Kocham niemiecki Sinbreed, który bierze to co najlepsze z Seventh Avenue, Blind Guardian czy Bloodbound. Jednak najnowsze dzieło o nazwie "IV" sporo mi namieszało w głowie. Z jednej strony dostajemy to co zawsze, czyli melodyjny, energiczny power metal, a z drugiej strony pojawia się nowy wokalista. Od strony instrumentalnej najnowsze dzieło jest naprawdę imponujące. Jest moc, jest duża dawka melodii, energicznych riffów i ciekawych pojedynków na solówki. Dzieje się naprawdę sporo i przypomina mi to debiutancki krążek. Nie można mówić, że płyta jest słaba. No ale, właśnie nowy wokalista w postaci Nicka Hollemana burzy znany nam porządek. Nie ma charakterystycznego i mocarnego Herbiego, a zamiast niego jest były wokalista Vicious Rumors, który nie ma takiej zadziorności w głosie, ani charyzmy co Herbie. Plusem jest to, że odnajduje się w wysokich rejestrach i słychać że power metal jest mu bliski. Całościowo jak się połączy jego głos i , całe tło to jakoś się to trochę "gryzie". Wokalista piszczy i nie wiele z tego wynika, momentami więc drażni wokal Nicka. Niemcy działają od 2008r i to już 4 albumy na ich koncie i w zasadzie każdy z nich coś wnosił do twórczości kapeli. Co takiego wnosi nowy? Na pewno nieco inny wokal, znów grę dwóch gitarzystów i jakby większą melodyjność. Zespół brzmi już teraz jak kapela jedna z wielu, a szkoda. Materiał na płycie to 48 minut solidnego power metalu. Dużo się słyszało przed premierą, co nieco zepsuło niespodziankę. Na samym wstępie mamy "First under the sun", który mocno czerpie z niemieckiej sceny metalowej. Mocny, energiczny riff i duża dawka power metalu. Utwór, który mógłby zasilić twórczość Brainstorm, Edguy czy Bloodbound. Nie ma nic odkrywczego, ale bardzo dobrze się tego słucha. "Falling Down" to kolejny mocny killer, który jest w stylu do jakiego przyzwyczaił nas band. Szybko, ostro i do przodu. Flo i Manuel to dobrze zgrany duet gitarowy, którzy stawiają na ciekawe przejścia i prawdziwą power metalową jazdę bez trzymanki. Ich chemia wybrzmiewa w każdym kawałku, zwłaszcza w takim petardach jak "Wasted Trust". W podobnej konwencji utrzymany jest przebojowy "Into The Arena". Znów warto odnotować znakomitą współpracę gitarzystów. Nieco inaczej brzmi przekombinowany, nieco progresywny "Final Call", z kolei energiczny "Pride Strikes" to ukłon w stronę albumu "Shadows". Całość zamyka pomysłowy "through the fire", który ma kilka ciekawych ozdobników. Wszystko niby jest ok z tym albumem. Jest dobrze przygotowany materiał, mamy mocne riffy, pomysłowe solówki, jest power metal i sporo przebojów. Nie da się nudzić przy tym krążku, ale mam wrażenie że wraz z stratą Herbiego band stracił swoją charyzmą. Teraz to trochę brzmi jak płyta jednego z wielu bandów grających power metal. Ciężko ocenić ten album, zwłaszcza że sam materiał naprawdę jest z górnej półki. Niech każdy sam posłucha i wyrobi swoją opinię.
Ocena: 8/10
czwartek, 22 listopada 2018
poniedziałek, 19 listopada 2018
WARKINGS - Reborn (2018)
Warkings to band, który czerpie garściami z twórczości Wardrum, Firewind, Death Dealer czy Wizard. Co ich może wyróżniać na tle innych kapel to bez wątpienia pomysłowy image sceniczny gdzie każdy wygląda jak prawdziwy wojownik. Warkings to band, który uderza w rynek power metalowy i melodyjnego heavy metalu. Potencjał jest, bo mają w składzie choćby uzdolnionego wokalistę George'a Neuhauser znanego z Serenity. Znakomicie odnajduje się w epickich motywach, a także w wysokich rejestrach. To dzięki niemu band tak błyszczy i przyciąga uwagę potencjalnego słuchacza. W tym roku Warkings wydał swój debiutancki album "Reborn", który może zgromadzić nie małe grono fanów. Sama okładka jest bardzo intrygująca i pełna różnych ciekawych motywów. Widać inspirację okładkami Manowar. Brzmienie jest wyraziste, mięsiste i bardzo soczyste. Odpalając płytę od razu atakuje nas rozpędzony "Give em war", który pod względem głównego motywu gitarowego i chwytliwości przypomina Firewind, Primal Fear, czy Iron Fire. Brzmi to znakomicie. "Never Surrender" też potrafi zauroczyć dynamiką i przebojowym refrenem. Proste patenty, a dają tyle radości. Brawo panowie! Dalej mamy marszowy, nieco ponury "hephaistos", który pokazuje, że band w takiej stylistyce też się sprawdza. Dużo na tej płycie takiego radosnego, energicznego power metalu i "Gladiator" to tylko potwierdza. Niby nic nowego, a cieszy i zapada w pamięci. "Battle cry" to z kolei kompozycja bardziej skierowana na epicki klimat.Kolejny miły dla ucha przebój to "Sparta". Najlepiej wypada w takich szybszych motywach jak ten w "The last battle". Płyta może się podobać, bo jest dynamiczna, ma sporo mocnych riffów i naszpikowana jest dużą liczbą przebojów, dlatego ta płyta jest taka łatwa w odbiorze. Warto zapoznać się z Warkings.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
ARTILLERY - The Face of Fear (2018)
Ostatnie płyty Artillery były nijakie i nie wiele pamiętam z odsłuchu tamtych wydawnictw. Duńska formacja może się pochwalić tym, że działa od 1982 r i że mają na swoim koncie 9 albumów, tak więc mamy do czynienia z doświadczoną kapelą. Ten band to specjalista od mieszania heavy/speed metalu z thrash metalem, stawiając na chwytliwe melodie i agresywne riffy. Ta formuła zawsze u nich się sprawdza, a jakość danej płyty zależy od tego jak to jest podane i jaki mamy czynnik przebojowości. Najnowsze dzieło "Tha Face of Fear" to w zasadzie żadna rewolucja w muzyce Artillery, ale jest to skręt w dobrą stronę. Band gra bardziej dojrzale i pomysły są bardziej trafione. W końcu swój potencjał wokalny miał okazję pokazał Micheal Bastholm Dahl, który nadaje całości agresywnego wydźwięku. To również dzięki niemu płyta jest taka melodyjna i przebojowa. Wystarczy odpalić tytułowy "The face of fear", który idealnie to odzwierciedla ten stan rzeczy. Utwór zadziorny i brzmi niczym ostatnie dokonania Overkill, co jest pozytywnym zaskoczeniem. Dużo mroku i urozmaicenia mamy w pokręconym "Crossroads to conspiracy", który jeszcze bardziej nas utwierdza w przekonaniu, że band jest w dobrej formie. Stonowany i marszowy "New Rage" to ukłon w stronę heavy metalu klasycznego. "Sworn Utopia" to już taka thrash metalowa jazda bez trzymanki. Bracia Strutzer dają niezłego czadu w sferze partii gitarowych. Jest polot, jest pomysłowość i ciekawe pojedynki i to bez zbędnego męczenia słuchacza. Dobrze wypada też nieco toporniejszy "Thirst for the worst", który może się spodobać fanom ostatnich płyt Kreator. Całość zamyka agresywny "Preaching to the converted", który idealnie podsumowuje najnowsze dzieło Artillery. Jest bardzo dobrze i na taki album Duńczyków czekałem. Jest szybko, melodyjnie, jest power metal, speed metal, jest i thrash metal. Wszystkiego po trochu i mamy bardzo dobrze to wszystko wyważone. Płyta godna uwagi.
Ocena: 8/10
niedziela, 18 listopada 2018
STEELBALLS - Thunder strikes again (2018)
3 lata działalności, miłość do speed/heavy metalu z lat 80 i pomysłowość to jest to co może nam zaoferować młody band o nazwie Steelballs. Formacja idzie w ślady Striker, Skull Fist, czy Enforcer. Nie kryją zamiłowania do heavy metalu z lat 80, zwłaszcza do takich kapel jak Iron Maiden, Agent Steel, czy Helloween. To wszystko świadczy o tym, że Argentyńska formacja nie ma zamiaru odkrywać nowych rejonów muzycznych, ani też być oryginalnym. Ich misją jest zabrać słuchacza do przeszłości, powspominać stare dobre lata 80. Stawiają na klasyczne patenty, na te sprawdzone, może i oklepane, ale najważniejsze jest to że się sprawdza. Odrobina energii, pazura, kilka dobrych melodii i zgrany skład i mamy materiał godny uwagi. Steelballs to przede wszystkim uzdolniony wokalista Juan Pablo, który odnajduje się w wysokich rejestrach i w mocniejszym graniu. Motorem napędowym kapeli jest bez wątpienia duet gitarowy tworzony przez Juana Herrera i Paolo. Melodyjność, przebojowość, ciekawe pojedynki, mocne riffy to jest ich znak rozpoznawczy. Dzięki temu muzyka Steelballs jest tak atrakcyjna. Sprawdziło się to na mini albumie i sprawdziło się na debiutanckim krążku "Thunder Strikes Again". Już otwierający "The oath" to miła wycieczka do lat 80 i starego dobrego speed metalu. W rozpędzonym "inquisitor of faith" band ukazuje swoją miłość do twórczości Iron Maiden. Dużo energii i agresji mamy w dynamicznym "Night of the reaper", który też miesza style agent steel, czy właśnie iron maiden. Praca gitarzystów jest tutaj po prostu imponująca. To jest właśnie prawdziwy speed metal. Nieco hard rockowy "Out in the streets" nawiązuje do NWOBHM i partie basowe są godne uwagi. Płyta tętni swoim życiem i wypchana jest hitami i jeden z nich to "Farewell". W podobnych klimatach utrzymany jest energiczny "The immortal". Całość zamyka spokojniejszy i bardziej marszowy "Behind the mask", który pokazuje, że band w takich stonowanych klimatach też się sprawdza. "Thunder strikes again" to płyta pełna energii i wypchana przebojami. To płyta nagrana z pasją i polotem. Choć nie ma tutaj za grosz oryginalności to jednak brzmi znakomicie i zapada w pamięci. Płyta godna uwagi, zwłaszcza fani speed metalu będą zadowoleni.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
piątek, 16 listopada 2018
ASHES OF ARES - Well of Souls (2018)
Barlow i Vidales to nazwiska, które kojarzą się fanom power metalu przede wszystkim z takimi markami jak Pyramaze czy Iced Earth. Bardzo utalentowani muzycy, którzy z niczego są wstanie stworzyć coś ciekawego i intrygującego. W 2012r panowie powołali do życia projekt muzyczny o nazwie Ashes of Ares, który ma na celu pogodzić fanów Iced Earth i Pyramaze. Debiutancki krążek, który okazał się w 2013r był krążkiem niezbyt wymagającym i również niezbyt dopracowany. Ot co solidny album, który przeszedł bez echa. Panowie się nie poddają i 5 latach przerwy powracają z "Well of Souls", który w zaparte kontynuuje to co było przedstawione na debiucie. Jednak na tej płycie jest jakby bardziej dopracowany materiał. Mamy bardziej przekonujące motywy, jest więcej ciekawych melodii i ogólnie jest więcej rzeczy in plus. Nawet Matt Barlow nie męczy tak swoim wokalem, a sprawia że płyta ma bardziej agresywny charakter. Stylistycznie jest to wypadowa stylów wypracowanych przez iced Earth czy właśnie Pyramaze. Nie ma zaskoczenia i w sumie nie ma jakiegoś miłego zaskoczenia. Podniosły i progresywny "Consuming The mana" to marszowy i bardziej złożony kawałek, który prezentuje się naprawdę okazale. Z kolei melodyjny "The alien" to podręcznikowy przykład rasowego power metalowego przeboju. Klimatyczny, balladowy "Soul Searcher" to podróż w rejony iced earth i to bardzo miła wycieczka. Jeszcze ciekawszy jest "Sun dragon", w którym panowie daj upust swoim fascynacjom thrash metalem. Niezwykle agresywny i zapadający w głowie kawałek. Kolejny urokliwy, wręcz romantyczny utwór na tej płycie to "Let all despair", który wciąga słuchacza od samego początku. Warto też zwrócić uwagę na chwytliwy "Time traveller", który oddaje to co najlepsze w power metalu. Całość zamyka posępny, nieco komercyjny "You know my name". Nie ma mowy o jakiejś rewolucji, ani też o płycie roku. Baarlow i Vidales nagrali bardzo bezpieczny i średni album, który nie wybija się ponad średnią, a szkoda.
Ocena: 6.5/10
Ocena: 6.5/10
sobota, 10 listopada 2018
KAMBRIUM - Dawn of the five suns (2018)
Kambrium to niemiecki band działający od 2005 r i jest to bardzo ciekawa formacja, którą nie da się tak łatwo zaszufladkować. W ich muzyce znajdziemy power metal spod znaku Blind Guardian, czy Falconer, znajdziemy melodyjny death metal w stylu Wintersun, czy Kalmah, a nawet wpływy Children of Bodom, czy Ensiferum. Muzyka Kambrium to mieszanka symfonicznego power metalu, folk metalu, czy właśnie melodyjnego death metalu. Wybuchowa mieszanka, która imponuje pomysłowością, podniosłością i bogatymi aranżacjami. Sporą rolę odgrywa basista i wokalista Martin Simon, który buduje klimat i nadaje całości epickiego charakteru. Dużo frajdy dostarcza praca Maximiliana i Karstena, którzy stawiają na pomysłowość i bardziej wyszukane motywy. To jest właśnie to co znajdziemy na 4 albumie tej grupy, który nosi tytuł "Dawn of the five suns". Takie płyty nie okazuje się codziennie i Kambrium zaskakuje nowym krążkiem na każdym kroku. Klimatyczna okładka, soczyste, podniosłe brzmienie to tylko pierwsze aspekty, które nas przekonują o tym, że ta płyta jest z górnej półki. W klimat płyty wprowadza nas podniosłe intro w postaci "Forest hunt". Imponuje energiczny "Dawn of The five Suns", który przemyca sporo patentów wyjętych z twórczości Blind Guardian. Na płycie nie brakuje też szybkiego grania, jak i agresji, a przykładem tego jest "Against all gods". Symfoniczne ozdobniki, czy podniosłe chórki tylko upiększają tą kompozycje. Świetna mieszanka różnych stylów, która się sprawdza w przypadku tej płyty. "Cabrakan, god of mountains" to rozbudowany kolos, w którym nie brakuje epickich momentów, jak i tych bardziej power metalowych. Mamy jeszcze bardziej agresywny "Ghost Shaman", który skierowany jest w kierunku melodyjnego death metalu. Znów zaskakuje nas wyrazisty i mocarny riff, który napędza ten kawałek. Marszowy "Tribe of darkness" to bardziej złożony utwór, który mocno czerpie z twórczości Kalmah. Na koniec mamy również rozbudowany i pełen ciekawych linii melodyjnych "Lord of Mitclan". Płyta szokuje od samego początku i na długo zostaje w pamięci to co słuchamy. Sporo motywów, bogate aranżacje i ciekawa mieszanka różnych stylów melodyjnego metalu. Petarda i nic tylko słuchacz i odkrywać kolejne smaczki tego wydawnictwa. Jeden z kandydatów do płyty roku? Oj tak.
Ocena :9.5/10
FIFTH ANGEL - The Third Secret (2018)
Jest to o tyle wielkie wydarzenie, bowiem przyszło czekać fanom 29 lat na nowy album, a apetyt zaostrzył fakt, że mamy praktycznie klasyczny skład. Czy warto wracać po latach, gdzie rynek muzyczny jest już nieco inny? Mamy wiele różnych odmian metalu, co raz więcej różnych udziwnień i nowoczesnych rozwiązań. Jak odnajdzie się w tym band, który swoje lata świetności miał w latach 80 i do tego dawno nie grali. Do tego obawy, że powroty starych kapel kończą się z różnym skutkiem. Obawy każdy miał i jak się okazuje nie potrzebnie.
"The third secret" to niezwykle udana, dojrzała płyta doświadczonych muzyków, którzy pamiętają bardzo dobrze lata 80, ale też potrafią brzmieć świeżo i nowocześnie. Płyta zaskakuje mocny, ostrym brzmieniem, dobrze wyważeniem między klasycznym brzmieniem z lat 80 oraz nowoczesnością agresją. Brzmi to mocarnie. Sama stylistyka nie wiele się zmieniła, choć band nie stara się grać szybko, agresywnie i nacierając cały czas w power metalowym stylu. Materiał jest bardziej urozmaicony i mamy tutaj dużo patentów z lat 80, mamy coś z NWOBHM, jest amerykański, nawet momentami true heavy metal, czy też hard rock. Jest też oczywiście i power metal, jako ten główny składnik.
Sukces tej płyty leży w 4 znakomitych muzykach. Ken Mary doświadczony perkusista, którego znamy z Flotsam and jetsam. To on nadaje całości odpowiedniej dynamiki i mocy. Z kolei Ed i Kendall zadbali o warstwę instrumentalną. Ich partie gitarowe zagrane są z głową i zarazem finezją. Dzieje się sporo i nie ma mowy o monotonni. Mamy urozmaicone partie i znajdą się stonowane riffy jak i te bardzo szybkie. Jest agresja, melodyjność i hołd dla lat 80. Ta praca po prostu zachwyca. Kendall spełnia się też w roli wokalisty i jego wokal jest dopełnieniem całości. Każdy z tych panów odegrał znaczącą rolę.
Zawartość to 10 kawałków, które zabierają nas do amerykańskiego power metalu i to na wysokim poziomie. "Stars Are Falling" porywa mocnym riffem i przebojowością, lecz jego lekkość, chwytliwość która przejawia się w refrenie od razu daje nam sygnał" Hej ludziska wróciliśmy i pamiętamy swoją przeszłość i lata 80". Brzmi to obłędnie. Owe hard rockowe oblicze bandu objawia się w zadziornym i rytmicznym "We will rise" i tutaj Kendall swoją manierą mocno przypomina Ronniego James Dio. Mroczny riff i marszowe tempo to atuty "Queen of Thieves", który jest jednym z najciekawszych kawałków na płycie. Finezyjność, a nawet neoklasyczność pojawia się w melodyjnym "Dust to Dust". Z kolei "Can you hear me" wprowadza nieco spokoju i romantycznego wydźwięku. Bardzo udany rockowy kawałek o balladowym zabarwieniu. W podobnym klimacie utrzymany jest "Fatima". Dużo amerykańskiego charakteru mamy w epickim "The Third Secret", a na koniec band zostawił nam prawdziwą power metalową petardę w postaci "Heart of Stone" i szkoda że mało jest na tej płycie takich petard.
Na takim album warto było czekać tyle lat. Doświadczenie i talent muzyków przedłożył się na jakość. Panowie nie zapomnieli o swoich korzeniach, o graniu metalu w latach 80 i wykorzystali to na swoją korzyść. Jedna z najciekawszych płyt tego roku i panowie wrócili do biznesu w wielkim stylu. Brawo!
Ocena: 9/10
FLY AWAY - Flames of Lie (2018)
"Flames of Lie" to propozycja prosto z Brazylii i to od młodej kapeli działającej od 2009 roku. Co można oczekiwać od tej płyty? Solidnego heavy metalu z domieszką power metalu, w którym nie brakuje nawiązań do Savatage, Iron Maiden czy Helloween. Jest to może i niszowe granie, bo i brzmienie jest płaskie i bez ikry, jak również panowie nie wyróżniają się niczym specjalnym jeśli chodzi o umiejętności. Ciekawa, kolorystyczna okładka i logo przypominające logo Gamma Ray to pierwsze symptomy, które zachęcają by sięgnąć po ten krążek. O kapeli za wiele nie wiadomo, można troszkę poczytać na oficjalnym facebooku, który i tak jest pisany w ojczystym języku. Na płycie mamy tylko 8 utworów i utrzymanym w melodyjnym stylu. Nie ma powodów do narzekania, zwłaszcza że otwierający "Mechanical Vise" to mocny, dynamiczny kawałek, w którym bardzo dobrze wypadają gitarzyści i basista. Jest zapał, chęć i miłość do metalu. Bije z tego wszystkiego prawdziwa szczerość, która przesądza o jakości tej płycie w ostatecznym rozrachunku. "Hand of Fate" ma ciekawe wejście perkusisty, lecz potem przeradza się w rozpędzony kawałek, który zabiera nas w rejony starego helloween. Brzmi to niezwykle dobrze, szkoda tylko że brzmienie jest takie niszowe. Jeszcze ciekawe zaczyna się tytułowy "Flames of Lie", który ma wejście rodem z starych płyt Running Wild. No klimat wciąga od samego początku i dalej robi się jeszcze ciekawej. Panowie drastycznie przyspieszają i wychodzi niezwykle udany kolos. Spotykają się tutaj dwa światy. Running Wild i Iron Maiden. Dodać do tego lepsze brzmienie i ciekawsze dźwięk gitar, troszkę mocy, agresji i byłoby jeszcze lepiej. Spokojniejszy "Wings of Time" to bardziej progresywne oblicze kapeli i tutaj słychać wpływy Savatage. Kolejną perełką na płycie jest rozpędzony, bardziej agresywny "Hurricane", który ukazuje w pełni power metalowy kop. Koniec płyty to perełka w postaci "Sleep paralysis". Jest progresywnie, klimatycznie, melodyjnie i znów zespół bardzo umiejętnie urozmaica dłuższą kompozycję. Partie klawiszowe dodają jeszcze ciekawszego mrocznego klimatu i takiego klasycznego brzmienia. "Flames of Lie" to nie jest wybitne dzieło, może poraża brakiem doświadczenia zespołu czy słabym brzmieniem. Pomysły i same kompozycje są po prostu urocze i mimo tych wad mamy do czynienia z naprawdę udanym albumem, który może się podobać. Jestem na tak i czekam na kolejne wydawnictwa tej kapeli!
Ocena: 7.5/10
Ocena: 7.5/10
piątek, 9 listopada 2018
BURNING WITCHES - hexenhammer (2018)
Co jakiś czas pojawiają się płyty, które robią niezłego zamieszania na rynku muzycznym. Płyty, które szokują swoją perfekcją, świeżością, pomysłowością i aranżacjami. Taka perfekcyjna płyta w kategorii heavy metalu musi opierać się na mocnym, wyrazistym, charyzmatycznym wokalu, czy pomysłowych partiach gitarowych. Taka płyta ma zaskakiwać, porywać i szokować. W tym roku kilka takich płyt było. Do tego elitarnego grona dołącza szwajcarski Burning Witches. Najnowszy album "Hexenhammer" to już drugi album tej formacji, którą tworzą same kobiety. Pomysłowy image przywołuje na myśl band Orginal Sin. Muzycznie band czerpie garściami z twórczości Crystal Viper, Elvenstorm, Warlock. Mamy ukłon w stronę lat 80, klasycznego heavy/speed metalu, ale podanego w nowoczesnej formie. Burning Witches działa od 2015r i już na dobre wpisał się do najciekawszych kapel ostatnich lat. 5 kobiet tutaj świetnie udowadnia, że nie tylko mężczyźni znają się na heavy metalu. Każda z nich to charakterystyczna osobowość i ważny element zespołu. Seraina Telli to liderka na miarę Leather Leone czy Doro Pesch. Sonia i Romana też dają czadu w sferze partii gitarowych, gdzie liczy się pomysłowość, pazur, a także przebojowość. Płyta w całości prezentuje się okazale i brzmi bardzo klasycznie. Znakomicie reprezentuje styl płyty otwierający "Executed", który poraża dynamiką, agresją i pomysłowość. Na takie granie zawsze jest głód. Mroczniejszy "Lords of War" to ukłon w stronę twórczości Mercyful Fate. Soczyste gitary i zadziorny wokal Seraina napędzają ten kawałek. Dalej mamy klasycznie brzmiący "Open your mind" czy klimatyczny i bardziej progresywny "Don't cry my tears". Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest marszowy, wręcz rycerski "Maiden of steel". Wizytówką tego krążka jest drapieżny i zarazem przebojowy "Haxenhammer", który w pełni oddaje styl tej płyty. Prawdziwa perełka. Speed metalowy "Possesion" to jeden z mocniejszych kawałków na płycie i podoba mi się taka stylistyka. Burning Witches zabiera nas w rejony Orginal Sin, czy Elvenstorm. Na koniec wisienka w postaci coveru Dio czyli "Holy Diver". Tak jak przeczuwałem przed premierą, Burning witches namieszał w tym roku. Nagrali płytę dopieszczoną i przemyślaną, która oddaje to co najlepsze w heavy metalu. Znakomita wycieczka do lat 80. Polecam
Ocena: 10/10
Ocena: 10/10
czwartek, 8 listopada 2018
RADIANT - Radiant (2018)
Herbie Langhans znany obecnie z Voodoo Circle, czy Avantasia, swoje początki miał w Seventh Avenue. W 2014r założył hard rockowy band z kolegami z Seventh Avenue, czyli Flo Gottslebenem i Markusem Beckiem. Band nazwano Radiant i skupiają się na graniu mieszanki hard rocka i heavy metalu nawiązując do lat 70 i 80. Słychać w ich muzyce wpływy Bonfire, Dokken, Motley Crue, czy Accept. W tym roku przyszedł czas na debiutancki album zatytułowany po prostu "Radiant" i śmiało można mówić o jednej z ciekawszych płyt roku 2018 jeśli chodzi o hard rock. Z tej płyty bije pozytywna energia, pomysłowość i prawdziwa wycieczka do lat 80. Wszystko już było podane nie raz w innych zespołach, na innych płytach, ale Radiant dba o szczegóły i to słychać. Mamy masę ciekawych pomysłów, chwytliwych refrenów, mocnych riffów i nie zawodny głos Herbiego, który na tym krążku wypada jeszcze lepiej niż na ostatnim wydawnictwie Voodoo Circle. W zawartości dzieje się dużo i plusem jest to że pełno tutaj przebojów i urozmaicenia. Otwieracz "Yes I am" to rozpędzony hard'n heavy i to w klasycznym wydaniu. Jest mocny riff, jest chwytliwy refren i taka pozytywna energia. Duet Flo i Carsten stworzyli zgrany zespół i słychać, że jest między nimi chemia. To przedkłada się na jakość melodii i partii gitarowych. Elementy Rainbow wybrzmiewają w rytmicznym "Im alive", z kolei "Silver linigs" potrafi zauroczyć futurystycznymi partiami klawiszowymi i progresywnym aspektem. Płyta naszpikowana jest przebojami i każdy z nich to prawdziwa perełka. Jeden z moich faworytów to dynamiczny "You Rock", który imponuje swoją lekkością i komercyjnym wydźwiękiem. "Forever one" to kolejny hit, który szybko zapada w pamięci za sprawą porywającego refrenu. Nie brakuje też szybszego, bardziej speed metalowego grania co potwierdza żywiołowy "Liars". Całość zamyka mocny hard rockowy kawałek "Hit the night", który przesiąknięty jest twórczością Scorpions. Brzmienie też mocno inspirowany jest latami 80 i to świetnie współgra z tym co mamy na tej płycie. Dzieje się tutaj sporo i nie można narzekać na brak ciekawych utworów. Płyta na pewno godna uwagi, nie tylko dla fanów Herbiego.
Ocena: 8.5/10
sobota, 3 listopada 2018
BLOOD CURSE - Sorceress (2018)
Patrząc na powyższą okładkę można stracić poczucie czasu. Jest klimatyczna, mroczna i taka oldscholowa. Przyciąga uwagę i zachęca by sięgnąć po "Sorceress". Jest to debiutancki krążek formacji, a raczej projektu o nazwie Blood Curse. Powstał w roku 2016r i tworzą go gitarzysta i wokalista Aaron Franks oraz perkusistka Olivia Franks. Młodzi muzycy, którzy kochają mroczny speed/heavy metal czy nawet NWOBHM. Świetnie pasuje do tego okultystyczna oprawa.. Słychać inspiracje Angel Witch, Mercyful Fate, Satan, czy Black Sabbath. Sama muzyka może nie jest oryginalna, ale szczera i oddająca w pełni hołd dla lat 80. Nawet brzmienie jest takie szorstkie, nieco przybrudzone, by jeszcze lepiej oddać lata 80. Sam wokal Aarona może nie jest wybitny, ale pasuje do tego co grają. Płytę otwiera "Isabelle", który wprowadza nas w mroczny klimat płyty. Jest klasycznie, dynamicznie i bardzo oldscholowo. Dużo NWOBHM słychać w szybszym i melodyjnym "Sorceress", który przypomina stary dobry Angel Witch. Energiczny "Her Spell" to też ukłon w stronę NWOBHM. Mroczny "Destitute" ma coś z Mercyful Fate, ale też i Iron Maiden. Bardzo dobrze też wypada zadziorny i rytmiczny "Kill You", który zabiera nas do lat 80. Całość zamyka jakże udany cover Angel Witch w postaci "Angel Witch". Niby granie takie nieco jednostajne i w jednym stylu, ale oddaje znakomicie klimat lat 80. Taka oldscholowa muzyka też potrafi zauroczyć prostotą i drobnymi szczegółami. Tak jest w tym przypadku, dlatego polecam obczaić Blood Curse bo jest to solidny krążek.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
DYNAZTY - Firesign (2018)
A co gdyby tak wymieszać zadziorny, przebojowy hard rocka w stylu Dokken z melodyjnym metalem rodem Unisonic i power metalu na miarę Avantasia czy Battle Beast? Dostajemy właśnie płytę w stylu "Firesign" szwedzkiego Dynazty. Ta kapela to doświadczona formacja, która ma na koncie 6 albumów i 11 lat działalności, co tylko dowodzi z jakim doświadczonym zespołem mamy do czynienia. Co więcej ten band to mistrz w nagrywaniu przebojowych i chwytliwych albumów, a mając na pokładzie Nilsa Molina w roli wokalisty, a także Roba i Mike'a pełniących funkcję gitarzystów można z działać wiele. "Firesign" która zadowoli każdego fana melodyjnego metalu, hard rocka czy power metalu. Jeśli fascynuje was twórczość Avantasia, Dokken, czy Battle beast to z pewnością porwie was najnowsze dokonanie szwedów. Ta płyta to coś więcej niż tylko kolejne dzieło Dynazty w dyskografii, to coś więcej niż typowe dzieło z muzyką z kręgu hard rocka/heavy/power metalu. To przede wszystkim płyta bardzo poukładana, urozmaicona i przepełniona przebojami. Do tego dochodzi zadziorne, mocne i czyste brzmienie, które podkreśla partie wokalne i gitarowe. Na płycie roi się od ciekawych melodii i wciągających motywów. Nie ma grania na siłę, a wręcz przeciwnie. Słychać miłość do muzyki i panowie zarażają tą swoją pozytywną energią. "Breathe with me" to jasny przekaz czego można się spodziewać po całości. Rasowy hit i mimo słodkiej melodii zachwyca swoją formą i wykonaniem. Ja tą szczerość i pomysłowość kupuje. Mocniejsze uderzenie mamy w zadziornym "The Grey", który swoją przebojowością i stylem przypomina dokonania Avantasia. Jest też dużo power metalu co potwierdza chwytliwy "In the arms of a Devil", który jest jednym z największych przebojów na płycie. Co ciekawe sam refren przypomina mi "Storytime" Nightwish. Bardzo udany refren, który na długo zostaje w pamięci. W "My darkest hour" znów Nils zachwyca swoim wokalem, manierą, techniką i świetnie komponuje się z tym co dzieje się w sferze instrumentalnej. Nowocześnie wybrzmiewa tytułowy "Firesign", który przemyca kilka bardziej progresywnych patentów. Główna melodia, która napędza "Closing Doors" kipi komercyjnością i przypominają mi się A-ha. Warto zwrócić uwagę na agresywniejszy "Follow me" czy zadziorny "Starfall". Na takie płyty zawsze warto czekać. Jest tutaj wszystko czego można sobie zażyczyć. Muzyka na najwyższym poziomie i nie ma miejsce tutaj na nudę i puste kawałki, które nic nie wnoszą. Płyta petarda i z miejsce wpisuje "Firesign" do grona najlepszych płyt roku 2018.
Ocena: 10/10
Ocena: 10/10
piątek, 2 listopada 2018
HOLTER - Vlad the impaler (2018)
Pamięta ktoś projekt Jorna Lande i gitarzysty Tronda Holtera o nazwie Dracula? W 2015r wydali znakomity debiutancki krążek pod tytułem "Swing of Death". Teraz po 3 latach Trond Holter powraca z drugim albumem o podobnej koncepcji tylko, że bez Jorna za mikrofonem i pod nazwą Holter. "Vlad the Impaler" to płyta dojrzała, która zawiera elementy symfonicznego metalu, melodyjnego metalu z nutką hard rocka. Na pokładzie mamy kilka nowych twarzy jak choćby wokalista Nils K. Rue z Pagans Mind czy Eva Erichsen. Może Nils to nie ta klasa co Jorn, ale trzeba przyznać, że spisuje się bardzo dobrze. Przede wszystkim stara się nadać kompozycjom odpowiedniego charakteru, nadawać melodyjnego charakteru. Muzycznie mamy kontynuację debiutu i to słychać na każdy kroku. Jednak kiedy zestawimy nowe ze starym, to jednak "Vlad the impaler" to już nie tak przebojowy i dynamiczny krążek. Gdzieś uleciał ten power, ten kop i ta świeżość. Niby otwieracz "Worlds on fire" ma wszystko to za co pokochaliśmy Dracula. Jednak już nie robi to takiego wrażenia. Co nie zmienia faktu, że utwór jest dobry i zwiastuje przynajmniej solidny album. "Awakened" przemyca elementy hard rocka i symfonicznego metalu. Jest to jeden z ciekawszych momentów na płycie i bije z niego taka przebojowość jak z debiutu. Ciekawe aranżacje pojawiają się w "Drums of Doom", która stara się nas porwać szybszym tempem i mocniejszym riffem. Troszkę słabszy wydaje się "Ill die for You", który ma nieco bardziej komercyjny charakter. Nie wiele wnosi do całości rockowy "Under my skin" czy kontynuacja "Save me" z pierwszej płyty. "Vlad the impaler" to płyta przemyślana i mająca mocne momenty. Trond pokazuje że jest uzdolniony gitarzystą, że potrafi zauroczyć słuchacza swoją pomysłowością i techniką. Brakuje tutaj klasy Jorna i przebojowości i klimatu z debiutu. Mimo tych wad i tak mamy do czynienia z bardzo udanym albumem. Warto posłuchać i wyrobić swoje zdanie.
Ocena: 7.5/10
wtorek, 30 października 2018
BLACKSLASH - Lighting strikes again(2018)
Ocena:9/10
poniedziałek, 29 października 2018
SKULL FIST - Way of the road (2018)
"Way of the road" to już 3 album kanadyjskiej formacji Skull Fist. Sama okładka nie rzuca się w oczy, wręcz ciężko ją skojarzyć z heavy metalowym rynkiem. Na szczęście zawartość nowego krążka jest zupełnie inna. Czuć chęć powrotu do jakości z debiutu. Jest heavy/speed metal wzorowany na latach 80 i jest duża dawka energii. W zasadzie jest to stary dobry Skull Fist, który znamy z "Head of the pack". Bez zmian pozostał fakt, że to Zach Slaughter jest motorem napędowym zespołu. To właśnie jego charakterystyczny i wysoki głos rzuca się od razu i nie da się pomylić z innym bandem. Na płycie znajdziemy 9 kawałków dających 5 minut muzyki. Muzyki za dużo nie ma, ale przez to nie ma powodów do narzekania. Materiał szybko przelatuje i na długo zapada w pamięci. Przede wszystkim na plus jest mocne otwarcie płyty rozpędzonym "You belong to me". Bardzo dobrze wypada nieco hard rockowy "No more running", który jest bardziej komercyjnym kawałkiem. Jeszcze ciekawiej brzmi energiczny i dynamiczny "I am Slave", który oddaje piękno speed metal. Na taki Skull Fist zawsze warto czekać. Zaskoczenie można przeżyć, kiedy wkracza ponury, mroczny "Witch Hunt" w którym słychać nawiązania do twórczości Grand Magus czy Black Sabbath. Casey znakomicie prowadzi partie basowe w marszowy "Way of the road". Kolejnym wartym uwagi kawałkiem jest speed metalowa petarda w postaci "Better late than never", który pokazuje w czym band najlepiej się czuje. "Dont cross me" to zadziorny kawałek z mocnym riffem i jest to kolejny ukłon w stronę debiutanckiego krążka. Całość zamyka melodyjny i chwytliwy "Stay True", który odzwierciedla styl i jakość "Way of the road", który jest hołdem dla lat 80. To pozycja skierowana do maniaków heavy/speed metalu, jak i dobrego hard rocka. Bardzo udana mieszanka i w efekcie dostaliśmy album równie udany co debiut. Brawo panowie!
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
PERTNESS - Metamorphis (2018)
Szwajcarski Pertness nie ma lekkiego życia. Działają od 1993r, a jednak swój debiutancki album wydali dopiero w 2007r. Potem kiedy zespół złapał wiatr w żagle to gdzieś przepadli bez wieści. Po 6 latach ciszy ten jakże ciekawy band grający melodyjny power metal z domieszką melodyjnego death metalu powraca z nowym krążkiem. "Metamorphis" to 4 album tej formacji i nie jest na pewno przejawem metamorfozy. Zespół dalej gra swoje czyli agresywny, dynamiczny, melodyjny power metal z pewnymi elementami melodyjnego death metalu. Jest to pozycja obowiązkowa dla fanów Orden Ogan, Blind Guardian, czy Persuader. Nowym albumem band pokazuje swoją świetną formę, świeżość i pomysłowość, której czasami brakuje w power metalu. Słychać ewidentny powrót do korzeni. Sam otwieracz "Metamorphis" to prawdziwa uczta dla fanów gatunku i definicja stylu Pertness. Tobi Hari w roli nowego perkusisty wymiata i to słychać od pierwszych sekund. Tom Zurbrugg i Tom Schluchter to trzon tej formacji. Jest między nimi chemia i znakomicie się uzupełniają. Dzięki temu solówki na nowej płycie są pełne energii i agresji. Brzmi to znakomicie. Głosa Toma Schluchtera to największa ozdoba tej formacji. To właśnie wokal jest motorem napędowym Pertness i z jego bierze się moc na tej płycie. Dalej mamy już bardziej klimatyczny i bardziej stonowany "Fortress", który pokazuje że krążek jest urozmaicony. "World of Lies" ukazuje zapędy nawet bardziej progresywny, ale to dobrze bo przez to nie jest nudno i na jedno kopyto. Energia i patenty rodem z Running Wild słychać w agresywnym "Firestorm". Ten kawałek to dobry przykład jak grać wysokiej klasy power metal o agresywnym wydźwięku. Stary dobry Persuader słychać w rozpędzonym i zadziornym "Im a slave", który z miejsca stał się moim faworytem. Płyta przesiąknięta jest hitami i to słychać na każdy kroku. Na przykład taki melodyjny "Face to face with hell" to rasowy przebój. Patenty stricte death metalowe słychać w agresywnym "Flying to the sun", który znów ma coś z Running wild. Na koniec mamy "Theres a storm in my mind", który pokazuje bardziej klimatyczne granie i band nie kryje tutaj zamiłowania do Blind Guardian. Jednym słowem warto było czekać 6 lat na nowe dzieło Pertness, bo jest to jedno z ich najlepszych wydawnictw w swojej dyskografii. Płyta jest dopieszczona, stworzona z pomysłem, z polotem, po prostu z miłości do power metalu. Nie ma się do czego przyczepić i jedynie można chwalić i rozgłaszać dobrą nowinę, że Pertness wrócił w wielkim stylu. Zgłaszam ich do najlepszej 10 tego roku. Polecam!
Ocena: 10/10
Ocena: 10/10
sobota, 27 października 2018
NORDIC UNION - Second Coming (2018)
Ronnie Atkins i Eric Martensson powracają z drugim albumem pod szyldem Nordic union. Dwa lata temu kompozytor, gitarzysta znany z Eclipse i wokalista Pretty Maids połączyli siły w projekcie, który skupiał się na graniu melodyjnego metalu z domieszką hard rocka. Mając w składzie dwóch tak znakomitych muzyków to można było spodziewać się naprawdę udanego albumu. Tak też było z debiutem. Jak wygląda sprawa z "Second Coming"? Czy udało się utrzymać wysoki poziom z poprzedniego wydawnictwa?
Drugi raz to samo już tak nie rajcuje i nie daje już tyle radości. Jest dalej ta sama stylistyka i ta sama formuła jeśli chodzi o komponowanie. Brakuje już nieco kopa i tego pazura. Jednak mimo tych wad nie ma mowy o słabym albumie. Mamy wciąż bardzo dobry hard rock/heavy metal, który może się podobać. Ten projekt póki co wypada lepiej niż ostatnie dzieła Pretty Maids i to już dobrze świadczy o zawartości. Sam otwieracz "My fear and my faith" pokazuje, że Eric i Ronnie kontynuują to co prezentowali na "Nordic Union". Mocny hard rockowy "Because of us" to kolejny solidny kawałek, choć słychać już bardziej komercyjny wydźwięk. Dalej mamy chwytliwy "Walk me through the fire", który brzmi niczym brak bliźniak "No surrender" Judas Priest. Jednym z moich faworytów jest mocny i zadziorny "the final war", który pokazuje heavy metalowe oblicze tego projektu. Na pewno do albumu wiele nie wnoszą nijakie rockowe kawałki typu "die together". Całość zamyka równie spokojny "Outrun You".
"Second Coming" to solidne hard rockowe granie, ale już bez fajerwerków . Brakuje wyrazistych riffów i mocnych przebojów. Płyta to posłuchania i raczej zapomnienia, a szkoda bo jedynka była znakomita.
Ocena: 5.5/10
Drugi raz to samo już tak nie rajcuje i nie daje już tyle radości. Jest dalej ta sama stylistyka i ta sama formuła jeśli chodzi o komponowanie. Brakuje już nieco kopa i tego pazura. Jednak mimo tych wad nie ma mowy o słabym albumie. Mamy wciąż bardzo dobry hard rock/heavy metal, który może się podobać. Ten projekt póki co wypada lepiej niż ostatnie dzieła Pretty Maids i to już dobrze świadczy o zawartości. Sam otwieracz "My fear and my faith" pokazuje, że Eric i Ronnie kontynuują to co prezentowali na "Nordic Union". Mocny hard rockowy "Because of us" to kolejny solidny kawałek, choć słychać już bardziej komercyjny wydźwięk. Dalej mamy chwytliwy "Walk me through the fire", który brzmi niczym brak bliźniak "No surrender" Judas Priest. Jednym z moich faworytów jest mocny i zadziorny "the final war", który pokazuje heavy metalowe oblicze tego projektu. Na pewno do albumu wiele nie wnoszą nijakie rockowe kawałki typu "die together". Całość zamyka równie spokojny "Outrun You".
"Second Coming" to solidne hard rockowe granie, ale już bez fajerwerków . Brakuje wyrazistych riffów i mocnych przebojów. Płyta to posłuchania i raczej zapomnienia, a szkoda bo jedynka była znakomita.
Ocena: 5.5/10
ICARUS WITCH - Goodbey cruel world (2018)
Patrząc na okładkę najnowszego krążka Icarus Witch zatytułowanego "Goodbey cruel World" można poczuć klimat grozy i swego rodzaju nie pewność. Nie wiadomo czego można się spodziewać po zawartości. Frontowa okładka mimo wszystko zachęca i przypomina okładki z lat 80, a to jest dobry znak. Jest to już 5 album tej formacji, ale jest to pierwszy album z nowym wokalistą. Andrew D'cagna ma charyzmę, ma talent i dobrą technikę, dzięki czemu stanowi mocny punkt tej płyty. Icarus witch działa 15 lat i to doświadczenie słychać na nowym krążku i to właśnie dzięki temu materiał jest równy, dojrzały i pełen mocnych riffów. Nie ma tutaj niczego odkrywczego, ale znajdziemy kawał prostego, solidnego heavy metalu. Na płycie znajdziemy klasycznie brzmiący "Goodbey cruel world" z mocnym i takim standardowym riffem. Mamy też zadziorny, bardziej energiczny "Lightning strikes", który ma sporo z twórczości Judas Priest, abstrahując od tytuły tego utworu. Zespół odnajduje się nawet w hard rockowych aranżacjach, co potwierdza przebojowy "Through Your Eyes" czy stonowanym "Silence of Siren". Całość zamyka również bardziej hard rockowy "Until Bitter End". Band stawia na sprawdzone patenty, na klasyczne rozwiązania i bardzo proste brzmienie. Nie ma nic odkrywczego, ani też zaskakującego, dlatego jest to tylko dobry album.
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10
piątek, 26 października 2018
HEAVENS TRAIL - Lethal mind (2018)
Heavens trail to projekt muzyczny stworzony z inicjatywy gitarzysty Jaded Heart czyli Barisha Kepica. Do współpracy zaprosił basistę Micheala Mullera również znanego z Jaded Heart, a także perkusistę Kevina Kotta i wokalistę Ricka Altziego znanych z Masterplan. W efekcie powstał debiutancki album "Lethal mind", który jest solidną mieszanką heavy metalu i hard rocka. Znajdziemy tutaj trochę elementów Masterplan, trochę patentów z Herman Frank, At Vance czy właśnie Jaded Heart. Nie jest to może płyta idealna, ale ma kilka dobrych atutów. Przede wszystkim Rick idealnie sprawdza się w takich aranżacjach. Dodatkowo mamy tutaj mocne i takie typowo niemieckie brzmienie. Plusem na pewno jest też to, że sam materiał jest solidny i robi dobre wrażenie. Bardzo dobrze zapada w pamięci energiczny "Lethal mind", który pokazuje power metalowe oblicze. Mocny riff i duża dawka agresji, sprawia że "Too late" przypomina nieco twórczość Primal Fear. Sprawdzają się też elementy bardziej hard rockowe, co słychać w przebojowym "Feed my soul" czy rockowym "On the rise". Kolejnym mocnym kawałkiem jest "walking in the shadow". Można odnieść wrażenie, że Heavens trail najlepiej wypada w hard rockowych , co potwierdza ostrzejszy "Voodoo", w którym można doszukać się wpływów Deep Purple. To jest mój faworyt z tej płyty. Można znaleźć tutaj kilka ciekawych kompozycji i sporo mocnych riffów, tak więc nie można narzekać. Co innego, że płyta jest daleka od ideału i brakuje jej składu i ładu. Płytę można polecić fanom Ricka Altziego i przede wszystkim im.
Ocena: 6.5/10
SIRENIA - Arcane astreal aeons (2018)
Od kiedy w Sirenia pojawiła się wokalistka Emmanuelle Zoldan to można rzec przeszedł diametralną zmianę. Owszem dalej grają symfoniczny metal z domieszką gotyku, to jednak wszystko jest bardziej dojrzałe, pełne podniosłości, agresji i pazura wyjętego z melodyjnego death metalu. Głos nowej wokalistki, która jest w bandzie od 2006 r nasuwa na myśl głos Tarji Turnen. Operowa maniera dodaje całości odpowiedniego charakteru. O ile "Dim days of dolor" był pierwszym krokiem w tym nowym kierunku, o tyle najnowsze dzieło zatytułowane "Arcane astral aeons" jest dopracowanym majstersztykiem w swoim gatunku. Nowym nabytkiem Sirenia jest Nils Courbaron, który idealnie sprawdza się w roli gitarzysty. Wraz z Janem tworzy zgrany duet i dają czadu. Nie brakuje mocnych riffów, ciekawych rozwiązań i urozmaiceń. Sirenia zawsze kojarzyła mi się z komercyjnym graniem, a ten album pokazuje zupełnie inne oblicze. Symfoniczny metal z górnej półki, który nie nudzi, a imponuje pomysłowością i aranżacjami. Epickie chórki, dużo ciekawych ozdobników sprawiają, że album jest majstersztykiem i najlepszym w dorobku kapeli.
Już otwieracz "In styx Embrace" uświadamia nas, że będzie to inny album. Atakuje nas na dzień dobry podniosłość, epickie chórki i symfoniczne ozdobniki. Na myśl przychodzi stary dobry Nightwish czy Epica. Jest szybkość, dynamika, jest pazur i power metalowy charakter. To musi się podobać. Dużo na tej płycie takiego prostego, melodyjnego grania i to udziela się w przebojowym "Into the night". Znów pomysłowy riff i wyśmienity głos Emanuelle, który buduje podniosły klimat. Bardzo dobrze wypada też agresywniejszy i taki nieco posępny "desire". Sporo dzieje się też w progresywnym "Aspyxia", który pokazuje jaki potencjał drzemie w muzykach. "Queen of lies" to jeden z mocniejszych momentów na płycie. Jest to utwór, który kipi energią i błyszczy dzięki elementom melodyjnego death metalu. W podobnym stylu utrzymany jest zadziorny "The voyage". Każdy utwór to prawdziwy diament i prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego grania. Przede wszystkim jest urozmaicenie i dbałość o szczegóły.
Sirenia pokazuje swój potencjał i nagrała najlepszy album w swoim dorobku. To płyta dopracowana i prezentująca muzykę na wysokim poziomie. Jestem miło zaskoczony nowym krążkiem, bo jest już to inny band niż na początku. Warto znać ten krążek, bo to jeden z najciekawszych wydawnictw roku 2018.
Już otwieracz "In styx Embrace" uświadamia nas, że będzie to inny album. Atakuje nas na dzień dobry podniosłość, epickie chórki i symfoniczne ozdobniki. Na myśl przychodzi stary dobry Nightwish czy Epica. Jest szybkość, dynamika, jest pazur i power metalowy charakter. To musi się podobać. Dużo na tej płycie takiego prostego, melodyjnego grania i to udziela się w przebojowym "Into the night". Znów pomysłowy riff i wyśmienity głos Emanuelle, który buduje podniosły klimat. Bardzo dobrze wypada też agresywniejszy i taki nieco posępny "desire". Sporo dzieje się też w progresywnym "Aspyxia", który pokazuje jaki potencjał drzemie w muzykach. "Queen of lies" to jeden z mocniejszych momentów na płycie. Jest to utwór, który kipi energią i błyszczy dzięki elementom melodyjnego death metalu. W podobnym stylu utrzymany jest zadziorny "The voyage". Każdy utwór to prawdziwy diament i prawdziwa uczta dla fanów melodyjnego grania. Przede wszystkim jest urozmaicenie i dbałość o szczegóły.
Sirenia pokazuje swój potencjał i nagrała najlepszy album w swoim dorobku. To płyta dopracowana i prezentująca muzykę na wysokim poziomie. Jestem miło zaskoczony nowym krążkiem, bo jest już to inny band niż na początku. Warto znać ten krążek, bo to jeden z najciekawszych wydawnictw roku 2018.
Ocena: 9.5/10
czwartek, 25 października 2018
STRIKER - Play to win(2018)
Ile kroć pojawia się nowy album kanadyjskiego Striker to bije szybciej serce. Ten band to dobrze naoliwiona maszyna, która na każdym polu pokazuje, że stary dobry heavy speed metal z lat 80 może się sprawdzić w obecnych czasach. Ten młody band działa od 2007r i ma na swoim koncie 6 albumów i każdy z nich jest na wysokim poziomie. "Play to win" to idealna kontynuacja "Striker" czy "Stand in the fire". Mamy mocną dawkę szybkiego heavy/speed metalu w starym stylu, a najlepsze jest to że Striker w łatwy sposób tworzy lekki, energiczny i przebojowy materiał. Niby nie ma nic nowego na "Play to win" to jednak płyta imponuje pomysłowością i dbałością o szczegóły. Brzmienie jest idealnie dopasowane do zawartości, jest dużo mocnych riffów, jest też jedyny w swoim rodzaju wokalista Dan Cleary. Płyta nie jest na jedno kopyto, dlatego nie nudzi się i na długo zostaje w myślach. Co ciekawe rozpędzony, agresywny "Heart of lies" nasuwa na myśl powrót do korzeni, do pierwszych płyt zespołu. Jednak nie jest tak, że zespół zrywa z komercyjnym wydźwiękiem. Melodyjny "Head first" to właśnie taki prosty hit, który może idealnie promować album w stacjach radiowych. Dużo tutaj wysokiej klasy przebojów, które dodają kopa płycie. Dobrym przykładem tego jest "On the Run". Stary Judas Priest wybrzmiewa w zadziornym "The front" czy marszowym "Play to win". Znalazło się tez miejsce na bardziej rockowy kawałek w postaci "Standing Alone". W podobnych klimatach jest utrzymany "Summoner" i czuć ten power w tym kawałku. Bardzo dobrze wypada też "Heavy is the heart", który pokazuje w jak dobrej formie jest zespół. Striker ma wypracowany styl i trzyma się tego, zwłaszcza że to się sprawdza idealnie. "Play to win" to płyta, którą trzeba znać i może dla nie których być mocnym kandydatem do płyty roku.
Ocena: 8.5/10
niedziela, 21 października 2018
GUARDIANS OF TIME - Tearing up the world (2018)
Czas szybko leci. Kto by pomyślał, że norweski Guardians of Time jest już z nami 21 lat. Przez ten cały czas umacniali swoją pozycję w power metalowym światku. To band, który potrafi wykorzystać sprawdzone chwyty i patenty z lat 90 i podać je w odświeżonej formie. Dzięki temu zespół jest w stanie przyciągnąć młodych słuchaczy szukających nowoczesnego brzmienia i agresywnego brzmienia, ale również starszych fanów power metalu, którzy wychowali się na takich klasykach jak Helloween, Gamma Ray czy Iron Savior. "Rage and Fire" z 2015 r pokazał, że band jest w szczytowej formie i bez większego problemu są wstanie nagrać album perfekcyjny. Z tego powodu oczekiwania wobec nadchodzącego "Tearing up the world" były ogromne. Czy udało się nagrać równie udany album co "Rage and Fire" i sprostać oczekiwaniom swoich fanów?
Znów mamy to mocne, agresywne brzmienie, nadające całości nowoczesnego charakteru. Dzięki temu każdy riff, każda solówka jest bardzo wyrazista i pełna mocy. Epicka, drastyczna okładka idealnie pasuje do zawartości. To co wyróżnia ten band to bez wątpienia wyrazisty wokalista Bernt, który dysponuje mocnym i zadziornym głosem. Ważnym elementem jest też gitarzysta Paul Olsen, za sprawą którego pełno jest na płycie różnych, ciekawych motywów gitarowych. Nie ma grania na jedno kopyto, nie ma nudnych melodii i wszystko jest zagrane z pomysłem.
Zawsze warto postawić na mocne otwarcie, które zaskoczy słuchacza. Tytułowy "Tearing up the world" to prawdziwa power metalowa petarda. Od pierwszych sekund atakuje nas mocny riff i rozpędzona sekcja rytmiczna. Jest moc i ona nas otacza z każdej strony. Jest klasycznie, ale też i nowocześnie. Bardzo szybko przypadł mi do gustu nieco bardziej melodyjny i słodszy "Raise the eagle", który nasuwa na myśl Gamma Ray, Freedom Call czy francuski Nightmare. Dużo pozytywnej energii można uświadczyć w urozmaiconym "We'll bring war". Klasycznie brzmi też melodyjny "Kingdome Come", w których można uświadczyć wpływy Bloodbound czy starego Helloween. Ja to kupuje w tej formie. "Valhalla Awaits" to kolejne gitarowe szaleństwo i prawdziwy kunszt tego gatunku. Dużo hitów na tej płycie i jednym z nich jest "brothers of the north", który przemyca patenty Edguy, czy Gamma Ray. Momentami band ociera się o thrash metalowe elementy tak jak to słychać w agresywnym "As i Burn". Na wyróżnienie zasługuje nieco bardziej hard rockowy "Drawn in Blood", który nasuwa na myśl Powerwolf. Całość podsumowuje świetny "Masters we were", który idealnie podsumowuje tą płytę, jak i sam zespół.
"Tearing up the world" to bez wątpienia płyta dopracowana i pozbawiona jakichkolwiek wad. Mamy tutaj wszystko to co trzeba w power metalu. W dodatku band zaskakuje pomysłowością i świeżością. Jest to jeden z najlepszych albumów tej formacji i mocny kandydat do płyty roku. Polecam!
Znów mamy to mocne, agresywne brzmienie, nadające całości nowoczesnego charakteru. Dzięki temu każdy riff, każda solówka jest bardzo wyrazista i pełna mocy. Epicka, drastyczna okładka idealnie pasuje do zawartości. To co wyróżnia ten band to bez wątpienia wyrazisty wokalista Bernt, który dysponuje mocnym i zadziornym głosem. Ważnym elementem jest też gitarzysta Paul Olsen, za sprawą którego pełno jest na płycie różnych, ciekawych motywów gitarowych. Nie ma grania na jedno kopyto, nie ma nudnych melodii i wszystko jest zagrane z pomysłem.
Zawsze warto postawić na mocne otwarcie, które zaskoczy słuchacza. Tytułowy "Tearing up the world" to prawdziwa power metalowa petarda. Od pierwszych sekund atakuje nas mocny riff i rozpędzona sekcja rytmiczna. Jest moc i ona nas otacza z każdej strony. Jest klasycznie, ale też i nowocześnie. Bardzo szybko przypadł mi do gustu nieco bardziej melodyjny i słodszy "Raise the eagle", który nasuwa na myśl Gamma Ray, Freedom Call czy francuski Nightmare. Dużo pozytywnej energii można uświadczyć w urozmaiconym "We'll bring war". Klasycznie brzmi też melodyjny "Kingdome Come", w których można uświadczyć wpływy Bloodbound czy starego Helloween. Ja to kupuje w tej formie. "Valhalla Awaits" to kolejne gitarowe szaleństwo i prawdziwy kunszt tego gatunku. Dużo hitów na tej płycie i jednym z nich jest "brothers of the north", który przemyca patenty Edguy, czy Gamma Ray. Momentami band ociera się o thrash metalowe elementy tak jak to słychać w agresywnym "As i Burn". Na wyróżnienie zasługuje nieco bardziej hard rockowy "Drawn in Blood", który nasuwa na myśl Powerwolf. Całość podsumowuje świetny "Masters we were", który idealnie podsumowuje tą płytę, jak i sam zespół.
"Tearing up the world" to bez wątpienia płyta dopracowana i pozbawiona jakichkolwiek wad. Mamy tutaj wszystko to co trzeba w power metalu. W dodatku band zaskakuje pomysłowością i świeżością. Jest to jeden z najlepszych albumów tej formacji i mocny kandydat do płyty roku. Polecam!
Ocena: 10/10
sobota, 20 października 2018
NORTHWARD - Northward (2018)
Wokalistka Floor Jensen z Nightwish i gitarzysta Jorn Viggo Lofstad z Pagans Mind jednoczą siły w projekcie hard rockowym o nazwie Northward. Sama idea projektu zrodziła się w 2007r i wtedy już zaczęli pracować nad debiutanckim materiałem. Jednak z powodu własnych zobowiązań wobec macierzystych kapel nie udało się wydać ten album. W 2017 r. reaktywowali projekt i w końcu światło dzienne ujrzał ich debiutancki album. "Northward" to kawał solidnego hard rocka w nieco nowoczesnym wydaniu. Dużo mamy tutaj brudu, takiego nowoczesnego pazura oraz nieco popowego charakteru. Jest kilka utworów, które są godne uwagi. Dobrze wypada otwierajacy "While love died", który imponuje pozytywną energią i mocnym riffem. "Storm in a Glass" to już bardziej stonowany kawałek o popowym charakterze. To wciąż jednak solidny hard rock. Z kolei utwory takie jak "Paragon" czy "Let me out" pokazuje jaki panuje tutaj chaos. Brakuje ogłady i jakiegoś pomysłu na całość. Nie pomaga nawet mocniejszy riff w "Timebomb" czy szybsze tempo "I need". Znane nazwiska nie dały tym razem gwarancji dobrego albumu. Floor tutaj jakoś mało wyraźna i jednak lepiej wypada w symfonicznym metalu.Płytę należy traktować najlepiej jako ciekawostkę, bowiem nie ma tutaj wartościowej muzyki, która poruszy słuchacza. Najlepiej poświecić czas na inne bardziej wartościowe płyty.
Ocena: 3/10
Ocena: 3/10
czwartek, 18 października 2018
ORIONS REIGN - Scores of War (2018)
Kiedy widzi się taką okładkę, która zdobi płytę to w zasadzie bez zastanowienia sięga się po wydawnictwo. Pierwsze skojarzenie to Mob Rules, Firewind, Dark Moor,Iron Mask, czy Magic Kingdom. Właśnie w takich klimatach utrzymany jest najnowsze dzieło Greckiego Orions Reign. Band działa o 2001r i ma na swoim koncie 2 płyty, z czego "Scores of War" ukazał się nie dawno. 10 lat przyszło czekać fanom na nowy krążek tej formacji. Nikt chyba się nie spodziewał, że zespół powróci z taką perełką. Mówimy o płycie perfekcyjnej, która potrafi poruszyć, złapać za serce i rzucić na kolana. "Scores of War" to kandydat do płyty roku i to nie tylko w kategorii power metalu.
Oprócz magicznej okładki mamy tutaj perfekcyjne, soczyste brzmienie, które podkreśla jakość elementów, które składają się na muzykę Orions Reign. Podniosłe chórki, symfoniczne patenty, duża dawka power metalu, jak i epickości. Nie ma klepania jednego motywu, a wręcz przeciwnie jest duży wachlarz różnych melodii, riffów. Pojawiają się znakomici goście jak Mark Boals czy Tim Ripper owens. Micheal i George stworzyli niesamowity duet gitarowy oparty na chemii, wzajemnej miłości do power metalu. Jest szybkość, lekkość, finezja i świeżość. Do tego wszystkiego dochodzi fenomenalny wokalista Daniel Vascencelos, który nadaje całości operowego wydźwięku. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach i w tej całej epickiej, operowej otoczce. Wszystkie te elementy razem z sobą znakomicie współgrają.
Znakomicie ten album się rozpoczyna. Marszowe tempo, operowe chórki i nutka rodem z folk metalu. "Elder blood" to kompozycja podniosła, pełna różnych ciekawych ozdobników i dzieje się w niej naprawdę sporo. Najważniejsze, że słychać power metal w najlepszym wydaniu. Dalej mamy rozpędzony i drapieżny "Together we March" z gościnnym udziałem Tima Rippera Owensa. To nie jest typowy, oklepany power metal. Jest element zaskoczenia i powiew świeżości. Znakomicie wypada marszowy, epicki i urozmaicony "The gravewalker" czy szybszy "The undefeated gaul". Nie zabrakło elementów folk metalu i ukłony w stronę Falconer czy Blind Guardian,co zachwyca w pomysłowym "An Adventure Song". Jeszcze więcej power metalowej jazdy bez trzymanki w klasycznym wydaniu mamy w "Warriors pride" czy energicznym "The last stand" z gościnnym udziałem Marka Boalsa. Całość zamyka epicki "Ride to War", który nasuwa na myśl Manowar, czy Rhapsody.
Oprócz magicznej okładki mamy tutaj perfekcyjne, soczyste brzmienie, które podkreśla jakość elementów, które składają się na muzykę Orions Reign. Podniosłe chórki, symfoniczne patenty, duża dawka power metalu, jak i epickości. Nie ma klepania jednego motywu, a wręcz przeciwnie jest duży wachlarz różnych melodii, riffów. Pojawiają się znakomici goście jak Mark Boals czy Tim Ripper owens. Micheal i George stworzyli niesamowity duet gitarowy oparty na chemii, wzajemnej miłości do power metalu. Jest szybkość, lekkość, finezja i świeżość. Do tego wszystkiego dochodzi fenomenalny wokalista Daniel Vascencelos, który nadaje całości operowego wydźwięku. Znakomicie odnajduje się w wysokich rejestrach i w tej całej epickiej, operowej otoczce. Wszystkie te elementy razem z sobą znakomicie współgrają.
Znakomicie ten album się rozpoczyna. Marszowe tempo, operowe chórki i nutka rodem z folk metalu. "Elder blood" to kompozycja podniosła, pełna różnych ciekawych ozdobników i dzieje się w niej naprawdę sporo. Najważniejsze, że słychać power metal w najlepszym wydaniu. Dalej mamy rozpędzony i drapieżny "Together we March" z gościnnym udziałem Tima Rippera Owensa. To nie jest typowy, oklepany power metal. Jest element zaskoczenia i powiew świeżości. Znakomicie wypada marszowy, epicki i urozmaicony "The gravewalker" czy szybszy "The undefeated gaul". Nie zabrakło elementów folk metalu i ukłony w stronę Falconer czy Blind Guardian,co zachwyca w pomysłowym "An Adventure Song". Jeszcze więcej power metalowej jazdy bez trzymanki w klasycznym wydaniu mamy w "Warriors pride" czy energicznym "The last stand" z gościnnym udziałem Marka Boalsa. Całość zamyka epicki "Ride to War", który nasuwa na myśl Manowar, czy Rhapsody.
Nie było głośno o tej płycie i nawet nie było większej promocji. Płyta się ukazał i już namieszała. Na takie płyty warto czekać i pisać o nich. Jest power metal, jest urozmaicenie, duża dawka ciekawych wciągających melodii, dużo miłych dla uszu ozdobników, a całość wybrzmiewa znakomicie. Coś pięknego i można sięgnąć po ten album nie zależnie od naszych zamiłowań. Wystarczy fakt, że lubi się melodyjny metal i już znajdziemy sporo atutów. Muzycy pokazują klasę i niezwykłe umiejętności. Miła niespodzianka i "Scores of War" to jeden z najlepszych albumów tego roku, jeśli nie najlepszy.
Ocena: 10/10
poniedziałek, 15 października 2018
HEIR APPARENT - The view from the below (2018)
Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że do aktywnego działania powróci jeden z najbardziej niedoceniony metalowych zespołów lat 80 o nazwie Heir Apparent to bym go wyśmiał. Jednak to marzenia wielu fanów tej utalentowanej kapeli stają się rzeczywistością. Po 29 latach od czasu wydania kultowego "One small voice" band powraca z 3 wydawnictwem. Takie powroty po latach mogą być niebezpiecznie, bowiem dość łatwo można zniszczyć swój kultowy status i zniesmaczyć fanów nowym dziełem. Heir apparent powraca w niemal starym składzie. Zmianą jest klawiszowiec i wokalista Will Shaw. Ten ostatni znany jest z Anthem i chyba bardziej z swoich coverów, które udostępniał na youtube. Talent to on ma i wyjątkową charyzmę, ale czy to wystarczy by udźwignąć tak duży ciężar?
"The view from the below" to album nieco inny niż poprzednie. Nie jest to heavy/power metal z jedynki, ani też progresywny power metal z dwójki. Jednak na pewno bliżej do "One small voice". Band rozwinął to progresywną stronę i w tym kierunku się udali. Power metal został ograniczony do minimum. Na pewno czuć tą magię i dbałość o szczegóły. Został wysoki poziom artystyczny zawartej muzyki. Jest to dalej zespół, który potrafi stworzyć magiczną atmosferę i zaskoczyć słuchacza daną melodią czy motywem. Ciężko na pewno porównywać ten album z poprzednimi, bo to już nieco inne czasy i już nieco inna muzyka. Jednak ta płyta ma w sobie to coś, co ją wyróżnia na tle innych i oczarowuje. Niby nie ma w sobie agresji, dynamiki, a zapada w pamięci. Piękna, klimatyczna okładka i dobrze wyważone brzmienie jeszcze bardziej podkreślają klasę tej płyty.
Płyta to 45 minut intrygującej muzyki zawartej w 8 utworach. Otwieracz "Man in the sky" potrafi porwać nutką zadziorności i marszowym tempem. Jest w tym mieszanka progresji i heavy metalu lat 80. Will Shaw to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Dużo progresji, urozmaicenia i takiej zabawy elementami mamy w klimatycznym "The Door". To bez wątpienia jeden z moich faworytów. "Here we aren't" to kompozycja bardziej spokojna, wręcz balladowa. To pokazuje jak ten album jest pełen emocji i progresywnych elementów. Mało tutaj heavy/power metalu, co może nie których zrazić. Krótki i konkretny "Savior" to taki ukłon w stronę pierwszych płyt i brakuje mi większej ilości tego typu kawałków. Jest kop, pazur i dynamika. Dużo dzieje się też w klimatycznym "Further and farther". Całość zamyka żywszy "Insomnia", który również uwydatnia progresywny aspekt tej płyty.
Nie łatwo ocenić ten album z perspektywy przeszłości kapeli. Mają na swoim koncie 2 kultowe już albumu, do tego dochodzi aspekt że płyta jest jeszcze bardziej progresywna. Jednak mimo tego warto ją docenić. Jest tutaj dużo wartościowej muzyki, dużo wyszukanych melodii i pokręconych motywów. Nie ma łatwych melodii i trzeba czasu by przetrawić pewne kompozycje, jednak warto. Płyta ambitna i godna uwagi. Jedna z takich bardziej wyróżniających płyt tego roku.
Ocena: 8.5/10
"The view from the below" to album nieco inny niż poprzednie. Nie jest to heavy/power metal z jedynki, ani też progresywny power metal z dwójki. Jednak na pewno bliżej do "One small voice". Band rozwinął to progresywną stronę i w tym kierunku się udali. Power metal został ograniczony do minimum. Na pewno czuć tą magię i dbałość o szczegóły. Został wysoki poziom artystyczny zawartej muzyki. Jest to dalej zespół, który potrafi stworzyć magiczną atmosferę i zaskoczyć słuchacza daną melodią czy motywem. Ciężko na pewno porównywać ten album z poprzednimi, bo to już nieco inne czasy i już nieco inna muzyka. Jednak ta płyta ma w sobie to coś, co ją wyróżnia na tle innych i oczarowuje. Niby nie ma w sobie agresji, dynamiki, a zapada w pamięci. Piękna, klimatyczna okładka i dobrze wyważone brzmienie jeszcze bardziej podkreślają klasę tej płyty.
Płyta to 45 minut intrygującej muzyki zawartej w 8 utworach. Otwieracz "Man in the sky" potrafi porwać nutką zadziorności i marszowym tempem. Jest w tym mieszanka progresji i heavy metalu lat 80. Will Shaw to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Dużo progresji, urozmaicenia i takiej zabawy elementami mamy w klimatycznym "The Door". To bez wątpienia jeden z moich faworytów. "Here we aren't" to kompozycja bardziej spokojna, wręcz balladowa. To pokazuje jak ten album jest pełen emocji i progresywnych elementów. Mało tutaj heavy/power metalu, co może nie których zrazić. Krótki i konkretny "Savior" to taki ukłon w stronę pierwszych płyt i brakuje mi większej ilości tego typu kawałków. Jest kop, pazur i dynamika. Dużo dzieje się też w klimatycznym "Further and farther". Całość zamyka żywszy "Insomnia", który również uwydatnia progresywny aspekt tej płyty.
Nie łatwo ocenić ten album z perspektywy przeszłości kapeli. Mają na swoim koncie 2 kultowe już albumu, do tego dochodzi aspekt że płyta jest jeszcze bardziej progresywna. Jednak mimo tego warto ją docenić. Jest tutaj dużo wartościowej muzyki, dużo wyszukanych melodii i pokręconych motywów. Nie ma łatwych melodii i trzeba czasu by przetrawić pewne kompozycje, jednak warto. Płyta ambitna i godna uwagi. Jedna z takich bardziej wyróżniających płyt tego roku.
Ocena: 8.5/10
DRAGONY - Masters of the Multivers (2018)
Czas na nowy album Austriackiego Dragony, który kazał czekać swoim fanom 3 lata na nowy materiał. "Masters of the multiverse" to już 3 album tej formacji, która działa od 2009r i cały czas się ma dobrze. Warto wiedzieć o tej kapeli, że powstała z inicjatywy basisty Herberta Glosa i wokalisty Siegrieda Samera, którzy udzielali się w Visions of Atlantis. To też pozwala od razu wyobrazić sobie co tak naprawdę gra Dragony. Jest to oczywiście melodyjny power metal w europejskiej odmianę z dużą dawką symfoniczności. Nowy album może nie podbije serca wszystkich fanów tego grania i nie stanie się z miejsca płytą roki, ale to kawał solidnego grania, do którego czasami chce się wracać. Okładka nieco odstrasza wykonaniem, bo kojarzy się z grą pc, aniżeli płytą metalową. Na szczęście rozpędzony, podniosły otwieracz w postaci "Flame of Tar Valon". To stara szkoła spod znaku Visions of Atlantis, Rhapsody czy nawet Dark Moor. To jest bardzo dobry znak i pokazuje potencjał tej formacji. Melodyjny i nieco kiczowaty "If it bleeds we can kill it" kusi niezwykłą melodyjnością i lekkością. To taki mały ukłon w stronę fanów Beast in Black, czy Battle Beast. Nieco brzmi jak dance, ale fajnie się tego słucha. Nie brakuje na płycie szybszych kawałków i agresji, co pokazuje "Grey wardens". Trzeba przyznać, że spokojna i podniosła ballada "Fallen Star" zdaje tutaj egzamin i można ją zaliczyć do najciekawszych momentów na płycie. Dużo symfonicznych ozdobników mamy w energicznym "Angels on neon wings". Na sam koniec warto zwrócić uwagę na przebojowy i zadziorny "Eternia Eternal". Co tutaj dużo pisać. Płyta godna uwagi, zwłaszcza dla fanów melodyjnego power metalu spod znaku Visions of Atlantis, czy Rhapsody. Kawał porządnego grania, które ma dostarczać słuchaczowi sporo frajdy. Niby nic oryginalnego, ani też perfekcyjnego a bardzo cieszy.
Ocena: 7/10
sobota, 13 października 2018
ARION - life is not beautiful (2018)
Jeśli ktoś lubi melodyjny power metal z domieszką symfonicznego metalu zwłaszcza spod znaku rhapsody of Fire, Amaranthe, Nightwish, a także Battle beast ten odnajdzie się w świecie fińskiego Arion. Band działa od 2011r i ma na swoim koncie już 2 albumy, z czego ten najnowszy zatytułowany "Life is not beautiful" ukazał się stosunkowo nie dawno. Ten album skierowany jest do fanów słodkiego brzmienia i duże dawki melodyjności. Ciężko tutaj o jakieś agresywne motywy, czy też o elementy, które zaskakują. Główną atrakcją wydaje się być utalentowany wokalista Lassi, który buduje klimat na tej płycie i dodaje mu przebojowego charakteru. Kawał dobrej roboty zrobił gitarzysta Iivo, który stara się urozmaicać swoją grę. Najlepiej wypada w utworach bardziej rozpędzonych, bardziej power metalowych. Odzwierciedla to dynamiczny i zadziorny "Punish You". Słodkość wybrzmiewa w podniosłym "no one stands in my way". Wokalistka Elize Ryd znana z twórczości Amaranthe pojawia się w przebojowym "At the break of dawn", który jest mocnym punktem tego krążka. Wiele dzieje się w urozmaiconym i energicznym "The last sacrifice", który pokazuje w pełni styl tej kapeli. Nie brakuje też elementów progresywnych co potwierdza tytułowy "Life is not beautiul". Podsumowując nowy krążek Arior to solidny album, który zadowoli fanów melodyjnego i tych, którzy nie szukają ambitnego grania i muzyki, która zaskoczy. Warto posłuchać, ale nie jest to płyta, która na długo zostaje w pamięci.
Ocena:6.5/10
Ocena:6.5/10
sobota, 6 października 2018
IMPELLITTERI - The nature of the beast (2018)
Dla wielu fanów melodyjnego heavy metalu i popisów gitarowych najnowsze dzieło Chrisa Impellitteriego może być głównym kandydatem do płyty roku. Dlaczego? "The nature of the beast" to płyta w stylu do jakiego nas przyzwyczaił ten jakże utalentowany gitarzysta. Jest dużo energii, drapieżności, przebojowości i sporo intrygujących motywów gitarowych. Przede wszystkim jest to płyta, w której dużo się dzieje i nie ma powodów do nudy. Oprócz typowego dla Chrisa shredowego grania, mamy sporo klasycznego heavy metalu, co sprawia że album nie jest na jedno kopyto. Jeśli ktoś kocha poprzednie wydawnictwa, ten po lubi od pierwszych dźwięków "the nature of the beast". Na płycie znajdziemy 2 covery i jest to "Symptom of the universe" oraz "Phantom the opera" z repertuaru Andrew Llyod Webber.Oba covery zagrane są z polotem i w stylu Chrisa, więc idealnie wpasowują się w całość. Płyta też zaczyna się od mocnego wyrazistego "Hyprocisy", który imponuje agresywnym riffem i świeżością. Dalej mamy rock'n rollowy "Masquerade", który ma coś z Dio czy nawet Rainbow. Jest duch klasycznego heavy metalu i świetnie to pasuje do zadziornego głosu Roba Rocka. Energiczny "Run for Your life" to wizytówka tego albumu i stylu Chrisa. Nic dziwnego, że właśnie ten kawałek promował album Impellitteri. Bardzo dobrze wypada agresywny i melodyjny "Gates of hell", który pokazuje w pełni umiejętności Chrisa. Jest fenomenalny w tym co robi. Z kolei taki "Wonder world" imponuje technicznym aspektem. Warto też zwrócić uwagę na zadziorny "Fire it up" czy bardziej urozmaicony "Kill the beast". Całość zamyka rozpędzony "Shine on", który świetnie podsumowuje cały krążek. Impellitteri przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu swoich płyt. Album utrzymuje wysoki poziom "Venom" i można zaliczyć go do jednego z najlepszych w dyskografii Chrisa. Jeden z kandydatów do płyty roku.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
piątek, 5 października 2018
AXXIS - Monster hero (2018)
Były czasy, że niemiecki band o nazwie Axxis był wyznacznikiem jakości i dobrej muzyki z pogranicza heavy/power metalu z domieszką hard rocka. Były nawet momenty, w których zespół błyszczał i wydawał takie perełki jak "Paradise in Flames" czy "Time Machine". Te czasy już nie wrócą, bowiem zespół postanowił wrócić do swoich korzeni i grać prosty heavy metal z elementami hard rocka. Nie miałby nic przeciwko jeśli byłoby to na poziomie godnym uwagi. Niestety ten zespół nie przypomina Axxis, który pokochałem. Nie ma w ich muzyce lekkości, świeżości, czy energii. Można zapomnieć o przebojowości i ciekawych popisach gitarowych. Zespół gra bardzo ubogi metal i nie ma w nim za grosz pomysłowości. Wszystko sprowadzono do prostego i oklepanego grania i to bez wyrazu. Szkoda, bo zespół grać potrafi i ma doświadczonych muzyków. W tym przypadku brzydka i kiczowata okładka w pełni odzwierciedlają zawartość. Samo otwarcie płyty nie jest najgorsze, bowiem "Monster Hero" ma mocny riff i chwytliwy refren. Jednak sama jakość kawałka pozostawia wiele do życzenia. Dużo hard rocka mamy w dynamicznym "Rock is my religion", ale też brzmi to jakoś nijako i kiczowato. Brakuje ostatecznego szlifu i dopracowania. Rozpędzony "Glory of the brave" to ukłon w stronę power metalowego obliczu zespołu. Jest to jeden z najciekawszych momentów na płycie. Na płycie roi się od prostego rockowego grania, które słychać w nieco popowym "Gonna be tough". Nie wiele wnosi marszowy "We are seven" czy rockowy "all we want is rock". Ciężko przebrnąć przez cały materiał, ponieważ nie ma na co zwrócić uwagę. Partie gitarowe obdarte są z mocy i pazura, a i o dobre melodie tutaj ciężko. Axxis ciągnie słabą formę i to jest przykra wiadomość. Czy stać ich jeszcze na jakiś dobry album? Mam nadzieje, że tak.
Ocena: 2.5/10
Ocena: 2.5/10
piątek, 28 września 2018
BRAINSTORM - Midnight Ghost (2018)
Ostatni album niemieckiej formacji Brainstorm, który mnie porwał to był "Downburst" z 2008r. Każdy kolejny album był solidny i miał kilka mocnych momentów, ale już brakowało tego czegoś, co by wyróżniało te wydawnictwa na tle innych podobnych płyt. Brainstorm działa sukcesywnie od 1989r i ma na swoim koncie 12 albumów, z czego ten najnowszy zatytułowany "Midnight ghost" właśnie ujrzał światło dzienne. Jest to z pewnością album, który wzbudza więcej emocji niż poprzednie dzieła. To przede wszystkim krążek pełen ikry, agresji, dynamiki i przebojowości. Album jest zróżnicowany i każdy znajdzie coś dla siebie. Panowie starają się wrócić do swoich korzeni i to jest dobry znak. Moc tej kapeli tkwi w wokaliście Andy, który nadaje całości agresji i drapieżności. Ciężko sobie wyobrazić kogoś innego w tej roli. Kawał dobrej roboty odwalają gitarzyści. Torsten i Milan dają czadu w sferze gitarowej i dostarczają wiele intrygujących solówek czy riffów. Na tej płycie dzieje się sporo. Sam otwieracz "Devils eye" to power metalowa petarda, która od razu rzuca na kolana. Brakowało mi takich hitów na ostatnich płytach Niemców. Ostry riff pokazuje prawdziwy charakter muzyków i ich umiejętności. Toporność i nieco stonowane tempo sprawdza się w "reavalig the darkness" . Nutka progresywności i rocka wybrzmiewa w urozmaiconym "Ravenous minds",z kolei dynamiczny "the pyre" to jeden z najciekawszych kawałków na płycie. Warty uwagi jest kolos w postaci "Jeanne boulet", w którym band przemyca sporo ciekawych motywów. Znalazło się też miejsce dla balladowego "The path" czy heavy metalowego "Haunting Voices". Nie jest to płyta idealna i są pewne nie dociągnięcia., jednak jest to album którego Brainstorm nie musi się wstydzić. Kawał porządnego heavy/power metalu.
Ocena: 8/10
Ocena: 8/10
czwartek, 27 września 2018
BLACK MAJESTY - Children of the Abyss (2018)
Czasy "Sands of Time" czy "Silent Company" to najlepszy okres chodzi o australijski Black Majesty. Przez pryzmat tych płyt będą zawsze oceniani, bo to ich największe osiągnięcia. Band od 2001r dzielnie prezentuje melodyjny power metal. Ich siłą napędową jest wokalista John, który mocno inspiruje się Micheal Kiske. Świetnie odnajduje się w wysokich rejestrach, czy też niższych, bardziej emocjonalnych. To właśnie on nadaje charakteru muzyce Black Majesty. Styl tej kapeli opiera się na zgranej współpracy gitarzystów Hannego i Steva. Stawiają oni na szybkości, na urozmaiceniu i wyszukanych melodiach. To wszystko jest na nowym albumie i w zasadzie jest to kawał dobrego grania. Energiczny "Dragons Unite" imponuje przebojowością i melodyjnością, a także pazurem z pierwszych dwóch płyt. W połączeniu z mocnym brzmieniem zdaje to swój egzamin. Dużo takiego europejskiego power metalu mamy w dynamicznym "Something's going on". Dalej mamy hicior w postaci "Children of the abyss". Klimatyczny "Wars Greed" zabiera nas w rejony starego Helloween i to jest przykład, że można wrócić do tamtych lat. Nawet nieco wolniejszy "Always running" imponuje finezją i taką łagodnością. "Lonely" to taki wypisz wymaluj melodyjny metal, który zabiera nas do pierwszych płyt i znów to taka miła wycieczka do znanych nam rejonów.Kolejnym mocnym kawałkiem na płycie jest zadziorny "Nothing Forever" , który pokazuje że band jest znów w bardzo dobrej formie. Na sam koniec mamy power metalową petardą "Reach into darkness". Nowy album zaraża pozytywną energia, imponuje polotem i świeżością. Ten band ostatni raz tak dobrze brzmiał za czasów "Silent Company". Jednak warto było czkać 3 lata na nowe dzieło australijskiej formacji. Jedna z ciekawszych płyt tego roku.
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
niedziela, 16 września 2018
GRAVE DIGGER - The living Dead (2018)
To już prawie 40 lat działania na rynku metalowym weteranów z Grave Digger. Ten czas band postanowił uczcić nową płytą. "The living Dead" to już 20 krążek tej niemieckiej formacji i zespół zaskakuje swoją pracowitością i częstotliwością wydawania albumów. Każdego roku okazuje się jakieś wydawnictwo tej formacji i można odnieść wrażenie, że stawiają na ilość i dobre statystyki. Niestety cierpi na tym jakość tych płyt i ostatnio dobry album to "Return of the reaper" z 2014r. "the living Dead" to w zasadzie typowy Grave Digger z charakterystycznym wokalem Chrisa i topornymi riffami. Nie ma świeżości, ani niczego nowego. To wszystko już było i 100 razy lepiej podane. "Fear of the living dead" to udany otwieracz, bowiem jest agresywny, dynamiczny i taki z pazurem. Stonowany i nieco marszowy "Blade of the immortal", który niczym specjalnym się nie wyróżnia. Rozpędzony "when death passes by" mocno przypomina Paragon i to jest dobry znak.Nie wiele wnosi zadziorny "the power of metal", który imponuje mocnym riffem.Najlepiej wypada przebojowy "what war lefft behind", który nawiązuje do starych płyt.Parodie Grave digger mamy w hard rockowym "Fist in your face" czy w folkowym "zombie dance". W tym ostatnim przynajmniej próbują czegoś nowego. Jako całość album jest monotonny i po prostu słaby. Nie ma utworów, które zapadają w pamięci. Jeden z najsłabszych albumów Grave digger.
Ocena: 4/10
Ocena: 4/10
HITTEN - Twist of Fate (2018)
"Twist of Fate" hiszpańskiego Hitten to świetny przykład, że wciąż jest moda na heavy metal lat 80. Hitten to hiszpański band, który działa od 2011 roku i ma na swoim koncie 3 albumy i każdy z nich jest wart uwagi. Ten najnowszy to hołd dla takich kapel jak Iron Maiden, Helloween, metal Church, czy nawet Scorpions. To mieszanka heavy/speed metalu i hard rocka i brzmi to fantastycznie W 2017r band zasilił Alex Panza, który swoim głosem wniósł band na wyższy poziom. Jego głos jest potężny i robi wrażenie nie tylko pod względem technicznym. Jego atutem są górne rejestry. Dużo dobrych kawałków znajdziemy na tej płycie. Otwierający " Take it All" to solidny melodyjny metal osadzony w latach 80. Bardzo dobrze to brzmi i zachęca do zapoznania się z całością. Dalej mamy nieco szybszy i bardziej hard rockowy "Final Warning". Właśnie w takiej konwencji band wypada najlepiej. Stary dobry Helloween wybrzmiewa w energicznym "Twist of Fate" i jest to jedna z najlepszych kompozycji na tym krążku. Jeszcze więcej agresji ma w sobie speed/power metalowy "Evil Within", który ukazuje najlepiej potencjał jaki drzemie w tej młodej formacji. Echa Scorpions mamy w przebojowym "In the heat of the night", który zabiera nas do lat 80. Dużo pozytywnej energii znajdziemy w rockn rollowym "Rocking out the city", który również brzmi old schoolowy. Kawałek pokazuje, że można stworzyć prosty i chwytliwy przebój, który oddaje w pełni klimat lat 80. Na sam koniec band zostawia nam nieco dłuższy "Hereos", który jeszcze więcej ma w sobie hard rockowego grania. Płyta jest zróżnicowana, dynamiczna i zarazem przebojowa. Dużo tutaj patentów z lat 80 i przez to płyta też sporo zyskuje. "Twist of Fate" to album skierowany do fanów heavy metalu, melodyjnego metalu i hard rocka, a przede wszystkim dla tych co kochają metal z lat 80. Bardzo dobra robota!
Ocena: 9/10
HESSIAN - Mercenary Retrograde (2018)
4 lata temu poznałem amerykański band o nazwie Hessian i był to miłe odkrycie. Band gra klimatyczny heavy metal, w którym można doszukać się okultystycznej atmosfery, elementów muzyki metalowej z lat 80, czy nawet patentów wyjętych z NWOBHM. Od czasu wydania debiutanckiego krążka wiele się zmieniło. Mamy nowy album zatytułowany "Mercenary Retrograde" i nowy skład. Hessian tworzą już inni muzycy i na pewno warto zwrócić uwagę na Zak Haaba, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. To właśnie on napędza band i daje sporo charyzmy i odpowiedniego klimatu. Czuć właśnie ten klimat lat 70 czy 80, a to jest właśnie spory atut tego wydawnictwa. Do tego wszystkiego dochodzi klimatyczna okładka i specyficzne brzmienie, które jest jakby wyjęte z lat 70. Na otwarcie mamy melodyjny i złożony "I wish i wad dead". Momentami gdzieś tam w tym wszystkim wybrzmiewa Ghost czy nawet King Diamond. Mamy też przebojowy i nieco rockowy "Skull Ring". Dalej pojawia się szybszy i bardziej zakręcony "Leg Puller", ale wciąż band trzyma wysoki poziom. bardzo dobrze wypada też spokojniejszy "St Leopold", który wprowadza nieco spokoju. Całość zamyka energiczny "Manos the hands of fate", w którym band przemyca patenty starego dobrego Black Sabbath. Specyficzny album, ze specyficzną muzyką, ale wszystko jest przemyślane i dobrze wyważone. Warto obczaić, bo nie na co dzień pojawiają się płyty z taką klimatyczną muzyką.
Ocena:8/10
Ocena:8/10
poniedziałek, 10 września 2018
CAULDRON - New Gods (2018)
"New Gods" to już 5 album kanadyjskiej formacji Cauldron. Kapela działa od 2006r i mają swoją rzeszę fanów i swoje miejsce w obecnym metalowym światku. Młody band sukcesywnie działa przez te wszystkie lata i już wpisali się do grona młodych, zdolnych zespołów, które nawiązują swoją stylistyką do lat 80. Na nowej płycie Cauldron mamy to wszystko do czego nas przyzwyczaili. Mamy zadziorne i przybrudzone brzmienie, które oddaje w pełni klimat lat 80. Jest też sporo prostych i chwytliwych melodii, a partie gitarowe Iana są godne uwagi. Proste pomysły zdają egzamin i pokazują że czasami wystarczy prosty i godny uwagi motyw i można stworzyć ciekawy kawałek. Na płycie nie brakuje przebojów i nutki hard rockowego szaleństwa. Sama zawartość na "New Gods" to swoista kontynuacja tego co mieliśmy na "In ruin". Ponury i oldchoolowy "Prisoners of the past" to udany otwieracz, który zabiera nas do złotej ery Judas Priest, czy Saxon. Może się podobać też mroczny i nieco psychodeliczny "Letting go". Na płycie znalazło się też miejsce dla nieco rozbudowanego "Save the truth- syracuse". Mamy też hard rockowy "Drown", który pokazuje że ten zespół ma coś w sobie.Najlepiej wypada "Last Request" który ma w sobie najwięcej energii. Najnowszy Cauldron to płyta stonowana, klimatyczna, pełna mroku i nasycona latami 80. Brakuje nieco wyrazistych przebojów i kopa. Mimo to wciąż solidna pozycja.
Ocena: 6/10
Ocena: 6/10
sobota, 8 września 2018
THE UNITY - Rise (2018)
Kai Hansen bawi się z Helloween i pewnie jeszcze troszkę minie czasu, zanim zobaczymy nowy album Gamma Ray. Nic dziwnego, że Henjo Richter i Micheal Ehre realizuje się w swoim nowym zespole o nazwie The Unity. Kapela zrodziła się w 2016 r i debiut "the unity" też wypadł znakomicie i zyskał sporo fanów. Muzycznie The unity czerpią garściami z Love might Kill, Gamma Ray, ale najbardziej stylistycznie The unity do Unisonic. Tak więc mamy miks melodyjnego metalu, hard rocka i power metalu. Nowy album o nazwie "Rise" ukazuje się po roku od pierwszego krążka i znów band dostarcza nam mocny krążek. Dzieje się sporo, jest kop, jest energia, jest pazur, jest duża dawka przebojów. Album jest kontynuacją debiutu i słychać, że panowie jeszcze lepiej się dogadują i tworzą zgrany duet. Na płycie znajdziemy 13 kawałków dających około godziny muzyki. Trzeba przyznać, że muzyka jest bardzo dojrzała i pomysłowa. "Last Betrayl" to znakomity otwieracz i to w takim power metalowym stylu. Można doszukać się elementów Unisonic czy Gamma Ray. Henjo i Stefan jeszcze lepiej się dogadują i dają niezły popis swoich umiejętności. Można odnieść wrażenie, że The unity swój urok zawdzięcza uzdolnionemu wokaliście. Jan Manenti śpiewa z niezwykłą ikrą i charyzmą. Nawet widziałbym go w roli wokalisty Gamma Ray. Więcej hard rockowego feelingu można wyłapać w mroczniejszym "You Got me Wrong". Sporo też wnosi do muzyki kapeli klawiszowiec Sascha, który potrafi budować napięcie i tworzyć melodyjną oprawę. Słychać to bardzo dobrze w "The storm". Band też znakomicie radzi sobie z rozbudowanymi kolosami o progresywnym zabarwieniu. Świetnym tego przykładem jest "Road to nowhere". Kolejnym power metalowym przebojem na płycie jest melodyjny "No hero", który dość szybko zapada w pamięci. Moim faworytem został z miejsca energiczny "Children of The light", który riff ma mocno zakorzeniony w kawałkach autorstwa Henja. Słychać nawiązania do "Fight" czy "Follow me". Duża dawka przebojowości, power metalu i Hejno mógł w końcu błyszczeć w swoich klimatach. Na koniec mamy hard rockowy "Life". Jak widać płyta jest zróżnicowana, ale utrzymana na wysokim poziomie artystycznym. The Unity znakomicie odnalazł się na scenie muzycznej i oby tylko nie zakończyli działalności, kiedy Gamma Ray znów wróci do normalnego trybu pracy. Polecam oczywiście "Rise".
Ocena: 8.5/10
Ocena: 8.5/10
piątek, 7 września 2018
DREAM CHILD - Until death do we meet again (2018)
Ronie James Dio odszedł, a to jakby rozgrzało jego dawnych kolegów do działania i tworzenia nowych supergrup, czy kapel, które mają iść w ślady DIO. Pytanie czy gdyby nie śmierć wielkiego wokalisty czy mielibyśmy Last in Line, Dio Disciples czy Dream Child. Ta kapele łączą nie tylko przekonania, styl, ale poniekąd też muzycy, którzy współpracowali z Ronniem. Tym najnowszym powstałem bandem jest właśnie Dream Child. W składzie mamy oczywiście Craiga Goldiego, który pełni rolę gitarzysty. Jest też Rudy Sarzo na basie, jest też wszędobylski Simon Wright. Nie mogło też zabraknąć wokalisty, który manierą choć trochę przypomni nam o Ronnim. W tej roli idealnie się sprawdził Diego Valdez. Jego wokal jest zadziorny, doniosły i z pewnymi cechami Dio. To wszystko ładnie ze sobą współgra i faktycznie powstał w efekcie znakomity debiut z muzyką stworzoną jakby w latach 80. Nawet zadbano o brzmienie, by jak najbardziej przypominał nam stare dobre płyty z lat 80. Sama zawartość też ma wydźwięk bardzo klasyczny, tak więc fani starych płyt Ac/Dc, Judas Priest czy Dio. Płytę promował "Under the Wire" czyli takie klasyczne granie z klasycznej ery Dio. Mocny riff, szybsze tempo sprawia, że jest uśmiech na twarzy. Takiej muzyki nigdy za wiele. Craig daje tutaj czadu w sferze gitarowej i znów przypomniał o sobie w najlepszy sposób. Nic dziwnego, że wybrano ten utwór do promocji płyty. Mamy też rozbudowane kompozycje jak "You can't take me down", który potrafi zauroczyć swoim mrocznym klimatem i ciekawymi przejściami. Dużo klasycznego Dio można wyłapać w zadziornym i marszowym "games of Shadows". Na płycie roi się od prawdziwych hitów i jednym z nich na pewno jest "Playing with Fire" czy energiczny "Midnight song". Czego jest najwięcej to rozbudowanych i dojrzałych kawałków jak tytułowy, czy progresywny "One step beyond the grave". Każdy z tych utworów jest warty uwagi i ma swoją wartość. Płyta jest bardzo dojrzała, klimatyczna i utrzymana w klasycznym stylu. Miła niespodzianka roku 2018. Czekam na odpowiedź Dio Disciples.
Ocena: 9/10
THE VINTAGE CARAVAN -Gateways (2018)
Tęskni ktoś za rockiem lat 60 czy 70? Mamy tutaj fanów klasycznych dźwięków spod znaku takich kapel jak led zeppelin, Deep purple czy Black Sabbath? The Vintage Caravan wychodzi na przeciw tym oczekiwaniom. Kapela jest stosunkowa młoda, bowiem działa od 2006 roku i już ma na swoim koncie 4 albumy. Islandzkie trio wie jak zbudować mroczny i psychodeliczny klimat. Każdy ich album to prawdziwa uczta dla maniaków takich dźwięków. Porywają nie tylko klimatem, ale jakością swojej muzyki. The Vintage Caravan zawsze dba o najmniejsze szczegóły. Tak też jest z najnowszym "Gateways". Dźwięki są tutaj pomysłowe i potrafią przeszyć słuchacza. Nie ma banalnych rozwiązań, a wszystko jest intrygująco oprawione. Jest finezja, jest magia, ale też i pazur i rockowe szaleństwo. Energia bije z otwierającego "set your sights", który jest wycieczką do świata Deep purple czy led zepellin. Prosty, ale chwytliwy riff "The way" szybko wpada w ucho. Bardziej złożony "On the run" to już granie bardziej progresywne, ale wciąż niezwykle melodyjne i finezyjne. Stonowany, wręcz marszowy "All this Time" w połączeniu z mrocznym klimatem najlepiej oddaje styl w jakim obraca się ten band. Na płycie nie zabrakło też ostrzejszego grania, co potwierdza to "Reset". Dominuje tutaj jednak ponure, psychodeliczne granie, które ma działać na nasze zmysły i uczucia. Ta sztuka tutaj się udało, a zamykający "The chain" to tylko potwierdza. The Vintage Caravan jest w znakomitej formie i zrobili swoje, czyli nagrali kolejny świetny album skierowany do fanów rocka z lat 70 czy 60. Dopełnieniem sukcesu płyty jest klimatyczna okładka i brzmienie z starych płyt. Jedna z ciekawszych płyt roku 2018.
Ocena: 9/10
Ocena: 9/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)