środa, 22 czerwca 2011

KISS - Dynasty (1979)

Kiss, któż nie zna tego wielkiego zespołu, któż nie zna ich wizerunku i tych makijaży, które zrobiły furorę i natchnęły innych przyszłych muzyków, choćby Alice Coopera czy Kinga Diamonda. Zespół wielki i z bogatą historią. Jednakże ja tym razem chciałbym się skupić na jedynym albumie Kiss, który mogę pochwalić...prawie w całości. Kiss zawsze szanowałem , ale ich muzyka jakoś nigdy mi nie pod pasowała. Zawsze wolałem rock w stylu Def Leppard czy też Ac/Dc. Tym jedynym albumem jest „Dynasty” z 1979roku. Wydarzenie związane z wydaniem tego albumu poprzedza inne wydarzenie, a mianowicie w roku 1978 wszyscy członkowie Kiss wydali solowe albumu z mniejszym bądź większym efektem. I dopiero Paul Stanley, Gene Simmons, Ace Frehley oraz Peter Criss wzięli się ponownie za nagrywanie albumu Kiss. Nie obeszło się bez kłopotów, a były nimi nałóg narkotykowy perkusisty Petera Crisa. To też dokończono nagrywanie z nowym perkusistą, a mianowicie Antonem Figem.Z tym albumem kończy się pewien okres dla tego zespołu- oryginalny skład uległ zmianie i Peter Criss zagrał swój ostatni show w 1979r. Wracając do albumu to trzeba przyznać, że odniósł nie mały sukces i tym albumem zespół rozkręcił swoją karierę. Spytacie dlaczego? Odpowiedź jest prosta: „I was made for loving you”. Utwór ten zna każdy, jest to utwór który przyniósł zespołowi rozgłos, który trzymał się długo na listach przebojów i który doczekał się wielu interpretacji muzycznych. Jest to też utwór, który mnie zachęcił do zapoznania się z tym zespołem. Bez dwóch zdań jeden z najlepszych utworów hard rockowych w historii tej muzyki. Jest prosty riff, pulsujący bas, niezwykłe „uhuhuuh” które może brzmieć śmiesznie, ale pasuje do całości. Tematycznie utwór też porusza kwestie, bez której świat nie może istnieć, a mianowicie miłości. Refren jest bardzo przebojowy, to też nie ma się co dziwić, że tyle popularności przyniósł zespołowi. „2, 000 man” to bardzo dobry rockowy kawałek, który sporo czerpie z The Rolling Stones. Mocny riff, prosto linijna warstwa instrumentalna. No refren brzmi nieco wiejsko, ale starym słuchaczom raczej to nie powinno przeszkadzać. Słabszym momentem na albumie jest utwór „Sure Know Something”. Nudny i bez wyrazu jest ten kawałek. Takie na siłę granię, żeby tylko brzmiało rockowo. Nie wiele lepszy jest „Dirty livin”. Jest może lepiej zagrany, ma ciekawszy riff i nieco lepszy główny motyw gitarowy, jednak za mało przebojowości w tym wszystkim, za mało chwytliwości i wszystkie jest jakieś takie mało przekonujące. Drugą petardą obok singlowego „I was made for loving you” jest przy najmniej dla mnie „Charisma” autorstwa Simmonsa. Słychać tutaj mocny hard rockowy riff, jakich mało na tym albumie. Jest lekkość, jest przebojowość. Prosty refren ma swój urok i łatwo się go śpiewa. Gdyby by było więcej takich utworów album mógłby być o wiele lepszy. Niedosyt pozostał. W tym utworze słychać sporo tego, co później można usłyszeć na albumach Def Leppard. „Magic Touch” też ma swój urok. Choćby niezłym riffie, aczkolwiek już nie ma tyle do zaoferowania co poprzedni utwór. Gdzieś uciekła swoboda z grania, gdzieś uciekła przebojowość na rzecz topornego grania, które nieco mnie męczy na dłuższą metę. „Hard Times” jak dla mnie za dużo w tym the Rolling Stones. Jednak ma fajny refren i nawet udaną sekcję rytmiczną, więc nie jest tak źle. Tylko znowu wszystko jakieś takie wymuszone. Nie lepsze wrażenie robi na mnie zarówno „X ray eyes” oraz „Save your love” typowe średnie utwory bez jakiś fajnych motywów, bez jakiś melodii ot takie sobie granie. Sporo narzekania, sporo słabych bądź średnich utworów, jednakże 2 utwory z tego albumu bardzo wpłynęły na mój gust i odegrały znaczącą rolę jeśli chodzi o moje pierwsze kontakty z hard rockiem czy heavy metalem. Album w całości przesłuchałem 2 razy i więcej nie zamierzam, ale Charisma czy I was made for loving you można wiecznie słuchać, bo są to niezwykłe przeboje, które się nie nudzą i każdego amatora mocnego grania przyciągnie i zainspiruje do dalszych odkryć. Taki słuchacz dojdzie do wniosku, że to wcale nie jest taka straszna muzyka. Był to mój pierwszy i ostatni kontakt z tym zespołem, więc prób nie było. Pozostał szacunek oraz skromne wielbienie 3 utworów. Ten album ode mnie dostanie mocne 4/10.

3 komentarze:

  1. Cóż ... może nie jest to najlepszy album KISS, ale bez przesady - ocena 4/10 jest mocno zaniżona. Ale gdyby ktoś miał rozpocząć przygodę z KISS to raczej nie od tego albumu. Mimo iż zawiera on ich najbardziej znany utwór, raczej nie jest to płyta "reprezentatywna" w ich dyskografii.

    OdpowiedzUsuń
  2. nie mogę czytać takich bzdur jeżeli się słucha acdc to po co się pisze recenzje kiss jeżeli pisze się żę sure know something jest nudy a stał się drugim po I was made... największym przebojem na płycie albo że brakuje tu fajnych riffów to trzeba być głuchym no ale jeżeli się słuchało dwa razy całośćto co można wiedzieć . 2000 man podobny do Roling stones... przecież to jest cover stonsów do cholery człowieku nie bierz się do pisania recenzij płyt których nie słuchasz.I jeszcze jedno jak powiedział kiedyś Paul Stanley recenzje są jak dziury w dupie każdy ma swoją.pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba najgłupszy komentarz jaki tu czytałem. Jedziesz po recenzencie bo się z nim nie zgadzasz a kończysz wypociny tekstem "recenzje są jak dziury w dupie każdy ma swoją..." No to do cholery o co ci chodzi nie wiadomo :) :)

      Usuń