wtorek, 21 czerwca 2011

BLOODBOUND - Unholly Cross (2011)

Hybrydowych zespołów w muzyce heavy metalowej nie brakuje. Modne się stało łączenie co najmniej dwóch pod gatunków. Takie zespoły przyciągają uwagę nie zdecydowanych, a także tych co lubią oba gatunki które są mieszane. Moja ulubiona mieszanka to oczywiście Heavy Metal/Power metal. Jednym z moich ulubionych z zespołów obracających się w tej stylistyce jest szwedzki Bloodbound. Zespół sporo przeszedł miał w składzie już dwóch wokalistów, w tym mój ulubiony Urban Breed, z którym nagrano 2 albumy, i z którym wiąże się fakt dwukrotnego odejścia od zespołu. Dwa pierwsze albumy przyciągnęły nie małą liczbę słuchaczy. To właśnie tym dwóm albumom zawdzięcza sukces. Zaprezentowali bardzo melodyjne i proste granie, które jest kopalnią przebojów. Wraz z 3 albumem z 2009 r „Tabula Rusa” czar prysł, zespół rozpoczął eksperymenty i wycieczki pod macierzysty zespół Breed'a Tad Morose. Jedni się odwrócili zespołu to fakt, ale ów krążek zyskał też nowych słuchaczy, jednakże to nie był ten sam zespół, którego ceniłem sobie dość wysoko. Wieści, że Breed zostanie zastąpiony przez Patrika Johannsona z Dawn of Silence ucieszyła mnie, bo to mogła być zmiana tylko najlepsze. Tak w pocie czoła i z nowym składem narodził się już czwarty album tego bandu „Unholly Cross”. Szata graficzna wprawia w osłupienie, bo ciężko dziś o dobre okładki, a tu proszę jak na zamówienie. Na tym albumie słychać przede wszystkim powrót do korzeni, słychać proste, melodyjne i chwytliwe granie. Jest Heavy jest i Power. Każdy znajdzie coś dla siebie, bo zespół postarał się nie tylko o równy poziom kompozycji, ale także o urozmaicenie. Technicznie album też jest przyrządzony bez zarzutów.
Ważnym elementem każdego krążka jest wstęp, bo to on robi na słuchaczu pierwsze wrażenie. Jeśli kiepski będzie wstęp, to potem jednak ciężko odbudować zaufanie słuchacza. W przypadku tego albumu, wstęp jest mocny i wyrazisty. Zespół wysunął na front jedną z najlepszych kompozycji na tym albumie, jak i w ich dorobku, a mianowicie „Moria”. Słychać stary dobry Bloodbound. Prosty riff, aczkolwiek oferujący znacznie więcej – moc, energię i chwytliwość. Są znakomite, wręcz waleczne chórki, które mogą nasunąć choćby taki band jak Hammerfall. Nowy wokalista już od pierwszych dźwięków robi dobre wrażenie. Pasuje idealnie do tego co gra ten zespół, choć predyspozycje ma inne niż jego poprzednicy. Momentami stara się nimi nawet być. Refren tego utworu nadzwyczaj genialny i to jest warto odnotować przy rozliczaniu refrenów tego roku, które zasługują na miano refrenu roku. Zespół nie popuszcza i na drugie danie serwuje nam kolejny hicior - „Drop The Bomb” tutaj słychać nawet pozostałości po przednim albumie. Zwłaszcza ta nowoczesność jest słyszalna w riffie. Jest jak na swój sposób ciężki, ale równocześnie bardzo chwytliwy. Tym co spodobał się wcześniejszy refren, ten również polubią. Znów znakomite chórki w tle, bardzo waleczne, a takie „łołooo” zawsze robi na mnie wrażenie, bo to świadczy że kawałek jest energiczny i pod publiczkę na koncercie. Jest to kolejny przebój tego zespołu, który powinien być grany na każdym koncercie. Słychać Hammerfall, momentami nawet Gamme Ray, ale nie zabrakło też ulubionego wzorca kapel metalowych, a mianowicie Iron Maiden. To już jest słyszalne przy kolejnym utworze, a mianowicie „The one Left behind” . Żelazna Dziewica daje się we znaki podczas riffu, który przypomina któryś z riffów, który znalazł się na albumie A Matter of life And Death. Plagiat? Skądże, kolejny killer, który należy słuchać z pozycji kolan. Bloodbound udowadnia już po raz 3 na tym albumie, że łatwo im przychodzą przeboje. „Reflections Of Evil” znów słychać znajomy riff, znów gdzieś tylnymi drzwiami wkrada się Kai Hansen oraz styl gammy Ray. Bez względu na te skojarzenia, utwór broni się sam, bo jakże inaczej kiedy tak fajnie się tego słucha.”In For the Kill” kolejny rasowy kawałek tego zespołu, w tym utworze najlepiej się spisuje refren, tak dość porywający. Też można się doszukać kilku fajnych motywów, jak choćby solówka, czy też takie waleczne średnio utrzymane tempo.”Together We Fight” znów można określi ten utwór jako przebój. Określenie to można odnieś zarówno do warstwy instrumentalnej, która znów jest utrzymana w średnim tempie, ale bardzo fajnie buja, jak i do refrenu, który potrafi porwać, jak dla mnie ma cechę takiego hymny metalowego, który będzie śpiewany nie raz na koncercie tego zespołu. Tak obowiązkowe przy takiej kompozycji jest „łoołooło”, bez tego nie ma mowy o metalowym hymnie. Było sporo heavy metalu, to dla odmiany drugą część bardziej u kierunkowano w stronę power metalu. Sporo powinni znaleźć dla siebie fani zwłaszcza Kai, bo takie mrugnięcia oko w jego kierunku też jest możliwe do wyłapania. O choćby w takim 'The Dark Side Of life” słychać tutaj póżną Gammę Ray no i ten refren, hmm brakuje tylko Kiske:D Era keeperów Helloween się kłania. Nawet w solówkach to słychać, gdzie brzmi jak pojedynek Weikiego z Kaiem. „Brothers of war” dobra ballada, ale czy genialna na pewno nie. Porywa swoją szczerością i
refrenem, natomiast geniuszu nie uświadczyłem.”Message From Hell” kolejna petarda w power metalowej stylistyce, aczkolwiek zespół bardziej okazale się prezentował w takich kawałkach jak „Moria” bo prezentowali się w miarę oryginalnie, byli bardziej autentycznie, no i przy takich kawałkach jasne jest moc itp., jednak to wszystko jednak już gdzieś było. Miło się to słucha, bo jakże inaczej, jednak są lepsi w dziedzinie power metalu. Jeśli jesteśmy przy tych power metalowych kawałkach, najlepiej z nich się prezentuje moim skromnym zdaniem „In the dead of Night” krótki, szybki, melodyjny z niezłą partią gitarową. Refren jak i cała reszta brzmi idealnie, szybko wchodzi do ucha, jednak trzeba podkreślić, żadnej oryginalności w tym nie znajdziecie, nie to co w tytułowym „Unholly Cross”. Choć pomimo geniuszu też nie mogę się od czepić od skojarzeń z Primal fear i „sign of the fear” niemalże podobny riff. Znów zespół wysunął przebój, ciężki i utrzymany w średnim tempie. Urzekło mnie w tym utworze partie gitarowe oraz nie banalny refren. W sumie dobrze, że taki bardzo dobry utwór zamyka album, bo ostatni utwór zawsze zostaje na nieco dłużej i potrafi zweryfikować ostateczną ocenę i wrażenie z całości.
„Unholly Cross” jako album jest równy, ma przeboje, trzyma w miarę wysoki poziom i potrafi się mimo niektórych skojarzeń, wyróżnić się na tle innych albumów. Jest to album na miarę dwóch pierwszych albumów, to też ma prawo się podobać i być chwalony pod niebiosa. Patrik wpasował się w konwencję zespołu, wniósł pewien powiew świeżości. Jeśli o mnie chodzi jest to album, który należy wyróżnić przy ostatecznym, tegorocznym rozrachunku, dlatego też polecam sięgnąć po ten krążek. Na pewno nie pożałujecie. 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz