Szwedzka stal w roku 2015
po prostu nie zawodzi. Enforcer, Rocka Rollas, Ambush a do tego
wszystkiego dochodzi znakomity Ram. Jest to kapela troszkę bardziej
doświadczona, bo działa przecież od 1999 r i ma na swoim koncie
już 4 albumy. Uzdolniona formacja, która również jak
koledzy po fachu gra heavy/speed metal, w którym są słyszalne
wpływy takich kapel jak Mercyful Fate, King Diamond, Judas Priest
czy Wolf. Do tej pory uchodzili za bardzo dobry band z potencjałem
na coś więcej. Każdy oczekiwał dnia, w którym kapela ta
błyśnie i pokaże wszystkim że są wstanie namieszać w metalowym
światku. Uważam, że ten dzień nastał wraz z wydaniem najnowszego
dzieła zatytułowanego „Svbversvm”.
Na każdą kapelę
przychodzi taki dzień że zespół dochodzi do perfekcji, do
szczytowej w formie, dzięki której są nagrać świetne i
godne zapamiętania album. Przychodzi w końcu taki dzień, że
wszystko łatwo przychodzi i znacznie łatwiej jest stworzyć coś
ponadczasowego i coś poruszy scenę metalową w danym okresie. Jasne
nie brakuje nam w tym roku płyt, które brzmią klasycznie.
Właściwie aż się roi od kolejnych klonów Judas Priest czy
Iron Maiden. Nie każdemu jednak udaje się stworzenie czegoś
świeżego oryginalnego i pomysłowego. Wszystko jest przebojowe, ma
klimat lat 80, ale gdzieś tam brakuje czasami tego geniuszu, tej
lekkości i takiej mocy jakie miewały np. stare płyty Judas Priest
czy Mercyful Fate. Ram przeszedł najśmielsze oczekiwania i wspiął
się na swoje wyżyny kompozytorstwa. Najnowsze dzieło brzmi świeżo,
bardzo dojrzale, bardzo klasycznie. Można by odnieść wrażenie, że
płyta ta została zarejestrowana w latach 80. To jest właśnie atut
tego krążka, właśnie ta autentyczność czy szczerość. Od
strony technicznej jest wszystko dopieszczone i brzmienie jest
wysokiej klasy. Nie dopasowano jedynie okładki, która raczej
nasuwa jakiś doom czy black metal, co nie jest prawdą w przypadku
Ram. Ta kapela ma takie wyniki dzięki dwóm czynnikom. Jednym
z nich to znakomity wokalista Oscar, który łączy maniery
Kinga Diamonda i Roba Halforda. Brzmi to imponujący, a każdy
kawałek dzięki niemu nabiera mocy i odpowiedniego klimatu. Jeden z
najlepszych popisów wokalnych tego roku i to nie podlega
wątpliwości. Drugim czynnikiem jest znakomity duet gitarzystów,
bowiem zarówno Harry jak i Martin niszczą w tej kategorii.
Panowie nie tylko się rozumieją, ale i też uzupełniają. Dzięki
temu jest agresja, jest energia, ale jest też dynamika i
przebojowość. To wszystko tworzą świetną całość. Dawno nie
słyszałem taki zgrany i pomysłowy duet. Muzyka to najlepszy dowód
na to jak panowie się rozwinęli i jak utalentowani są. Płytę
otwiera mocny riff i ostro z kopyta rusza „Return of the Iron
Tyrant”. Już od razu wiadomo, że to będzie płyta ostra,
dynamiczna i pełna przebojów. Panowie od razu zdradzają nam
że płyta będzie utrzymana w stylu Judas Priest czy Mercyful Fate.
Niby to już wszystko było, ale bardzo cieszy i przypomina na czym
tak w ogóle polega heavy metal. Szybki, speed metalowy „Eyes
of the Night” z dobrym skutkiem promował album i to
również coś więcej niż promujący singiel. To prawdziwa
petarda i nowa definicja heavy metalu. To co nie tak dawno zrobił
Acept myślę że Ram zrobił w tym roku. Pokazał że można
stworzyć coś wielkiego z znanych nam elementów, płytę
która przetrwa próbę czasu i pokolenia. Marszowy,
mroczny i nieco true metalowy „The Unsper” to taki
rasowy heavy metalowy hymn, mocno przesiąknięty Judas Priest. Płyta
właściwie jest zdominowana szybki, ostrymi kawałkami pokroju
„Enslaver”. Tak właśnie teraz prezentuje się
szwedzka stal. Na daną chwilę jest to jedna z silniejszych scen
heavy metalowych. Nieco brudny riff, troszkę stonowane tempo i taki
klimat wyjęty z „British Steel” to cechy przebojowego i prostego
w swojej konwencji „Holy Death”. Klimat na płycie
jest mocno osadzony w latach 80, choć nie brakuje nutki
tajemniczości, która jest napiętnowana w nieco
futurystycznym „Terminus”. Tutaj zespół
chciał pokazać że potrafi urozmaicać album i budować napięcie.
Syntezatory i melodyjność ma coś z „turbo” Judas Priest. W te
strony również kieruje nas zadziorny „The Omega
Device”. Każdy kawałek to przede wszystkim piękne i miłe
dla ucha solówki i właśnie to nam odzwierciedla melodyjny i
rozbudowany „Forbidden Zone”. Sama melodia ma coś
z „The Hellion/Eletric Eye”. Całość zamyka tytułowy kawałek,
który idealnie podsumowuje cały album oraz potencjał kapeli.
Ram pokazał tym albumem,
że można brzmieć jak Judas Priest, ale tworzyć jednocześnie coś
własnego. Z tego albumu bije świeżość, a także moc. Dawno nie
było tak autentycznego i dojrzałego albumu w kategorii heavy/speed
metalu. Konkurencja nie śpi i w roku 2015 było kilka naprawdę
ważnych i znaczących albumów. Enforcer, Rocka Rollas, Ambush
czy Vanlade, to wszystko bardzo dobre pozycje. Jeśli jednak ktoś
chce posmakować odświeżoną stylistykę Judas Priest z lat 80 w
szwedzkim wydaniu to z pewnością Ram będzie dobrym wyborem. Ram
zaskoczył i z garnął wszystko. Ciekawe co będzie dalej? Nie mogę
się doczekać kolejny płyty, bo panowie dopiero się rozkręcili i
ostatniego słowa jeszcze nie powiedzieli.
Ocena: 10/10
Jest moc i potencjał w chłopakach,dlatego liczę w przyszłości na jeszcze więcej.
OdpowiedzUsuń