sobota, 18 czerwca 2011

VIPER - Theater Of Fate (1989)


Gdybym miał się zabawić w surowego sędziego i wybrać jeden najlepszy Viper to jednak skierował bym się właśnie ku drugiemu albumowi...Theatre of Fate, który jest perfekcyjny jak poprzednik, tylko tym razem mamy już brzmienie z prawdziwego zdarzenie, tym razem przeciwnicy zespołu nie mają się zupełnie do czego przyczepić, bo brzmienie jest idealne, a pod względem zawartości album jest nawet bardziej dojrzały i to słychać, a Matos też robi wrażenie bardziej doświadczonego, głos jeszcze potężniejszy, a reszta jest równie genialna.Album został wydany 2 lata po debiucie i niestety jest to ostatni album z Matosem na wokalu, a szkoda bo czuję, że siałby większe spustoszenie niż solowo czy też z Angrą. Byliby może na tym samym poziomie co Ironi? Kto wie, ale i tak dużo osiągnęli.

Tym razem mamy 8 kompozycji, powiedziałbym bardziej zróżnicowanych niż na poprzednim albumie. Wzbogacone o różne smaczki, grze na flecie czy różne takie pierdółki, które stanowią o wysokim poziomie albumu i jego muzyki.Już sam wstęp „Ilussions” jest tego najlepszym dowodem. Bardzo spokojna kompozycja, ale powalająca aranżacją,a kolejny utwór to „At Least A Chance”, który od razu prezentują właściwie kontynuację stylu poprzedniego albumu, ale jest tutaj jakby jeszcze większy kunszt, bardziej urozmaicony i te pomysły po prostu mnie rzucają na kolana.
Co za riff, no kurde kładzie on spokojnie większość riffów jakie słyszałem.
A skoro jesteśmy przy partiach gitarowych, to od razu zaznaczę, że solówki są pierwsza klasa i ta orkiestra ,MOC!!! Aż ma się wrażenie, że to przed smak tych wszystkich kolejnych bandów w jakich będzie Matos. A no właśnie skoro już go wymieniłem ...znów zniszczył, a jak dla mnie osiągnął tutaj bardzo wysoki poziom wokalny. Zniszczony poprzednim utworem długo nie musiałem czekać na dobitkę... „To live Again” to kolejny killer,szybki i bardzo melodyjny, nie sposób opisać tego co słychać, perfekcja w każdym calu, a najlepiej zrobicie jak sami się przekonacie, bo czyja mogę wam przekazać telepatycznie jakie uczucia wywarł na mnie, niestety nie mogę. Czego nie było na poprzednim albumie, a jest na tym to sporo zwolnień, więcej jak na poprzednim, a najlepszym tego przykładem jest...”A cry from The edge”. Tylko nie myślcie sobie że wolny początek to od razu będzie ballada. No jak się przekonacie, ten przepiękny wstęp jest tylko zmyłką, bo tak naprawdę utwór jest szybki i diabelnie melodyjny. Może się powtórzę ale znów ideał .
A ja sobie pozwolę tylko sobie wyróżnić unikatowe solówki. Skoro jesteśmy przy zwolnieniach i tego typu rzeczach, należy wspomnieć, że na kolejnym utworze „Living For Tonight” zastosowano podobny trik i udało im się nie ma co. Bardzo spokojny i jakże łapiący za serce wstęp jest tylko rozgrzewką przed prawdziwą jazdą,ale Matos zniszczył wokalnie w tym krótkim spokojnym momencie. A dalej utwór jest oczywiście szybszy i bardziej melodyjny,znów perfekcja i to na każdym kroku, instrumentalnie, tekstowo czy też wokalnie.Czy was też zniszczył moment zwrotek? Sporo smaczków jak na power/speed metalowy band, no to Helloween może się schować. Największy podziw wzbudza we mnie taki „Prelude To Oblivion”, który można śmiało uznać za kamień milowy takiej metalowej opery.
Tyle tutaj smaczków, jest sporo orkiestracji, ale jest też szybkość i melodyjność, a sam utwór nadawałby się też do muzyki klasycznej,wystarczy posłuchać głównego motywu. A Matos jak poradził sobie z takim wyzwaniem? Noż kurna KULT i wy się dziwicie że niektórzy ma ją obsesję na punkcie tego gościa.
Niesamowicie prezentuje się też tytułowy utwór „Theatre of Fate”, który jest najbardziej rozbudowaną kompozycją. Sława? Jasne, że tak, killer jakich mało. Album zamyka największa niespodzianka jaką mógł mi zespół zgotować...ballada, no właśnie nie było na poprzedniczce to też miałem obawy czy dadzą radę stworzyć niszczącą balladę? A tu nie potrzebnie się martwiłem, bo „Moonlight” to jedna z najpiękniejszych ballad jakie w życiu słyszałem. Brawa należą się dla Andre za taki niesamowity popis umiejętności przy tak uczuciowej piosence. Znów mamy sporo smaczków czego nie było na poprzedniczce.
Czy wam też wam się to kojarzy nieco z muzyką poważną?

Theatre Of fate to znakomity następca debiutu! Rzekłbym nawet bardziej dojrzalszy i z dwojga można nawet użyć słowa, że lekko lepszy od debiutu.
Ale ja nie podejmuję się tego, bo oba krążki są dla mnie perfekcyjne, wręcz Kultowe!
Nie ma wad, nie ma niczego do czego mógłbym się przyczepić, jest za to bardzo długa lista plusów. Na czele z wokalem Andre Matosa, który mnie rzucił na kolana i jeśli ktoś podważa jego umiejętności wokalne, to powinien się zastanowić co piszę, bo w takim wypadku albo się go nie słyszało w Viperze, Shaamanie czy też na solowych płytach albo się nie zna na metalu.
Jest to jeden z najlepszych wokalistów i to nie podlega dyskusji.
A sam album jest jedyny w swoim rodzaju, jednym z najlepszych w owym roku.
Czytając ten tekst pewnie wiecie, że ocena, która się tutaj pojawi nie będzie niska, i tak też jest.
Nota: 9.5/10
Sława Viper, Sława Andre Matos .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz