środa, 22 czerwca 2011

BRUCE DICKINSON - Accident of the Birth (1997)

Przeważnie jest tak, że w przypadku odejść kogoś z zespołu podyktowane jest zdrowiem, rodziną, inną wizją grania, lub też chęcią z próbowania kariery solowej. Taki powód posłużył do odejścia Halfordowi z Judas Priest czy też Brucowi Dickinsonowi z Iron Maiden. Obaj panowie wylądowali pod skrzydła znanego producenta i gitarzystę Roy Z. Skupmy się jednak na Brucie. Po jego odejściu od Iron Maiden, rozwinął kilka swoich zainteresowań jak choćby szermierka, czy też pilotowanie samolotów. Potem trochę zaczął tworzyć i powstawały kolejne albumy, ale to wszystko było poszukiwanie siebie samego. Było to może muzyka i ciekawa, może i różniąca od tego z czym był związany ten pan, ale taka muzyka miała swoich zwolenników, jak i przeciwników, ja należę do tych drugich. I w efekcie lubię 2 albumy z solowej kariery Bruca – Tyranny of Souls oraz „Accident of Birth”. Iron Maiden z Blazem cienko przędł i wszyscy oczekiwali że wujek Bruce, zajmie się ich nie dosytem i da im album na miarę starych maidenów, w których on miał swój nie mały udział. Fanów żelaznej dziewicy na pewno ucieszył fakt kiedy do zespołu Dickinsona dołączył jego stary kumpel Adrian Smith. Można więc że mieliśmy połowę Iron Maiden. Pomysł tytuł wziął się z historii związanej z Brucem i jego narodzinami, że nie był planowanym dzieckiem. Zaś postać na okładce jest swego rodzaju parodią eddiego. Tak po wielu krętych drogach, Bruca zaczął wychodzić na prostą drogę, prowadzącą do domu( Iron maiden) no i co ważne wrócił do heavy metalu. Album został wydany w 1997 roku i sprzedał się w niezwykłym szybkim tempie.
Całość rozpoczyna „Freak” no i jest w sumie to dziwny kawałek, bo ma sporo ciężkich elementów, powiedziałbym nawet nadających się do młodzieńczego coru. Jednakże gdy się tak człowiek w słucha w motorykę i całą konstrukcję to słychać tutaj sporo z Maiden. Jest owa melodyjność i jest chwytliwość. Choć brakuje tego luzu, wszystko jest bardziej techniczne i nieco sztuczne jak dla mnie. Zwłaszcza ten ciężar, jakby na siłę takie to zrobione. Jest dobrze, miło się to słucha, na pewno lepiej niż nie jednej wcześniejszej płyty. Brakuje też tych solówek, którymi nas raczył Adrian w Iron Maiden, tutaj bardzo oszczędnie. Jednak dla tego refrenu warto postawić plusika za ten utwór. „Totte 7 arrival” intro, które można było podłączyć pod kolejny utwór, a nie nabijać ilość kompozycji na albumie. „Starchildren” nic się nie zmienia, utwór klimat i strukturą podobny do otwieracza. Choć tym razem bas jest symulacją tego basu z żelaznej dziewicy. Adrian tutaj jest już bardziej słyszalny. Nie podoba mi się że znowu wymuszony ciężar bierze górę, bo można to było rozegrać nieco bardziej melodyjnie.”Taking The Queen” ballada, która jest naprawdę przyjemna dla ucha. Ma kilka fajnych motywów. Podoba mi się takie surowe brzmienie gitary. Refren też potrafi też konkretny i co ważne porywa na swój sposób. No i solówka na miarę umiejętności Adriana. No i jest to jedna z moich ulubionych kompozycji na tym albumie. Tak się gra ballady moi drodzy.
„Darkside of Aquarius” no i w końcu jakiś porządny utwór, gdzie jest luz, gdzie jest melodyjność i porzuconą sztuczną maskę zespołu grającego ciężki heavy metal. No i w końcu jakieś popisy gitarzystów. W końcu jakiś klimat. Kolejny mocny punkt tego albumu! Prawdziwą petardą i takim zastrzykiem adrenaliny jest „Road To Hell” taki rasowy kawałek w stylu Iron Maiden. Prosty i melodyjny riff, która porywa. Jest swoboda i radość z grania. Niezły styl też śpiewania Bruca w zwrotkach, tak z pazurem. Mój ulubiony kawałek z tego krążka, szkoda że zespół nie pokusił o więcej takich kompozycji. „Man of Sorrows” kolejna ballada i trzeba przyznać, że też niczego sobie. Jest prosta, ale bardzo wzruszająca. Z wolnymi kawałkami typu ballada,Bruca nieźle sobie radzi i są to mocne punkty tego albumu. Refren jest naprawdę bujający. No to wracam do udawania „Accident Of birth” jasne że to mocna kompozycja, jasne że ma pazur, jasna że kopie w tyłek, ale czy oni troszkę nie przesadzają z tym ciężarem? Adrian jak zwykle stara się swoimi partiami jakoś to wszystko nieco z łagodzić i bogu dzięki. Tak czy siak, jest to znów mocny punkt tego albumu. Najbardziej podoba mi się refren, prosty i bardzo koncertowy. „The Magician” troszkę tam z maiden może i słychać, ale znów to takie siłowe granie, takie nieco toporne, takie okrojone z radości i swobody. Szkoda, bo mogło to być nieco lepiej rozegrane. Nerwy puszczają mi przy „Welcome To The pit” mizerny utwór, który jest bez charakteru, nie ma nic poza sztucznością. Nie ratuje tego nawet dwóch członków IM. Oo no i w końcu powrót do swobodniejszego nieco łagodniejszego grania, a to za sprawą „The Ghost Of Cain” no i pięknie zostało to rozegrane, bez jakiejś napinki. Spokojny, momentami nieco cięższy , ale co ważne melodyjny riff jest motorem napędzającym w tym utworze. No i znów można pochwalić zespół za refren, piękna rzecz.

O ile wcześniejsze ballady były wyraziste i miały w sobie to coś o tyle „Omega” tego nie ma. A jej jedynym atutem są chwytliwe solówki. No i na ratunek idzie kolejna ballada „Arc of space” i trzeba przyznać że mimo skromnej warstwy instrumentalnej ( tylko gitara akustyczna) utwór powala swoim pięknem i niewinnością. Kupuje to.
Album kończy się i jedyne co zostaje w mojej pamięci to Road to Hell i kilka pięknych ballad. Właściwie to ballady są największym atutem tego albumu. Te ciężkie pseudo heavy metalowe utwory, jasne mogą robić wrażenie, bo są ciężkie, mają moc, jednak nie mają duszy, są sztuczne jak dla mnie. Nie mają swobody, nie jakiegoś urozmaicenia w riffach, no i te okrojone solówki, szkoda, bo uważam, że można to było rozegrać jak w Road to hell, gdzie wyzbyto się tego udawania bycia zespołem, grającym ciężki heavy metal. To ponarzekałem sobie. Pochwalić na leży za niezłą formę wokalną Bruca, w końcu wraca na szczyt. Również pochwalić należy za nagranie naprawdę dobrego albumu, który może się podobać i to nie tylko fanom IM, i ta płyta właśnie jest kierowana do takich osób. Bo IM to ja bym się nie doszukiwał w tym albumie. Choć i znajdą się tacy, że wytkną podobieństwa, gdzie są w nielicznych tylko miejscach. Tak przy okazji uważam, że w to co prezentuje Roy Z najlepiej w pasował się Halford , który ma predyspozycję do takiego stylu grania, a Bruca raczej właśnie balladki czy utwory typu Road to hell. Wywód mój kończę tym, że miło że po tym albumie Beuce i Adrian wrócili do IM, a za ten album wystawiam 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz