tym
razem moją uwagę skupił Pretty Maids za sprawą „Louder Than
Ever”. Kilka nowych utworów i na nowo nagrane utwory z
ostatnich płyt, przede wszystkim z lat 90. Najważniejsze, że
klasyki z lat 80 nie tknięto bo to mogłoby być na ich nie korzyść.
Tak czy siak duński Pretty Maids chce pokazać, że jest w
znakomitej formie. Wiem, nie jest to nowy album, ale jest to
przynajmniej zawsze ciekawsze wydawnictwo, aniżeli niż składanka
na której nie ma nic nowego.
Pretty Maids na ostatnich
dwóch albumach udowodnił, że choć najlepszy okres mają
dawno za sobą to wciąż trzymają się swojego stylu, które
opiera się na patentach hard rocka i heavy metalu, ale najważniejsze
jest to że ich muzyka wciąż trzyma dobry poziom. Całość otwiera
„Derenged”, który jest nowym utworem i
słychać że utwór mógłby zdobić dwa ostatnie
albumy. Jest to ciężki hard rock, aczkolwiek brakuje mi tutaj tych
charakterystycznych dla Pretty Maids klawiszy. Dalej jest na nowo
zagrany „Playing God” i ten utwór sporo
stracił na swojej energii, zwłaszcza jak się porówna
refreny. Z nowych wersji na pewno dobrze wypada „Psycho
Time Bomb Planet Earth” i tutaj wszystko wypada lepiej. „My
soul to take” to lekki rockowy kawałek, może nieco
komercyjny, ale ma swoje plusy. Z nowych utworów jest jeszcze
ballada „A heart without Home” no i znakomity
„Nuclear Boomerang”, który najlepiej oddaje
styl Pretty Maids. Przydałoby się więcej takich agresywnych i
mocnych kawałków. W końcu Ken Hammer pokazuje, że zostało
coś z tego Kena znanego nam z lat 80. Ronnie tutaj brzmi również
znakomicie. Kawałek po prostu znakomity. Są klawisze, mocny riff i
chwytliwy refren. Oby więcej takich kawałków w przyszłości.
Na nowo nagrany „Virtual Brutality” nie różni
się aż tak oryginału, ale to akurat dobra wiadomość, bo jest to
zacny utwór, który pokazuje brutalniejsze oblicze
Pretty Maids. Reszta nie wzbudza już takich emocji. Jest jeszcze
jeden utwór o którym nie można zapomnieć. „Snakes
In Eden” to jeden z moich ulubionych kawałków
Pretty Maids. Nie sądziłem, że tak można go zepsuć. Znikł
klimat, znikł pazur, ta melodyjność i magia starego Pretty Maids.
Nawet klawisze jakieś takie sztuczne. To nie jest już to samo i nie
podoba mi się ta wersja.
Mogło być gorzej, ale
to wcale nie oznacza że zostałem kupiony „Louder Than Ever”.
Kilka rozwiązań się udało, ale w takim przypadku lepiej nie tykać
oryginalnych wersji, bo rzadko kiedy nowe wypadają lepiej. Z nowych
kompozycji „Nuclear Boomerang” wypada najlepiej i oby jak
najwięcej takich petard na następnym albumie. Ciekawość swoją
zaspokoiłem i teraz czekam na kolejny ruch Pretty Maids. Zaś
„Louder than Ever” to pozycja skierowana do fanów Pretty
Maids.
Ocena: 5.5/10
czwartek, 13 czerwca 2013
JORN - Traveller (2013)
Jednym z najważniejszych
głosów w metalowym świecie na dzień dzisiejszy jest bez
wątpienia nie kto inny jak Jron Lande. Ten norweski wokalista znany
jest przede wszystkim z mocnego głosu o szerokiej skali, w którym
nie brakuje tego wszystkiego czego się oczekuje od wokalisty
metalowego czy też rockowego. Jest bez wątpienia jednym z tych,
który ma manierę wokalną podobną do Ronniego James Dio.
Jorn rozpoczął karierę w 1994 roku i osiągnął sławę za sprawą
występów w Masterplan jak i pod szyldem Jorn. Od kiedy nie
jest już częścią Masterplan, znów może się skupiać na
swojej karierze solowej, to też w tym roku wydany został kolejny
album o tytule „Traveller”.
Jorn od początku swojej
kariery tworzył muzykę, będącą miksem hard'n heavy, hard rocka i
heavy metalu i w tej kwestii nie ma większego zaskoczenia. W dalszym
ciągu to słychać na nowym albumie, gdzie słychać przekrój
wcześniejszych albumów, zwłaszcza tych ostatnich typu „Bring
Heavy Rock To The Land” czy „Spirit Black”. W
tej kwestii nie ma większego zaskoczenia, ale tego nikt zapewne nie
oczekiwał. Jak również nikt nie spodziewał się, że norweg
nagra jeden z najlepszych albumów w swojej historii. Co
wyróżnia ten album na tle innych, jeżeli styl, konstrukcja
utworów, budowanie klimatu jak i patenty zostały
niezmienione? Bez wątpienia świeża krew wniesiona przez gitarzystę
Trenda Holtera i basistę Bernta Jansena. Popisy Trenda są tutaj
pełne gracji, rytmiczności i niezłego wyczucia. Balansuje on
między ciężkim heavy metalem, a melodyjnym, finezyjnym hard
rockiem czy hard'n heavy. Ten kontrast nadaje zestawienie typu znany
wcześniej znakomity przebój w postaci „Traveller”
i melodyjny „Legend Man”,
w którym słychać coś z Rainbow czy Dio. Nieodzownym
elementem, który sprawia że nowy album brzmi znakomicie są
bez wątpienia udane melodie. Ostatnio bywało różnie z tym
na płytach Jorna. Tym razem dostarczył fanom niezłej mieszanki
hard'n heavy i heavy metalu. Melodie, proste, ale nie pozbawione
pomysłowości, czy też mocy. Dzięki temu czynnikowi kawałki
zapadają w pamięci, co jest istotne. Co z pewnością też czyni
„Traveller” wyśmienitym wydawnictwem w swojej dziedzinie to
oczywiście konstrukcja i dobre rozplanowanie materiału. Urozmaicona
budowa wydawnictwa sprawia, że słucha się nie nudzi. Już
wrzucając ciężki, metalowy „Overload”Jorn
pokazuje że miał od razu pomysł co do rozłożenia materiału. Z
mrocznego, przesiąkniętego Black Sabbath kawałka szybko
przechodzimy w kierunku bardziej rockowego „Cancer
Demon”.Nie
uświadczymy może jakiegoś szybkiego kawałka, ale przebojowość i
melodyjność to wynagradza w 100 %. „Window
Maker”
, podniosły „Make Your Engine Scream”
czy „Rev On”
to jedne z najlepszych utworów jakie stworzył ostatnim czasy
Jorn. Smaku dodaje z pewnością bardziej ponury z elementami ballady
„The Man Who Was A King”,
który brzmi jak kawałek Dio czy też bardziej rozbudowany
„Carry The Black”.
Jorn
jako jeden z nie wielu udanie kontynuuje to co tworzył Ronnie James
Dio i na „Traveller” słychać spuściznę po jednym z
największych wokalistów jaki heavy metal miał. Niby styl ten
sam, niby dalej Jorn gra miks hard'n heavy i heavy metalu, to jednak
dawno nie nagrał tak przebojowego, dobrze wyważonego albumu. Jeden
z najlepszych wydawnictw sygnowanych szyldem Jorn.
Ocena:
8.5/10
poniedziałek, 25 marca 2013
PRETTY MAIDS - Motherland (2013)
To
już 32 lata twórczości jednego z najpopularniejszych
duńskich zespołów heavy metalowych, czy tez hard'n heavy, to
już 13 albumów studyjnych na ich koncie, a oni wciąż grają,
wciąż nie mają dosyć. O kim mowa? Oczywiście o PRETTY MAIDS,
który mimo wzlotów i upadków, mimo nagrania
znakomitych albumów jak „Red Hot and Heavy” czy „Future
World” czy takie gnioty jak „Stripped”, który mimo wielu
roszad personalnych wciąż gra, wciąż gra koncerty, wciąż jest
aktywny, wciąż nagrywa nowe płyty. Świeżym wydawnictwem jest
tutaj wydany nie dawno, bo 22 marca tego roku album zatytułowany
„Motherland”. Czy jest to album, który jest na miarę
starych płyt zespołu? Czy wzbudzi wśród słuchaczy takie
zainteresowanie i odniesie taki sukces jak choćby poprzedni album
„Pandemonium”?
Szum
wokół i cała machina promowania nowego albumu spełniła
swoje zadanie i wzbudziła zainteresowanie tych co nie kojarzą
zespołu. Wywiady, czy promowanie albumu kawałkiem „Mother of all
lies” zachęcały do zapoznania się z nowy wydawnictwem. Jednak
nie wiem czemu, ale można było sobie od razu dać spokój z
oczekiwaniem na drugi „Red Hot And Heavy”, czy „Future World”.
Jedynie czego od nich oczekiwałem to dobrego hard;n heavy jak na
poprzednim albumie, na którym znalazło się miejsce dla
ostrych, heavy metalowych kawałków, jak i dla lekkich,
rockowych przebojów i to była dobra mieszanka. Zespół
zapowiadał, że „Motherland” jest kontynuacją tamtego stylu,
tamtego grania z poprzedniego albumu. Jasne styl jest ten co zawsze,
są klawisze, chwytliwe melodie, jest nieco heavy, nie co rockowo,
ale jest to nieco inny album. Spokojniejszy, bardziej rockowy, nieco
komercyjny, mniej tutaj metalu, mniej killerów i bardziej to
wszystko brzmi jak album rockowej kapeli w stylu DEF LEPPARD. Jeżeli
chodzi o PRETTY MAIDS to oczywiście mamy dwóch członków
bez których nie mógł istnieć ten zespół, a
mianowicie charyzmatyczny, wciąż w znakomitej formie wokalnej
Ronnie Atkins oraz solidny gitarzysta Ken Hammer, który
wygrywa porządne riffy utrzymane w stylizacji heavy metalu i hard
rocka. Jednak obaj panowie najwidoczniej wypalili się jako
kompozytorzy, bo naprawdę nowy album jest dość ubogi w killery czy
przeboje, które można by wpisać do listy najlepszych utworów
zespołu. Dużo spokojnych kawałków, dużo komercji, dużo
rocka a mało metalu, za mało ciekawych,a trakcyjnych melodii, czy
zapadających w głowie refrenów. Rozpatrując ów nowe
dzieło w kategorii rocka to z pewnością znacznie więcej zyskuje w
oczach. Jest lekkość, rytmiczność, czy ciepłe dźwięki. Od
strony technicznej, czysto produkcyjnej nie ma się czego przyczepić,
ale materiał już pozostawia nie dosyt.
Jak
to więc jest z tym materiałem? Mamy 13 dość zróżnicowanych
utworów i znajdziemy tutaj niemal wszystko. Mocny heavy metal
z progresywnymi klawiszami jak w otwierającym „Mother Of
All Lies” , hard rock, który
jest przesiąknięty twórczością DEF LEPPARD jak to ma
miejsce w „Fool of Nation”,
który śmiało mógłby trafić na taki „Future
World”. Jednak ja bardziej oczekiwałem od PREETY MAIDS heavy
metalowego, przebojowego, melodyjnego grania jak zaprezentowali w
dynamicznym „The Iceman”,
czy ostrym „Motherland”,
które zachwycają pod każdym względem i z pewnością
chciałoby się usłyszeć więcej takich przebojów, które
na długo zostają w pamięci. Jest też Aor co słychać po
komercyjnym, lekkim „Sad to see you suffer”
który przypomina mi ostatnie dokonania Tobiasa Sammeta w EDGUY
czy AVANTASIA i nic dziwnego, że zaprosił on Ronniego do
wystąpienia na nowej AVANTASII. W podobnej tonacji utrzymany jest
„Infinity” ,
„Bullet For You”
czy zamykający „Wasted”,
który jest bardzo podniosłym rockowym kawałkiem i z
pewnością godnym uwagi.
Dobrą
informacją jest to, że PRETTY MAIDS ma się dobrze, że mimo wielu
zawirowań w przeszłości wciąż grają, wciąż nagrywają nowe
albumu i wciąż działają. Szkoda, tylko że coraz ciężej o jakiś
mocny, solidny album z ich strony. „Pandemonium” był całkiem
udany i szkoda, że nie udało się utrzymać tego poziomu. Jako
rockowy album może nie jest źle, ale dla mnie nowy album tej
duńskiej legendy to kolejne tegoroczne rozczarowanie. Cierpliwie
poczekam na ich kolejne wydawnictwo.
Ocena:
5/10
czwartek, 23 sierpnia 2012
BULLET - Execution (1981)
Zanim zaczniecie czytać dalej tą
recenzję musicie sobie odpowiedzieć na jedno, ale za to bardzo
ważne pytanie: czy lubicie muzykę opierającą si e o tradycyjny
heavy metal i hard rocka, nawiązującą dość wyraźnie do AC/DC,
KROKUS, RIOT, czy ACCEPT? Jeżeli macie słabość takiego grania, a
ponadto do niemieckiej sceny metalowej, przebojowego grania, gdzie
liczy się każda melodia, każda partia gitarowa, każda fraza
wyśpiewana przez wokalistę, jeśli kochacie granie na wysokim
poziomie i to z okresu, kiedy znakomity albumy i ciekawe solidne
zespoły były czymś na porządku dziennym. Jeśli odpowiedzią na
postawione pytanie jest „Tak” to możecie śmiało czytać. Dla
tych osób, która odpowiedź jest pozytywna mam nagrodę
w postaci niemieckiego zespołu BULLET, który działał
w latach 80. proszę nie mylić z obecnie działającym BULLET, który
również gra muzykę z pogranicza heavy metalu/ hard rocka
muzykę. Opisywany przeze mnie BULLET został założony w roku 1978
i choć swoją działalność muzyczną zakończył dawno temu, choć
jest to kapela mało znana, to jednak zostawiła po sobie dwa
znakomite albumy utrzymane w konwencji wcześniej wspomnianych kapel.
Debiutancki album”Execution” z 1981r. To dzieło, które
zbiera elementy wyżej wspomnianych kapel, łączy je i daję
wspaniałą muzykę, która po prostu oczarowuje swoją
szczerością, przebojowością, melodyjnością, lekkością, a
także zapaleniem muzyków w przypadku samych aranżacji, które
cechuje się wyrafinowaniem technicznym jak i pomysłowością,
pomimo że sporo w tym temacie już zostało powiedziane. Skojarzenia
z ACCEPT są jak najbardziej na miejscu, bo w tym zespole pierwsze
kroki stawiali muzycy, którzy współpracowali z Udo
Dirkschneiderem w ramach UDO. Mam tutaj na myśli basistę Fittiego
Wienholda i gitarzystę Jurgena Grafa, który wraz z liderem
Klaus Thielem wygrywają na debiutanckim albumie dynamiczne, ostre i
przede wszystkim melodyjne partie, który swoim prostym stylem
porywają dogłębnie. „Execution” to album nie tylko dopracowany
pod względem brzmienia, to nie tylko świetna praca muzyków,
to także miłe skojarzenia z wcześniej wspomnianymi kapelami, to
trafne pomysły co kompozycji, to również przebojowy
charakter, a także wokal Klausa, który przypomina Briana z
AC/DC i Udo Dirkschneidera.
Materiał jest dynamiczny, rozegrany
według reguły „szybko, dynamicznie i do przodu”. Zespół
dostarcza nie małej rozrywki bawiąc się patentami
charakterystycznymi dla AC/DC, KROKUS czy ACCEPT. Jest luz, nie
spinania się,jest radość z grania i przebój goni właściwie
przebój. „Execution” to kawałek, który
zdradza inspiracje zespołu, to w czym dobrze się czują. Jest to
utwór utrzymany w średnim tempie, z duża dawką energii i
rytmiczności. Nie znajdziecie tutaj jakiś skomplikowane partie,
wyszukane melodie. To wszystko już było, ale w tym przypadku nie
jest to jakaś poważna wada, wręcz przeciwnie. Wzrasta przez to
poziom atrakcyjności i przyswajalności materiału. Rock'n rollowe
zacięcie, AC/DC z lat 70 i szaleństwo, a także pomysłowość to
cechy które opisuje najlepiej „Cold hearted woman”.
Nie wiele odbiega od tej formuły rytmiczny „Dancer On The
Rope”. Klimat AC/DC jest kontynuowany w wolniejszym „‘The
Devil’s Got You’ gdzie zespół zabiera nas do takich
albumów elektryków jak „Powerage” czy też „Highway
To Hell”. I może nie jest to AC/DC to poziom nie wiele od nich
odbiega. Nie brakuje też mocniejszych utworów jak „Gimme
Some Powers” gdzie dominują patenty ACCEPT. Natomiast
wolniejszy, rockowy i bardzo przebojowy ‘You Know How to Love
Me’ nawiązuje do najlepszych dokonań KROKUS. Ostry riff,
rozpędzona sekcja rytmiczna, dynamika, chwytliwość, to zalety
jednego z najlepszych utworów na płycie, a mianowicie „Locked
In cage” gdzie zespół stara się też wmieszać nieco
stylu spod znaku ANVIL. Jednak mimo pewnych nawiązań do ANVIL, czy
ACCEPT, album jest z dominowany przez wpływy AC/DC i to wyraźnie
słychać w końcówce albumu, gdzie mamy do czynienia z takimi
rockowymi utworami jak „Breakfast in Heaven” czy też
„Burn Out Of Flame” .
Kocham AC/DC i
ciężko jest znaleźć antyfana ich muzyki. Wychowałem się również
na takich legendach jak ACCEPT czy też KROKUS. Tak więc styl grania
BULLET spodobał mi się od razu i nie trzeba było tutaj dłuższej
walki. Materiał i muzycy są tak szczerzy, że nie sposób nie
pokochać ich muzyki. Muzyki, która jest prosta, dynamiczna i
łatwo wpadająca w ucho. Album jak i zespół godny polecenia
fanom muzyki hard rockowej z elementami heavy metalu.
Ocena: 8.5/10
piątek, 17 sierpnia 2012
HAZZARD - Hazzard (1983)
Dla
nie których jednostek Herman Frank to gitarzysta ACCEPT i ich
znajomość kończy się na tym etapie, albo na znajomości solowych
albumów sygnowanych logiem HERMAN FRANK. Rzadko kiedy się
zdarzy że ktoś zna jego dokonania w ramach zespołu VICTORY, czy
też właśnie HAZZARD.
Ten ostatni zespół jest o tyle ciekawostką, bo nagrał tylko
jeden album i to po odejściu gitarzysty z legendarnego ACCEPT. W
roku 1983 Herman Frank stworzył nowy zespół, a mianowicie
HAZZARD i w tym roku wydał swój debiutancki album „Hazzard”
będący swego rodzaju kontynuacją stylu ACCEPT ,z tym że tutaj
postawiono w większym stopniu na hard'n heavy aniżeli metal, ale i
tego drugiego składnika zespół tutaj nie żałuje. Co
niektórych może ucieszyć to fakt, że wokalista Malcom
Mculty jest bez wątpienia lepszym śpiewakiem od Udo pod względem
technicznym i świetnie pasuje on do grania w stylu hard'n heavy czy
też metalowym. Śpiewa czysto, wkłada w to dużo emocji, nikogo nie
udaje i co ważne sprawia, że kompozycje zyskuje na przebojowości i
śmiało można by się pokusić i puszczenie któregoś z tych
hitów na antenie radia. Różnica jaka też nasuwa się
w porównaniu do ACCEPT, że HAZZARD stara się zrezygnować z
metalowej toporności charakterystycznej dla Niemiec, a bardziej
stara się uderzać w amerykański hard rock. Podobieństwa?
Oczywiście słyszalne parce gitar, na czele z Hermanem Frankiem,
który są wręcz bliźniacze. Riffy, rytmiczność, to jest
coś co przyciągnie bez wątpienia fanów ACCEPT. Debiutancki
album to dzieło niemalże idealne. Mamy dopracowane brzmienie, które
jest w miarę łagodne i czyste, co ma zwiększyć przystępność
oraz lekkość materiału i swoje zadanie spełnia. W przypadku
materiału zaskoczenia nie ma i mamy do czynienia z energicznym,
dynamicznym, melodyjnym i zapadającym w głowie materiałem, który
zajmuje niecałe 35 min co też można uznać za plus, gdyż nie ma
ciągnięcia albumu na siłę.
Otwarcie
albumu za sprawą „Moonlight”
a więc kawałkiem nawiązującym do twórczości ACCEPT
okazało się strzałem w dziesiątkę. Sprawdzony, wręcz znajomy
riff przypominający album „Balls
To The Wall” to
skojarzenia jak najbardziej na plus. Może jest nieco mniej w tym
metalu, a więcej hard'n heavy co słychać przez rytmikę, lekkość,
czysty i techniczny wokal Malcolma, ale poziom muzyczny nie odbiega
od tego co grało w owym czasie ACCEPT. Płyta jest wypchana dużą
liczbą przebojów, a taki „Nothing At All”
z lekkim, radosnym riffem, melodyjnym motywem i zapadającym w głowie
refrenie przypomina dokonania DOKKEN aniżeli ACCEPT, ale jest to
bardzo udane urozmaicenie i co ciekawe takie kompozycje jak ta łatwo
zapadają w pamięci. Za najdłuższą kompozycje na albumie robi
„Come On” i jest
to kolejny hard rockowy kawałek nastawiony na podbijanie świata
poprzez stacje radiowe. Stonowane tempo, prosty hard rockowy motyw i
dużo emocji tak skrócie można opisać ten utwór.
Najbardziej stonowanym utworem jest psychodeliczny „Killer”
z lekkim bluesowym feelingiem i jest to ciekawa kompozycja. Coś
innego od typowego łojenia pod ACCEPT, ale równie dobrego.
Tak na albumie poza hard rockiem jaki słychać w „We
are The band” który
tutaj dominuje mamy też kilka wyraźnych metalowych kompozycji,
nawiązujących oczywiście do ACCEPT i to z wielkim sukcesem. Do
grona tych utworów zaliczyć należy: rytmiczny
„Just a dream”, rozpędzony
„Satisfed” , czy
też melodyjny „Tonight”.
Brak wypełniaczy,
brak jakiś większych wpadek, czy też grania na siłę pod ACCEPT.
Jasne jest sporo podobieństw, aczkolwiek tutaj HAZZARD przedstawia
nieco lżejszą muzykę z pogranicza hard'n heavy i metalu jest mniej
aniżeli hard rocka, ale to sprawia że nie ma toporności i jest
duża przystępność materiału. Pozycja obowiązkowa dla fanów
ACCEPT, niemieckiego grania, a także fanów lekkiego,
przebojowego grania, które zapada w pamięci. Po wydaniu tego
albumu HERMAN FRANK rozwiązał kapelę i dołączył do zespołu
VICTORY.
Ocena: 9/10
piątek, 13 lipca 2012
SADWINGS - Lonely Hero (1985)
W latach 80 dość
częstym zjawiskiem było mieszanie heavy metalu z hard rockiem i w
ramach tego zjawiska chciałbym przedstawić wam drodzy czytelnicy
kolejny ciekawy zespół, który zostawił po sobie jeden
album i którego nazwa nie jest znana każdemu fanowi metalu.
No bo czy nazwa SADWINGS komuś coś może mówić? Nie jest to
jakaś wielka formacja, która podbiła rynek, a jedynie
kolejny ciekawy i zapomniany zespół. Co warto wiedzieć o tym
zespole? Na pewno fakt, że został założony w roku 1985 i w tym
czasie miał też swoją premierę debiutancki album, a mianowicie
„Lonely Hero”. Nie jest to jakiś album, który
można by nazwać jakiś arcydziełem, nie jest tutaj też
prezentowana jakaś oryginalna muzyka i zespół stroni od
wyróżniania się przed szeregi. Tak więc, zespół gra
to co większość kapel i można w ich stylu usłyszeć coś z
DOKKEN, RATT, WARRIORS, czy innych zespołów grających na
pograniczu hard rocka i heavy metalu. SADWINGS charakteryzuje się
oczywiście niezwykła melodyjnością i dbałością o każdy
szczegół, co przedkłada się na to że debiutancki album
brzmi bardzo dobrze. Jest nacisk na solidność, przebojowość,
lekkość, a każdy z muzyków eksponuje swoje umiejętności.
Już
przy pierwszym kontakcie albumem, przy pierwszym starciu z dźwiękami
„Love In The Third Degree”,
gdzie słychać wirtuozerski popis umiejętności duetu wioślarzy, a
mianowicie Peter Espinoza /Patrick
Berg. Ta para sprawdziła się bardzo dobrze, wygrywając solidne
partie gitarowe, przesiąknięte energią i rytmicznością. To
właśnie ten aspekt sprawił, że na debiutanckim albumie szwedów
aż się roi od chwytliwych melodii, intrygujących solówek.
Sam utwór jest fantastyczny. Szybki,zwarty, melodyjny i ma
nawet kilka odesłań do power metalowej struktury. Wokalista Tony
Ekfeldt z kolei to kolejny ważny element układanki SADWINGS.
Potrafi śpiewać emocjonalnie, z charyzmą, urozmaicając
poszczególne utwory i pod względem technicznym nie jednemu
słuchaczowi przypadnie do gustu. Swój talent ukazuje dość
wyraźnie w melodyjnym „Lonely Hero”. Recepta
zespołu jest prosta, dużo ciekawych, łatwo wpadających melodii,
proste motywy i to się sprawdza. „Too Young”
to podobna konstrukcja co przy wcześniejszych utworach. Szybsza
sekcja rytmiczna, która na albumie spisuje się bardzo dobrze,
dbając o dynamikę jak i zróżnicowanie w ramach kompozycji,
do tego zapadająca melodia i przebojowy refren. W konwencji
nawiązującej do power metalu, w formie szybkie grania utrzymany
jest bez wątpienia „Escape Into Fantasies” . Natomiast
w „Sadwings”
zespół prezentuje heavy metal w czystej formie, zbudowany w
oparciu o dość mroczniejszy klimat i stonowane tempo. Hard rockowe
oblicze zespołu daje o sobie znać z kolei w nastrojowej balladzie
„Evil Island” , w
żywiołowym „Everbody Up” czy
też spokojnym „Winternights”.
Bardzo
dobry album, który skupia w sobie zróżnicowany
materiał, który od początku do końca utrzymany jest na
równym poziomie, słychać tą stabilność. Mocnym atutem
jest duża liczba przebojów, dobry warsztat techniczny
muzyków i dobrze zrealizowany album. Jest dobrze wyważone
brzmienie, które uwypukla każdy dźwięk i nadaję albumowi
pewien klimat, który identyfikuje się z dość miłą dla oka
okładką. Zespół nie odniósł większego sukcesu za
sprawą tego albumu, zespół udał się w 1987 do USA, jednak
po dwóch latach wrócił i zakończył działalność, a
gitarzysta Peter Espinoza dołączył potem do NASTY IDOLS.
Sporo czasu minęło od premiery, a album wciąż brzmi bardzo
dobrze.
Ocena: 7.5/10
poniedziałek, 18 czerwca 2012
HEIR APPARENT - Graceful Inheritance (1986)
Ameryka, lata 80 , muzyka heavy
metalowa z kręgu progresywnego heavy/power metalu i jeden z
najciekawszych debiutów jaki miał miejsce w owym czasie, na
owej ziemi. Na myśl powinien przyjść nie którym osobom
często nie doceniany, albo znany wąskiemu gronu słuchaczy HEIR
APPARENT. Genezę zespołu należy doszukiwać się w roku 1983
kiedy to został założony zespół SAPIEN, potem zespół
funkcjonował pod nazwą NEMESSIS i ostatecznie nazwę zespołu
zmieniono na HEIR APPARENT. Po nagraniu kilka dem, przyszedł czas
na debiut , który się ukazał w 1986 roku pod skrzydłem
Dragons Records. „Graceful Inheritance” to
znakomity album, który ma coś z power metalu, coś z hard'n
heavy, coś z heavy metalu i do tego patenty progresywne polane sosem
amerykańskim, to wszystko pasuje wybornie i stanowi ciekawą
mieszankę. O samym albumie można pisać długo i w samych
superlatywach . Poczynając od brzmienia, gdzie jest nacisk na
krystaliczną czystość, na wyrazisty wydźwięk instrumentów,
na budowanie odpowiedniego klimatu., przechodząc do aspektów
umiejętności muzyków i ich poziomu gry na albumie, kończąc
na zróżnicowanym i wyrównanym materiale, który
dostarcza sporo emocji i trzyma słuchacza w napięciu.
Otóż
to, materiał nie jest taki przewidywalny jak mogłoby się wydawać
i wbrew pozorom dzieje się sporo i nie brakuje urozmaicenie w sferze
kompozycji. Nie wszystko zostaje od razu podane, zdradzone i mamy
tylko na początku melodyjny i zwarty „En Trance”
w postaci intra. Motorem napędzającym muzykę tego zespołu jest
bez wątpienia duet gitarzysty Terry Gorle z wokalistą Paul
Dawidsonem. Terry dba o tło, wygrywając rytmiczne, dopracowane
partie gitarowe, przesiąknięte niezwykłą dbałością o technikę
i melodie i to słychać w „ Another Candle”
gdzie jest niezwykłe urozmaicenie utworu. Do umiejętności Terrego
świetnie dopasowany został wokalista Paul, który ma
charyzmę, niezły warsztat techniczny, gdzie operuje czystym
wokalem, a jak i bardziej zadziornym , tak więc nie można narzekać
na rutynę w tym aspekcie. Ta zgraja specjalistów od
przebojów, zapadających melodii dostarczy wam sporo nie
zapomnianych przeżyć i taki znakomitym tego przykładem jest
dynamiczny „The servent”
i na plus są te wpływy, inspiracje NWOBHM czy też QUEENSRYCHE.
Różnorodność, bawienie się motywami, to coś co jest na
porządku dziennym na tym albumie i taki „Tear Down The
Walls” jest tego dowodem,
klimatyczne otwarcie z balladowym zacięciem które rozkręca
się w mocniejszy i bardziej chwytliwy dalszy etap utworu i jest to
kolejny przebój. Pomysłowość w „Running From
the thunder” zaskakuje i te
wpływy jazzu są tutaj urocze. Masa przebojów opartych na
prostych i zapadających melodiach i mam tu na myśli taki „The
Cloack” , rytmiczny „Dragon's
Lair” z power metalowym
feelingiem, czy też melodyjny, szybki „ Nad Dogro Lived
On”. Ponadto wydawnictwo jest
wzbogacone o dynamiczny kawałek „Nightmare” gdzie
też słyszalne są patenty power metalowe, balladą „Keeper
Of The Reign” która
wyciska łzy, a także heavy metalowymi hymnami jak „Hands
Of Destiny” gdzie jest nacisk
na stonowane tempo i marszową sekcją rytmiczną.
Może
i HEIR APPARENT nie stworzył czegoś nowego, może zagrał muzykę
jakiej było pełno w owym czasie, ale pod względem wykonania,
pomysłowości, umiejętności muzyków, należy od razu
zweryfikować owe rankingi i umieścić ten album na wyższych
miejscach. Bardzo dobry album, który nie ma wad jak dla mnie.
Każda kompozycja ma w sobie sporo energii, wykonanie wzbudza emocje
i zachwyt, jak można grac tak chwytliwy heavy metal bez
kombinowania, bez kompleksów. Bardzo dobrze wyważony album z
bardzo wyrównanym i urozmaiconym materiałem. Jeden z
najbardziej niedocenionych zespołów i albumów z lat
80.
Ocena:
9/10
poniedziałek, 4 czerwca 2012
RAZORMAID - First Cutt (1987)
Granie na pograniczu heavy metalu i
hard rocka było jakże powszechnym zjawiskiem w latach 80 i takich
kapel było naprawdę pełno i warto tutaj wspomnieć o takim
RAZORMAID. Amerykańskiej kapeli założonej w 1983 r przez
Johna Kirka, gitarzystę który miał wizję co do zespołu i
co do tego co ma grać. Historia właściwie wiąże się z licznymi
zmianami składami i daruję sobie przytaczanie tutaj wszystkich
nazwisk, a przejdę do roku 1987 kiedy to ukazał się debiutancki
album „First cutt” i jest to ich jedyne dzieło, gdyż
niezbyt udana promocja zespołu i silna konkurencja sprawiły że
zespół szybko zgubił się i znikł ze sceny metalowej.
Słuchając debiutu można wyłapać w muzyce prezentowanej przez
RAZORMAID wpływy takich kapel jak DOKKEN, KEEL, MOTLEY CRUE, czy też
KROKUS, PRETTY MAIDS. Muzyka może faktycznie nieco oklepana, styl
może też taki dość znajomy i niczego nowego nie odkryjemy
słuchając tego albumu i wtórność, pospolitość daję o
sobie znać, niemal w każdej kompozycji. Jednak dobrze zrealizowana
produkcja, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że zespół
wydał ten album o własnych siłach, dobrze przyrządzone kompozycje
sprawiają że album słucha się bez większego zażenowania i
dostarcza sporo frajdy, tak więc na rozrywkę nie można narzekać.
Pod nieco kiczowatą okładką, która
oddaje najlepiej lata 80 kryję się dość wyrównana, a
przede wszystkim zrównoważona zawartość. Mamy zadziorne
kompozycje jak „Sooner Or Later” które dogłębnie
prezentują styl kapeli, a więc rytmiczny riff, odegrany z
lekkością, melodyjnością, pewnym hard rockowym zacięciem. Nie da
się ukryć, że album napędza gitarzysta John Kirk, który
posiadał zdolność płynnego przechodzenia między motywami,
potrafił zagrać finezyjnie, z pomysłem, potrafił zaskoczyć,
wykreować melodie które zostawały w pamięci. Bez wątpienia
stanowi on atrakcję tego albumu. Podobnie można by napisać o
wokaliście Jamie Lee, który nie wybiega poza normę
wokalistów jakich było pełno w latach 80, potrafił śpiewać
czysto, klimatycznie, wręcz hard rockowo, potrafił też użyć
piszczenia, czy śpiewania w wysokich rejestrach i nie da się ukryć,
że w swojej roli był nie do zastąpienia. „Fight For Your
Life” to przykład, że zespół stawia nacisk na
melodie. Jest i przebojowy charakter i taki hard rockowy refren z
pewnymi nawiązaniami do DEF LEPPARD. Jak to bywa w przypadku takich
płyt, gdzie jest hard rock i heavy metal znaczącą rolę odgrywają
balladowe wtrącenia takie coś zespół stosuje w dynamicznym
„Blue Thunder” czy też w czysto balladowym „Second
Chance” który uderza w emocje słuchacza i potrafi
wzruszyć, potrafi porwać swoim pięknym wykonaniem.. Potwierdzeniem
nie przeciętnych umiejętności gitarzysty Johna Kirka jest choćby
taki melodyjny „Obsession” gdzie kluczową rolę
powierzono klawiszom i w takiej lekkiej formie rockowej zespół
prezentuje się również ciekawie, a wykonanie i dbałość o
szczegóły robi wrażenie. Nie można się przyczepić ani do
pomysłu na utwór, ani do wykonania, ani do poziomu
umiejętności muzyków. Więcej heavy metalu, więcej ognia,
ostrości da się wyłapać w takim klasycznym „Living On The
Run” gdzie też pojawiają się pewne odniesienia do DEF
LEPPARD. Taki też jest przebojowy „Victim Of The Night”
który był jedną z pierwszych kompozycji jakie stworzył
zespół. Najszybszą kompozycją na albumie jest bez wątpienia
rozpędzony, oparty na mocnym heavy metalowym wydźwięku jest
„Rock'n Roll Invasion”. Wyczyny sekcji rytmicznej, jej
precyzję, zróżnicowanie i dynamikę znakomicie oddaje taki
nieco zadziorny „The drifter” z pomysłowym głównym
motywem gitarowym. „Too Late” czy zamykający „Racing
With Time” to kolejne przeboje będące miksem heavy metalu i
hard rocka.
Niby płyta jakich wiele w latach 80
było, może nieco wtórna, może przemyca oklepane pomysły i
taki pospolity styl grania, to jednak szybko potrafi porwać
słuchacza szczerością, lekkością, solidnym wykonaniem, dbałością
o szczegóły. Za sukcesem albumu bez wątpienia stoi
przebojowy charakter materiału i bardzo dobre umiejętności
muzyków, zwłaszcza Johna Kirka i Jamiego Lee, którzy
potrafią zaskoczyć i doprowadzić słuchacza do radości. Szkoda,
że zespół znikł po tym albumie, bo drzemał w nich ogromny
potencjał.
Ocena: 8/10
czwartek, 17 maja 2012
HELLOISE - Cosmogony (1985)
Odrobina
progresywności która jest połączona z melodyjnym heavy
metalem i hard rockiem brzmi ciekawie, czyż nie? Taki styl w sumie
prezentował holenderski HELLOISE,
który w owym czasie byli bardzo rozpoznawalni w swoim kraju, a
to za sprawą świetnego debiutu „Cosmogony” z 1985 roku.
Właściwie historia zespołu jak i tego albumu, zaczyna się tam
gdzie kończy się historia HIGHWAY CHILE czyli w 1985 kiedy to
doszło do rozłamu i przez rok funkcjonował HIGHWAY CHILE z
zmienionym składem, a jego czołowi muzycy czyli perkusista Ernst
van Ee i gitarzysta Ben Blauw założyli właśnie HELLOISE który
odniósł spory sukces, a świadczyć może o tym choćby
supportowanie takich gwiazd jak MOTORHEAD, WHITESNAKE, czy DEF
LEPPARD.
Styl
kapeli w dużej mierze wiązał się z tym co grały inne kapele w
innym czasie, ale zespół miał swoje podejście do
przebojowości, melodyjności. Wszystko było zrealizowane z
niezwykłym wyczuciem, pomysłowością i precyzją. Nic nie było
wymuszone i można było poczuć tą czystą radość, jaka
wydobywała się z partii muzyków.
To co
znajdziemy na tym przebojowym, melodyjnym, zwartym materiale to
przede wszystkim miks melodyjnego heavy metalu i hard rocka, z
elementami progresywnymi opartymi na czystym, emocjonalnym wokalu
Stana Varbraaka ( wystarczy posłuchać ballady „Run A
Mile” żeby zrozumieć o czym
mówię) i duecie gitarzystów Blaauw/ Boogerds, które
cechują się lekkością, finezyjnością, czyli to co jest
niezbędne w metalu jak hard rocka. Skoro mowa o hard rocku to muszę
przyznać, że nie brakuje szaleństwa radości no i tej
przebojowości, bez której album był zapewne mniej atrakcyjny
niż jest. W skrócie materiał jest równy i różnorodny,
a jego receptą na przyciągnięcie uwagi słuchacza to przebój
goniący przebój. Zaczyna się od rytmicznego „Cosmogony”
gdzie mamy definicję stylu zespołu, gdzie słychać w wpływy
DOKKEN, DEF LEPPARD czy też MOTLEY CRUE. Stonowane tempo, zapadający
i bardzo ciepły refren to chleb powszedni zespołu i to słychać w
„Broken Hearts”.
Oczywiście jak przystało na zróżnicowany materiał poza
stonowanymi utworami mamy też szybsze, bardziej dynamiczne
kompozycje, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, bardziej żwawe
partie gitarowe i w takiej konwencji zespół też dobrze sobie
radzi czego dowodem jest rozbudowany „Die Hard”
z atrakcyjnymi partiami gitarowymi, zadziorny, wręcz heavy metalowy
„Ready For The Night”
z pewnym powiązaniem z JUDAS PRIEST. Fajnie też wypada wymieszanie
riffu heavy metalowego w stylu JUDAS PRIEST z hard rockowym
feelingiem, lekkością i brzmieniem w klimatycznym „For
A Momment”. Heavy metal pełną
parą, ostry riff w stylu JUDAS PRIEST, nieco RAINBOW w konstrukcji,
a także w rodzaju formowania przebojowości to cechy rozbudowanego
„Hard Life” , również
RAINBOW daje o sobie znać w dynamicznym, przebojowym „Gates
Of heaven”. JUDAS PRIEST też
daje o sobie znać w takim nieco hymnowym, koncertowym „Friend
Of Fortune”
„Cosmogony”
to album z górnej półki, jeśli mówimy zarówno
o heavy metalu jak i hard rocku. Można by się długo rozpisywać o
plusach tego dzieła, jakich to umiejętności nie ma ją muzycy,
jakie to sfera techniczna nie jest bogata i jaki to materiał nie
jest przebojowy, tylko po co? Wystarczy odpalić ten świetny debiut
holendrów, żeby przekonać się na własne uszy, że jest to
muzyka pełna melodyjności, zapadająca w głowie, dostarczająca
sporo rozrywki i frajdy słuchaczowi. Album godny polecenia nie tylko
szperaczom staroci, ale fanom dobrego hard'n heavy.
Ocena:
9/10
poniedziałek, 14 maja 2012
TRANCE - Victory (1985)
Istotną rolę w
niemieckim metalu i hard'n heavy odegrał bez wątpienia zespół
TRANCE, który dzisiaj jest znany pod nazwą TRANCEMISSION
kiedy to zespół w 1989 roku zmienił nazwę po tym jak miał
kłopoty z wytwórnią. Jednak wróćmy do początku.
Wszystko się zaczęło w roku 1977 kiedy to pod wpływem AC/DC,
SCORPIONS został powołany do życia z inicjatywy Lothera Antoniego,
który pełni funkcję zarówno gitarzysty jak i
wokalisty, a także basisty Markusa Bergera. Po kilku demach i
graniach na żywo przyszedł na czas debiutancki album w postaci
„Break out” który ukazał się w roku 1982. Bardzo
istotnym wydawnictwem tego zespołu jest bez wątpienia album numer
trzy czyli „Victory” z 1985 roku. Muzycznie można tutaj
wyłapać wpływy takich kapel jak SCORPIONS, AC/DC, GRAVESTONE,
ACCEPT, FAITHFUL BREATH, czy też KROKUS, PRETTY MAIDS. Tak jest
aspekt wtórności i zespół brzmi jak wiele innych
niemieckich kapel lat 80, a pod względem formy przekazu, lekkości i
przebojowego charakteru wyprzedza wiele przeciętnych lub tylko
solidnych kapel. Do tego sama forma wykonania, czy też pomysł na
melodie i gitarowe motywy, czy też właśnie zdolności muzyków
i można mówić o świetnym krążku, który powinien
rozgrzać serce każdego metalowca, który czuje zwłaszcza
ogromny sentyment do starej szkoły grania.
Fenomen
tej płyty należy doszukiwać się nie tyle w mocnym i soczystym
brzmieniu, ale zwłaszcza w przemyślanym i starannie
wyselekcjonowanym materiale, który charakteryzuje się ową
równością i lekkością. Najważniejszą cechą to jest
wypchanie całej zawartości samymi przebojami. Wszystko zaczyna się
od rytmicznego „Night is On” który
jest mieszanka wcześniej wspomnianych kapel, ale najwięcej w tym
wszystkim niemieckiego mechanizmu. I właściwie każda z kompozycji
ma podobny, przebojowy charakter. „We Are the revolution”
to hymnowy metalowy kawałek, gdzie najwięcej jest takiego ACCEPT
znanego z „Metal Heart”. Atutem tego albumu przede wszystkim
jest wysokiej klasy wykonanie i niezwykła biegłość muzyków
zwłaszcza gitarzystów Berger/ Antoni którzy potrafią
grac dynamicznie, finezyjnie kiedy trzeba, a chemia która jest
między nimi zapewnia ład i harmonię. Tak sprawnie funkcjonująca
machina to gwarant naprawdę udanego albumu. „Rien Ne Va
Plus” to najwolniejsza
kompozycja i może mniej atrakcyjna, ale wciąż trzyma wysoki
poziom. Czego tutaj najwięcej? SCORPIONS z lekkim zacięciem w stylu
ACCEPT. Łańcuchy, chwalenie metalu i zapadająca melodia to znak
rozpoznawczy przebojowego „Break The Chains”.
Nie zabrakło też prawdziwych rozpędzonych petard utrzymanych w
speed metalowej stylistyce, co słychać w „One Man
Fighter” , czy też
„Apocalypse Now”,
zaś „Victory” to
kolejny mocny heavy metalowy kawałek, który podsumowuje w
idealny sposób całość jak i sam styl zespołu.
TRANCE
to kolejny znakomity przykład jak potężną sceną metalową jest
scena niemiecka. Ci którzy kochają wcześniej wspomniane
kapele, to muszą po prostu zapoznać się z tym przebojowym
albumem, który jest tym co najlepsze w niemieckiej scenie
czyli solidność i przebojowość.
Ocena:
9.5/10
niedziela, 13 maja 2012
BOSS - Step On It (1984)
Mam słabość do starych albumów,
zwłaszcza tych z pogranicza heavy metalu i hard rocka, płyt które
śmiało można by zaliczyć do kategorii hard'n heavy. Jeśli lubi
się taką muzykę jak choćby MOTLEY CRUE, KROKUS, czy inne rzeczy
tego typu to śmiało nie będziecie mieć większych oporów
przy muzyce zawartej na jedynym albumie australijskiego BOSS, który
w owym czasie zrobił nawet furorę tym albumem który się
zwie „Step It Out”. Genezę
tej płyty należy się upatrywać w roku 1979 r kiedy to z
inicjatywy wokalisty Craiga Csongradiego został założony zespół
który po licznych demach i graniach na żywo doczekał się po
5 latach właśnie swojego debiutanckiego albumu. Niestety kapela po
wydaniu tego dzieła się rozpadła, a szkoda podrzemał w nich
niezły potencjał, który przejawiał się w dobrym warsztacie
technicznym, który zapewniał profesjonalny wydźwięk
kompozycji i staranne wykonanie. To właśnie dzięki wokalowi Craiga
można poczuć owe szaleństwo, zadziorność, przestrzeń. To on
buduje klimat i sprawia że każda fraza, każdy przebojowy refren
wchłaniamy niczym gąbka. Co byłoby gdyby duet gitarzystów
Kvin/ Pate którzy czerpią się na twórczości
SCORPIONS, DEF LEPPARD, czy też ACCEPT, DOKKEN albo RATT co słychać
niemal w każdej kompozycji i do tego warto zwrócić uwagę na
lekkość przechodzenia między różnymi motywami, niezwykła
precyzja i zdolność wykreowania zapadających melodii, a to już
połowa sukcesu. Świetnie ten patent oddaje rytmiczny i przebojowy „
Kick ass” który
zawiera atrakcyjne popisy solówkowe, czy też melodyjny
„Dancing Queen”.
Warto zaznaczyć,
że muzycznie jest małe zróżnicowanie i właściwie można
wytknąć zespołowi jednorodny charakter, gdzie dominuje stonowane
tempo, nieco taki obstukany rasowy riff tak jak to miejsce w „The
Woman” , klimatycznym „Strange Games” , koncertowym,
rytmicznym „ Hard'n Fast” , które stawiają na
prostotę i przebojowy charakter. Podobać się może lekkość
niektórych kompozycji, czyste takie hard rockowe dobrze
wykreowane brzmienie i nutka szaleństwa, gdzie liczy się chwytliwa
melodia i perfekcja wykonania, te cechy zostają uwypuklone w
melodyjnym „ Escapea” , rytmicznym „Take it or leave it”
gdzie zespół robi własną interpretację stylu DOKKEN, albo
w przebojowym „Shake It” . Dopełnieniem tej lekkiej,
melodyjnej i przyjemnej dla ucha płyty jest bez wątpienia ballada
„Cry, Cry” która wzrusza klimatem i wykonaniem.
Mimo jasnej i
przejrzystej formy, mimo przebojowej formie, mimo dobrych pomysłów
i dobrego zaplecza technicznego muzyków, kapela nie przetrwała
próby, a także silnej konkurencji, to też po wydaniu tego
bardzo dobrego i wyrównanego albumu, kapela się rozpadła i
przestała istnieć, a po sobie zostawiła jeden album, ale za to na
tyle dobry, że pozwala przypominać światu, że kiedyś istniała
taka kapela.
Ocena: 7/10
niedziela, 6 maja 2012
SPECTRE - Lady Of The Night (1985)
Ci
którzy lubią hard'n heavy , gdzie duże znaczenie odgrywa
klimat, ci którzy cenią sobie klimat i pomysłowe rozwiązania
w tej muzyce to mogą spróbować swoich sił z amerykańskim
SPECTRE. Jeden z tych
zespołów który został założony na początku lat 80,
wydając jeden debiutancki album, który przeszedł bez
większego echa, bez większego zainteresowania, zmuszając kapelę
do sprzątnięcia swojego interesu, ale nic dziwnego. Debiutancki
album „Lady Of the Night”
który się ukazał w 1985 r to właściwie album niczym się
nie wyróżniającym poza faktem że wszystko brzmi dobrze, a
muzycy grać potrafią, jednak to trochę za mało zwłaszcza biorąc
pod uwagę że wtedy takich zespołów było pełno. To co
wyróżnia za pewne ten album to dość spora ilość wolnych,
klimatycznych, nastrojowych ballad, a to rzadkie zjawisko zwłaszcza
w metalowym światku. Mamy choćby taki „On The Run”
który ma coś z IRON MAIDEN, i można poczuć pewne oddalenie
się zespołu w rejony NWOBHM, a całość zapewne zachwyca
pomysłowością i wykonaniem. Tak, muzycy dwoją się i troją, żeby
dane kompozycje brzmiały właściwie i żeby wzbudzały
zainteresowanie. Duet gitarzystów Hopper/Columbia to para
charakteryzującą się zżyciem i chemią,. Potrafią dostarczyć
słuchaczowi emocji a kiedy trzeba to i nawet porządnego kopa.
Szkoda tylko że kompozycje takie mało wymagające i nie pozwalają
im rozwinąć skrzydeł. Nie można zapomnieć o Chrisie Acoście
który świetnie się sprawdza w tych wolnych, ciepłych
utworach i to słychać w lekkim „I'll Try”
. Co ciekawe sporo kompozycji to takie dwu członowe utwory, gdzie
jest i coś z ballady i coś z heavy metalowe grania i takie nie
zdecydowanie troszkę dziwne brzmi, a może to ja coś źle
odebrałem? Taki styl mamy w zadziornym „Solutions”
, ponurym „Lady Of The Night”
, klimatycznym „Can't wait”
gdzie mamy atrakcyjne i wyróżniające się solówki,
gdzie sporo finezji i szaleństwa, bez wątpienia najlepsze na
płycie. Zaś bardziej metalowymi kompozycjami są mocny, rytmiczny
„Hunger” czy też
mocny, nieco przypominający twórczość AC/DC „She's
Hot”.
Niby
albumowi towarzyszy dobry warsztat techniczny muzyków, jednak
kompozycje ich nijakość, a czasami zbyt łagodny wydźwięk nie
pozwalają im się zaprezentować w należyty sposób.
Zmarnowano wg mnie potencjał. Do tego nie podoba mi się ta
dominacja tych balladowych elementów i jak dla mnie jest ich
za dużo, bo to nie potrzebnie złagadza charakter materiału. Idąc
dalej pomysły na same kompozycje tez można uznać co najwyżej za
dobre i w tamtym okresie słyszało się lepsze utwory. Album
kierowany do fanatyków owego gatunku i właściwie tylko do
nich.
Ocena:
5.5/10
SPELLBOUND - Breaking The Spell (1984)
Szwedzka scena heavy metalowa lat 80
kryła wiele ciekawych i mało znanych kapel i jedną z takich bez
wątpienia jest SPELLBOUND, który grała hard 'n heavy gdzie
świetnie mieszano tradycyjny heavy metal z elementami hard rocka i
słyszalne są w ich muzyce wpływy IRON MAIDEN, PRETTY MAIDS, BLOODY
SIX, STEELOVER, czy też AC/DC, KROKUS. To co warto wiedzieć na
temat samego zespołu to że została założona w roku 1983 z
inicjatywy Hasse'a Fröberga, Thomasa Thomsona, Alfa Strandberga,
Ola Strandberga i JJ Marsha i skupili oni uwagę na sobie za sprawą
debiutanckiego albumu „Breaking The Spell” z 1984 który
dość szybko przysporzył zespołowi dość spore grono fanów.
Nie bez powodu okrzyknięto ten album jednym z ciekawszych szwedzkich
wydawnictw w roku 1984 i najlepszym dziełem tego zespołu. Tutaj
kapela zaprezentowała się najlepiej zawierając jednocześnie to co
oddaje ich styl, charakter i śmiało można mówić tutaj o
energicznej muzyce która złożona jest przede wszystkim z
dopracowanej i poukładanej sekcji rytmicznej, z luźnych,
rytmicznych, lekkich i bardzo melodyjnych partii gitarowych duetu
Stranberg/Marsch który charakteryzuje się nie zwykła
precyzją, a warsztat techniczny i pomysłowość dodaje im skrzydeł,
sprawiając że cały czas się coś dzieje, cały czas pojawiają
się proste i zapadające motywy tak jak to ma miejsce w przypadku
melodyjnego „Rock The Nation” , a
wszystko spina wokal Hansa Froberga, który ma taki ciepły
wokal, gdzie również daje o sobie znać wyszkolenie
techniczne, no i trzeba przyznać, że ów wokalista świetnie
sprawdza się w lekkich kompozycjach, gdzie może śpiewać nieco
czyściej i bardziej hard rockowo i na myśl przychodzi choćby
romantyczna ballada „ Passion Kills”
która wyróżnia się na tle innych kompozycji, bo jest
wolne tempo, mniejszą rolę odgrywają gitary, zaś większą
właśnie wokal i sam klimat. Sam materiał właściwie jest dość
urozmaicony i znajdziemy tutaj poza wyżej wspomnianymi, klimatyczne
intro które ma zbudować napięcie, a więc swoje zrobił. To
czego jest najwięcej na albumie to bez wątpienia hard'n heavy
przebojów i tutaj rządzi singlowy „Lovetaker”
z zadziornym motywem, rytmiczny „Burnin Love”
, przebojowy „Hooked On Metal” , czy
też zadziorny „Raise The Roof”
. No i mamy tez bardziej heavy metalowe kompozycje gdzie dominuje
nieco ostrzejsza gitara, większa dynamika i pazur. W tej kategorii
wagowej mamy najszybszy kawałek na płycie czyli „Crack
Up The Sky” , czy też nieco
bardziej stonowany „ Loud'n Dirty”
.
Analizując
powyższy materiał można dojść do wniosku że bardzo starannie
pracowano nad całością i to co słychać to najlepszy dowód
jaki mamy efekt końcowy. Starannie stworzone brzmienie, gdzie jest
coś z rasowych heavy metalowych płyt, a także jest owa lekkość i
zadzior z płyt hard rockowych. To pozwala uwypuklić co najmniej
bardzo dobre umiejętności muzyków, którzy
zagwarantowali naprawdę znakomity materiał, który przejawia
się w dużej liczbie przebojów, zróżnicowaniu i
równości, o którą dzisiaj dość ciężko. Minusy?
Czasami mam wrażenie że wokalista z tym swoim ciepłym wokalem
gdzieś gubi się w partiach gitarowych no i czasami wtórność
mi doskwiera, a tak więcej minusów nie dostrzegam. Warto
poświęcić trochę czasu i posłuchać tego wydawnictwa, bo jest to
przyjazna dla ucha muzyka.
Ocena:
8/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)