Rhapsody of Fire to
żyjąca legenda power metalu i tego nikt nie podważy. Panowie w
sumie to co już mieli nagrać to nagrali i ostatnim czasy bardziej
zawodzili swoich fanów i słuchaczy. Gdzieś się pogubili w
swoim stylu stawiając przede wszystkim na efektywność i bogate
aranżacje. „Dark Wings of Steel” obnażył wszelkie słabości
zespołu i pokazał, że panowie są w kiepskiej formie. Mało power
metalu, mało petard, że o hitach nie wspomnę. Rozrachunek jest w
ich przypadku bardzo prosty. Ostatni jako taki udany album to „The
Frozen tears of Angels” z 2010r, który faktycznie miał
przebłyski i był przemyślany jeśli chodzi o kompozycje. Z kolei
ostatni stricte klasycznym albumem i najbardziej udanym pod każdym
względem jest „Power of dragonflame”. Rok 2016 to kolejny rok, w
którym Rhapsody of Fire prowadzony Staropolliego i Fabio Lione
miał nas zaskoczyć i zabrać prosto w świat tej żyjącej legendy.
Czy „Into The Legend” w końcu jest tym na co czekali fani od
lat? Czy to płyta godna ich statusu i czy ma w sobie więcej power
metalu? Jedno jest pewne. Rhapsody of Fire nie powiedział jeszcze
ostatniego słowa.
Kiedy w 2011 Luca Turilli
odszedł i założył swój Rhapsody to pojawił się strach
jak to wpłynie na Rhapsody prowadzony przez Fabio Lione. Luca
pierwszy album nagrał bardzo udany i było tam sporo power metalu.
Jednak on chciał skupić się na bardziej filmowym aspekcie, przez
co gdzieś też zatracił blask na ostatnim albumie. Z kolei Rhapsody
of Fire od czasu odejścia Luca Turilli troszkę ucierpiało, ale ma
to swoje plusy. Przede wszystkim panowie troszkę zaskoczyli
poszukiwanie nowych smaczków i nowych elementów.
Starali się tworzyć świeże kompozycje, które nie będą
kalką starych i oklepanych kompozycji. Zabieg udany, ale nie
przynosił dotychczas pożądanych rezultatów. Większość z
nas skreśliło Rhapsody of Fire nie spodziewając się już niczego
dobrego z ich strony. Od ostatniego wydawnictwa minęły 3 lata i w
końcu możemy cieszyć tym co zespół chciał nam
zaprezentować. Odświeżona znana nam formuła. Power metal w
symfonicznej oprawie, gdzie znajduje się miejsce na pewne
progresywne elementy czy też pewne wtrącenia folkowe. W dodatku
„Into The Legend” jest niezwykle dynamicznym i dojrzałym
albumem. Tutaj z jednej strony jest nawiązanie do przeszłości i
znów granie energicznego i przebojowego power metalu, a
zarazem Rhapsody próbuje tworzyć coś nowego. Jest
podniosłość, masa epickich motywów, dobrze w mieszane
operowe wokale, zwłaszcza kobiecy. Do tego dobrze rozbudowane
pomysły, duża dawka chwytliwych melodii. W końcu na płycie
Rhapsody of Fire słyszę ciekawe popisy gitarowe, pomysłowe
przejścia i dobrze zbudowane solówki. Wszystko zagrane jest
z pasją i polotem. Może ogłoszę herezję, ale jest to najlepszy
album od czasów „Power of Dragonflame”. Nie ma jakiś
większych wpadek, a całość naprawdę dobrze wypada w ostatecznym
rozrachunku. Każdy utwór coś w nosi do tej płyty, każdy
kawałek to inna przygoda. Nie ma tutaj mowy o rutynie i klepanie
jednego motywu. Rhapsody dokonał nie możliwego i nagrał krążek,
który nie jest typowy i nijakim power metalowym wydawnictwem
bez wyrazu.
Brzmienie to klasa sama w
sobie, ale z tego ten band przecież słynie. Mnie cieszy widok smoka
na okładce, bo przecież bez niego ciężko sobie wyobrazić szatę
graficzną Rhapsody. Fabio pomógł ostatnio Angrze wyjść na
prostą i słychać, że jest w szczytowej formie. Tak to już jest
jak ma się w zespole jednego z najlepszych power metalowych
wokalistów. W 2015 r grupę zasilił nowy basista i może nie
słychać jego wkładu, ale na pewno wniósł nutkę świeżości.
Zespół przede wszystkim tworzy jak za dawnych lat. Bawią się
przy tym, tworzą pomysłowe kawałki, a wszystko tętni własnym
życiem. Na płycie znajdziemy 10 kompozycji dających ponad godzinę
materiału. Zaczyna się tak jak przystało na Rhapsody of Fire,
czyli podniosłym i klimatycznym intrem w postaci „In
Principio”.Płytę promował hit w postaci „Distant Sky”
i to ten utwór przywrócił nadzieję w to, że Rhapsody
of Fire powraca w wielkim stylu. Dawno zespół nie nagrał tak
udanej petardy, która przypomina mi czasy „Power of
dragonflame”. Jest energia, przebojowość i Robert de Micheli
pokazuje na co go stać. Jego solówki są wręcz klasyczne i
godne pochwały. Bardzo mocny start jak przystało na klasyczne
albumy Rhapsody of Fire. Pierwszym elementem zaskoczenia jest
wykorzystanie elementów celtyckich w tytułowym „Into The
Legend”. Kompozycja podniosła, momentami utrzymana w klimatach
operowych, czy też nawet i progresywnych. Jednak to jest kolejna
power metalowa petarda, która przypomina czasy „Power of
dragondflame”. Dawno zespołowi nie wyszedł tak chwytliwy refren.
Cieszy fakt, że nie zapomnieli jak zaskakiwać i jak tworzyć power
metalowe hity. Na płycie znajdziemy dużo rozbudowanych kawałków,
a jednym z nich jest prawie 8 minutowy „Winter's Rain”.
Dużo tutaj elementów progresywnych, do tego riff zagrany z
takich posmakiem nowoczesności i marszowe tempo. Niby nic
nadzwyczajnego, ale to też pokazuje jak zespół urozmaicił
nowy album. Ten kawałek to przede wszystkim intrygujące i
wciągające partie solowe klawiszowca Staropoliego i gitarzysty
Roberta. Spokojnie, wręcz balladowo zaczyna się „A voice in
the cold wind”. Bardzo dobrze wybrzmiewa tutaj melodia
celtycka i latynoskie rytmy. Kompozycja należy do tych
zaskakujących ze względu na sam motyw i konstrukcję. Troszkę nie
typowy kawałek dla Rhapsody of Fire, a z drugiej strony wiemy że to
ten nasz ukochany band, który potrafi stworzyć podniosły i
wciągający symfoniczny power metal. Bardzo radosna i klimatyczna
kompozycja, która wnosi sporo świeżości do świata Rhapsody
of fire. Jednym z mocniejszych i agresywniejszych utworów na
płycie jest „Valley of Shadows” i tutaj czuć ten power metal w
pełnej okazałości. W dalszym ciągu zespół raczy nas
podniosłymi i chwytliwymi refrenami, które przywołują na
myśl te klasyczny. W momencie kiedy wchodzą solówki to
słuchacza przechodzą ciarki. Bardzo klimatyczna i dość mroczna
kompozycja, w której dzieje się sporo. To jeszcze nie koniec
niespodzianek. Dalej mamy równie dynamiczny i rozpędzony
„Realms of Light”, który również
buduje napięcie i pokazuje że panowie wciąż potrafią grać power
metal. Kolejna złożona i emocjonująca kompozycja. Fanów
klasycznych albumów ucieszy przede wszystkim fakt, że album
zdominowały naprawdę szybkie i power metalowe kompozycje i taki
„rage of darkness” przypomina stare dobre albumy
Rhapsody of Fire. No i nie mogło się obyć bez epickiego,
dojrzałego kolosa, która ma wykraczać poza nasze
wyobrażenia. Rhapsody of Fire lubi tworzyć kolosy i ma do tego
smykałkę, ale dawno im żaden nie wyszedł na tyle, żeby móc
go przeżywać. Nawet w tym aspekcie można dostrzec poprawę i
wzrost formy. „The Kiss of Life” to 16 minutowa
kompozycja, która ma ciekawe przejścia. Zaczyna się
podniośle, napięcie rośnie z każdą sekundą, a główny
riff po prostu cieszy. Jest mocny, prosty i porywający. Wszystko
brzmi tak jak powinno i wiemy, że to jest symfoniczny power metal.
Nie brakuje tutaj power metalu, epickości, przebojowości i
złożonych, finezyjnych solówek. Nie pamiętam kiedy ostatnio
Rhapsody nagrał tak udany i wciągający kolos. Po prostu brawo i
szacunek się należy. Jedynie nie do końca wypaliła ballada
„Shinning Star”. Z nią jest tak, że jest miła
dla ucha, romantyczna, ale troszkę zbyt komercyjna. Troszkę odstaję
od reszty, która jest niezwykle mocna.
Przyznam się Wam, że
naprawdę skreślił Rhapsody of Fire. Ostatnie ich albumy były
jakieś takie bez ikry, bez mocy i dalekie od tych klasycznych
albumów. Jestem wielki fanem „Power of Dragonflame” bo
jest mocny i przede wszystkim energiczny album, którego
rozpycha przebojowość. To było w 2002 i od tamtego czasu minęło
sporo i wiele też się zmieniło. Nie ma Luca i innych muzyków,
Rhapsody rozdzielił się i wciąż szuka różnych smaczków
co by urozmaicić swój materiał i styl. Szukali nowych
inspiracji i efektem wyszła ciekawa mieszanka power metalu, folk
metalu, symfonicznego metalu i nawet jest też miejsce dla
progresywności. Jest klasycznie, ale jest też coś nowego. „Into
The Legend” to album, który śmiało można postawić obok
tych najlepszych i śmiało krzyczę światu, że to ich najlepszych
album od czasów „Power of dragonflame”. Witamy z powrotem
panowie, power metalowy świat oczekiwał na was.
Ocena: 9/10
Zgadzam się z recenzją prawie w całej rozciągłości. Pełna rehabilitacja zespołu po nędznym, niemal słabym Dark Wings Of Steel. Dodam od siebie, że From Chaos To Eternity to też całkiem niezła płyta była. Trzymała dobry poziom, ale to już tylko moje zdanie na ten temat. Nadal brakuje mi sag fantasy na nowych albumach :(
OdpowiedzUsuńMoże przeczytają recenzje i przyjadą do Poland. ;D
OdpowiedzUsuń