niedziela, 20 maja 2012

MAINEEAXE - Shout It Out (1984)


Jednym z dobrze prezentujących się kapel lat 80 z kręgu NWOBHM jest jak dla mnie MAINEEAXE który właściwie jak większość mniej znanych kapel w tamtym okresie nie działał zbyt długo i właściwie ich dorobek jest niewielki bo zaledwie dwa albumy. Jeśli miałbym komuś polecić coś z tego zespołu, to bez wątpienia wybrałbym debiutancki „Shout It Out” który ukazał się w roku 1984. Genezę zespołu jak i tego albumu należy upatrywać w roku 1981 kiedy to kapela została założona, a jej celem było osiągnięcie sukcesu poprzez granie w stylu SAXON, TYGERS OF PAN TANG, czy też innych brytyjskich kapel grających wówczas muzykę z kręgu NWOBHM. Uważam że ten album znakomicie definiuję co należy rozumieć przez ten styl grania. Album może wzbudzać pewne kontrowersje, bo i okładka nie wzbudza euforii podobnie jest z brzmieniem które jest średniej klasy. Natomiast kiedy odpali się płytę w odtwarzaczu to jest zaskoczenia, bo mamy do czynienia naprawdę z bardzo dobrą muzyką.

Nie byłoby atrakcji gdyby nie równy i urozmaicony materiał, który zbudowano w oparciu o dobre umiejętności muzyków. Przede wszystkim na wokaliście Mickowi Adamsanowi, który ma ciekawą manierę, śpiewa emocjonalnie i przede wszystkim energicznie. Również dobrze radzi sobie gitarzysta Jeff Stewart, który głównie stawia na proste riffy i elektryzujące solówki. Może nie jest jakimś wirtuozem gitary, ale gra z wyczuciem i precyzją. To czego jest najwięcej na albumie to szybkich, bardzo melodyjnych utworów heavy metalowych i można tu przytoczyć „Run To The Angels” z zapadającym refrenem, rytmiczny „Shout it Out” czy też rozpędzony „Cold As Ice”, który przypomina pod względem konstrukcji i motywu „Stand Up And Shout” DIO. Urozmaicenia dostarcza nieco rock'n rollowy „Bad Boys”, czy delikatna ballada „The Game” przypominająca twórczość SCORPIONS. Ogólnie zespół stawia na krótkie zwarte kompozycje i pewną odskocznią od tego jest rozbudowany i utrzymany w średnim tempie „Steel On steel” będący ukłonem w kierunku IRON MAIDEN. Jest to wg mnie najlepsza kompozycja na tym albumie, ukazująca umiejętności muzyków, które ciężko czasami wychwycić w krótkich utworach. Drugim znakomitym kawałkiem na tym albumie jest bez wątpienia dynamiczny i zadziorny „Rough trade” z pomysłowym motywem i nie zwykłą rytmicznością. Gdyby tak zespół więcej przysiedział nad materiałem i wytworzył więcej takich perełek jak te dwa utwory, to zapewne więcej ludzi by o nich pamiętało, a sam album miałby większą siłę uderzeniową.

Jeśli kocha się lekkość w muzyce, przebojowość, rytmiczność, solidność wykonania, pomysłowe i zapadające melodie, napędzający wszystko znakomity wokal, jeśli lubi się NWOBHM i granie z lat 80 to nie sposób pominąć to wydawnictwo. Słucha się to nadzwyczaj przyjemnie i ciężko wytknąć jakieś większe błędy poza brzmieniem.

Ocena: 8/10

BETRAYER F.T.M - No life Till Fury (2010)


Jak przekonać kogoś do thrash metalu jeśli nie przepada za tym gatunkiem, a nie jest mu obce tradycyjne heavy metalowe granie, gdzie kocha choćby NWOBHM? Najlepiej zaproponować kapelę thrash metalową która do swojej thrash metalowej konwencji, agresywności w stylu KREATOR i niezwykłej dynamika wplątuje motywy i taki klimat właśnie brytyjskiego grania. Przykładem takiej kapeli jest kolumbijski BETRAYER F.T.M. Zgodnie z biografią zespołu, początki kapeli należy się doszukiwać w roku 2005 kiedy to została założona kapela z inicjatywy gitarzysty Mauricio Murcia i Jimmy Acevedo wokalisty i gitarzysty. Początkowo skład uzupełniali perkusista Juan Camilo i basista Carlos Vitery , którzy później z przyczyn osobistych opuścili kapelę, a ich miejsce zajęli perkusista Felipe Ospina Battery i basista Camilo Castro i w takim składzie nagrano demo w 2007 roku, a w 2009 roku ukazał się mini album „Get What You Deserve” a rok później światło dzienne ujrzał debiutancki album grupy czyli „No Life Till Fury” . Jest na pewno dość ciekawie brzmiące wydawnictwo, które dowodzi że można połączyć takie bardziej tradycyjne granie heavy metalowe gdzie można usłyszeć coś z IRON MAIDEN czy nawet JUDAS PRIEST z thrash metalową dynamiką, czy agresją której nie powstydziłby się sam KREATOR. Skojarzenia z niemiecką legendą thrash metalu mam zwłaszcza kiedy słucham wokalu Jimmiego Vitery który przypomina mi manierą, agresywnością i sposobem śpiewania Mille Petrozze. Może nie grzeszy od jakimś ogromnym warsztatem technicznym, ale ma to coś co sprawia, że słucha się tego z wielką przyjemnością. Na tym albumie należy wyróżnić dobrze rozegraną sekcję rytmiczną, która właściwie napędza ten krążek. W każdym utworze ten aspekt jest wręcz taki sam, a więc jest szybkość, niezwykła dynamika tak jako to słychać rozpędzonym „The Burning Road” czy „Caught Be heard” i trzeba przyznać że w takiej konwencji jest utrzymana cała zawartość. Sekcja rytmiczna, zwłaszcza pokręcone, pełne szaleństwa partie perkusyjne Fillipe doprowadzają również do urozmaicenia tak jak to jest w melodyjnym „One day Of Fury” czy też nieco bardziej stonowanemu zadziornemu „To Kill Or Die” gdzie można też doszukać się wpływów METALLICA.

Materiał został skonstruowany i ułożony że cały czas się coś dzieje i pojawiają się pewne zawirowania i zmiany temp, do tego cały czas towarzyszy nam niezwykła dynamika i chwytliwość, która wydobywa się z zapadających refrenów i prostych melodii wzorowanych na latach 80. Właściwie każdy utwór to potencjalny przebój. Zarówno otwierający „Machine” czy też zadziorny i niezwykle melodyjny „Infernal Metal” które sporo czerpią z heavy i speed metalu, a mniej z thrash metalu. Duet gitarzystów Acevedo/ Murcia sprawdza się dobrze i nie mają większych problemów z dostarczeniem energicznych, zadziornych partii gitarowych, a pojedynki na solówki są przemyślane i dobrze skonstruowane. Sporo pomaga muzykom warsztat techniczny. Jednak po co się rozpisywać na ten temat kiedy można podać tutaj żywy przykład w postaci melodyjnego „Midnight Poison” gdzie pojawią się pewne wpływy punku, czy też rozpędzony tytułowy „No Life Till Fury”, w którym mamy najciekawsze partie solowe na płycie i to odesłanie do tradycyjnego heavy/speed metalu jest miłym smaczkiem nie tylko w tym utworze ale na całej płycie i sprzyja to bez wątpienia jej atrakcyjności.

„No life Till Fury” to znakomite narzędzie za pomocą którego można przekonać kogoś do tego gatunku, bo sporo tutaj wpływów tradycyjnego heavy metalu, czy też speed metalu z lat 80. Zespół nie kryje swoich inspiracji i dobrze, bo stanowią one o atrakcyjności tego krążka. Album został dopieszczony pod względem technicznym jak i kompozytorskim, gdzie mamy 9 dynamicznych utworów cechujących się agresją i niezwykła melodyjnością. Może nie jest to jakiś majstersztyk w tym gatunku, ale na pewno pozycja godna naszego czasu. Debiut bardzo dobry, dający podstawę do myślenia, że jeszcze usłyszymy o tej kapeli w przyszłości.

Ocena: 8/10

sobota, 19 maja 2012

SACRED GATE - When Eternity Ends (2012)


A co powiecie na mocny album z pogranicza heavy power metalu? Co powiecie na album, gdzie mimo roku 2012 sięga się po patenty z starych epok, głównie lat 80? Co powiecie na krążek gdzie stawia się na klasyczne podejście do tematu, gdzie nie ma eksperymentowania? Tak w kilku słowach można by opisać debiutancki album „When Eternity Ends” który jest propozycją niemieckiego zespołu SACRED GATE. Jednak ten krążek to znacznie więcej. To również kluczowa rola wokalista Jima Olivera , który obdarowany został dość charyzmatycznym wokalem i trzeba przyznać że warsztat techniczny sprzyja jemu i dostarcza słuchaczowi sporo emocji i niespodzianek. To co składa się na ten album jak i styl SACRED GATE to bez wątpienia ekstrawagancki styl grania gitarzysty Nicka Nikolaidisa które przepełnione są dynamiką, rytmicznością, dobrze zaaranżowanymi solówkami, z których kipie energia i niezwykła melodyjność. Niby jest to standard, ale precyzja i technika sprawia że ten aspekt jest wręcz mocną stronę tego albumu. A wspiera go w tych partia cały czas drugi gitarzysta czyli Rainer Schaffranietz oraz dynamiczna sekcja rytmiczna, które dostarcza sporo dynamiki i kopa poszczególnym utworom. Do tego dochodzi dobrze przyrządzone brzmienie które zaspokoi nawet najbardziej wymagających słuchaczy. Zanim przejdę do najważniejszej części opisania tego albumu, warto przytoczyć krótki aspekt historyczny dotyczący samego zespołu. Wszystko się zaczęło właściwie w roku 1999 kiedy to został założony zespół MADE OF IRON, który grał covery IRON MAIDEN. Pod tym szyldem zespół zaczął później tworzyć własny materiał i tak w ramach tego pojawiło najpierw demo “King Of All Kings” w 2003 roku i mini album EP “Made Of Iron” , potem zespół dorobił się w 2004 roku debiutanckiego albumu o tytule „Made Of Iron” i potem zespół się rozpadł. W 2008 r Nicko, Jim i Holger postanowili rozpocząć przygodę muzyczną na nowo tym razem pod nową nazwą zespołu, a mianowicie SACRED GATE. Potem jeszcze zwerbowano drugiego gitarzystę i zaczęły się ciężkie prace nad debiutanckim albumem.

Co kryje się pod tą jakże miłą dla oka okładką? Czysty energiczny heavy metal z elementami power metalu, gdzie jest w tym wszystkim sporo starej szkoły heavy metalu, zwłaszcza IRON MAIDEN, ale jest sporo w tym takiego współczesnego podejścia jakie ostatnio prezentował choćby DRAGONSCLAW czy REVENGE. SACRED GATE to specjalista od mieszania heavy metalowej zadziorności, ostrego grania z power metalową dynamiką i przebojowością i w takiej konwencji jest utrzymana większość utworów. Melodyjny „Creators of the Downfall” to znakomity przykład tego gdzie jest zastosowana ta konstrukcja. Ten utwór ujawnia znacznie więcej. Przede wszystkim dobrą, nawet bardzo dobrą pracę muzyków, które zaskakują dopracowaniem, precyzją i pomysłową aranżacją, a melodie i chwytliwe refreny to cecha właściwie wszystkich kompozycji. Fani IRON MAIDEN, DIO, czy też BLACK SABBATH w stylu „Neon Nights” mogą zapuścić w ciemno taki „ Burning Wings”. Tutaj sporo nawiązań do tych kapel, sporo czerpania z klasyki i wszystko przeniesione do współczesnych czasów, gdzie mamy mocne brzmienie i ostre gitary. Właściwie co utwór to przebój i już taki „The realm Of Hell” to taki rasowy przebój, który świetnie nadaję się do podgrzania atmosfery na koncercie, szybko zapada w pamięci. Z kolei w takim rozbudowanym, zadziornym „When Eternity Ends” można wyłapać motywy JUDAS PRIEST czy też amerykańskiego REVENGE. Podoba mi się też ładunek emocjonalny w balladzie „Freedom or death” o zabarwieniu epickim, z ciekawie rozplanowaniem i urozmaiceniem pod koniec. Zespół zaczynał jako cover band ironów i to słychać niemal w każdej kompozycji, a taki „In The heart Of Iron maiden” to znakomity hołd dla tej formacji i dowód na to że zespół sporo zawdzięcza Brytyjczykom. Melodie i jeszcze raz melodie, to one są największym atutem tego albumu, największą bronią zespołu, gdyż cały czas się coś dzieje cały czas jest zaskoczenie mimo jasno określonej struktury która jest ograniczona i bardzo wąska. Dowód tej niezwykłej pomysłowości co do melodii jest „Vengeance”. Smaczku albumowi dodaje na pewno nieco true metalowy „ Earth, My Kingdom” z marszowym tempem i ciągotami do MANOWAR. Całość zamyka rozbudowany i urozmaicony „Heaven Under Siege”, gdzie w pewnym momencie pojawią się motywy RUNNING WILD.

Bardzo mocna rzecz. Zadbano o aspekt muzyczny, techniczny a muzycy dowiedli na tym albumie że znają się na rzeczy i potrafią nagrać bez większych problemów solidny album który cechuje się precyzją, melodyjnością i przemyślanymi aranżacjami. Minus? Wtórność, która właściwie jest jednocześnie aspektem, który zapewnia niezłą rozrywkę słuchaczowi i dostarcza sporo frajdy.

Ocena: 8/10

SACRED HEART - The Vision (2012)


W świecie heavy metalu zdarzają się czasami rzeczy absurdalne, śmieszne, choć z drugiej strony nieco smutne jak choćby jeden z takich dość często zdarzających się zjawisk jest fakt, że zespół działał np. w latach 80, wydał demo i potem się rozpadł, a dzisiaj wraca po latach żeby wydać w końcu swój debiutancki album. Życie pisze najlepsze scenariusze, ale ten scenariusz jaki przeżył na własnej skórze amerykański SACRED HEART nie należy do wesołych. Teraz dopiero w roku 2012 za sprawą wytwórni Pure Underground światło dzienne ujrzał ich debiutancki album „The Vision” na który składają się zarówno utwory nowe jak i te wytworzone w okresie lat 80. Jest to przede wszystkim zróżnicowanym albumie, gdzie jest nacisk właściwie na przemyślane i zróżnicowane kompozycje jak i dobre wykonanie. Panowie grać potrafią i to słychać. Szczególną uwagę zwrócić należy na osobie wokalisty czyli Keitha Vana Tassela, który ma dość specyficzną manierę, a jego atutem jest skupianie się na czystym śpiewaniu a także ciekawie brzmiące piski w górnych rejestrach co najlepiej odzwierciedla “We’ll Hold on till Tomorrow”.

Ogólnie jeśli chodzi o muzykę zawartą na tym albumie można określić jako miks heavy metalu, hard rocka i progresywnego metalu i na myśl przychodzą takie kapele jak QUEENSRYCHE, DOKKEN czy też IRON MAIDEN i tych ostatni wyraźnie słychać w rozbudowanym „New Order” czy dynamicznym, melodyjnym „The Vision”. Te utwory mają wiele wspólnego z żelazną dziewicą i słychać to w formie, w melodyjności, czy też w sposobie grania na basie przez Eda Edwardsa. Trzeba przyznać że cały materiał jawi się jako dobrze zrealizowany, mający dobre melodie, mocne riffy, co bez wątpienia jest główną atrakcją choćby w takim „Time After Time” czy też rytmicznym i rozpędzonym „Take Hold”. I w ten sposób się kończy pierwsza część która dominowała muzyka z kręgu heavy/ hard rock. Drugą część albumu stanowią kawałki które gitarzysta stworzył już w ramach kariery po SACRED HEART czyli pod szyldem BYRON NEMETH GROUP i ta druga część jest w moim odczucia równia interesująca. Nie podlega dyskusji że więcej pojawia się elementów progresywnych spod znaku QUEENSRYCHE czy też DREAM THEATER i w tych kompozycjach można właściwie się przekonać o umiejętnościach i talencie jak drzemie w gitarzyście Byronie Nemethecie. Już w „Demon's Wing” pojawią się te progresywne zapędy, różne smaczki, gdzie pojawia się partie zagrane przez flet, pojawią się tez wirtuozerskie popisy Byrona i to jest ambitna muzyka z ciekawymi aranżacjami. Ciekawy motyw klawiszowy w „Selfish” przypomina nieco scenę lat 70 czyli taki WHITESNAKE czy DEEP PURPLE i jest to kolejna intrygująca kompozycja. Troszkę wlecze się z początku „The Game” ale ostatecznie przeradza się w bardzo melodyjny kawałek, który stawia na lekkość, rytmiczność i przebojowy charakter zwłaszcza w sferze instrumentalnej. Najbardziej pokręconą i złożoną kompozycją jest „Dreamcatcher” i też nie do końca jej sens pojąłem. Całość zamyka to całkiem dobry „ What's Done Is Done”, który również jest rozbudowaną kompozycją trwającą około 7 minut z licznymi smaczkami i ciekawymi urozmaiconymi motywy, zapada tutaj w pamięci niezwykle chwytliwa melodia wygrywana za sprawą klawiszy.

Całość sprawia wrażenie takiej zbieraniny wszystkich wydanych i nagranych kompozycji zarówno przez gitarzystę Byrona jak i zespół SACRED HEART w latach 80. Ogólnie brzmi to całkiem przyzwoicie, pierwsza cześć albumu skupia się na dynamice, ostrym grania, gdy druga część skupia się na klimacie, wyszukanych melodiach i bardziej ambitnym graniu, gdzie przejawia się już progresywny charakter grania. Troszkę to jest mało spójne, ale każda z tych części dobrze się prezentuje. Dlatego warto posłuchać z ciekawości, a nuż coś przypadnie do gustu tak jak mi?

Ocena: 6/10

FIREWIND - Few Against Many (2012)


Gus G lider greckiego FIREWIND ostatnim czasy był dość zapracowany, najpierw było dołączenie do zespołu OZZIEGO OSBOURNE'A i jednoczesne prace nad albumem Ozziego i FIREWIND z czego złego najsłabiej wypadł „Days Of Defiance”, który był po prostu słaby, mało strawny i dalece od tego co zespół grał. Można było wybaczyć jeden słabszy album, który miał do zaoferowania tylko dobre brzmienie i wykonanie kompozycji. Jednak drugi taki album to już lekka przesada. Niestety, ale oczekiwania i moje nadzieje związane z nowym albumem „Few Against Many” legły w gruzach. Został powtórzony ten sam błąd, czyli silenie się na ciężkie granie, skupienie się na mocnym brzmieniu, na mocnej sekcji rytmicznej i zadziornych partiach gitary. Niestety to wszystko sprawia, że gdzieś został utracony duch tego zespołu, uleciała lekkość znana z pierwszych albumów, brakuje mi tej przebojowości, z której byli znani do tej pory. Brakuje też mi atrakcyjności, emocji i finezyjności w partiach Gusa G, gdyż za dużo w tym mocnego grania, zbyt duży nacisk na ciężar, a szkoda bo ten gitarzysta ma więcej w zanadrzu niż takie granie, które bardziej by się nadawało na kolejny album Ozziego. Jednak doświadczenie i staż ratuje ów album przed totalnym ośmieszeniem, bo jednak jest precyzja i dbałość o wykonanie. Tylko co z tego skoro nic z tego nie trafia do słuchacza?

Można by zrobić długi rozwód nad otwierającym „Wall Of Sound” który nawiązuje trochę do „Forged By Fire” jest podobny ciężar, taki nowoczesny wydźwięk, jednak pomysłowość już nie ta i brakuje tutaj takiego pomysłu podobnej klasy. Co z tego że brzmi to dobrze, jest ostry cięty riff, kilka ciekawych momentów, gdzie Gus G prezentuje to co potrafi najlepiej a mianowicie wirtuozerskie popisy na gitarze i to zawsze mu dobrze wychodziło. Również reszta muzyków gra dobrze, z precyzją i dużym bagażem doświadczenia i najlepiej wypada boski Apollo, który dzisiaj jest jednym z najlepszych wokalistów heavy metalowych i słychać że jest w bardzo dobrej formie. Utwór dobry, nawet bardzo dobry, ale to nie jest szczyt możliwości Gus G i FIREWIND. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest dla mnie nieco bardziej rozbudowany „Losing my Mind”, który też posłużył zespołowi do promocji albumu. Ten utwór bardziej przypomina mi już album „Allagience” co słychać w nieco progresywnym, rockowym wejściu, gdzie potem mamy już taki typowy FIREWIND, gdzie jest w końcu jakaś atrakcyjna melodia, jest zróżnicowanie w obrębie utworu, pojawia się zapadający riff, dobrze dopasowane linie wokalne i no i jest to taki FIREWIND jaki lubię, przede wszystkim przebojowy, melodyjny, a to niestety jest to rzadkie zjawisko na tym albumie. Również znany wcześniej był mi tytułowy „Few Against Many” i co ciekawy jest to kolejny heavy/power jakiego ostatnio pełno, co ciekawe mało w tym wszystkim finezji, mało tej przebojowości i samego FIREWIND. Mam wrażenie że zespół staje się jednym z wielu, a szkoda bo zawsze byli zespołem co się wyróżniał. Na plus warto na pewno zaliczyć przebojowy „The Undyinf Fire” który również sięga do patentów z „Forged By Fire”. Sam utwór cechuje się niezwykłą rytmicznością, dynamiką i takim koncertowym wydźwiękiem. Do udanych kompozycji można też zaliczyć najszybszy, najdynamiczniejszy utwór na płycie czyli „Another Dimension” który znów ma przesyt ciężaru i nieco chaotycznie brzmiącą sekcję rytmiczną. Jednak jest to kompozycja godna uwagi. Obok „Losing My Mind” do takich rasowych kawałków FIRWIND gdzie jest lekkość, przebojowość to zaliczam nieco rockowy „Destiny”. Mimo tych kilku pozytywnych momentów trzeba przyznać, że zespół najlepsze lata ma już za sobą i właściwie słychać wyczerpanie materiału i wypalenie zespołu. Sporo nie udanych, wręcz nie trafionych pomysłów, jak choćby konstrukcja „Glorius”, nie pasujących do stylu zespołu tak jak to ma miejsce w rozlazłej balladzie „Edge Of Dream” gdzie zespołowi wtóruje APOCALYPTICA . Brak pomysłu co do melodii, refrenu, co do tego jak powinna brzmieć całość słychać w dość ciężkim „Long Gone Tommorow” albo nie zdecydowanie i wkroczenie w rejony komercyjne tak jak to jest w przypadku „No hereos No Sinners”.

Moje przeczucia związane z tym wydawnictwem jak i zespołem w sumie się spełniły, niczego od nich nie wymagałem, nie oczekiwałem i też nic nie dostałem. Trzy lub cztery znośne kompozycje to trochę za mało na muzyków tej klasy, na zespół z takim stażem i doświadczeniem. Przypomina to poniekąd sytuację nowego albumu NIGHTMARE gdzie jest i soczyste, wysokobudżetowe brzmienie, jest dbałość o wykonanie, o to żeby było ostro, ciężko i żeby było można poczuć moc, która właściwie jest sztuczna. Nie warto jak dla mnie tracić czas na ten album.

Ocena : 4.5/10

piątek, 18 maja 2012

MARAUDER - Elegy Of Blood (2012)


Patrząc na okładkę nowego wydawnictwa greckiego MARAUDER to można by pomyśleć, kolejny jakiś nisko budżetowy album, który nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Oczy potrafią wprowadzić człowieka w błąd, bo przeciwnie do mało atrakcyjnej okładki, mamy naprawdę do czynienia z bardzo dobrze dopracowanym wydawnictwem który zawiera muzykę z pogranicza heavy/ power metalu na wysokim poziomie. Mogłoby się na pierwszy rzut oka i słuch wydawać że to jacyś amatorzy, jednak jak wskazują źródła informacyjne ów zespół istnieje na scenie muzycznej od kilku lat, a ich początki przypadają na rok 1990. Całkowity dorobek greków liczy 5 albumów tak więc też zespół ma pewne doświadczenie w tym co robi. To co wypromowało tą kapele i przysporzyło im nie małe grono fanów to bez wątpienia dobrze wyszkolony wokalista Alexandros Kostarakos który potrafi śpiewać czysto a kiedy trzeba to pokazuje pazur, ogólnie może się on pochwalić wysokim głosem. Również znaczącym elementem muzyki greków są energiczne, tnące się partie gitar, gdzie jest miks heavy metalu i power metalu. Można się doszukać pewnych odniesień do stylów w jakim gra JUDAS PRIEST, obecnie HELLOWEEN czy też nawet GAMMA RAY. Przez te lata nie wiele się zmieniało w tej kwestii i właściwie piąty album „Elegy Of Blood” znakomicie odzwierciedla te cechy i umacnia pozycję tego zespołu. Co ciekawe pierwszy raz mamy raz zachowanie ciągłości jeśli chodzi o funkcję wokalisty, bo właściwie grecy byli znani że co album to pojawiał się nowy wokalista. Na szczęście to przeszłość.

Co znajdziemy na albumie? Przede wszystkim przemyślany materiał, który co ciekawe nie brzmi jednostajnie i cały czas zespół stara się ubarwić dynamiczny album poprzez różne ciekawe zabiegi jak choćby bardziej rozbudowane kompozycje, z powiewem epickości czy też bardziej rozbudowanymi partiami gitarowymi i zróżnicowanymi melodiami tak jak to jest przeprowadzone w podniosłym „Alexander”. Przerwanie jednostajności następuje też za sprawą dobrze zaaranżowanej ballady „ Mother” czy instrumentalnego „Hiroshima” czy klimatycznego intra w postaci „Elegy Of Blood”. Tak poza tymi wyjątkami dominuje miks heavy power metal, gdzie znaczącą rolę odgrywa agresywność, zadziorność i melodyjność. Mamy w tej kategorii dynamiczne utwory jak „The Great war” czy też „Crusader”, a tak pojawia się więcej stonowanego tempa, nieco więcej heavy metalowej maniery, pazura co słychać w melodyjnym „The Warriors” , urozmaiconym „Roman Empire” czy zadziornym „Black Gold”.

Ciężko napisać jakieś złe słowo o tym albumie, bo jest tutaj sporo ciekawych aranżacji, każda kompozycja cechuje się melodyjnością i agresywnością, do tego jest to wszystko dobrze wykonane. Może czasami zbyt wtórne, może nieco mało przebojowe, może czasami zbyt przytłoczone ciężarem, ale mimo to wciąż jest to solidna porcja heavy/power metalu.

Ocena: 7/10

WHITE SKULL - Under This Flag (2012)


Jeśli chodzi o włoski power metal to zawsze miałem respekt przed WHITE SKULL, który w najlepszym swoim okresie grał znakomicie. Stawiał na przebojowość, dynamikę, wyrafinowanie, przemyślane melodie, który porywały słuchacza pomysłowością i przystępną formą, która sprawiała że kompozycje łatwo zapadały w pamięci. To co charakteryzowało ten włoski zespół który został założony w 1988 roku to również niezwykła agresja, własny wykreowany styl, umiejętność tworzenia przebojów niczym zespoły z wieloletnim stażem, które są pionierami w tej muzyce. Nie da się ukryć że kluczową rolę w tym złotym okresie czyli 1991 – 2000 odgrywała wokalistka Federica De Boni, która w przeciwieństwie do innych panienek stawiała na zadziorność, chrypę, taki można rzec bardziej zalatujący pod męski wokal. To właśnie z ta wokalistką zespół nagrał najlepsze albumy i mam tu na myśli zwłaszcza „Public Glory, secret agony” czy też „Tales From The North”, wraz z odejściem wokalistki poziom muzyczny zespołu nie co spadł i właściwie zespół zaczął brzmieć nieco inaczej. Choć trzeba przyznać, że okres gdzie główną rolę odgrywał wokalista Gustavo Gubarro, który był dobrym w tym co robił, jednakże to już był inny zespół który prezentował nieco inny styl. Również i ten etap nie trwał długo i tak przyszedł czas najgorsze dzieło w historii grupy, czyli „Forever Fight” gdzie pojawiła się nowa wokalistka, a mianowicie Elisa de Palma, której technika i sam styl śpiewania pozostawiała wiele do życzenia. Niestety stylistycznie i pod względem samej zawartości też było słabiutko i zespół właściwie sięgnął dna. Postawiłem na nich krzyżyk i nadzieją na powrót do glorii chwały mogła dać kolejna zmiana personalna na pozycji wokalista Jak już kogoś zatrudnić to sprawdzonego, a już najlepiej kogoś z kim odnosiło się sukcesu, kogoś z kim uformowało się pozycję, styl, osobę z którą jest identyfikowany WHITE SKULL i bez której nie funkcjonuje tak jak powinien. Tak, do składu zwerbowano w 2010 roku Federicę De Boni i to z nią nagrano już nowy album „Under This flag” i to jest album na jaki warto było czekać, to jest wydawnictwo które oczywiście nawiązuje do najlepszych albumów tego zespołu. Co ciekawe jest tutaj ta ich charakterystyczna przebojowość, agresja, zadziorność, niezwykła melodyjność i to jest ten WHITE SKULL, który większość z nas pokochała, za którym większość się stęskniła. Forma wokalna De Boni nie podlega wątpliwości, można co najwyżej gdybać czy to nie jest najlepszy album pod względem jej umiejętności. Dalej ma to coś co elektryzuje słuchacza, co sprawia że słucha się tego z wielkim zapałem i entuzjazmem. Ze starego składu mamy też perkusistę Alexa Mantier, który ma zadanie zapewnić moc utworom, zapewnić zróżnicowanie i dynamikę. To że sobie wywiązuje się ze swoich obowiązków, świetnie dowodzi taki ostry, dynamiczny, melodyjny „Prisoners Of war” dowodzący że zespół wrócił o to w takiej formie w jakiej był, kiedy zespół opuszczała De Boni. Drugim muzykiem, który tkwi w zespole od samego początku to gitarzysta Tony Fonto, który nie zapomniał jak się gra porywające, rozpędzone, melodyjne partie gitarowe i jest to wszystko co liczy się dla mnie w power metalu. Jest szczypta szaleństwa, finezyjności i jest precyzja i niezwykła technika co świetnie słychać w melodyjnym „Nightamres” gdzie znakomicie to upiększają partie klawiszowe w tle.Trzeba przyznać, że tworzy zgrany duet z Danillo Barem, choć szkoda że nie zwerbowano też Nicka Savio. Mamy też taką znajomą oprawę graficzną, no i dopieszczone brzmienie, które zawsze stanowiło mocną stronę wydawnictw WHITE SKULL.

Albumy z wokalistką De Boni zawsze się charakteryzowały równością, przebojowością, mający cechy zróżnicowania i niezwykłej melodyjności. Do tej receptury powrócono i na tym albumie. Choć między tamtymi krążkami a tym jest 12 lat przerwy to jednak czuć tą kontynuację. Już samo otwarcie albumu w postaci „Hunted Down” sprawiło że przeszły mnie ciarki i jest to jeden z najlepszych tegorocznych otwieraczy. Dynamit, zadziorność, średnie tempo, rycerski klimat, chwytliwy refren, który zagrzewa do walki i mocny, ostry riff, który przypomina nieco heavy metalowe granie w stylu JUDAS PRIEST. Można też przytoczyć taki HELSTAR. Mimo skojarzeń jest to ten power metalowy WHITE SKULL, którego mi brakowało. No i ta praca gitarowa jest ciekawsze niż na ostatnich albumach, wystarczy posłuchać jak skonstruowana jest tutaj solówka, jaka jest lekkość, swoboda, melodyjność i szaleństwo. Taki power w tym roku prezentował póki co DRAGONFORCE. Riffy, motywy główne moi drodzy to coś co zapewnia że album nie nudzi, że cały czas się coś dzieje. Już w przypadku „Bottled Mind” pojawia się nieco heavy metalowego zacięcia, ale dalej towarzyszy nam przebojowy charakter kompozycji i niezwykła melodyjność. Jest znakomita forma wokalna De Boni, który idealnie się wpasowuje w tą ostrą, zadziorną ścianę dźwięków. Tak doskonałej pracy gitarowej w wykonaniu zespołu WHITE SKULL już dawno nie słyszałem i „Red devil” to kolejny przebój, to kolejna petarda i miód dla uszu jeśli chodzi o gitary. Świetnie zespół wyczuł tutaj wtrącanie wolnych patentów i kawałek trwa zaledwie 5 minut i dzieje się sporo. Pierwsze skojarzenie to BLOODBOUND i jeśli ktoś kocha ten band to pokocha i to co gra WHITESKULL na tym albumie. Fajnie wypada wtrącenie epickich chórków, heavy metalowe zacięcie w zadziornym „Lost Alone”, który jest kolejnym pretendentem do przeboju roku. Natomiast jeśli chodzi o najostrzejszy kawałek na płycie to dla mnie jest nim tytułowy „Under This Flag” , czy też ostry „You Choose” które mają coś z thrash metalu w głównym motywie i tutaj można również się przekonać co to znaczy mieć znakomitego perkusistę. Do takiej konwencji świetnie pasuje bez wątpienia wokal De Boni, gdzie jest współpraca ostrego riffu z zadziornym wokalem. No i znów przebojowy charakter kompozycji o czym znakomicie dowodzi zapadający w głowie refren. Drugim skrajnym kawałkiem będzie „AOD” gdzie zespół serwuje wolne tempo, spokojny, klimatyczny motyw i nie powiem jest to miła dla ucha ballada, która ma interesującą melodykę. Coś z IRON MAIDEN słychać w melodyjnym, dynamicznym „War After war” gdzie de Boni śpiewa momentami jak sam Dio. Nie można też pominąć rytmicznego „Freedoms Not here” jak i rozpędzonego „Redemption” który znakomicie oddaje to co zespół gra oraz jaki brzmi ich styl, co się na niego składa. Kolejny sztandarowy hicior.

Liczyłem na udanym powrocie, ale nie aż tak wielki. Moi drodzy WHITE SKULL wrócił silny jak niegdyś w swoim najlepszym okresie. Dowodem tego jest ten album. Tak jak ironi nie są sobą bez Bruca, judasi bez Roba, tak WHITE SKULL nie jest sobą bez De Boni. Znakomity powrót w glorii chwały. Ci którzy lubili albumy z De boni to polubią i ten, bo jest to wszystko co było tam. Jest przebojowość, zadziorność, perfekcja wykonania, rozbudowane aranżację i wykorzystany potencjał. Warto było czekać. Jedno z największych zaskoczeń tegorocznych.

Ocena: 10/10

czwartek, 17 maja 2012

HELLOISE - Cosmogony (1985)


Odrobina progresywności która jest połączona z melodyjnym heavy metalem i hard rockiem brzmi ciekawie, czyż nie? Taki styl w sumie prezentował holenderski HELLOISE, który w owym czasie byli bardzo rozpoznawalni w swoim kraju, a to za sprawą świetnego debiutu „Cosmogony” z 1985 roku. Właściwie historia zespołu jak i tego albumu, zaczyna się tam gdzie kończy się historia HIGHWAY CHILE czyli w 1985 kiedy to doszło do rozłamu i przez rok funkcjonował HIGHWAY CHILE z zmienionym składem, a jego czołowi muzycy czyli perkusista Ernst van Ee i gitarzysta Ben Blauw założyli właśnie HELLOISE który odniósł spory sukces, a świadczyć może o tym choćby supportowanie takich gwiazd jak MOTORHEAD, WHITESNAKE, czy DEF LEPPARD.
Styl kapeli w dużej mierze wiązał się z tym co grały inne kapele w innym czasie, ale zespół miał swoje podejście do przebojowości, melodyjności. Wszystko było zrealizowane z niezwykłym wyczuciem, pomysłowością i precyzją. Nic nie było wymuszone i można było poczuć tą czystą radość, jaka wydobywała się z partii muzyków.

To co znajdziemy na tym przebojowym, melodyjnym, zwartym materiale to przede wszystkim miks melodyjnego heavy metalu i hard rocka, z elementami progresywnymi opartymi na czystym, emocjonalnym wokalu Stana Varbraaka ( wystarczy posłuchać ballady „Run A Mile” żeby zrozumieć o czym mówię) i duecie gitarzystów Blaauw/ Boogerds, które cechują się lekkością, finezyjnością, czyli to co jest niezbędne w metalu jak hard rocka. Skoro mowa o hard rocku to muszę przyznać, że nie brakuje szaleństwa radości no i tej przebojowości, bez której album był zapewne mniej atrakcyjny niż jest. W skrócie materiał jest równy i różnorodny, a jego receptą na przyciągnięcie uwagi słuchacza to przebój goniący przebój. Zaczyna się od rytmicznego „Cosmogony” gdzie mamy definicję stylu zespołu, gdzie słychać w wpływy DOKKEN, DEF LEPPARD czy też MOTLEY CRUE. Stonowane tempo, zapadający i bardzo ciepły refren to chleb powszedni zespołu i to słychać w „Broken Hearts”. Oczywiście jak przystało na zróżnicowany materiał poza stonowanymi utworami mamy też szybsze, bardziej dynamiczne kompozycje, gdzie jest rozpędzona sekcja rytmiczna, bardziej żwawe partie gitarowe i w takiej konwencji zespół też dobrze sobie radzi czego dowodem jest rozbudowany „Die Hard” z atrakcyjnymi partiami gitarowymi, zadziorny, wręcz heavy metalowy „Ready For The Night” z pewnym powiązaniem z JUDAS PRIEST. Fajnie też wypada wymieszanie riffu heavy metalowego w stylu JUDAS PRIEST z hard rockowym feelingiem, lekkością i brzmieniem w klimatycznym „For A Momment”. Heavy metal pełną parą, ostry riff w stylu JUDAS PRIEST, nieco RAINBOW w konstrukcji, a także w rodzaju formowania przebojowości to cechy rozbudowanego „Hard Life” , również RAINBOW daje o sobie znać w dynamicznym, przebojowym „Gates Of heaven”. JUDAS PRIEST też daje o sobie znać w takim nieco hymnowym, koncertowym „Friend Of Fortune

Cosmogony” to album z górnej półki, jeśli mówimy zarówno o heavy metalu jak i hard rocku. Można by się długo rozpisywać o plusach tego dzieła, jakich to umiejętności nie ma ją muzycy, jakie to sfera techniczna nie jest bogata i jaki to materiał nie jest przebojowy, tylko po co? Wystarczy odpalić ten świetny debiut holendrów, żeby przekonać się na własne uszy, że jest to muzyka pełna melodyjności, zapadająca w głowie, dostarczająca sporo rozrywki i frajdy słuchaczowi. Album godny polecenia nie tylko szperaczom staroci, ale fanom dobrego hard'n heavy.

Ocena: 9/10

NIGHTMARE - The Burden Of God (2012)


Francuski NIGHTMARE mimo upływu lat wciąż gra i wciąż nagrywa nowe albumy. Obecnie na rynku muzycznym pojawił się ich ósmy album zatytułowany „The Burden of God”. Bez wątpienia jest to kontynuacja wcześniejszych albumów, choć muzycznie daleka od takiego debiutu, gdzie pojawiały się wpływy NWOBHM. Natomiast zestawiając z 3 poprzednimi albumami to otrzymamy oczywiście zawsze wysokiej klasy brzmienie, które ma podkreślać nowoczesność, zadzior i moc jaką niesie ze sobą NIGHTMARE. Również przewija się niezwykła dbałość o warstwę instrumentalną i mam tu na myśli ostre riffy wygrywane przez duet Franck Milleliri / Matt Asselberghs które cechują się brutalnością, ciężarem i niezwykłą power metalową melodyjnością, jak i rozpędzoną urozmaiconą sekcję rytmiczną, która wtóruje ostrym riffom i zadziornemu, mrocznemu wokalowi Jo Amore który ma coś z Jorna czy też Dio i muszę przyznać że jest to jeden z moich ulubionych męskich wokali. Niby to wszystko jest, moc, melodyjność, niby jest precyzja, dbałość o wykonanie zarówno kompozycji jak i całości pod względem technicznym, nawet dbałość o szatę graficzną. Nie ma kombinowania, jest nawet próba sięgnięcia po patenty z mojego ulubionego „The Domination Gate” gdzie pojawiały się elementy symfoniki. Niestety coś nie do końca wyszło im z tym albumem. Doskwiera, momentami jakby przytłaczała całość owa toporność, ciężar, jakby to miało skusić słuchacza. Dominacja ciężaru i stawianie na podobne struktury w kompozycjach sprawia że pojawia się jednostajność, rutyna i monotonia.

Wszystko dobrze się zaczyna bo od klimatycznego, symfonicznego "Gateways To The Void" i więcej takiego podejścia, więcej takiego grania z „The Domination Gate” i byłoby dobrze. Niestety nie wszystkie pomysły są tak trafione jak tutaj. „Sunrise In Hell” to kawał porządnego heavy/power metalu, jednak melodie grają tutaj jakby drugorzędną rolę. Liczy się ciężar, mrok, technika. Mimo to jest to sztandarowa kompozycja tego zespołu, na pewno jedna z ciekawszych na albumie. „The Burden Of God” ma ciekawą strukturę, koncepcję, jednak brakuje mi tutaj bardziej wyrazistego motywu i znów ta dominacja ciężaru, brutalności. Brzmi to bardzo dobrze, jednak zaczyna być u ciążeniem w odróżnieniu poszczególnych kompozycji. Za co mogę jeszcze ich pochwalić na tym albumie? Na pewno za "Children Of The Nation" który ma bardziej wyróżniający się motyw i słychać tutaj coś z BLACK SABBATH z ery Dio. Jest mrok, ponure tempo, jest zapadający mocny riff i nawet partie kobiecego wokalu upiększają tą kompozycję. „The Preacher” również ma ciekawy motyw gitarowy i dużą rytmiczność, jednak też nieco zbyt przesadzono tutaj z tym ciężarem jak dla mnie. Pod względem melodii i pomysłowości podoba mi się taki „The Doomsday prediction” który najwięcej ma owej przebojowości i to jest bardzo dobry przykład jak powinien brzmieć cały album. Próby urozmaicenia stylu przez symfoniczne patenty sprawdziły się co można usłyszeć „The Domination Gate part III” który stylistycznie nawiązuje do albumu o takim tytule z 2004 roku. Jednak nie zostały one w pełni wykorzystane.

Pomysł był, ale wszystko przytłoczono ciężarem i brutalnością, przez co album stracił jak dla mnie na atrakcyjności. Dużo tutaj wałkowania tych samych partii, tego samego motywu, brak jakiegoś ciekawego urozmaicenia. Wszystko brzmi bardzo jednostajnie. Wrażenie robi wykonanie, brzmienie i cała sfera techniczna i umiejętności muzyków. Jednak pod względem muzycznym jest to album dość ciężko strawny. Jest toporność, brutalność, brakuje wyrazistych kompozycji, brakuje zapadających melodii. Może czas przemyśleć kilka spraw, no bo nie można w kółko to samo prezentować, zwłaszcza na takim średnim poziomie.

Ocena: 5/10

NIGHTMARE - Waiting For The Twilight (1984)


Jeśli chodzi o heavy metal Francja w latach 80 nie miała zbyt dużo zespołów przeznaczonych eksportu, a to z tego względu, że większość kapel miała kaprys tworzenia muzyki w ojczystym języku. Jednak nie można powiedzieć, że nie było kapel, które podbijały z dużym sukcesem rynków zagranicznych. Bardzo istotną rolę odegrał w owym czasie NIGHTMARE, który w wielkim stylu powrócił w XXI wieku prezentując nieco mocniejszy i nowocześniejszy metal, jednak zawsze było zachowanie dynamiki melodyjności, będąc wiernym heavy metalowi. Dzisiaj zespół ma się dobrze i dalej tworzy i nagrywa albumy na pewnym dobrym poziomie, godnie reprezentując swój kraj. Jednak w początkowym okresie wydali tylko zaledwie dwa albumy, by potem usunąć się w cień. Znaczącym albumem dla NIGHTMARE był debiut „Waiting For The Twilight” z 1984 r i wszystko właściwie zaczęło się w roku 1979 kiedy kapela została powołana do życia i zachowywała ona swoistą oryginalność, która przejawiała się w specyficznym brzmieniu, charyzmatycznym wokalu Houperta, który miał ciekawą manierą, gdzie była nutka tajemniczości i wątpliwości, do tego ten dramatyzm w operowaniu poszczególnymi liniami wokalnymi. Również znaczącą rolę odgrywał wówczas duet gitarzystów Nicolas De Dominicis/ Jean Stripolli którzy na debiucie dali upust swojemu szaleństwo, jednocześnie nie zapominając o lekkości, przystępności podania swoich partii. Co ciekawe nie ma tutaj jakiegoś silenia się, niemieckiej toporności, a wszystko brzmi bardzo przebojowo i chętnie tu przytoczę taki utwór jak „Too Late” czy też dynamiczny „Trust a Crowd”, gdzie zespół pokazuje że znajoma mu jest brytyjska szkoła grania i trzeba przyznać że debiut „Waiting For Twilight” to przebojowy album, który ma coś z tradycyjnego heavy metalu z obszarów europejskich, amerykańskiego power/speed metalu, i do tego gdzieś tam trochę holenderskiego MARTYR, gdzieś tam fascynację innymi mniej lub bardziej znanymi i można by tu przytoczyć kilka ciekawych nazw, choć zespół jak mało który stara się wykształtować swój styl i ta sztuka wychodzi im nadzwyczaj dobrze. Supportowanie DEF LEPPARD w 1983 roku sprawiło że NIGHTMARE stworzył nawet podobną formę chórków i dobrze to słychać w takim melodyjnym „Royal death”. Ogólnie cały materiał jest zwarty, krótki, dynamiczny i bardzo melodyjny, a każda kompozycja jest pełna energii i zapadających melodii, co sprawia że album jest przystępny dla każdego słuchacza heavy metalu i zyskuje sporo na atrakcyjności. Pojawią się kompozycje gdzie jest nacisk na ciężar i nieco mroczniejsze granie tak jak to ma miejsce w „Waiting For Twilight”. Mamy i epickość ( „Drive Down To Hell”), gdzie jest podniosłość i niezwykły klimat, mamy i hołd dla amerykańskiego heavy metalu w „Fool On The Scene”, niezwykłą rytmiczność i pomysłowość w rycerskim „The Legend” gdzie owe galopady mogą nasunąć choćby IRON MAIDEN.

Jaki wniosek z tego wynika? Że największym atutem i skuteczną bronią NIGHTMARE są melodie, oraz chwytliwy charakter zarówno głównych motywów jak i na przemiennych solówek gitarzystów co idealnie to odzwierciedla nieco hard rockowy „Lord Of The Sky” . Cieszy również fakt, że zespół przez cały jest wierny swojemu stylowi, napiera cały czas dynamicznymi i melodyjnymi kompozycjami, cały czas jest prawdziwy heavy metal bez zbędnych udziwnień, spowolnień. Nie udają nikogo, nie kopiują, a jedynie co może niektórym nie pasować brzmienie, ale to kwestia gustu, ale w owym czasie bywały i gorsze, które utrudniały odsłuch, tutaj sprawa ma się inaczej i słucha się tego przyjemnie, choć czas nie ubłaganie biegnie i płyta się szybko kończy, zwłaszcza jeśli trwa zaledwie 30 minut. Zawsze pozostaje opcja „repeat”. Klasyka heavy metalu lat 80, nie tylko francuskiego.

Ocena: 9.5/10

środa, 16 maja 2012

SONATA ARCTICA - Stones Grow Her name (2012)


Fiński zespół SONATA ARCTICA przez długi czas był przeze mnie uważany za typowy power metalowy zespół, gdzie jest i szybkie tempo, gdzie są wesołe, pocieszne melodyjki, jest dużo cukru i melodyjności za sprawą klawiszy. Taki styl zespół prezentował w początkowej fazie swojej kariery, jednak z biegiem czasu zaczęli eksperymentować i próbował sił w nieco ambitniejszych rytmach, gdzie pojawiał się melodyjny metal, heavy metal, czy też hard rock, Aor. Tak też było w przypadku albumu „Unia” który podzielił fanów na tych co to akceptowali i na tych którzy byli przeciwni zmianom i chcieli stary power metalowy styl zespołu. Pewne próby powrotu do korzeni można było usłyszeć na „The Days Of grays” z 2009 roku. Po 3 latach zespół wraca z nowym albumem i znów nie unikną komentarzy ze strony fanów, bo „Stones Grow Her name” to również coś innego niż taki typowy album SONATA ARCTICA i oprócz power metalu zespół zawarł tak jak zresztą zapowiadał trochę patentów hard rockowych, charakterystycznych dla melodyjnego metalu czy też Aor i są też motywy nieco progresywny. Mieszanka nieco kontrowersyjna, ale prezentuje się to całkiem okazale. Przede wszystkim podoba mi się że zrezygnowana z tej ich charakterystycznej słodkości, podoba mi się zróżnicowanie jakie panuje na tym albumie, melodyjność i podkład emocjonalny. Dobry poziom muzyczny tego albumu należy upatrywać w doświadczeniach i warsztacie technicznym muzyków. A to wszystko zaopatrzono w dobrze wyważone brzmienie, które uwypukla te wszystkie smaczki jakie występują na albumie.

Album na pewno nieco inny niż takie typowe granie charakterystyczne dla tego zespołu i muszę przyznać że ta zmiana stylu to lekkie eksperymentowanie wyszło im na dobre. Brzmi to naprawdę dobrze i daję nadzieję na znakomity album w przyszłości. Zagorzały fan zespołu już na wstępie będzie kręcił nosem, że taki „Only the Broken Hearts (Make You Beautiful)” jest komercyjny, że za mało ognia, że nie ma power metalu. Może i tak ale jest powiew świeżości, ciekawe takie wymieszanie, melodyjnego metalu z hard rockowym feelingiem. Ale jest lekkość, jest przebojowy charakter i precyzja wykonania. Podoba mi się takie podejście do tematu, na pewno jest to ciekawsze niż bez myślne, słodkie pędzenie do przodu. „Shitload of Money” to równie ciekawa kompozycja, nieco więcej tutaj metalu, choć i tutaj mamy średnio tempo, lekkie progresywne zacięcie i znów tutaj świetnie zostały w komponowane klawisze, które już nie są takie słodkie, a budują niezwykła przestrzeń między czystym i emocjonalnym wokalem Toniego Kakko a melodyjnymi i finezyjnymi partiami gitarowymi Henrika Klingenberga, który też daje upust swoim umiejętnościom i takie bardziej stonowane i emocjonalne motywy bardziej mnie przekonują, niż granie na stawione na szybkość i słodkość. Fanom starego stylu może się spodobać melodyjny, dynamiczny i przebojowy „Losing My Insanity” który dowodzi że zespół wciąż wie jak się gra power metal i jak tworzy się prawdziwe hity. Pewnie zaskoczenie przeżyłem kiedy usłyszałem taki miks heavy i power metalu który się pojawia w takim ciężkim „Somewhere Close To You” czy też rozbudowanym „Wildfire, Part: III - Wildfire Town, Population: 0” i w sumie przypomina mi to ostatni album HELLOWEEN. W takiej formule zespół też brzmi dobrze i na pewno ciekawiej aniżeli w słodkiej power metalowej konwencji. Najlepiej na tym albumie sprawdza się miks hard rocka, aor i melodic metalu tak jak to jest w przypadku przebojowego „I have Right”, romantycznego „Alone In Heaven” z równie chwytliwym refrenem i głównym motywem. Nie mogło również zabraknąć pośród tak klimatycznych i nastrojowych kompozycji, pełnych emocji, samej ballady, który miała by wzruszać. „The Day” czy też akustyczny „Don't Be Mean” wywiązuje się z swojej powinności i to bardzo dobrze. Trzeba przyznać, że zespół całkiem fajnie się bawi różnymi motywami tak jak chociażby taki wyjęty z festynu bawarskiego w „Cinderblox” który wymieszany jest z power metalem i dla jednych będzie to przejaw kiczu, a dla drugich dobra rozrywka. Mieszanka power metalu, nieco progresywności nieco melodyjnego metalu można wyłapać w rozbudowanym i urozmaiconym „Wildfire, Part: II - One With the Mountain”.

Jest to bez wątpienia nieco inny album niż dotychczasowe. Pojawia się element power metalu ale jest w mniejszości. Dominują za to elementy melodyjnego metalu, aor, czy hard rocka. Ta zmiana jak dla mnie jest bardziej korzystna i zespół gra jakby nieco ambitniej i bardziej ciekawie. Album jest zróżnicowany, przepełniony emocjami, jest trochę romantyzmu, jest ciekawe podejście do tematu. Co najważniejsze pozostała ta niezwykła melodyjność i przebojowość z jakiej znany jest fiński zespół. Mam nadzieję że w tym stylu pozostaną nieco dłużej. Album na pewno będzie miał swoich zwolenników jak i przeciwników.

Ocena: 8/10

SABATON - Corolus Rex (2012)


Od czasu debiutanckiego „Primo Victoria” szwedzki SABATON nagrał w sumie 6 albumów, a ich ostatni wypiek „Corolus Rex” zamyka pewien rozdział w ich historii, bo tak o to posypał się skład zespołu i z oryginalnego składu pozostał tylko wokalista Joakim Broden oraz gitarzysta Sundstorm.. Nie ukrywam, że te jakże ogromne zmiany personalne mogą sprawić, że coś w końcu się zmieni w ich muzyce, że będzie lekki powiew świeżości i może w końcu coś się zmieni, bo zaczynam się nudzić przy ich albumach. Ogólnie sytuacja muzyczna zespołu zaczyna mi przypominać syndrom HAMMERFALL, który też z albumem tracił na poziomie, pomimo że dalej był ten sam styl, to samo podejście, takie samo podejście do melodii, chwytliwości. Tak samo jest w przypadku SABATON i „Corolus Rex”. Nie podlega wątpliwości że jest to dobry album, dobrze zrealizowany, przemyślany i właściwie nie ma tutaj niczego nowego i są same takie same rozwiązania. Jest power metal, a więc wygrywanie dynamicznych i rytmicznych partii gitarowych przez duet Sunden/ Montelius i ich praca jak słychać układała się na tym albumie dobrze, ale na poprzednich albumach jakby ich frekwencję były atrakcyjniejsze i bardziej zaskakujące, przyciągające uwagę. Tutaj jakby mamy odgrzewane kotlety i to wszystko już było. Do tego ta sprawdzona już i taka wręcz rozpoznawcza rola melodyjnych, czasami zbyt słodkich partii klawiszowych, ale taki jest SABATON. To jest ich rozpoznawalny wszędzie, przez każdego styl, który wyróżnia ich spośród tłumu. Jeśli chodzi o warstwę liryczną to tym razem o XVIII wiecznym imperium szwedzkim. I z tym faktem wiąże się pewna niespodzianka. Pierwszy raz zespół nagrał album w swoim ojczystym języku. Ale mamy na szczęście też wersję anglojęzyczną. Tradycyjnie jest to dobrze zrealizowane wydawnictwo pod względem produkcji i dobry poziom zagwarantowali doświadczeni już w bojach muzycy.

Większych pretensji czy powodów do narzekania może i nie ma, bo przecież mamy równy i nawet urozmaicony materiał, tylko że to wszystko jest nieco monotonne na dłuższą metę, przewidywalne jak obiad w niedzielę i przez to album traci na atrakcyjności. Słabym sprzymierzeńcem jest pomysłowość i melodie jakie zespół serwuje w poszczególnych kompozycjach. „The lion Of The North” to rasowy i taki typowy kawałek SABATON. Mamy tutaj wszystko to co jest charakterystyczne dla nich. Kompozycja może się podobać, bo jest dynamiczna, ma ciekawą, aczkolwiek oklepaną melodię. Utwór dobry, może i bardzo dobry, ale zespół miał lepsze kawałki na poprzednim albumie. Już lepiej brzmi taki „Gott Mit Uns” choć i tutaj nie sposób nie połączyć głównego motywu z jednym z utworów z „Art Of war”. Jak dla mnie jest to jeden z mocniejszych punktów na albumie, jest średnie tempo, jest niezwykła rytmiczność i nawet ciekawy pomysł na główny motyw jak i bojowy refren, który zapada w pamięci a nie tak jak to było w przypadku otwieracza. Ballady w wykonaniu SABATON to raczej rzadkie zjawisko ale się zdarza. „A lifetime of War” to dobry tego przykład. I nie powiem jest to kompozycja pełna emocji i podniosłości, można z taką pieśnią iść na krwawą bitwę. „1648” to znów kolejne typowe granie dla SABATON i takich szybkich kawałków i w sumie podobnych do tego było już troszkę. Jak dla mnie taki sobie kawałek, na pewno nie zapada w pamięci tak jak dwa poprzednie. Ciekawie się zaczyna „The Caroleans prayer” są z początku organy, ale kiedy wkracza riff i klawisze, to od razu mam skojarzenia z „Art Of war” niemal identyczne tempo i sam główny motyw. Sama kompozycja dobra i słucha się tego dobrze, jest nieco epicki charakter a to może się podobać. Jakoś nie do końca mnie przekonał też tytułowy „Corolus Rex” gdzie jest takie przeplatanie gitar i sekcji rytmicznej. Fakt pomysł ciekawy, ale jakoś mnie nie porwał do końca. To co ratuje większość utworów przed nudą, to przebojowość i właściwie to samo się tyczy tego utworu. Chwytliwy refren i duża melodyjność i można jakoś wybrnąć z monotonii i nudy. Taki nieco bardziej zaskakujący jest „Killin Ground” bo i motyw taki bardziej heavy/power metalowy, taki zadziorny i zapadający w głowie. Na pewno ciekawie to się prezentuje bez słodkich klawiszy. Jest to bez wątpienia kolejny mocny punkt tego albumu i więcej takiego metalu proszę w przyszłości. Również nie zaskakuje mnie taki nieco oklepany „Poltava” choć tutaj nie można odmówić melodyjności i dynamiki. Drugim wolnym kawałkiem na albumie jest „Long Live The King” i jest to wg mnie najsłabsza kompozycja która dowodzi że najwyższy czas na zmiany w muzyce SABATON. Ciekawy motyw i pomysłową melodie można wychwycić w marszowym „Ruina Imperi”.

To wszystko już było i choć SABATON dalej gra swoje na tym albumie to jednak czuję nie dosyt, zwłaszcza pod względem poziomu kompozycji. Są mocne momenty ale i też słabsze. Ten album dowodzi, że najwyższy czas na zmiany, tak więc czekam na kolejne wydawnictwo szwedów, które będzie bez czterech kluczowych muzyków. Z dotychczasowych analiz wychodzi, że to ich najsłabszy album.

Ocena: 7/10

wtorek, 15 maja 2012

CIRYAM - Człowiek Motyl (2008)



Kiedy polski CIRYAM umocnił swoją pozycję na rynku wystarczyło tylko poczekać na trzeci krążek tej młodej i bardzo ambitnej formacji. Na następcę „W Sercu Kamieni” trzeba było czekać dwa laty i w tym czasie doszło do kolejnej zmiany wytwórni tym razem na Fonografię w ramach której wyszedł „Człowiek Motyl” w roku 2008. Tym razem obeszło się bez zmian personalnych. Natomiast można odczuć pewien powiew świeżości w muzyce zespołu i jest jakby chęć powrotu do korzeni czyli do zawarcia więcej metalu w kompozycjach. W dalszym ciągu mamy soczyste i dopieszczone brzmienie, dalej jest budowanie materiału w oparciu o wyszukane melodie, o doświadczenie muzyków i ich warsztat techniczny, który jest jednym z atutów tej kapeli i to właśnie dzięki niemu mamy do czynienia z naprawdę dobrą muzyką. Oczywiście dalej nam towarzyszy specyficzny klimat, oryginalnie brzmiące melodie i urozmaicone i bogate struktury samych kompozycji. Wokal Moniki brzmi jeszcze bardziej wyraziście, bardziej profesjonalnie, a współpraca gitarzystów Węgrzyn/ Makiel dostarcza słuchaczowi sporo ciekawych motywów i oryginalnie brzmiących melodii. Nacisk na finezję i ekspresywność sprawia że przenosimy się do innego świata.

Poprzedni album kończył się jednym z najlepszych kawałków jakie stworzył CIRYAM i podobnie zaczyna się ów album. Od mocnego kopa, heavy metalowego wymieszanego z symfonicznym metalem spod znaku NIGHTWISH i trzeba przyznać, że „Venus” słusznie został wyróżniony w stacji radiowej EKR jak i notowaniach RAMCKART. Świetny utwór i szkoda że w takim kierunku zespół nie poszedł, bo na pewno zwiększyła by się ich popularność i liczba słuchaczy. „Color” to taki nowoczesny metal, co słychać po ciężkich partiach gitarowych i takich nieco nu metalowych klawiszach, które wprowadzają nieco mroku. Dobrze zrealizowania kompozycja, choć przydałoby się tutaj nieco więcej dynamiki. Bardzo mocnym punktem albumu jest taki przebojowy „Twarze faraonów” który również znakomicie przemyca patenty symfonicznego metalu. Psychodeliczny klimat oraz nowoczesny metal słychać w „Niczyja” choć przeszkadza mi tutaj lekki powiew komercyjności. Lepiej się prezentuje dynamiczny i zadziorny „Virus” i już tutaj można poczuć, że jest to najbardziej metalowy album tej formacji, jest nacisk na dużo grania gitarami, gdzieś nieco dalej zostały przesunięte dziwne, urozmaicone motywy. Pod względem instrumentalnym dobrze też się prezentuje „Diler” tylko te zwolnienia jakby psują cały efekt, a szkoda bo kawałek ma mocny wydźwięk, zwłaszcza sekcja rytmiczna budzi tutaj respekt. Dobrym kawałkiem jest „Skała” który przypomina nieco wczesną działalność THE CRANBERRIES. Całość zamyka bodajże najcięższy i bardzo nowocześnie brzmiący „Igła” i jest to kolejny ważny kawałek w historii zespołu. Niestety żaden kawałek nie osiągnął poziomu, przebojowości i melodyjności otwierającego „Venus”.

„Człowiek Motyl” to bez wątpienia najprzystępniejszy album jeśli chodzi o formę. To też najbardziej metalowy album i tutaj znaczącą rolę odgrywają gitary. Pozostała jednak ta forma szukania dość oryginalnie brzmiących melodii. Dobrze zrealizowany materiał, który umacnia pozycję tego zespołu w kraju jak i poza nim. Album lepszy od poprzedniego, ale mniej ciekawy niż debiut.

Ocena: 7/10

CIRYAM - W Sercu Kamienia (2006)


Choć nikt nie wątpił w sukces i potencjał młodego CIRYAM który z udanym skutkiem łączył w swojej muzyce elementy gotyckiego metalu i progresywnego rocka, to jednak po wydaniu pierwszego albumu zaczął się sypać skład. Zmiany również objęły wytwórnię i postawiono tym razem na METAL MINDS PRODUCTION pod skrzydłem której w 2006 roku ukazał się „W sercu kamienia”. Jest to niby kontynuacja stylu, choć tutaj już nie ma takiej podniosłości i operowych zapędów jak na poprzednim albumie. Daje osobie znać brak Krzysztofa Zajdela. Więcej jest progresywnych patentów, więcej jakby komercji, a mniej samego metalu. W dalszym ciągu mamy wysoką budżetową produkcję, oryginalne podejście do muzyki, sporo wyszukanych melodie i ciekawie wykreowane struktury utworów. Więcej dziwnych patentów, więcej jakby pokręconych melodii i jakby mniej metalu niż na poprzednim albumie. Nie wiem wiem czemu ale ten album już nie jest taki specyficzny i zapadający w pamięci jak poprzedni.

Na plus warto zapewne zaliczyć utrzymane tego specyficznego klimatu, budowanie wszystko na bazie napięcia, a także dopracowania, czy też doświadczenia muzyków. Utwory charakteryzują się urozmaiceniem, zmianą temp, dopracowanymi melodiami i dobrze brzmiącymi instrumentami. Sam wstęp totalnie inny aniżeli na poprzednim albumie, rezygnacja z instrumentalnego wprowadzenia okazała się wg mnie chybionym pomysłem. Zaczyna się od dość specyficznego „Nieboskłony” który ma zadatki na dobry utwór. Jest ciężki riff, jest sporo metalu, ale jakby zbyt duże kombinowanie sprawia że kawałek nie jest tak atrakcyjny jakby mógłby być. Mimo to jest to jeden z tych lepszych utworów. Dobrze się prezentuje dynamiczny „Łowcy Światła” gdzie jest nawet nawiązanie do symfonicznego metalu spod znaku NIGHTWISH. Bardziej rozbudowany „Hatif” raczej zbyt monotonny, ale przynajmniej potrafi przyciągnąć uwagę ciekawym urozmaiceniem oraz dobrze zaaranżowanymi i atrakcyjnymi dla ucha partiami gitarowymi duetu Węgrzyn/ Makiel. Jest solidność i precyzja tylko szkoda, że panowie nie mają gdzie rozwinąć swoich umiejętności i wszystko przyćmiewa progresja i specyficzny klimat. Idąc dalej w poszukiwaniu mocnych punktów na albumie to zapewne należy wymienić przebojowy „Ciernie” który zbudowany jest na metalowym wydźwięku i niezwykłej rytmiczności. „Pokusa” to kolejna dawka energii i bardzo dobrze rozegranych partii gitarowych i z miłą chęcią bym posłuchał czysto heavy metalowego grania w wykonaniu tego zespołu. Wtrącanie tych nieco przekombinowanych motywów drażni mnie na dłuższą metę. Jeśli chodzi o klimat i wolne granie to podoba mi się psychodeliczny „Tylko Liściem” gdzie w końcu można powiedzieć że wokal Moniki pasuje pod każdym względem. Piękna, maniery i stylu śpiewania. „Obłęd” pod względem instrumentalny brzmi fantastycznie, tylko czasami linia wokalna mnie nie przekonuje. Najpiękniejszym utworem na płycie jest bez wątpienia spokojna i klimatyczna ballada „W ciszy” która promowała ten album. „Sumienie Diabła” bez wątpienia najcięższy i najbardziej metalowy kawałek. Wszystko pięknie tylko po co ten komputerowo przerobiony wokal Moniki? Psuje to cały efekt. Nie wiem jak wy, ale ja bym sobie życzył więcej utworów jak zamykający „Miłość za pieniądze”. Ten utwór znakomicie definiuje styl i to co gra CIRYAM. Jest metal, jest ten specyficzny klimat, jest progresywność oraz szczypta gotyku. Jeden z ich najlepszych kompozycji, gdzie mamy świetną melodię, zapadający w głowie refren i to jest moi drodzy przebój z prawdziwego zdarzenia. Reszta utworów jakby wymuszona i raczej robi za wypełniacze.

Czuje nie dosyt w pewnym stopniu, zawsze kiedy to album zamyka taki kawałek jak „Miłość za pieniądze”, który powinien być wyznacznikiem stylu i poziomu tego albumu. Brakuje mi właśnie takich przebojów i takich killerów jak ten kawałek. Jakby mniej metalu, a więcej komercyjnego podejścia, dominacja wolniejszych motywów, daje o sobie znać i nieco obniża poziom. Na plus specyficzny klimat i oryginalny wydźwięk kompozycji. 

Ciryam - Miłość za Pieniądze



Ocena: 6/10

CIRYAM - Szepty Dusz (2004)


Do tej pory na łamach mojego bloga nie spotkaliście z typowo gotyckim metalem wymieszanym progresywnym rockiem, ani też typowo polskimi zespołami, które stawiają na ojczysty język. Przyczyny tego zjawiska należy upatrywać w mojej osobie i moim guście. Nie przepadam za takim graniem bo jest to bardziej specyficzne granie, momentami może zbyt ambitne, a forma i ograniczenia metalowego łojenia na rzecz specyficznego klimatu i oryginalnych melodii jakoś nie do końca mnie kręciło. Ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Wybór padł na młodą kapelę o nazwie CIRYAM która właściwie do tej pory zbierała pochlebne recenzje i była okrzyknięta jednym z najlepszych kapel które debiutowały w 2004 roku. Historia zespołu sięga jednak głębiej bo aż roku 1999 kiedy to został powołany do życia z inicjatywy Roberta Węgrzyna pierwotnie pod nazwą ARDOR. Pierwsze demo w postaci „modlitwa” ukazało się w roku 2000. Zmieniał się nieustannie skład i cały czas pozostawały dwa niezmienne elementy a mianowicie gitarzysta Robert Węgrzyn i wokalistka Monika Węgrzyn. W tym czasie zmianie uległa też nazwa zespołu na CIRYAM . W 2003 roku kapela znalazła wytwórnię ARS MUNDI z którą podpisała kontrakt w ramach którego wydano debiutancki album „ Szepty Duszy”. Muzycznie jest to wycieczka do innego wymiaru, jest to machina która przenosi słuchacza do świata magii i muszę przyznać że klimat jaki tworzy ten zespół jest światy klasowej. Za sukcesem na pewno stoi wysokiej rangi brzmienie, wyselekcjonowane, wyszukane melodie, sporo smaczków z kategorii gothic metal i progressive rock. Oj trzeba mięć niezłą fazę i parcie na takie klimatyczne granie, bo brzmi to bardzo specyficznie, nawet umiejętności muzyków i sposób konstruowania utworów jak dla mnie brzmi nadzwyczaj artystycznie i oryginalnie. Jednak mam dwie wizję co do tego albumu jak i muzyki. Pod względem artystycznym jest to fenomen i robi nie małe wrażenie. Jednak dla mnie pod względem muzycznym jest to nieco ciężko strawne i pewnie brak mi doświadczenia i osłuchania w takiej muzyce. Jednak smakosze dziwnych melodii, pokręconych struktur, fani ambitnego grania znajdą tutaj coś dla siebie.

Materiał na debiucie sprawia wrażenie zróżnicowanego i przemyślanego. To czego mi najbardziej brakuje na tym albumie to mocnego uderzenia. Wszystko się skupia wokół specyficznego nieco ponurego klimatu, a metal właściwie odgrywa tutaj nie wielka rolę. Za poszczególnymi kompozycjami stoi na pewno szeroki wachlarz umiejętności muzyków i ich warsztat techniczny który jest ciężko podważyć. Tylko niektóre pomysły jakoś do mnie do końca nie przemawiają. „Prolog” to naprawdę piękne i wzruszające otwarcie albumu, ten patos, ta podniosłość i kojąca melodia, piękno które powinno być wyznacznikiem kolejnych utworów. Właśnie tak sobie wyobrażałem całość. Cóż niestety różnie to bywa. Nieustanne jest bawienie się motywami, melodiami i raz jest spokojnie, ponuro, a raz bardzo metalowo tak jak to jest w urozmaiconym „Dziewczyna” gdzie właściwie ten motyw metalowy najbardziej zapadł mi w pamięci. Przeszkadza mi tutaj zbyt duża ilość różnych ubogaceń, mam wrażenie że jest przesyt formy nad treścią. Na plus wychodzi tutaj wokalny duet Krzysztofa i Moniki. Jednym z najciekawszych utworów na płycie to bez wątpienia dwu częściowy „Grzech” który w pierwszej części z dominowany jest przez stonowane tempo, ponury klimat i upiększającą to wszystko partią skrzypiec. Dzieje się sporo i mimo że metalu jest tutaj nie wiele to jednak można poczuć tutaj ową moc. W drugiej części jest i podniosłość, kościelne organy i kontynuacja wcześniejszych motywów. Jako fan mocnego grania z dużym entuzjazmem wchłaniałem kolejne frazy „Przeklęty Zegar” który jest jednym z mocniejszych fragmentów na płycie i więcej takich kawałków i płyta byłaby bardziej atrakcyjniejsza dla bardziej przestępnego słuchacza, dla takiego który stawia na melodie i mocny riff. W tym utworze można się przekonać, że duet gitarzystów Zawojski/ Węgrzyn, którzy znają się na swoim fachu a ich partie zazwyczaj są precyzyjne i bardzo klimatyczne, aczkolwiek mają ograniczaną rolę i więcej tutaj innych patentów niż tych typowo metalowych, jednak ten utwór jest nieco inny i dlatego zapewne tak szybko zapadł w pamięci. Ciekawie wypada klimatyczny, podniosły z pewnymi nawiązaniami do symfonicznego metalu „Modlitwa” który zaczyna się od akustycznego, klimatycznego wstępu a kończy na rytmicznym pędzeniu, gdzie mamy świetny kontrast z muzyką w stylu NIGHTWISH. To że zespół ceni sobie bogactwo w kompozycja i liczne smaczki świetnie odzwierciedla kolejny istotny song na albumie, a mianowicie „Sidła” . Czasami się zastanawiam jakby to brzmiało z męskim wokalem w roli głównej, bo taki typ wokalu aż się prosi w zadziornym i dynamicznym „Jak Ikar” który jest kolejnym mocnym punktem albumu. „Serca Płacz” przypomina THERION, ale kawałek jest piękny z kilku powodów. Jednym z nich jest na pewno wtrącenie motywów muzyki operowej, symfonicznej, jak i klasycznego metalu i na pewno głównym czynnikiem dla którego warto przesłuchać ten kawałek to zróżnicowanie i wtrącenie kilku smaczków. Jeśli lubi się emocjonalne ballady to na pewno nie można przejść obok takiego „Cienie Nieba”. A całość zamyka klimatyczny „Epilog”.


Jeden z ciekawszych naszych rodzimych debiutów jeśli chodzi o ten rodzaj muzyki. Nie jestem fanem takiego grania, a jednak ten album ma w sobie to coś, co pozwala przebrnąć przez niego i wyłapać kilka ciekawych motywów. Bez wątpienia jest to najciekawszy album tej formacji i bodajże najbardziej metalowy. Brakuje mi tutaj na pewno takiego mocnego grania, więcej metalu, brakuje mi też tutaj bardziej emocjonalny i podniosły wokal. Jest specyficzny klimat, oryginalne melodie i własny styl, no i ojczysty język, jednak to wszystko sprawia że zespół zawsze będzie miał mniejsze grono fanów, mniejszą liczbę odbiorców. „Szepty Dusz” to coś dla koneserów ambitnej muzyki.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 14 maja 2012

TRANCE - Victory (1985)


Istotną rolę w niemieckim metalu i hard'n heavy odegrał bez wątpienia zespół TRANCE, który dzisiaj jest znany pod nazwą TRANCEMISSION kiedy to zespół w 1989 roku zmienił nazwę po tym jak miał kłopoty z wytwórnią. Jednak wróćmy do początku. Wszystko się zaczęło w roku 1977 kiedy to pod wpływem AC/DC, SCORPIONS został powołany do życia z inicjatywy Lothera Antoniego, który pełni funkcję zarówno gitarzysty jak i wokalisty, a także basisty Markusa Bergera. Po kilku demach i graniach na żywo przyszedł na czas debiutancki album w postaci „Break out” który ukazał się w roku 1982. Bardzo istotnym wydawnictwem tego zespołu jest bez wątpienia album numer trzy czyli „Victory” z 1985 roku. Muzycznie można tutaj wyłapać wpływy takich kapel jak SCORPIONS, AC/DC, GRAVESTONE, ACCEPT, FAITHFUL BREATH, czy też KROKUS, PRETTY MAIDS. Tak jest aspekt wtórności i zespół brzmi jak wiele innych niemieckich kapel lat 80, a pod względem formy przekazu, lekkości i przebojowego charakteru wyprzedza wiele przeciętnych lub tylko solidnych kapel. Do tego sama forma wykonania, czy też pomysł na melodie i gitarowe motywy, czy też właśnie zdolności muzyków i można mówić o świetnym krążku, który powinien rozgrzać serce każdego metalowca, który czuje zwłaszcza ogromny sentyment do starej szkoły grania.

Fenomen tej płyty należy doszukiwać się nie tyle w mocnym i soczystym brzmieniu, ale zwłaszcza w przemyślanym i starannie wyselekcjonowanym materiale, który charakteryzuje się ową równością i lekkością. Najważniejszą cechą to jest wypchanie całej zawartości samymi przebojami. Wszystko zaczyna się od rytmicznego „Night is On” który jest mieszanka wcześniej wspomnianych kapel, ale najwięcej w tym wszystkim niemieckiego mechanizmu. I właściwie każda z kompozycji ma podobny, przebojowy charakter. „We Are the revolution” to hymnowy metalowy kawałek, gdzie najwięcej jest takiego ACCEPT znanego z „Metal Heart”. Atutem tego albumu przede wszystkim jest wysokiej klasy wykonanie i niezwykła biegłość muzyków zwłaszcza gitarzystów Berger/ Antoni którzy potrafią grac dynamicznie, finezyjnie kiedy trzeba, a chemia która jest między nimi zapewnia ład i harmonię. Tak sprawnie funkcjonująca machina to gwarant naprawdę udanego albumu. „Rien Ne Va Plus” to najwolniejsza kompozycja i może mniej atrakcyjna, ale wciąż trzyma wysoki poziom. Czego tutaj najwięcej? SCORPIONS z lekkim zacięciem w stylu ACCEPT. Łańcuchy, chwalenie metalu i zapadająca melodia to znak rozpoznawczy przebojowego „Break The Chains”. Nie zabrakło też prawdziwych rozpędzonych petard utrzymanych w speed metalowej stylistyce, co słychać w „One Man Fighter” , czy też „Apocalypse Now”, zaś „Victory” to kolejny mocny heavy metalowy kawałek, który podsumowuje w idealny sposób całość jak i sam styl zespołu.

TRANCE to kolejny znakomity przykład jak potężną sceną metalową jest scena niemiecka. Ci którzy kochają wcześniej wspomniane kapele, to muszą po prostu zapoznać się z tym przebojowym albumem, który jest tym co najlepsze w niemieckiej scenie czyli solidność i przebojowość.

Ocena: 9.5/10

ASCENSION - Far beyond The Stars (2012)


Ostatni wybryk power metalowego GAIA EPICUS w postaci „Dark secret” można uznać jako przejaw ostatnich chwil życia tego zespołu, gdzie właściwie mamy do czynienia z jedno osobowym projektem. Już podjąłem szukania ich następcy, który godnie będzie brał na tapetę działalność HELLOWEEN czy też GAMMA RAY. Zespołu, który postawi oczywiście na wtórność w kwestii patentów, ale atrakcyjną formę i precyzję wykonania. W tym roku do głosu dochodzi w końcu młodziutki zespół ASCENSION reprezentujący kraj brytyjski, w którym power metal nie jest głównym nurtem heavy metalowym, ba wciąż nie jest on na tyle rozpowszechniany i poza takim DRAGONFORCE nikt nie osiągnął takiego sukcesu. Nie bez powodu przytaczam tutaj jeden z bardziej wyróżniających się kapel power metalowych, które właśnie pochodzi z Wielkiej Brytanii gdyż ten młody zespół, który już światu się prezentował wcześniej za sprawą mini albumu z roku 2010 i ich wspólną cechą jest stawianie na długie, rozbudowane kompozycje, melodyjne i czasami bardzo dynamiczne i zróżnicowane solówki, jednak na szczęście nie ma takiego pędzenia z prędkością światła. Może ASCENSION nie podbije świata oryginalnością, ambicją muzyków, ale zapewne świetnie wypełni lukę po takim GAIA EPICUS bo słychać tutaj też kilka punktów stycznych. Przede wszystkim wokal Richarda Carniego pod względem możliwości, maniery przypomina mi zarówno Hansena z GAIA EPICUS jak i techniką, rozmachem Hansena z GAMMA RAY. Można by polemizować nad umiejętnościami gitarzystów, czy są bardzo dobre czy świetne, ale i tak wszystko sprowadza się że znają się na swoich fachu i właściwym cały czas dają powody do zachwytu, fakt może nie są to jakieś ambitne melodie, riffy, solówki, ale dynamika, melodyjność, rozmach i umiejętność płynnego przechodzenia między motywami, precyzja i lekkość ich poddania sprawia że płytę słucha się pod tym względem bardzo przyjemnie.

A teraz kilka słów o samej zawartości. Trzeba poświęcić nie całą godzinę aby zapoznać się z tym wydawnictwem. Co dostaję w zamian za nas czas? 9 utworów w miarę rozbudowanych, dobrze przyrządzonych, gdzie stawia się nacisk na melodie i chwytliwość, reszta właściwie odgrywa drugorzędną rolę. Czego innego można oczekiwać od takiego dynamicznego power metalowego przeboju jak „Somewhere Back In time” gdzie zapewne każdy odnajdzie coś z GAMMA RAY, HELLOWEEN, DRAGONFORCE czy też GAIA EPICUS i choć jest to wtórny power metal i takich przebojów było pełno to jednak wykonanie i forma sprawia że słucha się tego przyjemnie. ASCENSION bardzo dobrze radzi sobie z pomysłowością na poszczególny utwory, a to stawia na stonowane tempo, nieco więcej urozmaicenia tak jak to jest w „Blackthorne” , a to zadziorność w zalatującym pod CELLADOR „Reflected Life” . Co by nie powiedzieć, to trzeba oddać zespołowi umiejętność tworzenia prostych i zapadających melodii, są lekkie, radosne i nie wymuszone tak jak to jest w „Heavenly” . Pojawiają się próby grania nieco ciężej tak jak to jest w przypadku „Moongate” choć tutaj można było się postarać o bardziej ciekawszy motyw i też nieco skrócić ten kawałek bo się nieco dłuży. Jednak nawet kiedy spada atrakcyjność, to dalej jest to miłe i zapadające w pamięci granie. Co ciekawe są próby również zagranie nieco bardziej autorsko, bardziej oryginalnie tak jak to jest w przypadku „Orb Of The Moons” gdzie pojawiają się motywy muzyki neoklasycznej i do tego ciekawie wplątane zostały motywy klawiszowe zagrane przez muzyka z DRAGONLAND i nie powiem jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie, będący dobrym przykładem na czym się powinien skupić zespół na kolejnym albumie. Jeśli chodzi o styl i strukturę to wyróżnia się ballada „The Silver Tide” która wg mnie jest najsłabszym ogniwem albumu i tutaj zespół pokazał że niezbyt radzi sobie w wolniejszych motywów. Zawiodła przede wszystkim melodyjność i główny motyw. No i wszystko zwieńcza najdłuższy najbardziej złożony utwór „The Avatar” który poprzedza instrumentalny „Far Beyond The Stars” i razem tworzą znakomity kolos, którym mamy właściwie wszystko co pojawiło się do tej pory. Najważniejsze że zespół wystrzega się silenia, przynudzania, że jest melodyjność, urozmaicenie różnymi ciekawymi smaczkami motywami i jest to mocny punkt tego albumu.

Przed tym młodym zespołem świat stoi otworem i mają szanse jeszcze stworzyć kilka ciekawych wydawnictw. Póki co są dobrymi naśladowcami wcześniej wspomnianych kapel, a czas pokaże czy stać ich na coś więcej, czy będę wstanie stworzyć bardziej oryginalny i autorski album? Potencjał jest, pytanie czy go wykorzystają. Będę śledził ich poczynania w przyszłości, póki co zaprezentowali się na debiucie bardzo dobrze.

Ocena: 8.5/10

niedziela, 13 maja 2012

BOSS - Step On It (1984)


Mam słabość do starych albumów, zwłaszcza tych z pogranicza heavy metalu i hard rocka, płyt które śmiało można by zaliczyć do kategorii hard'n heavy. Jeśli lubi się taką muzykę jak choćby MOTLEY CRUE, KROKUS, czy inne rzeczy tego typu to śmiało nie będziecie mieć większych oporów przy muzyce zawartej na jedynym albumie australijskiego BOSS, który w owym czasie zrobił nawet furorę tym albumem który się zwie „Step It Out”. Genezę tej płyty należy się upatrywać w roku 1979 r kiedy to z inicjatywy wokalisty Craiga Csongradiego został założony zespół który po licznych demach i graniach na żywo doczekał się po 5 latach właśnie swojego debiutanckiego albumu. Niestety kapela po wydaniu tego dzieła się rozpadła, a szkoda podrzemał w nich niezły potencjał, który przejawiał się w dobrym warsztacie technicznym, który zapewniał profesjonalny wydźwięk kompozycji i staranne wykonanie. To właśnie dzięki wokalowi Craiga można poczuć owe szaleństwo, zadziorność, przestrzeń. To on buduje klimat i sprawia że każda fraza, każdy przebojowy refren wchłaniamy niczym gąbka. Co byłoby gdyby duet gitarzystów Kvin/ Pate którzy czerpią się na twórczości SCORPIONS, DEF LEPPARD, czy też ACCEPT, DOKKEN albo RATT co słychać niemal w każdej kompozycji i do tego warto zwrócić uwagę na lekkość przechodzenia między różnymi motywami, niezwykła precyzja i zdolność wykreowania zapadających melodii, a to już połowa sukcesu. Świetnie ten patent oddaje rytmiczny i przebojowy „ Kick ass” który zawiera atrakcyjne popisy solówkowe, czy też melodyjny „Dancing Queen”.
Warto zaznaczyć, że muzycznie jest małe zróżnicowanie i właściwie można wytknąć zespołowi jednorodny charakter, gdzie dominuje stonowane tempo, nieco taki obstukany rasowy riff tak jak to miejsce w „The Woman” , klimatycznym „Strange Games” , koncertowym, rytmicznym „ Hard'n Fast” , które stawiają na prostotę i przebojowy charakter. Podobać się może lekkość niektórych kompozycji, czyste takie hard rockowe dobrze wykreowane brzmienie i nutka szaleństwa, gdzie liczy się chwytliwa melodia i perfekcja wykonania, te cechy zostają uwypuklone w melodyjnym „ Escapea” , rytmicznym „Take it or leave it” gdzie zespół robi własną interpretację stylu DOKKEN, albo w przebojowym „Shake It” . Dopełnieniem tej lekkiej, melodyjnej i przyjemnej dla ucha płyty jest bez wątpienia ballada „Cry, Cry” która wzrusza klimatem i wykonaniem.

Mimo jasnej i przejrzystej formy, mimo przebojowej formie, mimo dobrych pomysłów i dobrego zaplecza technicznego muzyków, kapela nie przetrwała próby, a także silnej konkurencji, to też po wydaniu tego bardzo dobrego i wyrównanego albumu, kapela się rozpadła i przestała istnieć, a po sobie zostawiła jeden album, ale za to na tyle dobry, że pozwala przypominać światu, że kiedyś istniała taka kapela.

Ocena: 7/10