wtorek, 28 czerwca 2011

JOE LYNN TURNER - JLT (2003)


Joe Lynn Turner to jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokalistów w heavy metalowym czy tez hard rockowym świecie. Znany z takich legendarnych zespołów jak choćby Depp Purple, Rainbow, Yngwie Malmsteen. Jednakże takie osobistości jak Turner nie siedzą z założonymi rękami, nie wygrzewają się na Honolulu. Oj nie Turner to jest zapracowany gość, bo także tworzy albumy pod własnym nazwiskiem, a takich krążków już sporo wyszyło. Jedne lepsze, jedne gorsze, jednakże moją największą uwagę przykuł album zatytułowany „JLT” z 2003 roku. Turner skompletował po raz kolejny zespół w składzie: John O'Reilly na perkusji. I przy pozostałych instrumentach, jest nieco więcej rąk chętnych do grania u boku Turnera to też na gitarze mamy: Al Pitrelli, Chris Cafferty, Joe Bonamassa, Carl Cochran, Chris Marksbury, John Bongiovanni, a warto podkreślić, że i sam Joe przygrywa gdzieniegdzie na gitarze. Paul Morris, Carmine Giglio, Lloyd Landsman, Jane Mangini - klawisze, a bas to Eric Czar, Greg Smith. No sporo tych muzyków, aczkolwiek nie przekłada się to na materiał, który jest utrzymany na dobrym poziomie. Powrotu do świetnych lata 80 nie ma, ale album przynajmniej zawiera jakieś pozostałości z tamtych czasów. Nie chodzi o brzmienie, nie chodzi o wokal i produkcję , bo to akurat nie zawodzi. Jak dla mnie zabrakło nie przebojów, zabrakło tez kogoś, kto mógłby wygrywać jakieś fajne riffy. Więcej słychać tutaj rzemiosła, aczkolwiek z drugiej strony miło jest usłyszeć Turnera w takim graniu. Bo różnie u niego to było w solowej karierze, gdzie było i łagodniejsze granie, nawet czasami ocierające się o aor, czy tez nawet momentami o pop- rock, teraz wrócił nie co do cięższego grania,za co chwała mu się należy. Zaczyna się od dobrego otwieracza, czyli „In cold for Blood” , w którym słychać starego ducha z Depp Purple czy Rianbow. Tylko riff jest nieco mało porywający, aczkolwiek bardzo miło się to słucha. Bo są tutaj i dobrze dopasowane klawisze, mocny zadziorny wokal Turnera, tylko jedynie można się przyczepić do partii gitarowych, ale nie oczekujmy wielkich jakiś popisów, bo Blackmore tutaj nie ma. Bardzo fajny taki rockowy wydźwięk ma „Jump start”, w którym można się delektować naprawdę bardzo bujającym riffem. I jest to kolejna dobra kompozycja z pogranicza heavy metalu i hard rocka. Tutaj nawet niezła solówka jest, ale i tak największe brawa należą się Turnerowi za jego popisy wokalne. Takim utworem znów ocierający się o klimat utworów z Depp Purple jest „Dirty deal”, który jest jednym z tych najlepszych kawałków, pomimo że jest nieco spokojniejszy, utrzymany w nieco wolnym tempie. Pomimo tego faktu, mamy chwytliwy refren, a riff jest też zadziorny i nawet bujający. Może z Rainbow to ma nie wiele wspólnego, ale z graniem w którym obracał się Joe jak najbardziej. Warto najpierw posłuchać, za nim się podejmie zbyt pochopną decyzję w stosunku tego kawałka, jak i całego albumu. Turner dla mnie zawsze był specem od wolnych kawałków, to też i tutaj znakomicie wypada taki „Love don't Live Here”, w którym postawiono na emocje, choć klimat i wydźwięk nieco inny niż u Blackmora. Tak nasz bohater miał lepsze na swoim koncie, ta jest tylko...poprawna. Ale plusik za nawet chwytliwy refren. Bardzo mi się podoba „Excess” z bardzo ponurym klimatem. Tutaj już przynajmniej jest pomysłowy riff. Wolny, ale zapadający w głowie. Niektórzy zaraz wytkną, że to nudne itp., no to już kwestia gustu, ale w takich klimatach Turner sprawdza się znakomicie. Nawet solówki mają tutaj więcej ekspresji i uczuć. Mocnym punktem na albumie jest „Lets' go” taki mocny hard rockowy kawałek, z takim drobnym podcięciem pod Depp Purple. Prosty, ale bardzo chwytliwy jest to utwór. Takich klimatów trochę ma tez w sobie „Crying out Loud”, który jest też dobrze zagraną kompozycją. Znów wolniejsze tempo, znów nieco emocji się wylewa. Utwór nawet momentami buja, choć wszystko fajnie brzmi to jednak totalnego zniszczenia nie ma i nie będzie. Jednym z jasnych punktów na albumie również jest także”Fantasize” , bardzo energiczny, zagrany z pasją i z letkim ukłonem w kierunku Depp Puple. Znów tutaj należy pochwalić za riff i za chwytliwość.
Moim takim nr.1 jest bez wątpienia „Blood Fire” którym mógłby być gdzieś umieszczony na jakiejś płycie Depp purple. Jest taki fajny bluesowo – rockowy klimacik. Riff tez bardzo fajnie brzmi, tak właśnie w stylu Depp Purple. W końcu jakiś taki można rzec killer, choć ostrzegam, że też nie wszystkim przypadnie do gustu. „Drivin' With Eyes Closed” to killer w 100% taki zagrany z myślą o fanach Rainbow. Brzmi nieco jak taki Death Alley Driver, choć nie ma takiego kunsztu jak wygrywany przez Ritchiego riff. Jest szybko i energicznie i jest to kolejny mocny punkt tego albumu. „Hit The switch” wolny i ciężko zagrany, ale brzmi to nawet całkiem dobrze. Choć na ma już takiej klasy i takiej swobody co 2 poprzednie utwory. „Reprise” instrumentalny kawałek, który ma tez inny klimat niż te w Rainbow, jest ciężar i nie potrzebna spinka.
Dla fanów tego wokalisty płyta obowiązkowa, a dla reszty słuchaczy będzie to kolejny album tego wokalisty, który zawiera już pewien oklepany typ grania, bo co innego ma grac niż to co było prezentowane w Depp Purple, czy Rainbow, aczkolwiek nieco ten poziom i styl podania tego odbiega od tego prezentowane w tych 2 wcześniej przeze mnie przedstawionych zespołach. Jest to album równy i utrzymany na dobrym poziomie. Słychać sporo rzemiosła, ale nie które utwory zasługują na kilka krotne odtworzenie i wielbienie. 7.5/10 polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz