poniedziałek, 18 stycznia 2016

MARIUS DANIELSEN 'S LEGEND OF VALLEY DOOM - Legend of Valley Doom part I (2015)

Metalowe opery z ciekawymi gośćmi zawsze przyciągają spore rzeszę słuchaczy, jednak już dawno nie było ciekawego albumu. Wiele muzyków którzy tworzą takie metal opery po prostu tracą się w komercji, przez co owa metal opera traci na swojej wartości. Wielu z nas chciałoby znów poczuć się jak przy pierwszym albumie Avantasia, kiedy nie tylko nazwiska działały na wyobraźnie ale również sama muzyka. To nie nazwiska mają być ostoją tego albumu, lecz muzyka i ich wpływ na zawartość. Ich obecność ma być przejawem geniuszu i przypieczętowaniem sukcesu nagranej płyty i przyczynić się do tego, że będzie zapamiętana na długie lata. To ma być coś wielkiego, a nie tylko zbiór nazwisk. Marius Danielsen to muzyk znany z Darkest Sins i to właśnie on podjął się wielkiego wyznania i postanowił stworzyć metalową operę z prawdziwego zdarzenia. Tym razem mamy prawdziwą śmietankę świata power metalu i niektórzy będą w szoku że udało się zebrać tylu muzyków w jednym miejscu. Każdy z nich sprawił że ta płyta jest magiczna i już ponadczasowa. „Legend of Valley Doom part I” to płyta która ma szansę być tą najlepszą w roku 2015 i czymś wyjątkowym i godnym zapamiętania. Nie chodzi o to że mamy świetnych gości, ale sama muzyka pokazuje że można stworzyć power metalową perfekcję, w której będą echa takich kapel jak Rhapsody, Freedom call, Timeless Miracle czy właśnie Avantasia znaną nam z pierwszych płyt. To co było jeszcze do tej pory marzeniem każdego fana power metalu stało się rzeczywistością.

Marius zebrał ponad 40 świetnych muzyków, którzy uczynili ten album jeszcze bardziej szczególnym i zróżnicowanym. Lista muzyków jest długa i najlepiej ją rozpisać w kolumnie byście mogli ogarnąć rozmiar tego przedsięwzięcia i poziom owego albumu. A poniżej lista muzyków :
Wokal:
Marius Danielsen (Darkest Sins)
Edu Falaschi (ex-Angra, Almah)
Tim Ripper Owens (ex-Judas Priest, ex-Iced Earth, ex-Yngwie Malmsteen)
Mark Boals (ex-Yngwie Malmsteen, Iron Mask, Royal Hunt)
Jonas Heidgert (Dragonland)
Elisa C. Martin (Hamka, ex-Dark Moor, ex-Fairyland)
Alessio Garavello (ex-Power Quest, A New Tomorrow)
Kai Somby (Intrigue)
Artur Almeida (Attick Demons)
George Tsalikis (Zandelle)
John Yelland (Disforia, Judicator)
Simon Byron (ex-Crystal Empire, Sunset)
Mikael Holst (Timeless Miracle)

Gitara:
Timo Tolkki (ex-Stratovarius, Avalon)
Chris Caffery (Savatage, Trans-Siberian Orchestra)
Ross the Boss (ex-Manowar, DeathDealer)
Robb Weir (Tygers of Pan Tang)
Tobi Kersting (Orden Ogan)
Jimmy Hedlund (Falconer)
Marco Wriedt (Axxis, 21Octayne)
Olivier Lapauze (Heavenly)
Felipe (Twilight Force)
Alex TheKing Mele (Kaledon)
Esa Ahonen (Cryonic Temple)
Kristian Tjelle (ex-Nocturnal Illusion)
Gard Austrheim (My Decending Ark, ex-Fatty Sunroad)
Marius Danielsen (Darkest Sins)
Sigurd Kårstad (Darkest Sins)

Syntezatory/klawisze:
Peter Danielsen (Eunomia, Darkest Sins)
Alessio Lucatti (Vision Divine, Etherna)

bas:
Barend Courbois (Blind Guardian)
Mike LePond (Symphony X)
Anniken Rasmussen (Darkest Sins)
Ignacio Lopez (Skiltron)
Giorgio Novarino (ex-Crystal Empire, ex-Bejelit)
Marius Danielsen (Darkest Sins)

perkusja:
Alex Holzwarth (Rhapsody of Fire)
Ludvig Pedersen (Darkest Sins)

Trzeba przyznać, że jest to imponująca lista i niektóre nazwiska wręcz zaskakują. Bo kto by się spodziewał dawną wokalistkę z Dark Moor czy też wokalistę z nieco zapomnianego Timeless Miracle. Marius stworzył naprawdę coś wyjątkowo i tutaj już nawet nie chodzi o świetnych gości i ich ilość, ale też chodzi o samą historię, w której osadzony jest projekt, a także to co można usłyszeć po odpaleniu płyty. Sama historia opowiada o miejscu zwanym doliną przekleństwa, w której mieszkańcy żyli spokojnie i w pokoju. Jednak czyha na nich niebezpieczeństwo, które rodzi się za ich granicami. Niestety dochodzi do wojny i początkową nie udaje im się pokonać mrocznego króla. Szukają odpowiedzi w starożytnych podziemiach i tam poznają przypowieść o wojowniku, który przywróci pokój i zbawi ich od złego. Trzeba przyznać, że sama historia jest imponująca i przypomina te historie z starych płyt Rhapsody. Muzyka odpowiednio została dopasowana i właściwie mamy epicki power metal, który od samego początku wciąga nas w ten świat fantasy. Mamy 12 utworów i razem stanowią piękną i jednolitą całość. Zaczyna się od podniosłego intra, które wprowadza nas w świat magii, królów i doliny przekleństwa. „The Battle of Bargor Zun” to pierwsza próbka mocy i to czego można się spodziewać po tym projekcie. 7 minut czystego power metalu w stylu lat 90 i tutaj mamy wpływu wielu wielkich kapel. Cieszy to, że brzmi to tak klasycznie i naturalnie. Dawno nikomu nie udało się tak brzmieć. Łezka w oku się kręci i chce się tylko więcej. Epicki i bardziej urozmaicony jest taki „Prophecy of the Warrior King”, który ma w sobie pewne elementy progresywnego metalu. Bardzo dobrze wpasował się tutaj Tim ripper Owens i może czas by też może założył jakiś własny band bo szkoda jego talentu. Czekać pozostaje tylko na nowy album beyond Fear. „Chamber of Wisdom” jest bardziej klimatyczny, bardziej podniosły i to tylko pokazuje jak to wszystko idealnie współgra z samą historią. Sam utwór zabiera nas do starych płyt Freedom Call czy Rhapsody. Prawdziwa klasyka wybrzmiewa w utworach Mariusa. Każdy utwór to prawdziwy przebój i dobrym przykładem jest tego nieco marszowy, ale niezwykle melodyjny „Mirror of Truth”, który ma coś z Timeless Miracle co mnie bardzo cieszy. W podobnym klimacie utrzymany jest „Haunting My dreams”, który jest wielkim powrotem Mikeala Hosta znanego właśnie z Timeless Miracle. To jest przejaw jego wielkiego powrotu i wystarczy czekać na wydanie nowego albumu przez ten band. Póki co są na etapie rejestrowanie nowego materiału. Sam utwór przypomina utwory z debiutanckiego albumu Timeless Miracle co tylko pokazuje jak świetnym kompozytorem jest Marius i jak idealnie dopasował wokalistów do utworów. Punktem kulminacyjnym jest 14 minutowy „The Legend of Valley doom”, który jest taką wisienką na torcie. Dzieje się tutaj sporo i przewija się sporo ciekawych motywów i właśnie tak powinien brzmieć epicki power metal. Dawno nie było tak udanego kolosa w power metalowym światku i to jest kolejny przejaw geniuszu Mariusa oraz jego metalowej opery. Elisa C martin znana z starych płyt Dark Moor to jedna z moich ulubionych wokalistek power metalowych i miło jest znowu ją usłyszeć. W takim energicznym i klimatycznym „Lost in a Dream” odnajduje się idealnie. Kompozycja spokojnie mogłaby się znaleźć na starych płytach Dark Moor. Imponuje że Marius zabiera nas w podróż po największych płytach power metalu, pokazuje jakby różne etapy i różne formy power metalu i to jest po prostu piękne. Muzyka power metalowa w pigułce. Ostrzejszy i złowieszczy „Raise Your shields” to popis świetnego Marka Boalsa, który jest jednym z najlepszych współczesnych wokalistów. To co on wyprawia przyprawia o dreszcze. Marius wpasował go idealnie do kompozycji, która jest przesycona Iron Mask czy twórczością Yngwie Malmsteena. Coś pięknego i chce się tylko jak dłużej go słuchać w takim wydaniu. Spore ilości Avantasia i Dark Moor pojawia się w prostym i przebojowym „Free as The wind”. Co ciekawe nawet ballada „Fallen Heroes” łapie za serce i pokazuje jaki ładunek emocjonalny panuje na płycie. Całość zamyka „Outro” i szkoda że to już koniec.

To co wydawało się jeszcze nie tak dawno marzeniem każdego fana power metalu stało się rzeczywistością. W końcu jesteśmy świadkami wielkiego wydarzenia, bowiem o to światło dzienne ujrzał album, który jest bez wątpienia najlepszą metalową operą jaka kiedykolwiek powstała. Marius stworzył coś ponadczasowego, pokazał że można zebrać prawdziwą śmietankę muzyków, zebrać całą rodzinę power metalową rodzinę w jednym miejscu. Nagrać płytę, które będzie odzwierciedleniem wciągającej historii. „Legend of Valley Doom” to power metal w pigułce, to jakby nie tylko historia fantasy, ale historia power metalu i opowiedziana przez wielkich muzyków tego gatunku. Coś pięknego i to się nazywa płyta roku! Bohaterowie power metalu powracają!

Ocena: 10/10

niedziela, 17 stycznia 2016

ADVICE - destiny by dawn (2015)

W latach 80 działał Advice ale mało kto to pamięta bo zespół nie zrobił większego rozgłosu swoimi licznymi demami, singlem czy mini albumem. Dość cicho było o tej niemieckiej formacji, która w 1982 r została założona z inicjatywy Petera i Detlefa. Muzycznie zespół grał muzykę w stylu Gravestone, Accept, Savage grace czy wczesnego Helloween. Była to bardzo wartościowa muzyka, tylko zespół jakoś nie miał szczęścia by wydać swojego debiutanckiego albumu. W 1983 r skompletowali już swój cały skład i wtedy zaczęli dawać koncerty. Do roku 1994 zespół funkcjonował, a potem zakończył działalność bez oficjalnego wydawnictwa. Teraz po latach kapela wraca na scenę i w końcu udaje się wydać oficjalny album jakim jest „Destiny by dawn”.Ciężko mówić o debiutanckim albumie, kiedy tak naprawdę mamy składankę utworów które już wcześniej pojawiły się na jakiś promocyjnych kasetach czy demach. Jednak zebrano wszystko na jednym albumie i zremasterowano. Tak więc Advice znów żyje i ma się całkiem dobrze.

Olaf i Yannek to nowe nabytki zespołu. Natomiast w składzie pozostali Ralf, Walter i Runig. W składzie nie ma ju,ż Detlefa, który zmarł w wypadku motocyklowym w roku 2011. To co znajdziemy na płycie to najlepsze kawałki zespołu i prawdziwa uczta dla fanów heavy/speed metalu lat 80. Nie ma kombinowania, czy tworzenia czegoś nowego, panowie chcą przedstawić nam swoje początki, dając nam prawdziwy heavy metal lat 80. Na płycie znajdziemy 14 utworów, które pokazują potencjał grupy i to że można śmiało postawić obok tych najlepszych z lat 80. Szybka, energiczna i pełna mocy sekcja rytmiczna, do tego specyficzny wokal Ralfa, który nadaje odpowiedni klimat, a także melodyjności. Cechuje się może mało agresywnym wokalem, a słucha się go nadzwyczaj przyjemnie. Sprawia, że naprawdę nie sposób pomylić ten band z innym. Duet jaki stworzyli Walter i Detlef był po prostu imponujący. Panowie doskonale się rozumieli i dobrze się razem bawili. Nie brakowało szaleństwa, finezji, lekkości i przebojowości. Przypominają się te największe duety gitarowe, które były motorem napędowym kultowych albumów heavy metalowych. To jest po prostu klasyczna szkoła heavy metalu. Pierwsze 4 utwory pochodzą z „Destiny by dawn promotion tape” który został nagrany w 1989r. Zaczyna się idealnie, bo od energicznego „Nuclear Force”, który jest utrzymany w stylu starego Helloween i Gravestone. Jeszcze ostrzejszy jest „Bat night battle”, który ma sporo z thrash metalu. Tutaj bardzo dobrze słychać jak świetnie radził sobie duet gitarzystów w tamtym czasie. Dobre zgranie, pomysłowość i niezła technika. Świetnie się tego słucha i przypominają się najlepsze płyty z lat 80. Sam refren też prosty, ale spełnia swoją rolę i zachęca nas do śpiewania. Utworów o tytule „Heavy metal” było już sporo w historii heavy metalu, ale Advice stworzył bardzo ciekawy i taki złożony utwór, który zaczyna się w średnim tempie, a potem przybiera na mocy. Bardzo mocna i energiczna kompozycja, która pokazuje pomysłowość niemieckiej formacji. Panuje niezła chemia co w efekcie daje nam prawdziwe killery, które czynią album idealnym w swojej konwencji. „The law” to ukłon w stronę właśnie wczesnego Helloween, Gravestone czy Savage grace. Kawał mocnego i złowieszczego speed/power metalu. Te popisy gitarowe zasługują na owację na stojącą, bo to co panowie tutaj wyprawiają przyprawia o ciarki. Następne 5 utworów zostało już nagrane w roku 1986. „Children of the Dark” to soczysty i dynamiczny heavy metal osadzony w twórczości Anvil, Accept, czy Judas Priest. Dalej mamy energiczny i rozpędzony „No way out”, który znów pokazuje pazur i agresywność zespołu. Tutaj znów Advice przypomina wczesny Helloween. „Leather Warrior” w pewnych aspektach przypomina „Eletric Eye” Judas Priest i to właściwie kolejny hicior grupy. Zespół stawia na szybkość, na emocje i na to by cały czas się coś działo, dlatego na płycie najwięcej jest petard, które napędzają ten album. Właśnie taki „The Fighter”, energiczny „Force & trouble” są główną atrakcją na tej płycie. Ostatnie utwory zostały nagrane podczas koncertu w 1987 roku i pełnią rolę bonusów na płycie.

Dobrze, że Advice wrócił i udało im się wydać w końcu te kompozycje w normalnej wersji, z odpowiednim brzmienie, bo jest to kawał solidnego heavy/speed metalu. Niemieckie zespoły zawsze cechują się pracowitością i niezłym warsztatem muzycznym. Tak jest i w przypadku Advice, który nie nagrywa słabych kawałków i każdy jaki znajdziemy na „Destiny by dawn” to killer i kwintesencja gatunku oraz stylu Advice. Dla fanów heavy metalu lat 80 pozycja obowiązkowa.

Ocena: 9/10

sobota, 16 stycznia 2016

RHAPSODY OF FIRE - Into the Legend (2016)

Rhapsody of Fire to żyjąca legenda power metalu i tego nikt nie podważy. Panowie w sumie to co już mieli nagrać to nagrali i ostatnim czasy bardziej zawodzili swoich fanów i słuchaczy. Gdzieś się pogubili w swoim stylu stawiając przede wszystkim na efektywność i bogate aranżacje. „Dark Wings of Steel” obnażył wszelkie słabości zespołu i pokazał, że panowie są w kiepskiej formie. Mało power metalu, mało petard, że o hitach nie wspomnę. Rozrachunek jest w ich przypadku bardzo prosty. Ostatni jako taki udany album to „The Frozen tears of Angels” z 2010r, który faktycznie miał przebłyski i był przemyślany jeśli chodzi o kompozycje. Z kolei ostatni stricte klasycznym albumem i najbardziej udanym pod każdym względem jest „Power of dragonflame”. Rok 2016 to kolejny rok, w którym Rhapsody of Fire prowadzony Staropolliego i Fabio Lione miał nas zaskoczyć i zabrać prosto w świat tej żyjącej legendy. Czy „Into The Legend” w końcu jest tym na co czekali fani od lat? Czy to płyta godna ich statusu i czy ma w sobie więcej power metalu? Jedno jest pewne. Rhapsody of Fire nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Kiedy w 2011 Luca Turilli odszedł i założył swój Rhapsody to pojawił się strach jak to wpłynie na Rhapsody prowadzony przez Fabio Lione. Luca pierwszy album nagrał bardzo udany i było tam sporo power metalu. Jednak on chciał skupić się na bardziej filmowym aspekcie, przez co gdzieś też zatracił blask na ostatnim albumie. Z kolei Rhapsody of Fire od czasu odejścia Luca Turilli troszkę ucierpiało, ale ma to swoje plusy. Przede wszystkim panowie troszkę zaskoczyli poszukiwanie nowych smaczków i nowych elementów. Starali się tworzyć świeże kompozycje, które nie będą kalką starych i oklepanych kompozycji. Zabieg udany, ale nie przynosił dotychczas pożądanych rezultatów. Większość z nas skreśliło Rhapsody of Fire nie spodziewając się już niczego dobrego z ich strony. Od ostatniego wydawnictwa minęły 3 lata i w końcu możemy cieszyć tym co zespół chciał nam zaprezentować. Odświeżona znana nam formuła. Power metal w symfonicznej oprawie, gdzie znajduje się miejsce na pewne progresywne elementy czy też pewne wtrącenia folkowe. W dodatku „Into The Legend” jest niezwykle dynamicznym i dojrzałym albumem. Tutaj z jednej strony jest nawiązanie do przeszłości i znów granie energicznego i przebojowego power metalu, a zarazem Rhapsody próbuje tworzyć coś nowego. Jest podniosłość, masa epickich motywów, dobrze w mieszane operowe wokale, zwłaszcza kobiecy. Do tego dobrze rozbudowane pomysły, duża dawka chwytliwych melodii. W końcu na płycie Rhapsody of Fire słyszę ciekawe popisy gitarowe, pomysłowe przejścia i dobrze zbudowane solówki. Wszystko zagrane jest z pasją i polotem. Może ogłoszę herezję, ale jest to najlepszy album od czasów „Power of Dragonflame”. Nie ma jakiś większych wpadek, a całość naprawdę dobrze wypada w ostatecznym rozrachunku. Każdy utwór coś w nosi do tej płyty, każdy kawałek to inna przygoda. Nie ma tutaj mowy o rutynie i klepanie jednego motywu. Rhapsody dokonał nie możliwego i nagrał krążek, który nie jest typowy i nijakim power metalowym wydawnictwem bez wyrazu.

Brzmienie to klasa sama w sobie, ale z tego ten band przecież słynie. Mnie cieszy widok smoka na okładce, bo przecież bez niego ciężko sobie wyobrazić szatę graficzną Rhapsody. Fabio pomógł ostatnio Angrze wyjść na prostą i słychać, że jest w szczytowej formie. Tak to już jest jak ma się w zespole jednego z najlepszych power metalowych wokalistów. W 2015 r grupę zasilił nowy basista i może nie słychać jego wkładu, ale na pewno wniósł nutkę świeżości. Zespół przede wszystkim tworzy jak za dawnych lat. Bawią się przy tym, tworzą pomysłowe kawałki, a wszystko tętni własnym życiem. Na płycie znajdziemy 10 kompozycji dających ponad godzinę materiału. Zaczyna się tak jak przystało na Rhapsody of Fire, czyli podniosłym i klimatycznym intrem w postaci „In Principio”.Płytę promował hit w postaci „Distant Sky” i to ten utwór przywrócił nadzieję w to, że Rhapsody of Fire powraca w wielkim stylu. Dawno zespół nie nagrał tak udanej petardy, która przypomina mi czasy „Power of dragonflame”. Jest energia, przebojowość i Robert de Micheli pokazuje na co go stać. Jego solówki są wręcz klasyczne i godne pochwały. Bardzo mocny start jak przystało na klasyczne albumy Rhapsody of Fire. Pierwszym elementem zaskoczenia jest wykorzystanie elementów celtyckich w tytułowym „Into The Legend”. Kompozycja podniosła, momentami utrzymana w klimatach operowych, czy też nawet i progresywnych. Jednak to jest kolejna power metalowa petarda, która przypomina czasy „Power of dragondflame”. Dawno zespołowi nie wyszedł tak chwytliwy refren. Cieszy fakt, że nie zapomnieli jak zaskakiwać i jak tworzyć power metalowe hity. Na płycie znajdziemy dużo rozbudowanych kawałków, a jednym z nich jest prawie 8 minutowy „Winter's Rain”. Dużo tutaj elementów progresywnych, do tego riff zagrany z takich posmakiem nowoczesności i marszowe tempo. Niby nic nadzwyczajnego, ale to też pokazuje jak zespół urozmaicił nowy album. Ten kawałek to przede wszystkim intrygujące i wciągające partie solowe klawiszowca Staropoliego i gitarzysty Roberta. Spokojnie, wręcz balladowo zaczyna się „A voice in the cold wind”. Bardzo dobrze wybrzmiewa tutaj melodia celtycka i latynoskie rytmy. Kompozycja należy do tych zaskakujących ze względu na sam motyw i konstrukcję. Troszkę nie typowy kawałek dla Rhapsody of Fire, a z drugiej strony wiemy że to ten nasz ukochany band, który potrafi stworzyć podniosły i wciągający symfoniczny power metal. Bardzo radosna i klimatyczna kompozycja, która wnosi sporo świeżości do świata Rhapsody of fire. Jednym z mocniejszych i agresywniejszych utworów na płycie jest „Valley of Shadows” i tutaj czuć ten power metal w pełnej okazałości. W dalszym ciągu zespół raczy nas podniosłymi i chwytliwymi refrenami, które przywołują na myśl te klasyczny. W momencie kiedy wchodzą solówki to słuchacza przechodzą ciarki. Bardzo klimatyczna i dość mroczna kompozycja, w której dzieje się sporo. To jeszcze nie koniec niespodzianek. Dalej mamy równie dynamiczny i rozpędzony „Realms of Light”, który również buduje napięcie i pokazuje że panowie wciąż potrafią grać power metal. Kolejna złożona i emocjonująca kompozycja. Fanów klasycznych albumów ucieszy przede wszystkim fakt, że album zdominowały naprawdę szybkie i power metalowe kompozycje i taki „rage of darkness” przypomina stare dobre albumy Rhapsody of Fire. No i nie mogło się obyć bez epickiego, dojrzałego kolosa, która ma wykraczać poza nasze wyobrażenia. Rhapsody of Fire lubi tworzyć kolosy i ma do tego smykałkę, ale dawno im żaden nie wyszedł na tyle, żeby móc go przeżywać. Nawet w tym aspekcie można dostrzec poprawę i wzrost formy. „The Kiss of Life” to 16 minutowa kompozycja, która ma ciekawe przejścia. Zaczyna się podniośle, napięcie rośnie z każdą sekundą, a główny riff po prostu cieszy. Jest mocny, prosty i porywający. Wszystko brzmi tak jak powinno i wiemy, że to jest symfoniczny power metal. Nie brakuje tutaj power metalu, epickości, przebojowości i złożonych, finezyjnych solówek. Nie pamiętam kiedy ostatnio Rhapsody nagrał tak udany i wciągający kolos. Po prostu brawo i szacunek się należy. Jedynie nie do końca wypaliła ballada „Shinning Star”. Z nią jest tak, że jest miła dla ucha, romantyczna, ale troszkę zbyt komercyjna. Troszkę odstaję od reszty, która jest niezwykle mocna.

Przyznam się Wam, że naprawdę skreślił Rhapsody of Fire. Ostatnie ich albumy były jakieś takie bez ikry, bez mocy i dalekie od tych klasycznych albumów. Jestem wielki fanem „Power of Dragonflame” bo jest mocny i przede wszystkim energiczny album, którego rozpycha przebojowość. To było w 2002 i od tamtego czasu minęło sporo i wiele też się zmieniło. Nie ma Luca i innych muzyków, Rhapsody rozdzielił się i wciąż szuka różnych smaczków co by urozmaicić swój materiał i styl. Szukali nowych inspiracji i efektem wyszła ciekawa mieszanka power metalu, folk metalu, symfonicznego metalu i nawet jest też miejsce dla progresywności. Jest klasycznie, ale jest też coś nowego. „Into The Legend” to album, który śmiało można postawić obok tych najlepszych i śmiało krzyczę światu, że to ich najlepszych album od czasów „Power of dragonflame”. Witamy z powrotem panowie, power metalowy świat oczekiwał na was.

Ocena: 9/10

ELDRITCH - Underlying Issues (2015)

Jednym z kluczowych zespołów jeśli chodzi o progresywny power metal jest bez wątpienia włoski Eldritch. Zrobili sporo dla gatunku i właściwie od 1991 roku ich muzyka ma wielki wpływ na gatunek. To oni są wymieniani jednym tchem razem z innymi wielkimi zespołami. Swoją pozycję zbudowali dzięki dobrym albumom, które nigdy tak naprawdę nie zawodziły. Za każdym razem była to święto dla fanów progresywnego power metalu. W sumie dorobili się 9 albumów i ten ostatni „Underlying Issues” tylko potwierdza w jakiej świetnej formie jest zespół. Ich nowe dzieło może nie jest czymś nowym w ich karierze, ale z pewnością pokazuje że band wziąć potrafi tworzyć nowe hity i wciąż potrafi zaskoczyć. Wiele kwestii zostało wręcz przerysowane z poprzednich albumów. Pokręcone motywy, nieco mroczny klimat i duży nacisk na melodie. Co może się podobać na „Underlying Issues” to z pewnością nieco nowoczesny wydźwięk. Na pewno album ma pazur i zespół nie kryje się z agresją i mrokiem na tej płycie. Wyszła z tego naprawdę niezła mieszanka. Do tego dochodzi mocne i soczyste brzmienie, który podkreśla agresywność gitar, a także klimatyczna okładka, która działa jak magnez. To wszystko składa się na idealną całość, która przenika nas od samego początku. Terence to naprawdę świetny i specyficzny wokalista, który potrafi śpiewać i to tak że ciarki przechodzą słuchacza. To jest właśnie znak firmowy tej kapeli. Eugene i Rudj to dwaj gitarzyści, którzy dbają żeby płyta była agresywna i zarazem nowoczesna. Udaje im się wywiązać ze swojego zadania i to nie podlega wątpliwości. Mamy na płycie 11 kompozycji i każdy z nich to prawdziwa frajda dla fanów gatunku. Mamy mocarny i urozmaicony „Changing Blood”, ostrzejszy „Danger Zone” czy lekki i niezwykle melodyjny „All and More”. Zespół stawia na nowoczesność i klimat, a to idealnie odzwierciedla „The Face i Wear” czy chwytliwy „Bringers of Hate” w którym kluczową rolę odgrywają progresywne klawisze. Najwięcej power metalu uświadczymy w „The Light” czy nieco thrash metalowym „Slowmotion K Us”. Można odnieść wrażenie, że to właśnie te petardy stanowią trzon tej płyty i jej prawdziwą atrakcję. Mimo pewnych zawirowań i urozmaicenia płyta nie zawodzi i właściwie może zapaść w pamięci i to na długo. W swojej kategorii jest to jedna z najciekawszych płyt i z pewnością może konkurować z nowym Queensryche.

Ocena: 8.5/10

czwartek, 14 stycznia 2016

DRAGONY - Shadowplay (2015)

Pamiętam te czasy kiedy mieliśmy do wyboru wiele różnych albumów power metalowych i o to różnych stylizacji. Rok 2015 jest na swój sposób rokiem który znów pokazuje różne formy power metalu i naprawdę jest w czym wybierać. Ostatnio brakowało mi power metalu w stylu Rhapsody, Hamerfall, czy Dionysus. Jednym z takich zespołów, który gdzieś zmieszał te zespoły jest Gloryhammer. Dobrym kompanem dla tej formacji jest też austriacki Dragony. Kapela w 2011 r błysnęła naprawdę solidnym debiutem w postaci „Legends” i teraz po 4 latach powraca z nowym krążkiem. „Shadowplay” to dzieło kompletne i krok na przód jeśli chodzi o Dragony. Dlaczego?

Zespół postanowił się jeszcze bardziej rozwinąć i jeszcze bardziej dopracować swój materiał jak i styl. Zespół dalej trzyma się epickiego power metalu, w którym nie brakuje symfonicznych czy też bardziej progresywnych smaczków. Słychać też progres i pewne zmiany. Zespół jakby bardziej postawił na dynamikę, na zróżnicowanie i na przebojowość. Skrzydła rozwinął wokalista Samer, którego wokal jest bardziej przejrzysty i słychać że pracował sporą nad techniką. Dzięki niemu kawałki są podniosłe i mają w sobie sporo emocji. Kawał dobrej roboty odwalają z pewnością również Simon i Andreas, którzy odpowiadają za sferą gitarową. Co utwór to inny motyw, to inna historia i inne rozplanowanie. Taki otwierający „Wolves of The North” to taki europejski power metal z połowy lat 90 i taki hołd dla Rhapsody czy Dionysus. Dobrze wtrącone zostały tutaj klawisze i same budowanie napięcie jest imponujące. Jeszcze większa dawka power metalu i dynamiki jest w rozpędzonym „Shadowrunner”, który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. Z kolei klimatyczny i spokojny „The Maiden's cliff” zabiera nas do świata Blind Guardian. Dragony przede wszsytkim na nowym albumie nie boi się mieszać różne patenty i wzbogacać kompozycje pod względem aranżacji. W takim „Warlock” mamy wręcz przepych, ale fanom ostatniego albumu Blind Guardian czy starych płyt Rhapsody może taka forma kompozycji przypaść do gustu. Na pewno plusem jest to, że w takich kawałkach jak właśnie „Warlock” czy „Babylon” że sporo się dzieje i nie ma mowy o nudzie. Nie brakuje prostych i chwytliwych kompozycji co potwierdza to choćby „Dr. Agony” czy nieco słodszy „Unicorn Union”. Jak sami widzicie płyta jest naprawdę urozmaicona i nie ma mowy o kurczowym trzymaniu się jednego motywu. Najbardziej kontrowersyjnym kawałkiem na płycie jest nieco dyskotekowy „True Survivor”, który jest coverem Davida Hasselhoffa.

Mimo pewnych słabszych momentów, mimo tego że nie ma tutaj niczego odkrywczego to i tak „Shadowplay” zasługuje na uwagę. Zwłaszcza tym albumem powinni zainteresować się fani Rhapsody, hammerfall czy Blind Guardian. Mamy tutaj nacisk na podniosłość, epickość i zróżnicowane motywy. Jest szybkość i wiele urozmaiceń w samej stylizacji co chroni album przed monotonią i utartym schematem. Solidna płyta, która nie zawiedzie słuchaczy, którzy gustują w takich klimatach.

Ocena: 8/10

wtorek, 12 stycznia 2016

GHOST MACHINERY - evil Undertow (2015)

Pete Ahonen to znana postać w świecie muzyki określanej melodyjnego heavy/power metal. Jest to lider dwóch znaczących kapel, które reprezentują fińską scenę heavy metalową. Mowa tutaj o Burning Point i jego brat bliźniak w postaci Ghost Machinery. Kapele te są ze sobą powiązane, nie tylko za sprawą Pete'a, ale też przez podobny styl w jaki obracają się obie kapele. Burning Point pozyskał byłą wokalistkę Battle Beast i radzi sobie całkiem dobrze. Jak wygląda sprawa z Ghost Machinery? Mieli pewny zastój, ale teraz po 5 latach powracają z nowym materiałem i z pewnością „Evil Undertow” to taki Ghost Machinery w pigułce.

Melodyjność to główny składnik tego krążka, to właśnie ona jest tym do czego zawsze dąży Ghost Machinery. Niezależnie czy stylistycznie wkraczają w rejony hard rocka, heavy metalu, czy power metalu, grunt żeby wszystko było łatwo przyswajalne i przebojowe. Tutaj liczy się właśnie to jak zapaść w pamięci, to jak trafi się do słuchacza. Najlepszą drogą są przeboje i udane melodie. Na nowym albumie finów tego wszystkiego jest pod dostatkiem i właściwie od samego początku wiadomo, że mamy do czynienia z melodyjnym heavy metalem. Nie do końca pasuje do tego wszystkiego mroczna i nieco nowoczesna okładka. Na szczęście zespół pozostaje wiernym tradycyjnym rozwiązaniom jeśli chodzi o sam materiał jak i brzmienie. Jednym kontrowersyjnym elementem w muzyce Ghoste Machinery są nieco słodkie klawisze, które mogą irytować. Jednocześnie to dzięki nim całość jest niezwykle melodyjna i ma większą przestrzeń. Dzięki nim proste kawałki jak otwierający „Army of strangers” brzmią o wiele lepiej. Ta płyta to przede wszystkim bardzo dobra warstwa instrumentalna, która jest urozmaicona i przemyślana. Nie ma mowy o stagnacji i wałkowaniu tych samych motywów w kółko. Kawał dobrej roboty odwalił tutaj Pete oraz gitarzysta Mikko. Jest rytmiczność, jest prostota i chwytliwość, a to wszystko przyczynia się do łatwego odbioru płyty. Dobre popisy gitarowe to choćby atut stonowanego „Kingdom of Decay”, który pokazuje na czym polega melodyjny heavy metal. Pierwszym takim prawdziwym power metalowym hitem jest „Go to Hell” i zdecydowanie to jest to w czym zespół się naprawdę sprawdza. Słodkość i nadmierne wykorzystanie klawiszy nieco odbiły się na jakości tytułowego „Evil Undertow”, który jest troszkę nijaki. Nie zabrakło też miejsca dla AOR i spokojnego hard rocka i dowodem na to jest „Brave Face”, czy melodyjny „Tools of the Trade” czy rockowy „Lost to Love”. Co ciekawe największy hit z tej płyty znajduje się na jej końcu. „The Last line of Defense” to taki prosty, pełen pozytywnej energii przebój. Zespół definitywnie lepiej wypada właśnie w takich power metalowych petardach. Stara szkoła grania europejskiego power metalu i co ciekawe wszyscy jakoś lepiej wypadają w tym kawałku. Zwłaszcza wokal Pete'a jest jakoś taki mocniejszy i bardziej wyrazisty.

Ghost Machinery przerywa milczenie i wraca z nowym albumem, który pokazuje co to znaczy melodyjny heavy metal na wysokim poziomie. Panowie może nie zaskakują niczym nowym, ale umacniają swoją pozycję. Znajdziemy tutaj mieszankę hard rocka, heavy i power metalu, a wszystko tak zmieszane by melodyjność czy przebojowość grały tu pierwsze skrzypce. Ghost Machinery na „Evil Undertow” pokazuje przede wszystkim fińską tradycję w graniu melodyjnego heavy metalu. Dobra robota!

Ocena: 8/10

niedziela, 10 stycznia 2016

PARAGON - Hell Beyond Hell (2016)

To już 26 lat działalności niemieckiej formacji Paragon. Jeden z najbardziej niedocenionych zespołów, który nigdy nie zdobył takiej sławy na jaką zasłużył. Zespół, który działa sukcesywnie od 1990, który nagrał znakomite albumy, które zapisały się w historii heavy/power/speed metalu. „Steelbound” czy „Law of The Blade” to prawdziwe klasyki gatunki i kwintesencja niemieckiego heavy/power metalu. Paragon stworzył swój styl, który był pochodną Grave Digger, Iron Savior czy Gamma Ray, ale tak to już jest w niemieckim obozie, że wiele zespołów ma wiele wspólnego ze sobą. Wydany w 2012 r „Force of Destruction” był przebudzeniem mocy i naprawdę zespół przeszedł sam siebie. Nagrali klasyczny album i Piet Sielck znów zadbał o jakość muzyki zawartej na płycie. Duet Sielck i Paragon to machina nie do zatrzymania. Minęły 4 lata a apetyt na muzykę tej niemieckiej formacji wzrósł i chce się jeszcze więcej takiego heavy/power metalu. Czas na „Hell Beyond Hell”. Sprzedałem duszę diabłu by poznać prawdę o tej płycie. Premiera 18 marca 2016, ale już teraz pozwolę Wam przybliżyć jaki jest nowy album Niemców.

Paragon to doświadczenie i wieloletnia gwarancja jakości. „Hell Beyond Hell” to przecież 11 album niemieckich weteranów i nie ma tutaj miejsca na wpadkę. Słychać, że to płyta zespołu który wie co robi, który wie jak zadowolić słuchacza i wykorzystuje swoje atuty na korzyść. Styl został bez zmian i mamy jakby rozwinięcie pomysłów z „Force of Destruction”. To akurat jest bardzo dobry pomysł, co by pozyskać jeszcze nowych fanów. Tamten album to była perełka i w sumie najnowsze dzieło wiele mu w tym nie ustępuje. Podobny charakter, podobny rozkład utworów, podobny feeling, takie samo ostre i mocne brzmienie wykreowane ponowne przez Pieta Sielcka. Ta współpraca z nim służy zespołowi. Jednak są tez pewne zmiany w składzie, które sprawiły że album brzmi jeszcze bardziej klasycznie i jeszcze bardziej świeżo. Do zespołu powrócił martin christian, który był z Paragon od samego początku. To on był przy tym jak powstawał taki „Law of the Blade”. Jego wkład w nowy materiał jest słyszalny. W dodatku stworzył naprawdę ciekawy duet z Janem Bertramem. Stawiają na technikę, na klimat i prawdziwą jazdę bez trzymanki. Nie brakuje petard, nie brakuje urozmaicenia i elementów zaskoczenia. Prawdziwy miszmasz i klasyczny materiał, który porwie fanów największych dzieł tej formacji. Za okładkę odpowiada Lars Paukstadt, co jeszcze bardziej przywołuje wspomnienia o najlepszych dziełach Paragon. Mówi się, że to najlepszy skład Paragon i w sumie nie jest to wcale przesadne stwierdzenie. Jest chemia i muzycy dobrze czują się ze sobą. W efekcie dostajemy kolejny wielki album tej formacji. „Rising Forces” to jeden z najlepszych otwieraczy w historii płyt Paragon. Prawdziwa petarda. Mocny, agresywny riff, który ociera się o thrash metal, no i ten typowy dla Niemców refren. Kawałek bardzo energiczny i w dodatku pokazuję wysoką formę muzyków, zwłaszcza gitarzystów. Metalowy hymn na sam start? Czemu nie. Pomysłowość to atut od lat w przypadku Paragon. W „Hypnotized” pokazuje właśnie tą cechę. Ciekawy, naprawdę hipnotyzujący riff i odpowiednia dynamiką czynią ten kawałek killerem. Fani Gamma Ray czy Iron Savior będą w siódmym niebie. W wolniejszym tempie jest utrzymany tytułowy „Hell Beyond Hell”. Tutaj zespół zabiera nas w rejony klasycznego Judas Priest czy Accept. Echa najlepszych płyt metalowych można wyczuć w epickim, marszowym „Heart of the Black”. Tutaj można przekonać jak dobrze radzi sobie nowy perkusista Soren Tuckenburg. Sam utwór jest bardzo rozbudowany, ale też pokazuje że zespół potrafi grać łagodniej, bardziej komercyjnej i w sumie nie tracić na mocy. Bardzo melodyjny przebój, który zasługuje na odrębną recenzję. Kto lubi wojnę gangów i do tego thrash metalowy feeling ten od razu polubi rozpędzony „Stand Your Ground”, który jest kolejnym killerem. Refren oddaje nie tylko ducha klasycznych albumów Paragon, ale też Iron Savior. To też dowód na to, że Christian odgrywa kluczową rolę w muzyce niemieckiej formacji. Horror „Pociąg z mięsem” Clive'a Barkera zainspirował muzyków i w efekcie powstał toporny i dość mroczny „Meat Train”. Jedną z najlepszych kompozycji na płycie jest bez wątpienia szybki i agresywny „Buried in Blood”, który momentami przypomina nawet stary dobry Slayer. To jest właśnie to co lubię w Paragon. Potrafią stworzyć prawdziwy killer, który przejdzie wszelkie nasze oczekiwania. Dobra robota i oby jak najwięcej takich kawałków w heavy/power metalowym światku. Nowy album zaskakuje pod względem epickości i długich kawałków. Drugim takim zaskoczeniem na płycie jest „Devils Waitingroom”.Bardzo ciekawa kompozycja, która zaczyna się jak jedna z ballad Scorpionsów, potem nabiera bardziej mrocznego, wręcz doom metalowego charakteru. Popis gitarzystów w tym kawałku jest godny uwagi i zasługuje na owacje na stojąco. Jeden z pierwszych utworów który powstał w ramach nowego album. Co ciekawe konstrukcja nie jest typowa dla Paragon, a mimo to brzmi jak jeden z ich kawałków. Bonusem na płycie jest klasyczny „Thunder in the dark”, który utrzymany jest w średnim tempie. Fani Judas Priest i Iron Savior będą zachwyceni. Przy tworzeniu tego kawałka maczał sam Piet Sielck.

Na takie płyty warto czekać, nawet jeśli są to 4 lata. Paragon znów nagrał świetny album bardzo heavy metalowy, bardzo energiczny i dobrze wyważony. Nowy perkusista dobrze się sprawdza, a powrót do składu Martina Christiana to taka wisienka na torcie. Płyta wypchana po brzegi killerami i nie ma mowy tutaj o nudzie czy wypełniaczach. Idealny przykład jak powinien brzmieć heavy/power metal na wysokim poziomie. Paragon przeżywa drugą młodość i czekam na kolejne wydawnictwa, bo na tym się nie skończy. Jak się wybrać do piekła to tylko z Paragon i ich albumem. Polecam. Klasa sama w sobie.

Ocena: 9.5/10









REDBACK - PATRON MEDIALNY



Każdy rok przynosi coś nowego. Nowe odkrycia muzyczne. Ten obecny rok zaczął się od pojawienia się krakowskiego zespołu Redback i wyczekiwania na ich debiutancki album, który został objęty patronatem medialnym przez power metal warrior. 
Redback to band, który powstał w 2012 roku z inicjatywy kilku przyjaciół, którzy rozładowują wszystkie frustracje i radości życia codziennego biorąc instrumenty do swoich rąk. Ich misją jest grać nowoczesny i energiczny thrash metal.

30 stycznia 2016 roku, odbędzie się premiera debiutanckiej płyty noszącej tytuł  
“Path Of Life”. Krążek będzie zawierał 11 własnych kompozycji muzyków m.in. znany nam już singiel “redback” https://www.youtube.com/watch?v=LKz4_ilR23E&feature=youtu.be

Zespół wciąga nas swoją grą ukazując fragmenty, lub całe utwory pochodzące z nowej płyty. Na początku było głośno o pierwszym singlu, a teraz zaprezentowano nam drugi kawałek pt. “Still Alive” https://www.youtube.com/watch?v=ey3uPDb87ss&feature=youtu.be

Zapraszamy na stronę zespołu http://www.redbackband.pl/ , oraz zachęcamy do śledzenia działań muzyków na bieżąco https://www.facebook.com/redbackpoland/ 

Pozostaje już tylko czekać na płytę ....

sobota, 9 stycznia 2016

NORDIC UNION - Nordic Union (2016)

Żyjemy w czasach że nie ma żadnych granic i łatwo muzykom nawiązać współpracę i stworzyć jakiś ciekawy projekt muzyczny będący odskocznią od macierzystych kapel. Napotykamy wiele super zespołów i ciekawych projektów, które pozwalają zobaczyć nam naszych idoli w nowych odsłonach. Nordic Union to projekt muzyczny powołany do życia przez duńskiego wokalistę Ronnie Atkinsa znanego z Pretty Maids i szwedzkiego gitarzystę i kompozytora Erika Martnesonna, który dał się bliżej poznać w Eclipse. Owocem tej współpracy jest debiutancki album „Nordic Union”, który premierę ma 29 stycznia tego roku. Może i ja popadam w herezję, ale w końcu doczekałem się płyty z udziałem Ronnie Atkinsa, który przywołuje jego klasyczne albumy w postaci „Future World” czy „Red Hot and heavy”, a jednocześnie daje posmak świeżości.

Rzeczywiście tak jest. Płyta jest przebojowa i klimatyczna. Ma w sobie sporo z dynamiki wykreowanej na Avantasii, bo przecież Ronnie i tam się pojawił. Przyniósł też energiczny i melodyjny hard'n heavy znany nam z płyt Pretty Maids. Mamy więc ciekawą mieszankę hard rocka, melodyjnego metalu i heavy metalu. Wszystko jest zagrane z polotem i pasją. Ronnie brzmi świetnie i jego forma wokalna imponuje. Jest jak wino im starszy tym lepszy. Dzięki Erikowi album zyskuje niezwykłej techniki i przebojowości. Jego partie zagrane są z taką lekkością i niezwykłą przebojowością, tego gdzieś mi brakowało na ostatnich płytach Pretty Maids. Dodatkowo mamy więcej przebojów, więcej popisów gitarowych i większy wachlarz różnorodności. A najciekawsze jest to że i killerów nie brakuje. Dawno nie słyszałem tak poukładanej i wciągającej płyty z kręgu hard rocka. Panowie mogą być zadowoleni z ostatecznego efektu. Zresztą już sama okładka w stylu okładek płyt Jorna intryguje i zachęca by sięgnąć po ten album.

Zaczyna się mocnym akcentem bo „The War Has begun” to kwintesencja melodyjnego metalu czy hard'n heavy. Mocny i wyrazisty riff, który porywa swoją prostotą i pomysłowością. Jest mieszanka Jorna, Pretty Maids i Avantasia. Nie wiedziałem, że w dzisiejszych czasach można tworzyć jeszcze takie proste i chwytliwe przeboje i to bez żadnych sztuczek. „Hypocrisy” to już ukłon w stronę progresywności i nowoczesności. Tutaj Erik pokazuje, że potrafi być elastyczny i nie lubi trzymać się kurczowo jednego motywu. „Wide Awake” to może nieco komercyjny kawałek, ale tak został skonstruowany że i z niego bije moc. Hit goni hit, a to dopiero początek. Ronnie potrafi zbudować emocje i wzruszyć swoją manierą i świetnie odzwierciedla to romantyczny „Every Heartbeat”. Płyta jest wypełniona pomysłowymi riffami i dlatego słucha się tego z takimi wypiekami. Taki „When Death is calling” czy „21 guns” niszczą swoją dynamiką i przebojowością. Pretty Maids dawno tak nie grało. Nutka tajemniczości i dobrze wprowadzone klawisze czynią „falling” kolejnym utworem przesyconym Pretty Maids. Końcówka płyty jest również emocjonująca. Mamy petardę w postaci „The other Side” i nieco power metalowy „Point of no return”, które są świetną mieszanką najlepszego okresu Pretty Maids i ostatnich dokonań Avantasia. Ja to kupuje i właśnie na takim album czekałem od dawna. Drugim bardziej spokojnym utworem na płycie jest „True love awaits You”. Trzeba przyznać, że panowie radzą sobie z balladami. Na koniec oczywiście kolejny znakomity przebój z duchem Def Leppard czyli „Go”.

Ronnie Atkins to legenda i pamiętamy go dzięki płytom Pretty Maids, a ostatnio świetnie sprawdza się w Avantasia. Jednak dawno nie wydał nic na miarę swojego talentu. Nordic Union przerywa złą passę i dorównuje klasycznym albumom z Ronnie Atkinsem. Wieki czekaliśmy na taki album w stylu Pretty Maids. Dawno nie było tak dobrze wyważonego albumu z muzyką hard rockową. Perfekcja i mam nadzieję, że na jednym albumie się nie skończy przygoda Erika i Ronniego.

Ocena: 10/10

piątek, 8 stycznia 2016

FLESHGOD APOCALYPSE - King (2016)

Rok 2016 zaczął się już na dobre i początek nowego roku jest obiecujący. Jedną z najciekawszych premier na którą czeka wiele fanów jest „King” włoskiego Fleshgod Apocalypse. Czas przerwać milczenie i dać wyraźnie do zrozumienia fanom agresywniejszego grania, że jest to jedna z ważniejszych premier nowego roku. Nie trzeba być fanem death metalu, technicznego metalu czy symfonicznego grania, by odnaleźć się w świecie włoskiej formacji. Ich atutem jest to, że brzmią momentami jak septicflesh, Behemoth,czy Dimmu Borgir, ale wciąż nie stają się nijaką kopią tych zespołów, lecz przystają przy swoim. W końcu to już 4 albumy mają na swoim koncie, więc styl mają już dawno opracowany i dopieszczony. Teraz mogą jedynie go upiększać i urozmaicać. Ferenni odpowiada za podniosłość nowego albumu i „King” pod tym względem wręcz zadziwia. Jest podniośle, a same aranżacje są złożone i są naprawdę przepełnione bogactwem muzycznym. Z kolei Riccardi pełni rolę wokalisty i przez te lata przyzwyczaił nas do swojej mrocznej maniery wokalnej. Śpiewa agresywnie, ale stara się też brzmieć przy tym klimatycznie i mrocznie. Zdaje to egzamin. Jednak nowy album włoskiej formacji to przede wszystkim dojrzały materiał i naprawdę ciekawe rozwiązania, które momentami potrafią zaskoczyć. „Marche Royale” to tylko intro, a jednak potrafi wprowadzić w odpowiedni nastrój i zbudować napięcie. „In Aaternum” to prawdziwa petarda, w której krzyżuje się agresja, dynamika i podniosłość. Właśnie tak powinien brzmieć symfoniczny black metal na wysokim poziomie. Nie brakuje przebojów i to już pokazuje nam taki nieco epicki „Healing through War” czy melodyjny „The Fool”. Paoli i Trionfera stworzyli ciekawy duet gitarowy i słychać w ich grze pasję i miłość do death metalu czy symfonicznego metalu. Dobrze to odzwierciedla taki rozpędzony „Mitra” czy patetyczny „And the Vulture Beholds”. Zespół znakomicie radzi sobie z klimatycznymi kawałkami, gdzie trzeba wykreować mrok i ponury riff. Taki „Syphilis” to dobry przykład tego. Sam tytułowy „king” jest o dziwo spokojny i romantyczny. Odstaje od reszty, ale nie przedkłada się to na jakość albumu. „King” to dobrze wyważony album między death metalem i symfonicznym graniem. Dobry balans między emocjami i agresją. Jedna z ciekawszych premier roku 2016 na daną chwilą i jeden z najciekawszych krążków włoskiej formacji.

Ocena: 8/10


APPALACHIAN WINTER - The epochs that built the mountains (2014)

Czy black metal może być piękną i pełną emocji muzyką? Czy ten rodzaj metalu może być wzruszający i poruszający duszę? Jak się ukazuję może być. D.G Klyn założył w 2008 roku ciekawy projekt muzyczny w postaci Appalachian Winter. Na swoim koncie mają 6 albumów, z czego ten ostatni ukazał się w 2014r. „The Epochs that built mountains” to coś więcej niż tylko długi tytuł i dziwna okładka. To coś więcej niż typowy agresywny i przewidywalny black metal. Słychać, że Klyn mocno inspirował się takimi kapelami jak Ensiferum, Therion czy Wintersun. Styl nie jest taki banalny jak mogłoby się wydawać. Co znajdziemy na ostatnim wydawnictwie? Mnóstwo ciekawych i wyszukanych melodii, które przenoszą do filmowego świata. Najlepsze jest to, że materiał jest podniosły i epicki. Nie sposób się nudzić. Mike o Brian odpowiada za chórki, zaś Randy Smith za partie gitarowe. Jednak liderem grupy bez dwóch zdań jest D. G Klyn, który odpowiada za aspekt komponowania. To właśnie on czuwał nad ostatecznym szlifem i nadał całości właściwego mrocznego, black metalowego charakteru. Jego głos idealnie wpasował się w całość. Do tego dochodzi dobrze wyważone brzmienie i solidny materiał, co w efekcie daje naprawdę dojrzały album. Warto zwrócić uwagę na nieco progresywny „Close the ocean”, nieco baśniowy „Rise to the heavens”, czy podniosły „Clay becomes Stone”. Nie brakuje intrygujących melodii i nutki przebojowości co potwierdza taki marszowy „Withstand The Ages”. Na koniec jest bardziej rozbudowany „Hymn to The Ancient Mountains”, który pokazuje jak zróżnicowany jest materiał. To tylko potwierdza, że można nagrać klimatyczny i podniosły black metal, który od samego początku wciąga i pochłania do reszty. Bardzo ciekawa forma i pomysł na kompozycje skutkują udanym albumem. Polecam.

Ocena: 7/10

SLEPPY HOLLOW - Tales of Gods and monsters (2016)

Ile to już zapomnianych, mało znanych lub kultowych bandów działających w latach 80 już wróciło do interesu to głowa mała. Wiele z nich ma się dobrze i wróciła do formy, ale wiele z nich też poniosło klęskę i raczej lepiej dla nich byłoby nie wracać. Rzadko kiedy zdarza się kiedy zespół nagrywa album równie dobry co ten z lat 80. 19 lutego świat ujrzy najnowsze dzieło amerykańskiej formacji Sleppy Hollow. Każdy kto fascynuje się latami 80, heavy/power metalem powinien znać ich przede wszystkim z debiutanckiego „Sleppy Hollow”, który ukazał się w 1991r. Ostatnie ich wydawnictwo ukazało w 2012 r, ale „ Skull 13” nie cieszył już tak wielkim zainteresowaniem. Teraz po 4 latach kapela powraca w nowym składzie z nowym dziełem w postaci „Tales of Gods and Monsters”. Kto by przypuszczał, że kapela jeszcze powróci i że nagrają album, który można śmiało postawić obok debiutu? Raczej nikt.

Przygotowania i sama promocja albumu były jakby ukrywane w tajemnicy i miały nas wszystkich zaskoczyć. To na pewno się udało. Wszędzie było cicho na temat nadchodzącego albumu Sleppy Hollow. Ta formacja to legenda w swojej konwencji. Powstali w 1989r w New Jersey i grali rasowy, amerykański heavy/power metal. Wyróżniali się mrocznym klimatem, nutką toporności i wyrazistym wokalem Boba Mitchela. Ich muzyka była dość złożona i zespół znakomicie balansował między wolnym i szybkim tempem. Typowe surowe, ostre i przybrudzone brzmienie też idealnie współgrało z tym co grali. Co się zmieniło po latach? Jak wypada Sleppy Hollow w 2016 roku?

Nie ma Boba Mitchela, a zamiast niego jest Chapel Stormcrow, który dał się poznać nam za sprawą Altar of Dagon. Z tego samego bandu ściągnięto basistę. W zespole pojawił się też nowy perkusista, a mianowicie Allan Smith. Ze starego składu został gitarzysta Steve Stegg. Troszkę ryzykowne podejmować się dalszej działalności, kiedy właściwie nie ma nikogo z klasycznego składu, jednak band wybronił się. Sekcja rytmiczna radzi sobie całkiem dobrze i nie można narzekać w tym aspekcie. Nowy wokalista potrafi śpiewać klimatycznie, dodając nutkę dramaturgi, czy mroku i właściwie dobrze nawiązuje do wczesnego Candlemass. Celem Sleppy Hollow było nagranie albumu, który przyciągnie nowych fanów jak i tych co znają dwa poprzednie albumy i ten zabieg wypalił. Nowy album zawiera elementy wyjęte z starych płyt. Mam tu namyśli mroczny klimat, spora ilość wolnych, topornych riffów, czy złożone konstrukcje utworów. Zaskakuje jednak nieco brzmienie, które stara się brzmieć nie tylko klasycznie ale i nowocześnie. Takim dodatkowym elementem jest wtrącenie elementów doom metalu. Wyszła z tego ciekawa pozycja.

Mamy 11 utworów i właściwie materiał jest solidny i przemyślany. „Black Horse named death” to taki rasowy amerykański heavy/power metal i nawiązanie do klasyki gatunku. Słychać to co najlepsze w zespole i hołd dla pierwszego albumu Sleppy Hollow. Jest mroczny, tajemniczy klimat, soczyste i melodyjne solówki Steva i pewny, wyrazisty wokal Chapela. Brzmi to troszkę inaczej niż przed laty, ale wciąż to jest Sleppy Hollow jaki znamy i kochamy. Bardziej stonowany i jakby nieco bardziej zadziorny jest rytmiczny „Sons of Osiris”. Kolejny solidny kawałek, który pokazuje to co najlepsze w amerykańskim heavy/power metalem. Jednak tutaj można wyłapać elementy doom metalu, co dodaje takiej nowej świeżości. Album promował energiczny i złowieszczy „Bound By Blood”.Takie utwory zawsze cieszą i dodają płycie większego kopa. Co tutaj od razu się wyróżnia to mocny riff, mroczny klimat i nutka doom metalu i thrash metalu. „Goddess of Fire” to już bardziej melodyjny hit i nie przeszkadza w tym bardziej techniczny charakter partii gitarowych. Troszkę nijaki jest ponury „On Blackened seas” ocierający się o twórczość Black Sabbath. Panuje tutaj tajemniczy klimat, ale konstrukcja troszkę jest bez wyrazu i nie wiele z tego zostaje w głowie. Sleppy Hollow już ocierał się o „Jugulator” Judas Priest i znów to robi w „Baphomet”. Tutaj można przekonać się o tym co tak naprawdę potrafi nowy wokalista. Jest on bardzo specyficzny i albo się go polubi od razu albo znienawidzi. Na uwagę zasługuje szybszy i żywszy „Shapeshifter”, energiczny „Time Traveller”, który przypomina mi Attacker. Całość zamyka bardziej rozbudowany „Shadowlands”.

A jednak jest możliwe powrócić w glorii i chwale, jednocześnie nagrać album, który jest równie dobry jak te z lat 80. To już nieco inny Sleppy Hollow, to już nieco inny charakter, ale wciąż jest to wysokiej klasy klasyczny amerykański heavy/power metal. Witamy chłopaki z powrotem.

Ocena: 8/10

czwartek, 7 stycznia 2016

MAJESTIC - Endogenous Xenophobic Omen (2015)

Czasami nie trzeba całego zespołu by zaistnieć w metalowym światku. Wystarczy własny pomysł na muzykę, umiejętność grania, komponowania i można już stworzyć coś własnego. Mosphere Abducter to człowiek, który stworzył w 2014 r projekt muzyczny Majestic XII. Jest to ciekawa mieszanka mrocznych gatunków, które mają nas przenieść do innej czasoprzestrzeni. Rzeczywiście tak można się poczuć słuchając „Endogonous Xenophobic Omen”. Kolumbijski muzyk postanowił stworzyć coś intrygującego mocno osadzonego w symfonicznym black metalu, w którym jest pełno elementów progresywnego metalu. Mosphere stawia na klimat, na futurystyczny charakter i moc, agresja są dopiero na dalszym planie. Dobrze to odzwierciedla nieco przekombinowany „The Lodge”. Jeszcze bardziej jest piętnowany klimat w mrocznym „Supreme Throne”. Można poczuć nutkę grozy i nie pewności. Klimat na całej płycie naprawdę imponuje i jest mocnym atutem. Tytułowy utwór pokazuje, że muzyk potrafi bawić się różnymi gatunkami i nie szczędzi elektroniki. Wychodzi z tego ciekawa mieszanka. Jak ktoś lubi filmowe soundtracki ten z pewnością odnajdzie się w tym kawałku oraz w świecie Majestic XII. „Eridanus” brzmi jak zagubiony kawałek z ścieżki filmowej filmu „Tron”. Ja kupuje to co słyszę i naprawdę jest to szczere. Nie jest to typowy metalowy album, który można zaszufladkować w tych kategoriach. „The Apocriphal gate” melodyjnie przypomina mi utwory Enya, co mnie bardzo cieszy. Na koniec pozwolę wspomnieć sobie o podniosłym „The ascencion of Ra”, który ma najwięcej z black metalu. Każdy utwór to ciekawa przygoda i nowy rejon muzyczny. Płyta zabiera nas w nowe rejony i pokazuje, że można wykroczyć poza ramy black metalu i stworzyć bardziej filmowy krążek. Płyta, która znajdzie swoje wąskie grono fanów i szerokie grono przeciwników. Ja ostatecznie jestem zaskoczy efektem ostatecznym i jestem na tak. Dobrze jest czasami odskoczyć od power metalowego świata czy heavy metalowej łupaniny i odpłynąć w nieznane.

Ocena: 7/10

WELICORUSS - Аз есмь (2015)

W przypadku Welicoruss wszystko zaczęło się od Alexeya Boganova. To dzięki niemu powstał ten zespół, który początkowo był tylko solowym projektem. Zespołem Welicoruss stał się w 2005 r. W swojej muzyce stawiają na mroczny, tajemniczy klimat, na podniosłość, a także swego rodzaju epickość. Ich styl nie jest łatwo określić, ale najlepszym określeniem jest symfoniczny pagan/black metal z elementami melodyjnego death metalu. Zespół dorobił się już dwóch albumów, a ten ostatni „Аз есмь” ukazał się w roku 2015. Płyta brzmi dość oryginalnie i ma swój charakter. Nie ma mowy tutaj o kalce, czy typowej kopii znanych nam zespołów. Rosyjski band idzie w swoim kierunku i tworzy coś własnego. Ojczysty język jest tutaj również idealnie dopasowany. Nadaję to całości jeszcze większego mistycyzmu, mrocznego klimatu i takiej autentyczności. Nie każdemu przypadnie to do gustu i dla wielu może to być ciężko strawny materiał. Jednak warto troszkę spojrzeć szerzej na ten album, zwłaszcza pod względem aranżacji i wykonania. Już potencjał i jakość samej muzyki prezentuje podniosły tytułowy kawałek w postaci „Аз есмь”. Najwięcej roboty odwala Alexey, który odpowiada za wokale i partie gitarowe. Jako wokalista sprawdza się całkiem dobrze, choć momentami jego wokal potrafi irytować. Nie wszystko mu też wychodzi tak jak powinno. Na szczęście o wiele ciekawsze są już popisy gitarowe i tutaj dobrze dogaduje się z Gojko, czyli drugim gitarzystą. Od strony technicznej album wypada naprawdę dobrze. „Сыны севера” jest pełen grozy i folkowego charakteru, co przedkłada się na przebojowość utworu. „Волошба” jest bardziej rozpędzony i złożony w swojej konstrukcji, co tylko pokazuje że zespół jest bardzo uzdolniony i wie jak zbudować napięcie. Kolejnym mocnym uderzeniem na płycie jest „Мост надежды” o nieco progresywnym wydźwięku. Trzeba przyznać, że najmocniejszym punktem płyty jest soczyste i nowoczesne brzmienie, a także ciekawe i intrygujące partie gitarowe. To dzięki nim płyta jest taka złowieszcza, podniosła i melodyjna. Nie można się nudzić. Symfonika w tym albumie stoi na wysokim poziomie i buduje odpowiednie napięcie. Dzięki temu łatwo można odpłynąć w ten mroczny świat. Dobrze to odzwierciedla „Карна”. Na sam koniec warto wspomnieć o rozbudowanym i zaskakującym „Аутсайдер”. Bardzo ciekawa płyta, która powinna zainteresować tych co gustują w symfonicznym metalu, co lubią odpłynąć w głąb mrocznego świata, albo lubią po prostu ambitny pagan/black metal. Coś dla smakoszy świeżego i pomysłowego grania.

Ocena: 7/10

środa, 6 stycznia 2016

STARBLIND - Dying Son (2015)

W każdym kraju można znaleźć bez większego problemu dobrego klona Iron Maiden. To żaden wstyd, ale trzeba mieć na uwadze, że nie łatwo jest dorównać tej wielkiej kapeli. Nie chodzi już o styl czy jakość samej warstwy instrumentalnej, ale o komponowanie utworów. Iron Maiden to kopalnia hitów i w tym tkwi ich siła. Szwecja nie ma się czego wstydzić, bowiem ich wersja Iron Maiden naprawdę radzi sobie bardzo dobrze. Mowa tutaj o młodej formacji o nazwie Starblind. W roku 2014 błysnęli debiutanckim albumem „darkest Horrors” i kwestią czasu było wydanie następcy tamtego krążka. Minął rok o tamtego wydawnictwa, a zespół tak się rozwinął. Najnowsze dzieło „Dying Son” to coś więcej niż drugi album, to co więcej niż tylko kolejne dzieło szwedów. To jest album, który potwierdza styl i tak naprawdę umiejętności kapeli. Starblind w swojej kategorii jest zespołem, który potrafi zaskakiwać, potrafi oczarować i przenieść nas do czasów kiedy to świat podbijały takie albumy Iron Maiden jak „The Number of The Beast” czy „Poverslave”. Oni mają w sobie to coś, co sprawia że każdy ich utwór brzmi jak hołd dla żelaznej dziewicy. Nie podobał się „The Book of Souls”? To może czas sięgnąć bo świetny zamiennik w postaci „Dying Son”.

Okładka zapowiada nam bardziej epicki, rycerski heavy metal, jednak nie do końca tak jest. Właściwie taki klimat pojawia się w tych najbardziej rozbudowanych kawałkach, w których zespół próbuje stworzyć bardziej epicki klimat, zabrać nas w rejony podniosłego heavy metalowego hymnu. Co ciekawe zespół, ludzie i styl ten sam jednak zespół w ciągu tego roku zmienił się na lepsze. Są bardziej dojrzali jako kompozytorzy, jak kreatorzy melodii i motywów. Wszystko brzmi niemal perfekcyjnie i właśnie tak można było sobie wyobrażać jeden z albumów żelaznej dziewicy. Spora dawka przebojowości, duża energia nie tylko w sferze gitarowej, ale też i w sekcji rytmicznej, do tego pewny i wyrazisty wokal Mike'a Starka, który daje zespołowi tyle świeżości. Tak Starblind urósł w siłę i to słychać na nowym albumie, a nad tym wszystkim czuwał nie kto inny jak Ced z Rocka rollas czy Blazon Stone. To nie miało prawa się nie udać. Zaczyna się od tytułowego „A Dying Son”. Mocne otwarcie, które od razu daje nam sygnał, że panowie na poważnie wzięli sobie za cel zostanie drugim Iron Maiden. Najpierw riff nasuwa „Fear of The Dark”, a potem przeradza się w petardę na miarę „Aces High”. Słychać, że Ced też zadbał żeby zespół brzmiał klasycznie i mocarnie, co zresztą słychać od samego początku. Jeszcze więcej ciekawych melodii uświadczymy w nieco marszowym „Blood Red Skies”. To jest właśnie przykład już bardziej rycerskiego klimatu. To wciąż heavy metal na wysokim poziomie. Nowy album jest zbudowany w oparciu o szybkie i treściwe kawałki. Właśnie taki jest rozpędzony „Firestone” czy żywiołowy „Man of the Crowd”, które nasuwają najlepsze lata Iron Maiden. Brzmi to nieco wtórnie i raczej niczego nowego nie dostajemy, ale nie o to tutaj chodzi. Ma być zabawa i frajda z grania muzyki w stylu żelaznej dziewicy. Sekcja rytmiczna spisuje się tutaj świetnie i można dojść do wniosku że nie jest wiele gorsza od oryginału. Kawał dobrej roboty odwalają gitarzyści czyli Johan i Bjorn. To właśnie dzięki nim takie utwory jak „The Lighthouse” błyszczą i kipią energią. Niby proste motywy i takie oklepane melodie, ale to sprawdza się i zapada w pamięci na długo. Właściwie każdy utwór to perełka i niesamowita przygoda. „Room 101” to taki prosty i chwytliwy przebój, który pokazuje że zespół potrafi tworzyć przeboje. Jednak na co zwrócić szczególną uwagę to z pewnością na ponad 11 minutowego kolosa w postaci „The land of the seven rivers beyond the sea”. Dzieje się tutaj sporo i to jest przykład jak muzycy są dobrymi kompozytorami i jak łatwo przychodzi im stworzenia prawdziwego epickiego kolosa. Kawałek nie nudzi i raczej wciąga w ten świat Starblind. Tak jak Iron Maiden zasłynął z stworzenia naprawdę świetnych i dobrze wyważonych kolosów, tak samo będzie można mówić wkrótce o Starblind.

To dopiero drugi album szwedów, a już udało im się wypracować swój własny styl, zdobyć grono fanów i zająć miejsce obok takich kapel jak Enforcer, Steelwing czy Rocka Rollas. Starblind to kolejny młody band, który wie jak grać heavy metal w stylu lat 80, jak porwać tłum i jak nagrać wysokiej klasy album. „Dying Son” to niemal perfekcyjne dzieło, które pokazuje że klony żelaznej dziewicy też są potrzebne. To dzięki takim płytom nigdy nie zapomnimy o klasycznych krążkach Iron Maiden, które ukształtowały gatunek na lata. Starblind idzie w ślady brytyjskiej formacji, a to dobrze im wróży.

Ocena: 9/10

wtorek, 5 stycznia 2016

VALKYRIE'S CRY - Triumph and tragedy (2015)

6 lat przyszło na czekać na nowe dzieło Valkyrie's Cry czyli kanadyjskiego zespołu, który stara się iść w ślady Sacred Steel, Jag Panzer czy Manowar. Z kolei aspekt tworzenia melodii przypomina czasami twórczość Iron Maiden. Jeśli chodzi o toporne brzmienie riffów czy partii gitarowych to można doszukać się w tym wpływów Grave Digger. Kapela działa od 2004r ale na swoim koncie ma tylko dwa albumy, z czego ten najnowszy „triumph and tragedy” ukazał się po 6 latach od wydania debiutanckiego „valkyrie's cry”. Nowy album to kawał solidnego true heavy metalu z pewnymi elementami power metalu. Nie ma mowy o czymś oryginalnym czy perfekcyjnym, ale nie ma tutaj chyba nikogo co by tego oczekiwał. Więc jaki jest nowy krążek Kanadyjczyków ?

Przede wszystkim prosty, naturalny, solidny i pozbawiony jakiś nowinek technicznych czy prób eksperymentowania. To co dostajemy w zamian za naszą uwagę i poświęcony czas to właśnie porządnie zagrany melodyjny heavy/power metal w rycerskiej odsłonie. Może brzmienie jest niszowe, może wokal Kevina McWattersa jest specyficzny i nie do końca przekonujący, a kompozycje dość wtórne, ale słucha się tego naprawdę przyjemnie. Zaczyna się całkiem przyzwoicie bo od marszowego „Brünnhilde”. Tutaj zespół zabiera nas w rejony tradycyjnego amerykańskiego heavy metalu, z nutką epickości. Prawdziwy potencjał kapeli poznajemy dopiero w melodyjnym i nieco shredowym „Ludus Magnus”. Ten kawałek pokazuje przede wszystkim talent Justina Godina, który jest nie tylko dobrym kompozytorem ale i gitarzystą. Może nie tworzy niczego nowego, ale słychać że wkłada w to sporo pracy i serca. Riffy są melodyjne, zadziorne i zapadają w pamięci. Odzwierciedleniem tego jest również rycerski, energiczny „Sacramentum Gladitorium”. Urozmaicenia dostarcza świetny instrumentalny kawałek w postaci „Badinerie”. Płyta wypada naprawdę dobrze dzięki takim petardom jak nieco speed metalowy Blacksmith” czy „Divine Pymander” z nutką neoklasycznego grania. Całość zamyka energiczny i bardzo melodyjny „Prometheus”, który jest taką jakby wisienką na torcie. Prawdziwa jazda bez trzymanki i tak powinien brzmieć prawdziwy rycerski heavy/power metal. Jasne, są pewne nie dociągnięcia i niektóre elementy trzeba by jeszcze dopracować, ale mimo to brzmi to imponująco.

Valkyrie's Cry zaznaczył swoją obecność na heavy metalowym rynku. Każdy kto gustuje w muzyce Sacred Steel, Manowar, Jag Panzer czy Stormwarrior, ten z pewnością powinien zapoznać się z najnowszym dziełem Kanadyjczyków i z pewnością nie pożałuje. Płyta kipi energią, pomysłowe riffy to kolejny atut, a całość słucha się nie zwykle przyjemnie. Największy minus to nie dopracowane brzmienie i specyficzny wokal Kevina. Zespół nadrabia pewne niedociągnięcia naprawdę udanym materiałem. Polecam mimo wszystko posłuchać Valkyries Cry. Nie pożałujecie swojej decyzji.

Ocena: 7.5/10

CAIN'S DINASTY - The Hollow Earth (2015)

W roku 2008 na rynku pojawiło się wiele ciekawych płyt, ale nie brakowało tych również intrygujących. Jako fan power metalu nie mogłem odpuścić premiery debiutanckiego albumu hiszpańskiej formacji Cain's Dinasty. Ich „Legacy of Blood” był ciekawą mieszanką power metalu z nutką metalcoru. Czułem się tak jakby słuchał mieszanki Bullet For My Valentine i Bloodbound. Zespół pokazał się z dobrej strony, a ich atutem okazał się młodzieńczy styl, próba stworzenia własnego stylu, a także tematyka związania z wampirami, romantycznością czy mrocznym fantastyką. Album tętnił swoim życiem, a spora dawka przebojowości i dobrze dobranych melodii napędzała ten krążek. „Madman, witches and vampires” był znacznie słabszy w swojej konwencji i w niczym nie przypominał debiutu. Teraz po 5 latach zespół powrócił z nowym wydawnictwem. „The Hollow Earth” to najlepsze co stworzył zespół. To jest power metal jaki chce się słuchać, a sam zespół wspiął się na wyżyny.

To już nie ten sam band i to nie podlega dyskusji. Ze starego składu został wokalista Ruben Picazo. Pozostali muzycy wnieśli świeżość i nowe pomysły do kapeli. Cains Dinasty zyskał na jakość i teraz brzmi nie tylko młodzieżowo, ale ma też w sobie więcej z klasyki. Mocne, zadziorne i nieco młodzieżowe brzmienie podkreśla to na co tak naprawdę stać zespół. Co zmieniło się przez te lata nieaktywności? Ruben rozwinął się wokalnie i jego głos brzmi naturalnie, bardzo melodyjnie. Sprawdza się w agresywnych kompozycjach jak i w tych typowo power metalowych. Leal/ Ramirez to nowy duet gitarzystów tej hiszpańskiej formacji i sprawdza się idealnie. Panowie rozumieją się i uzupełniają się niemal w każdej sytuacji. Dlatego riffy są mocne, zagrane z polotem, lekkością i mają w sobie prawdziwego kopa. Każda partia gitarowa łatwo wpada w ucho przez melodyjność. Dodatkowo wszystko jest zagrane z naciskiem na technikę i urozmaicenie. Nie sposób nudzić się przy takiej muzyce. Szkoda tylko, że materiał trwa 36 minut i to jest jeden z nie wielu minusów. Zaczyna się agresywnie i z wykopem. „The Grey Ones” ma w sobie coś z Bullet For My Valentine, ale też z ostatnich płyt Bloodbound. To jest właśnie Cains Dinasty jaki chce się słuchać. Jest energia, szybkość, przebojowy refren i dynamiczny refren. Rasowy przebój, który tylko zaostrza apetyt na resztę utworów. Dalej mamy 6 minutowy „The roots of mankind” który pokazuje, żę zespół potrafi grać bardziej progresywnie i bardziej nowocześnie. Jeszcze inaczej brzmi „Two fools againts the world” w którym jest klimat bardziej country czy też balladowy. Ciekawa kompozycja, z ciekawym stylem, ale nieco odbiega od całości. Gitary soczyście brzmią w rozpędzonym „Screaming Lungs”, który ma coś z Gamma Ray. Kolejny wielki hit zespołu i pokazuje tylko jak w szczytowej jest Cains Dinasty. Nutka Iron maiden czy Manowar pojawia się w bardziej epickim, rycerskim „St John 6:12”. Z kolei spokojny i klimatyczny „The last song” przypomina kultowe ballady Blind Guardian. Kwintesencja power metalu i stylu Cains Dinasty to właśnie tytułowy „The Hollow Earth”. Sporo dzieje się w tym 9 minutowym utworze i na takie kolosy warto czekać.

Wielkie przebudzenie hiszpańskiej formacji po 5 latach i powiem Wam, że warto było czekać na nowe wydawnictwo Cains Dinasty. Nowy skład, nowe spojrzenie na ich styl, a także na to jak powinien brzmieć świeży, młodzieżowy power metal. To jest właśnie to i śmiało można mówić o ich najlepszym albumie, który zadowoli fanów choćby takich kapel jak Bloodbound czy Gamma Ray. Polecam.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 4 stycznia 2016

GLORIAM DEI - The Covenant (2015)

Kiedyś przyjdzie dzień, że ze sceny zejdą wielkie uznane kapele i to właśnie młode kapele będą musiały przejąć na swoje barki misję podtrzymywania żaru power metalu. Jak się rozejrzymy to główny dostawcą młodych ambitnych zespołów są głównie Niemcy, Szwecja czy właśnie Finlandia. To właśnie stamtąd pochodzi młoda i dopiero co rozpoczynająca karierę kapela o nazwie Gloriam Dei. „The Covenant” to ich pierwszy album i ciężko mówić o tym wydawnictwie w kategoriach debiutu, bo jest to zbyt dojrzałe i przemyślane. Zespół postawił poprzeczkę bardzo wysoko i śmiało może już konkurować z najlepszymi zespołami. Najciekawsze jest to, że tematycznie nie opowiadają o rycerzach, szatanie czy piekle, a wręcz przeciwnie o Bogu, Jezusie i chrześcijaństwie. Nie każdemu musi to pasować, ale w tej kategorii jest to jeden z najlepszych zespołów ostatniej dekadę. W końcu pojawił się ktoś, kto podołał zadaniu i wie jak wykorzystać świetną muzykę by opowiadać o chrześcijaństwie.

Gloriam Dei obrał sobie za cel granie melodyjnego power metalu nawiązując do wielu klasycznych bandów. Tak więc można doszukać się w ich muzyce wpływów Celesty, Excalion, Gamma Ray, Royal Hunt, Axxis, choć najwięcej w tym wszystkim Leverage. Ten zespół ma w sobie potencjał, bowiem nie boi się wyzwań i wie jak urozmaicać swoją muzykę. Nie brakują elementów rockowych, progresywnych, neoklasycznych, czy też stricte symfonicznych. Sporą elastyczność zespołowi zapewnia klawiszowiec Johannes, który nadaję całości niezwykłej melodyjności. To dzięki niemu płyta ma takie tajemnicze brzmienie i brzmi tak świeżo i nowocześnie. Samo brzmienie i produkcja płyty jest taka krystalicznie czysta. Wszystkie dźwięki są takie przejrzyste i pełne baśniowego klimatu co ma całkiem udany efekt. Jarmo i Sami Asp stworzyli zgrany duet, który się uzupełnia. Ich współpraca jest taka przejrzysta, magiczna i emanuje pozytywną energią. Każdy motyw gitarowy jest tutaj po prostu lekki, przyjemny i pełen magii. Mamy spory wachlarz gatunków i właściwie gitarzyści zabierają nas w różne rejony melodyjnego grania. Niezłe urozmaicenie i możliwość przyciągnięcia szerszego grona słuchacza. Udany chwyt. Sami to również utalentowany wokalista, który śpiewa bardzo techniczne i bardzo melodyjnie. Jego głos to taki brakujący element, bez którego Gloriam Dei nie był taki niezwykły, byłby kolejny klonem jakiegoś znanego zespołu. Na szczęście tak nie jest. „Bethlehem” to jeden z ciekawszych otwieraczy jaki słyszałem w tym roku. Jest niezwykle melodyjny, pełen pozytywnej energii. Utwór jest pomysłowy, choć jest tutaj nawiązanie do wielu znanych kapel. Zespół nie zapomina o tradycji i swoich korzeniach, co słychać choćby w klawiszach jak i formułowaniu kompozycji. To wszystko jest zagrane tak perfekcyjne, że aż dziw bierze że to ich pierwszy album. Tak się gra melodyjny power metal z polotem i bez zahamowań. Tak zespół potrafi nas zabrać do nieba, która ma być naszym azylem, krainą szczęścia i relaksu. To nam zapewnia lekki, nieco rockowy „Treasures of Heaven”.Neoklasyczny power metal wybrzmiewa znakomicie w rozpędzonym „Sins of the world”, który jest prawdziwym pokazem mocy i potencjału bandu. Energiczny i pełen wigoru „Rest in You” to dobry przykład, że zespół sporo czerpie z Leverage czy Excalion. Nutka progresji i rockowego feelingu pojawia się w lekkim i urozmaiconym „11 000”. Gloriam Dei potrafi podziałać na nasze zmysły i emocje, a najlepiej im to wychodzi przez takie klimatyczne i dość spokojne kompozycje jak „The Covenant”. Bardzo udana i łapiąca za serce ballada. Stary dobry Axxis wybrzmiewa w hard rockowym „Blindman”. Zespół potrafi też stworzyć utwór pełen symfonicznego charakteru i taki właśnie jest podniosły „Jokainen”. Warto tutaj jeszcze wyróżnić rozbudowany i pełen różnych smaczków „Look to the Cross” czy przebojowy „We will see Again” z ciekawie wprowadzonymi klawiszami.

Tak o to rodzi się nam nowa gwiazda. Gloriam Dei ma szanse namieszać w tegorocznych zestawieniach swoim debiutem. Pokazali że mają talent, wiedzą jak go wykorzystać i nagrali album niemal perfekcyjny. Soczyste brzmienie, chwytliwe melodie, atrakcyjne popisy gitarowe i niezła dawka przebojowości. To jest właśnie to co sprawia, że „The Covenant” to prawdziwa petarda w swojej kategorii. Chrześcijański power metal nie cieszy się wielkim zainteresowaniem i teraz to chyba się zmieni. Póki co jeden z najlepszych debiutów 2015 jeśli nie najlepszy. Polecam!

Ocena: 10/10

niedziela, 3 stycznia 2016

PRIMAL FEAR - Rulebreaker (2016)

Kiedy jedna z ulubionych kapel wydaje swój najnowszy album to wtedy towarzyszy takie fajne uczucie. Ta niecierpliwość, ciekawość i wyczekiwanie. W dodatku zawsze chce się usłyszeć równie dobry album jak poprzednie, a może nawet na miarę klasyków. Na takie płyty czeka się z utęsknieniem. To właśnie takie płyty cieszą się wielkim zainteresowaniem i na ich temat często się dyskutuje. Płyty Primal Fear to zawsze wielkie święto dla heavy/power metalu i to nic nowego. Ta kapela działa sukcesywnie od 1997r. Dorobili się już 11 albumów i każdy z nich zdobył uznanie fanów i właściwie panowie nigdy nie schodzili poniżej pewnego poziomu. Ralf Sheepers to jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów i jeden z najlepszych w swoim fachu. Występował u boku Kaia Hansena w Gamma Ray, a potem stworzył swój własny band, który miał być hołdem dla klasycznego Judas Priest. Tak też się stało. Tyle lat minęło, tyle roszad w składzie było,a oni dalej swoje grają. W roku 2016 nic się nie zmieniło. „Rulebreaker” to typowy album niemieckiej formacji, a może jednak próba nawiązania do klasycznych albumów? Okładka mówi nam, że zespół chce wrócić do pierwszych płyt, zwłaszcza debiutu. Czy rzeczywiście tak jest? Czy udało się nagrać klasyczny album?

Kiedy do zespołu znowu na stałe dołączył Tom Naumann jako trzeci gitarzysta to sobie pomyślałem, że jest to możliwe. Tom zawsze był znakomitym gitarzystą i miał spory wpływ na brzmienie zespołu i to jak brzmiały riffy i solówki. Zawsze wyróżniał się niezłą techniką i pomysłowością. To dzięki niemu Primal Fear był prawdziwym niemieckim Judas Priest. Jego powrót to była bardzo dobra wiadomość. „Delivering the Black” był bardzo dobrym albumem, choć nie był to najlepszy album zespołu. Szanse na powiew świeżości dawał również nowy perkusista czyli Francesco Jovino, którego znamy z występów w zespole Udo Dirkschneidera. Okładka naprawdę jest taka jak być powinna. To już jest taka klasyczna okładka z orłem w roli głównej. Nic dziwnego skoro za okładkę odpowiada autor klasycznych okładek – Stephan Lohrmann. Jacob Hansen stworzył mocne i soczyste brzmienie, które jest identyczne jak na ostatniej płycie Primal Fear. Do czego jeszcze nas przyzwyczaił Primal Fear? Ano do tego, że nigdy nie schodzą poniżej pewnego poziomu i zawsze można liczyć na solidny materiał. Zawsze można liczyć na przebój i jakieś petardy. Tak jest też i tym razem. Nie wiem tylko czy uda się nawiązać do klasycznych i tych najlepszych płyt niemieckiej formacji. To pytanie zadawałem sobie kiedy świat obiegły próbki „Rulebreaker”. Faktycznie zapowiadał się album, który może powalczyć z najlepszymi płytami. Jednak czy rzeczywiście nowy album to drugi debiut czy „Nuclear Fire”? No niestety trzeba sobie jasno odpowiedzieć, że troszkę brakuje to takiego stanu. Na pewno nowy materiał jest bardziej poukładany i agresywniejszy niż na „Delivering The Black”. Przebojów też jakby więcej, ale mam wrażenie, że „Unbreakable” z 2012 r był bardziej zróżnicowany i bliższy debiutowi. Nie oznacza to, że „Rulerbreaker” jest słaby i nie ma nic z klasyki. „Bullet & Tears” to jeden z tych lekkich i przyjemnych przebojów, który przypomina debiut. Może jest tutaj jakiś ukłon w stronę „Breaking the Law”, ale nie jest to żadna ujma. Zespół zawsze lubił podbierać niektóre pomysły z Judas Priest. Ten utwór jest energiczny, prosty i pozbawiony nie potrzebnej toporności. Drugim kawałkiem, który gdzieś promował ten album był power metalowy „In Metal We Trust”. Taka petarda w stylu „Nuclear Fire”, który pokazuje, że Primal Fear nie wypalił się. Stać ich wciąż na metalowe hymny i prawdziwe killery. Na takie kawałki zwłaszcza się czeka, zwłaszcza że można po wzdychać do solówek duetu Karlsson/Naumann/Beyrodt. Dzieje się sporo, choć odnoszę wrażenie, że band nie wykorzystał w pełni talentu tych panów. Można było bardziej rozwinąć ten aspekt i dać więcej popisów gitarowych. Klip nakręcono do ciężkiego, mrocznego „The End is Near” który pokazuje właśnie tą niemiecką toporność. Sam kawałek oddaje to co najlepsze w Primal Fear, choć nie jest to przebój na miarę ich możliwości. Stać ich na więcej. Ralf jednak pokazuje tutaj, że jest w świetnej formie. To jest jego fenomen, bowiem on zawsze niszczy swoim wokalem. Konstrukcja kompozycji zabiera nas bardziej do albumu „New Religion”, który nie był tak ciepło przyjęty. Na płycie pojawia się kolejny kawałek, który w tytule ma anioły. „Angels of Mercy” to ciężki kawałek, jednak stylizacja bardziej przypomina „Delivering The Black” niż „Nuclear Fire”. Mocny riff, szybsze tempo i dobrze złożone partie gitarowe. Troszkę kuleje tutaj refren, który nie zachwyca tak jak powinien. Tytułowy „Rulebreaker” to też solidny heavy metal o nieco marszowym tempie i co może się tutaj podobać to nawiązanie do Judas Priest z lat 80. Najbardziej ciekawiło mnie jak zespół poradzi sobie z 11 minutowym „We walk without fear”. Kompozycja jest podniosła, energiczna, ma mocny riff i sporo ciekawych motywów się tutaj przeplata. W końcu zespół daje mały popis umiejętności gitarzystów i szkoda, że tak mało jest tego elementu na nowej płycie. Primal Fear to przede wszystkim band, który potrafi tworzyć żywiołowe petardy power metalowe i zawsze takie kompozycje jak „At war with the world”. Z kolei taki ponury i true metalowy „The devil in me” to taka udana kalka „Metal Gods” Judas Priest. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest „Constant Heart”, który brzmi jakby powstał w okresie „Devils Ground”. Najsłabiej wypada troszkę nijaka ballada „The Sky is Burning”.Na szczęście na koniec mamy kolejną petardę w postaci „Raving Mad”. Znów można się poczuć jakbyś mi słuchali „The Black Sun”czy „Devils Ground”. To jest właśnie taki klasyczny Primal Fear.

Wrócił Tom Naumann, wrócił autor klasycznych okładek Primal Fear, wróciła w sumie też chęć zagrania nieco szybciej i klasycznie. Niestety na tym się skończyło, bo gdzieś pojawiają się momenty nie dopracowania i nieco słabsze kawałki, które odstają od reszty. Primal Fear nagrał na pewno album ciekawszy od „Delivering The Black” z bardziej wyrazistymi kompozycjami, ale brakuje też różnorodności z „Unbreakable” czy takiej agresji z klasycznych płyt. Kto wie może ten album będzie początkiem lepszego okresu zespołu? Zobaczymy, póki co można się delektować kolejną porcją soczystego heavy/power metalu w wykonaniu Primal Fear. Polecam.

Ocena: 8.5/10