Ile
to już zapomnianych, mało znanych lub kultowych bandów
działających w latach 80 już wróciło do interesu to głowa
mała. Wiele z nich ma się dobrze i wróciła do formy, ale
wiele z nich też poniosło klęskę i raczej lepiej dla nich byłoby
nie wracać. Rzadko kiedy zdarza się kiedy zespół nagrywa
album równie dobry co ten z lat 80. 19 lutego świat ujrzy
najnowsze dzieło amerykańskiej formacji Sleppy Hollow. Każdy kto
fascynuje się latami 80, heavy/power metalem powinien znać ich
przede wszystkim z debiutanckiego „Sleppy Hollow”, który
ukazał się w 1991r. Ostatnie ich wydawnictwo ukazało w 2012 r, ale
„ Skull 13” nie cieszył już tak wielkim zainteresowaniem. Teraz
po 4 latach kapela powraca w nowym składzie z nowym dziełem w
postaci „Tales of Gods and Monsters”. Kto by przypuszczał, że
kapela jeszcze powróci i że nagrają album, który
można śmiało postawić obok debiutu? Raczej nikt.
Przygotowania
i sama promocja albumu były jakby ukrywane w tajemnicy i miały nas
wszystkich zaskoczyć. To na pewno się udało. Wszędzie było cicho
na temat nadchodzącego albumu Sleppy Hollow. Ta formacja to legenda
w swojej konwencji. Powstali w 1989r w New Jersey i grali rasowy,
amerykański heavy/power metal. Wyróżniali się mrocznym
klimatem, nutką toporności i wyrazistym wokalem Boba Mitchela. Ich
muzyka była dość złożona i zespół znakomicie balansował
między wolnym i szybkim tempem. Typowe surowe, ostre i przybrudzone
brzmienie też idealnie współgrało z tym co grali. Co się
zmieniło po latach? Jak wypada Sleppy Hollow w 2016 roku?
Nie
ma Boba Mitchela, a zamiast niego jest Chapel Stormcrow, który
dał się poznać nam za sprawą Altar of Dagon. Z tego samego bandu
ściągnięto basistę. W zespole pojawił się też nowy perkusista,
a mianowicie Allan Smith. Ze starego składu został gitarzysta Steve
Stegg. Troszkę ryzykowne podejmować się dalszej działalności,
kiedy właściwie nie ma nikogo z klasycznego składu, jednak band
wybronił się. Sekcja rytmiczna radzi sobie całkiem dobrze i nie
można narzekać w tym aspekcie. Nowy wokalista potrafi śpiewać
klimatycznie, dodając nutkę dramaturgi, czy mroku i właściwie
dobrze nawiązuje do wczesnego Candlemass. Celem Sleppy Hollow było
nagranie albumu, który przyciągnie nowych fanów jak i
tych co znają dwa poprzednie albumy i ten zabieg wypalił. Nowy
album zawiera elementy wyjęte z starych płyt. Mam tu namyśli
mroczny klimat, spora ilość wolnych, topornych riffów, czy
złożone konstrukcje utworów. Zaskakuje jednak nieco
brzmienie, które stara się brzmieć nie tylko klasycznie ale
i nowocześnie. Takim dodatkowym elementem jest wtrącenie elementów
doom metalu. Wyszła z tego ciekawa pozycja.
Mamy
11 utworów i właściwie materiał jest solidny i przemyślany.
„Black Horse named death”
to taki rasowy amerykański heavy/power metal i nawiązanie do
klasyki gatunku. Słychać to co najlepsze w zespole i hołd dla
pierwszego albumu Sleppy Hollow. Jest mroczny, tajemniczy klimat,
soczyste i melodyjne solówki Steva i pewny, wyrazisty wokal
Chapela. Brzmi to troszkę inaczej niż przed laty, ale wciąż to
jest Sleppy Hollow jaki znamy i kochamy. Bardziej stonowany i jakby
nieco bardziej zadziorny jest rytmiczny „Sons
of Osiris”.
Kolejny solidny kawałek, który pokazuje to co najlepsze w
amerykańskim heavy/power metalem. Jednak tutaj można wyłapać
elementy doom metalu, co dodaje takiej nowej świeżości. Album
promował energiczny i złowieszczy „Bound By
Blood”.Takie
utwory zawsze cieszą i dodają płycie większego kopa. Co tutaj od
razu się wyróżnia to mocny riff, mroczny klimat i nutka doom
metalu i thrash metalu. „Goddess of Fire”
to już bardziej melodyjny hit i nie przeszkadza w tym bardziej
techniczny charakter partii gitarowych. Troszkę nijaki jest ponury
„On Blackened seas”
ocierający się o twórczość Black Sabbath. Panuje tutaj
tajemniczy klimat, ale konstrukcja troszkę jest bez wyrazu i nie
wiele z tego zostaje w głowie. Sleppy Hollow już ocierał się o
„Jugulator” Judas Priest i znów to robi w „Baphomet”.
Tutaj można przekonać się o tym co tak naprawdę potrafi nowy
wokalista. Jest on bardzo specyficzny i albo się go polubi od razu
albo znienawidzi. Na uwagę zasługuje szybszy i żywszy
„Shapeshifter”,
energiczny „Time Traveller”,
który przypomina mi Attacker. Całość zamyka bardziej
rozbudowany „Shadowlands”.
A
jednak jest możliwe powrócić w glorii i chwale, jednocześnie
nagrać album, który jest równie dobry jak te z lat 80.
To już nieco inny Sleppy Hollow, to już nieco inny charakter, ale
wciąż jest to wysokiej klasy klasyczny amerykański heavy/power
metal. Witamy chłopaki z powrotem.
Ocena:
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz