środa, 19 stycznia 2022
GAUNTLET RULE - The plague Court (2022)
Nie jeden fan heavy metalu zakocha się od pierwszego wejrzenia w okładce Gauntlet rule. Ile to miłych dla oka motywów i do tego piękna kolorystyka i pełno ciekawych odesłań do klasycznych okładek heavy metalowych. Ambona przywołuje na myśl kultową okładkę Sanctuary, główny bohater, który ucieka przypomina okładkę singla "running free" iron maiden. No i jeszcze siłacz z tyłu nasuwa okładki Dio czy Manowar. Bardzo klasyczna okładka i jedna z najlepszych ostatnich lat. Jakbym miał wystawić ocenę to dałby 10. Jednak to tylko okładka, a co kryje debiut szwedzkiego bandu o nazwie Gauntlet Rule o tytule "The plague court"?
Przede wszystkim klasyczny heavy metal, gdzie znajdziemy również patenty bardziej speed metalowe czy doom metalowe. Jest urozmaicenie i pomysłowe podejście do tematu. Band nie kryje zamiłowań do kapel typu Iron Maiden, Grim Reaper czy Wolfsbane, a także solowego Blaze'a Bayleya. Co warto wiedzieć, że band powstał w 2019 r z inicjatywy gitarzysty Rogga Johanssona, basisty Petersa Svanssona, a także wokalisty Teddy Mollera. Rogga i Kjetil tworzą zgrany duet gitarowy i stawiają na sprawdzone patenty. Jest klasycznie, ale nie jest nudno i sztampowo. Cały czas się coś dzieje, a przoduje w tym wszystkim ciekawa melodia i zadziorny riff. No dobrze to panowie rozplanowali, a najlepsze jest to, że panowie tutaj prezentują styl nieco inny od macierzystych kapel. Rogga znany jest z Paganizer, Teddy z Loch Vostok, a Peter z Void Moon. Okładka rodem z lat 80, to i brzmienie też jest mocno wzorowane na tamtych latach. Panowie postawili na oldschoolowy feeling i to zdało egzamin.
Każdy z muzyków nadaje całości odpowiedniego charakteru. Specyficzny głos Teddiego momentami przypomina stylizację doom metalową, co nadaje nieco mrocznego klimatu. Nie jest to na pewno klon Roba Halforda czy Brucea Dickinsona, Tedd wnosi sporo oryginalności do muzyki Gauntlet Rule. "The caneham house" to soczysty heavy metal z szybkim riffem i z znakomitą dynamiką. Unosi się tutaj klimat doom metalowych płyt. Pierwszy strzał jak najbardziej na plus. Znajomo brzmi "Run the gauntlet" i to się nazywa heavy metal. Instrumenty przeszywają słuchacza i wszystko nabiera mocy. Band przyspiesza w energicznym "Runes of the Autumn Witch". Nieco bardziej rozbudowany kawałek, z niezwykle pomysłowymi pojedynkami na solówki. Klasa sama w sobie i takie perełki są zawsze w cenie. Nie dziwi z pewnością obecność Blaze Bayleya w "Dying for my dreams". Mrok i głos Blaze zawsze znakomicie ze sobą współgrają. Idealnie trafiony kawałek do głosu byłego wokalisty iron maiden.Tytułowy "Plague Court" opiera się na mocny i zadziornym riffie, który momentami ociera się o twórczość judas priest. Heavy metal pełną gębą. Pozwolę sobie też wyróżnić niezwykle melodyjny i oldschoolowy "A choir of angels".
Narodził się nowy band, który może namieszać w heavy metalowym światku. Szwedzki Gauntlet Rule ma do zaoferowania coś więcej niż tylko piękną okładkę. To soczysty, z prawdziwego zdarzenia heavy metal z nutką speed metalu,czy doom metalu. Brzmi to uroczo, a przede wszystkim świeżo i pomysłowo. Premiera w marcu, ale już wam mówię, że jest na co czekać!
Ocena: 9/10
wtorek, 18 stycznia 2022
MOONLIGHT HAZE - Animus (2022)
Pewnie nie jeden fan Nightwish, Edenbridge czy Visions of Atlantis czeka na nowe Moonlight Haze. W sumie nic dziwnego, bo to młoda kapela działająca od 2018r, ale już dająca o sobie znać. Grają w końcu dość atrakcyjny symfoniczny power metal z kobiecym głosem w roli głównej. Tak więc, fani powyższych kapel z pewnością odnajdą się w muzyce włoskiej formacji Moonlight Haze. Najnowsze dzieło "Animus" ma premierę 18 marca tego roku, ale już mogę powiedzieć, że jest to kawał solidnego grania.
To płyta w której nie brakuje łatwych w odbiorze melodii i bardzo przyswajalnych hitów. Jasne, potrafi pojawić się komercja, ale przede wszystkim jest podniosły klimat, symfoniczne ozdobniki. Siłą tej płyty są naprawdę dojrzałe i dopracowane utwory, który nie przytłaczają słuchacza nijakimi melodiami i nudną formułą. Tutaj wszystko gra. Wokalistka Chiara dwoi się i troi by materiał był lekki i przebojowy. Ta sztuka udaje się jej. Alberto i Marco zadbali z kolei o dynamiczne, zadziorne partie gitarowe i w tej sferze też cały czas się coś dzieje. Nie jest to może płyta idealna, ale zasługuje na uwagę.
Na start dostajemy "The nothing" który oddaje w pełni styl grupy, jak i tej płyty. Jest lekko i przebojowo. Nie jest to może przejaw geniuszu, ale band grać potrafi i to pokazują. echa Nightwish mamy w "Its insane" i tutaj band pokazuje w pełni swój potencjał. Utwór prosty w swojej formule, a potrafi zaskoczyć i zapaść w pamięci. Brawo! Troszkę rockowo wypada "Animus", ale znów chwytliwy refren sprawia, że nie ma powodów do narzekania. Więcej power metalu znajdziemy w dynamicznym "the thief and the moon" i to jest naprawdę kawał solidnego symfonicznego power metalu. Końcówka płyty potrafi pozytywnie zaskoczyć, bo mamy rozpędzony "A ritual of Fire" czy "Will be free". No i nawet zamykający "horror & thunder" sprawdza się w roli przeboju.
Ostatnio Nightiwsh zawiódł, a tutaj taki Moonlight haze od razu wypełnia tą lukę i dostarcza przede wszystkim przemyślany i bardzo przebojowy album, który od początku do końca trzyma poziom. Jest radość z odsłuchu, jest chęć wracania i z pewnością płyta jest godna uwagi, zwłaszcza jeśli gustujemy w Nightwish czy Visions of Atlantis.
Ocena: 8/10
SERIOUS BLACK - Vengence is mine (2022)
Nie zawsze odejście wokalisty, jest katastrofą dla zespołu. Czasami taka zmiana otwiera nowy rozdział, który jest początkiem czegoś lepszego. Urban Breed z pewnością był wizytówką kapeli Serious Black. To było do przewidzenia, że kiedyś przyjdzie taki dzień że odejdzie. Tak się stało w 2021 r i kapelę wspomógł przy tworzeniu nowego materiału Bob Katsionis, który odpowiada za partie klawiszowe, a także Henning Base. Nowym wokalistą został jednak Nikola Mijic z Edens Curse. Były obawy i smutek, że jednak nie wybrali Henninga. Na 25 lutego przewidziana jest premia "Vengeance is mine" i jest to najlepszy album od czasów debiut, a może i nawet ich najlepsze wydawnictwo?
Może i Nikola potrafi śpiewać, ale są momenty że nieco mnie irytuje jego maniera. Troszkę słychać inspiracje Matosem czy Sammetem. Nie jest on złym wokalistą, tylko po prostu momentami drażni. Mimo pewnych niedociągnięć pasuje on do melodyjnego power metalu, który band tutaj gra. Słychać echa Bloodbound z pierwszych płyt, jest też coś z Firewind. Band urozmaicił materiał, a przede wszystkim postawił na chwytliwe melodie, na porywające i podniosłe refreny, który dodają przebojowości. Do tego każdy riff potrafi oddać piękno power metalu. Miłe zaskoczenie, bo przecież ostatnio band grał dobrze, a momentami przynudzał. W końcu dopracowano materiał i to sprawia, że nie ma uczucia znudzenia.
Bob Katsionis zadbał o odpowiednią klawiszową oprawę i to przedłożyło się na klimat płyty i jej niezwykłą melodyjność. Dominik Sebastian też włożył tutaj sporo serca, by partie gitarowe były ciekawe, zagrane z polotem i pomysłem. Jest klasycznie, a zarazem melodyjnie i zadziornie. Czuć, że to power metal z prawdziwego zdarzenia. Z kolei Mario Lochert odegrał kluczową rolę przy komponowaniu nowego materiału i tutaj też wielkie brawa. Każdy z tych czynników przedłożył się na jakość płyty.
Już pierwszy kawałek w postaci "Rock with us tonight" pozytywnie nastraja i pokazuje, że band odrobił zadanie domowe. Jest może i prosto, ale bardzo przebojowo i melodyjnie. Mocne wejście, a to dopiero początek. Power metalowy killer z najwyższej półki dostajemy w "Out of the ashes" i band umiejętnie wykorzystuje tutaj patenty Helloween czy Bloodbound. Znów refren podniosły i przebojowy w swojej formie. To właśnie refreny sieją tutaj największe zniszczenie. Klawiszowe wejście w "Fallen Hero" też jest ważne, bo pokazuje obecność Boba i wpływy Firewind. Podobne skojarzenia przywołuje dynamiczny "Senso Della Vita". Ciekawe przejścia tutaj mamy i znów refren robi robotę. Jest podniośle, przebojowo i w klimacie Bloodbound czy Firewind. Moim faworytem został od razu "Tonight im ready to fight". Zadziorny riff, imponujące przyspieszenia, hymnowy refren i pomysłowe podejście do tematu. Brzmi znajomo, ale ile frajdy dostarcza. Petarda! Ciekawie wypada klasyczny i pełen akcentów judas priest "soldiers of eternal light". Trzeba też pamiętać o melodyjnym "Queen of lies", czy epickim "alea lacta est".Ten ostatni wywołuje ciary i ta forma Serious Black bardzo mi pasuje.
Pierwszy album Serious Black imponował w dużej mierze wielkimi nazwiskami, potem było różnie, ale tutaj pierwszy raz mam wrażenie, że to muzyka przemawia do nas. Przemyślany, dojrzały materiał nagrany przez doświadczonych muzyków. Ten album spełnia kryteria power metalowego krążka i to z górnej półki. Wyrazisty wokalista, urozmaicony materiał, sporo ciekawych melodii i długa lista hitów. Serious Black mi w tym momencie zaimponował. Rozpoczynają nowy, lepszy rozdział.
Ocena: 9/10
niedziela, 16 stycznia 2022
SONATA ARCTICA - Acoustic advantures (2022)
Niegdyś Sonata Arctica stanowiła trzon gatunku power metal. Te czasu już dawno się skończyły, a ta fińska potęga upadła. Coś się wypaliło, a band zaczął podążać w stronę melodyjnego metalu z dużą dawką rocka i popu. Wielka szkoda. Niby mogło by się wydawać, że pójście w akustyczne granie pokaże może co gra w duszy muzyków z Sonata Arctica. W tym powinni być dobrzy, a "Acoustic Adventures volume one" pokazuje, że wcale nie.
To tak naprawdę zbiór starych kawałków i zagrana je na nowo. Nie chodzi już o to, że nie ma power metalu, ba nawet jakiejkolwiek cząstki metalu, tylko że same aranżacje i forma owych kompozycji, to tak naprawdę miałka papka, która niczego nie oferuje. Nie ma klimatu, nie ma pomysłu i wszystko leży. Widać ten band totalnie się wypalił i na siłę szuka nowych sposobów żeby zarobić pieniądze. Tylko po co niszczyć markę "Sonata Arctica"? Chyba najwyższa pora założyć band o innej nazwie i tam grać te pioseneczki. Liczyłem na coś ciekawego, ale przeżyłem ogromne rozczarowanie. Każdy utwór brzmi komicznie, a chyba największy żal mam za zniszczenie takiego killera jaki jest "Wolf and raven". Co tu się dzieje to istna tragikomedia. Doświadczony zespół zamiast szukać sposoby na wyjście z dołka to jeszcze bardziej się w nim pogrąża.
Dla kogo jest płyta? Zdecydowanie nie dla fanów zespołu. Fanom power metalu, czy melodyjnego metalu też nie polecam tego wydawnictwa. Nawet fani rocka, popu czy akustycznych ballad będą czuć rozczarowanie. Żegnaj Sonata Arctica i będziesz w moim sercu za sprawą świetnego debiutu i jeszcze innych płyt z początku kariery. To co się dzieje z tym zespołem od kilku lat to tylko potwierdzenie, że już nie mają pomysłu na siebie i najwyższy czas ogłosić koniec.
Ocena: 1/10
sobota, 15 stycznia 2022
MAULE - Maule (2022)
Okładka debiutanckiego krążka formacji Maule nieco mnie przestraszyła, a może raczej odstraszyła. Obstawiałem, że to płyta z kręgu doom metalu, a może death czy black metalu, a tutaj dostaje co? Soczysty klasyczny heavy metal osadzony w latach 80, a wszystko mocno wzorowane na NWOBHM. Nie brakuje tutaj miłych odesłań do pierwszych dwóch płyt Iron Maiden,a także jest klasyka Blitzkrieg czy Angel Witch. Maule działa od 2017r i nie jest to brytyjska formacja, a kanadyjska. Miła niespodzianka, zwłaszcza jakość zawartej tutaj muzyki.
Brzmienie podobnie jak okładka jest bardzo oldschoolowe i takie naturalne. Znakomicie współgra z tym co słychać. Klimat lat 80 jest wszędobylski i to mocna zaleta tej płyty. Liderem tutaj jest Jakob Weel, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Jego głos jest charyzmatyczny i ma nieco punkowy charakter, co w niektórych momentach przypomina popisy Paul Di Anno. Jakob w raz z Dannym Gottardo tworzy tutaj zgrany duet gitarowy i co ciekawe popisy tych dwóch panów stanowią trzon płyty. W każdy utworze znajdziemy chwytliwy riff, a także melodyjne i złożone solówki, które oddają w pełni to co najlepsze w NWOBHM. To wszystko sprawia, że debiut Maule jest atrakcyjne dla słuchacza.
Czyż taki "Evil Eye" nie brzmi jak Iron Maiden z pierwszych płyt? Dla mnie cudo. Niby nic nowego, a wpada w ucho i zapada w pamięci. Takiej muzyki nigdy za wiele. "Ritual" idealnie by pasował do "Killers". Zadziorne riffy i ta odpowiednia dynamika. Ileż klasycznego iron maiden czy angel witch znajdziemy w "Summoner". Band wykorzystuje sprawdzone patenty, ale robi to bardzo umiejętnie. Kawał dobrej roboty. Świetnie wypada też rozpędzony "Red Sonja" z ciekawymi partiami perkusji czy stonowany, nieco marszowy "March of the dead". Całość zamyka melodyjny i pomysłowy "We ride", który idealnie podsumowuje płytę.
Nie całe 40 minut dość szybko mija i to w miłym towarzystwie muzyki w klimatach NWOBHM. Nie ma tu za grosz oryginalności, ani nic odkrywczego. Band gra to im w duszy gra i robią to dobrze. Do ideału troszkę brakuje, ale potencjał jest i kto wie co jeszcze w przyszłości na grają? Oby utrzymali poziom z debiutu!
Ocena: 8/10
TRISTAN HARDERS TWILIGHT THEATRE - Drifting into Insanity (2022)
Jaki jest plus tej całej pandemii? Z pewnością fakt, że wielu muzyków może dokończyć swoje rozpoczęte projekty, albo dać upust solowym albumom. Powstaje znacznie więcej płyt, które pewnie w normalnych warunkach by nie ujrzały światło dzienne. Lider niemieckiego Terra Atlantica postanowił zebrać swoje niewykorzystane pomysły i upchać je w solowy album. Tristan Harder przybrał nazwę Twilight Theatre i debiutancki album o nazwie "Drifting into insanity" to płyta skierowana do maniaków melodyjnego heavy metalu, a przede wszystkim power metalu. Fani Dreamtale, Timeless Miracle czy przede wszystkim Terra Atlantica odnajdą się na tej płycie.
Ja osobiście pookładałem spore nadzieje w tej płycie. Niestety nie dostałem może płyty roku, ani jakiegoś genialnego wydawnictwa, ale trzeba przyznać, że jest do kawał solidnego grania. Jest może momentami zbyt melancholijnie, zbyt nastrojowo, zbyt romantycznie, a za mało metalowo. Jednak mimo pewnych wad, płyta ma swój charakter i może się podobać. Tristian tak naprawdę odpowiada tutaj prawie za wszystko. Odpowiada za partie wokalne, gitarowe, a także za bas, perkusję, czy partie klawiszowe. Wszystko jest przemyślane i po raz kolejny udowadnia że jest geniuszem muzycznym i to bardzo utalentowanym. Brawo za to! Płyta troszkę traci na wartości, bo bywają słabsze momenty czy brak wciągających melodii.
Na dzień dobry nastraja nas pozytywnie rozpędzony "The End", który przypomina mi nieco zapomniany Timeless Miracle i to jest atut tego kawałka. Niby jest banalnie, słodko, ale jest w tym urok. W "Open Gates" dostajemy może nieco mocniejszy riff, ale to nie przedkłada się na bezbłędność. Jest momentami nieco zbyt komercyjnie. Jest melodyjnie, jest chwytliwie, ale czasami przydałoby się więcej mocy. Słodkość "Halls of glory" nieco przytłacza i brzmi to trochę jak parodia Dreamtale. Sam pomysł może nie jest tragiczny, ale wykonanie nieco irytuje. Do grona udanych utworów trzeba zaliczyć energiczny i przebojowy "Quest into mountains of Steel". Tutaj wszystko gra tak jak powinno i nawet sam główny motyw to taki ukłon w stronę klasycznego power metalu. Gdzieś tam są echa Edguy czy Dark moor i ja to kupuję. Dużo pozytywnej energii znajdziemy również w "in the realms of memories". Coś z starego Helloween czy Edguy znajdziemy w dynamicznym i słodkim "Save me from insanity". Świetny hołd dla klasycznego europejskiego power metalu.
Na pewno warto było czekać na debiut Tristana Hardersa. Nie ma tutaj niczego nowego, aniżeli to co prezentował na Terra Atlantica. Nie ma efektu wow, ale jest sporo porządnego power metalu i na bardzo dobrym poziomie. Tristan to jednak ma smykałkę do melodyjnego i chwytliwego power metalu, który potrafi wciągnąć i zapaść w pamięci. Nie jest to może płyta bez skazy, ale zasługuję na uwagę fanów gatunku.
Ocena: 8/10
piątek, 14 stycznia 2022
BATTLE BEAST - Circus of doom (2022)
Ostatnie płyty Battle Beast nie robią już na mnie takiego wrażenia jak pierwsze 3 wydawnictwa. Wszystko poszło w kierunku bardziej komercyjnego grania, a wszystko po to żeby przyciągnąć jak największą rzeszę słuchaczy. Nacisk położono na proste i nieco oklepane melodie. Niby dalej band gra heavy/power metal, ale już forma w jaki to prezentują zalatuje troszkę kitem. Ich przeciwnik Beast in Black robi to po prostu lepiej i pokazuje jak powinien brzmieć taki rodzaj muzyki. Najnowsze dzieło fińskiej formacji Battle Beast o tajemniczym tytule "circus of doom" nic nie zmienia w tym kontekście. To kolejna płyta Battle Beast i nic ponadto.
Nie ma zaskoczenia, nie ma tutaj niczego nowego. Joona i Juuso w sferze partii gitarowych w zasadzie podążają utartymi schematami i powielają wcześniejsze patenty, tylko wszystko jest obdarte z agresji, mocy i power metalowego zacięcia. Wszystko postawiano na komercyjny, wręcz radiowy wydźwięk. Brzmi to jak dla mnie sztucznie i nie ma w tym za grosz charyzmy. W tym aspekcie najciekawiej wypada "Freedom" i to jest Battle Beast jaki błyszczał na pierwszych płytach, a poza tym pokazują że ta formuła nie musi męczyć i może dostarczyć sporo frajdy. Oczywiście skoro jest to płyta Battle Beast to nie brakuje tutaj tych słodkich, nieco dyskotekowych klawiszy. Tutaj oczywiście Janne odwala kawał dobrej roboty, tylko szkoda że te słodkie melodie momentami przepadają w gąszczu średnich pomysłów. Battle Beast nie byłby sobą gdyby nie zadziorny głos Noory, który jak zawsze błyszczy i przyciąga uwagę swoim głosem. Tak piszę, że średnie pomysły, ale mimo wyraźnych wad słychać, że band starał się żeby album brzmiał ciekawie i na swój przebojowo. Podniosły i nieco marszowy otwieracz "Circus of Doom" momentami brzmi jak kawałek z debiutu, co nie jest takie złe. Pomijam że sam główny motyw jakiś taki średnich lotów jest. Słodki i przebojowy jest "Wings of Light". Niby wszystko jest tak jak być powinno, a momentami przypomina się świetny Beast in Black. Singlowy "Where eagles learn to fly" to bez wątpienia solidny kawałek, ale też do idealnych bym go nie zaliczył. Słychać echa Sabaton, ale raczej brzmi to jak parodia. Owe radiowe zaloty słychać w dziwacznym "russian roulette". Najlepszy z tego wszystkiego jest podniosły i przebojowy "place that we call home". Duże brawa za pomysłowe partie gitarowe, klawiszowe, a przede wszystkim tutaj robotę robi podniosły refren rodem z płyt Powerwolf czy Bloodbound. Perełka i szkoda że płyta nie jest w takim tonie.
Battle Beast ma swoje grono fanów i płyta skierowana jest oczywiście do nich. Nowi słuchacze nic nowego tutaj nie znajdą. Nie jest to najlepsze wydawnictwo Battle Beast, ale kryje kilka ciekawych melodii i znajdą się z 2-3 perełki. Mimo wszystko Battle beast żyje teraz w cieniu genialnego beast in black.
Ocena: 5/10
poniedziałek, 10 stycznia 2022
SARTORI - Dragons fire (2022)
Wytwórnia Rockshots records 28 stycznia tego roku wyda debiutancki krążek gitarzysty Andiego Sartori, który rządzi w kapeli sygnowanym jego nazwiskiem. "Dragons fire" to płyta skierowana do fanów klasycznego heavy metalu, hard rocka, czy neoklasycznego grania. Kto lubi posłuchać bardziej złożone partie gitarowe wzorowane na wczesnej działalności Yngwiego Malmsteena czy Alcatrazz ten z pewnością polubi debiut Sartori.
Pierwsze skrzypce gra tutaj nie kto inny jak właśnie Andy Sartori, który stawia na finezyjne partie gitarowe, na bardziej złożone, gdzie unosi się duch starych płyt Yngwiego Malmsteena. Inspiracje słychać, choć do mistrza jeszcze daleka droga. Wszystko jest jak dla mnie za bardzo ugrzecznione i bez ikry. W pewnym momencie kompozycje zaczynają się zlewać w jedną papkę, co nie jest korzystne dla wydawnictwa. Sekcja rytmiczna jest nieco schowana i mało wyrazista. Na szczęście wokalista Scott Board swoim głosem mocno urozmaica zawartość i nadaje jej heavy metalowego pazura. Obok Sartori to jest najważniejsza osoba w zespole. Piękna okładka sugeruje, że szykuje się killer, ale rzeczywistość jest brutalna.
Dobrze wypada otwieracz "Evil Heart", bo dostajemy tutaj właściwie heavy metal mocno osadzony w latach 80. Proste, klasycznie i z pazurem. Dobra robota! Marszowy "One distant heart" jest solidny, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Typowy riff jaki pełno i nawet melodia nic ciekawego nie wnosi. Typowo i zarazem bardzo znajomo brzmi taki "Devil in Disguise" czy "From hell to heaven". Niby wszystko jest dobrze zagrane, a nie wzbudza to większych emocji. Znacznie ciekawsza melodia pojawia się w klimatycznym 'Castle of lost soul" czy bardziej energicznym "Battle in the distant lands".
"Dragons fire" jest ugrzeczniony i pozbawiony charyzmy. To płyta przewidywalna i nieco na jedno kopyto. Nie można odmówić talentu gitarzyście Sartori, ani też wokaliście Board. 30 minut muzyki to niby mało, a tutaj troszkę się dłuży. Solidny heavy metal z nutką neoklasycznego grania to może i dobry kierunek, tylko jakość pozostaje jeszcze do dopracowania. Warto mieć na uwadze ten zespół, bo w przyszłości może namieszać.
Ocena: 6/10
środa, 5 stycznia 2022
SCREAM MAKER - Bloodking (2022)
Pandemia okazała się przeszkodą dla wielu kapel heavy metalowych. To powód opóźnień wielu wydawnictw i podobny los spotkał "Bloodking" naszego rodzimego Scream Maker. O tym albumie mówiło się już dawno, to też oczekiwania były ogromne. Ciśnienie rosło i ciekawość zaczęła zżerać każdego dnia. W końcu to nie jakieś żółtodzioby, tylko jeden z najważniejszych zespołów heavy metalowych na polskiej scenie metalowej. Premiera "Bloodking" przewidziana jest na 27 stycznia tego roku. Już mogę wam zdradzić, że jest na co czekać.
6 lat przyszło czekać fanom Scream Maker na nowe dzieło. Można rzec, że to kawał czasu. Jednak ten czas band nie zmarnował i pozwolił sobie dopracować album niemal w każdej sferze. Kapela urosła w siłę,bowiem Scream Maker brzmi niezwykle dojrzale na nowym albumie i słychać, że wbili się na kolejny poziom. Oczywiście są dalej sobą, bo trzymają się klasycznego heavy metalu z elementami power metalu czy hard rocka. Klimat lat 80 jest, ale nie brakuje też w tym wszystkim współczesnego pazura. Scream maker nie byłby sobą, gdyby nie zabrał nas w rejony Dio, Judas Priest, czy Iron Maiden, a przy tym dostarczając sporą liczbę hitów. Zestawiając "Bloodking" z poprzednimi albumami warszawskiej formacji, to można odnieść że to ich najlepszy album.
Ciekawa i przyciągająca uwagę okładka to tylko jeden aspekt, który wzbudza pozytywne emocje. Brzmienie jest współczesne, mocne i bardzo wyraziste, Płyta sporo mocy zyskuje dzięki temu. Gitarowe popisy Michała dostarczają sporo frajdy, bo nie ma tu wymuszonych dźwięków, wszystko jest naturalne i najważniejsze że jest heavy metalowy pazur i cały czas się coś dzieje. Oczywiście na brawa zasługuje niezwykle uzdolniony Sebastian Stodolak, który z płyty na płytę staje się jeszcze lepszym wokalistą. To jest bez wątpienia duma naszego kraju i jeden z najlepszych wokalistów na naszej scenie metalowej.
Techniczne nie mam zarzutów, to jak jest z zawartością? Dostajemy niezwykle zróżnicowany materiał, a zarazem bardzo spójny. Nieco przeraża 14 utworów i tutaj ja bym się pokusił o skrócenie płyty, ale i tak nie powodów do narzekania. "Invitation" to tak naprawdę intro, a taki "Mirror, Mirror" to soczysty heavy/power metal, który spełnia europejskie wymagania. Fani takiego Brainstorm, czy Primal fear odnajdą się w tym kilerze, to na pewno. Jakże wymiata melodia w tytułowym "Bloodking". Cudo i prawdziwy hit. Brzmi klasycznie, łagodnie, ale bardzo pomysłowo. Brawo Scream Maker. Znamy też singlowy "When our fight is over" i tutaj band idealnie miesza hard rocka w stylu Dokken z heavy metalem w stylu judas priest. Tutaj band ewidentnie stawia na klimat lat 80. Syreny zawsze zwiastują killer i tak też jest z "End of the world". Oj Scream maker stawia na cięższe riffy tutaj, a to skutkuje killerami pierwszej klasy. Echa Judas Priest czy Primal Fear są tutaj jak najbardziej na plus. W końcu doczekałem się utworu o nazwie "Scream maker" i ten radosny metalowy hymn na pewno sprawdzi się podczas koncertów. Kolejny singiel to równie energiczny i bardzo przebojowy "Hitting the wall". Klasycznie i z wielką gracją band tutaj gra. Jest troszkę Ac/dc i komercyjnego rocka w "Join the mob", a także miła i lekka ballada "Die in me". Ciekawie wypadają mroczne i nieco bardziej rozbudowane kompozycje jak "Candle in the wind" czy "Tears of rage", które momentami przypominają mi black sabbath z Tonym Martinem na wokalu.
Scream Maker jest jednym z najważniejszych zespołów na polskim rynku i "Bloodking" to tylko potwierdza. Bardzo dobrze wyważony album, który ma sporo heavy/power metalowych ciosów, ale jest też miejsce na hard rockowe szaleństwo, na nowoczesne brzmienie i klimat lat 80, na komercyjny rock, czy wpadające w ucho hity. Ten album spełnia wszelkie standardy i dostarcza sporo frajdy. Warto było czekać, bo tak naprawdę dostajemy najlepszy album Scream Maker. Brawa dla zespołu i oby kolejny album ukazał się znacznie szybciej. Kto nie zna tej kapeli to najwyższy czas to zmienić, a fani na pewno się nie zawiodą.
Ocena: 8.5/10
czwartek, 30 grudnia 2021
METAL CROSS - Soul Ripper (2022)
Rok 2014 był przełomowy dla duńskiej formacji Metal Cross. Wtedy w ramach koncertu Metal Magic Festival kapela reaktywowała się i wróciła znów do grania. Kapela działa na przestrzeni 1984-1989, ale nie wiele wynikło z tego. Udało się powrócić w nieco zmienionym składzie, ale z masą ciekawych pomysłów i głodem sukcesu. Efektem tego powrotu jest ich pierwszy album zatytułowany "Soul Ripper", który ukaże się 22 lutego roku 2022 nakładem wytwórni From the Vaults. Jest to bez wątpienia pozycja skierowana do fanów Metal Church, Armored Saint, Riot, czy Artillery. Bardzo udana mieszanka heavy/power metalu.
Metal Cross obecnie tworzą wokalista Esben Fosgerau Juhl, gitarzyści Lybaek i Sorensen, a także perkusista Morgensen i basista Ole Quist. Trzeba przyznać, że panowie dokładają wszelkich starań, żeby nie było nudno i przewidywalnie. Jasne grają muzykę w znanych nam dźwiękach i melodiach, bo nie ma tutaj nic odkrywczego, ani też świeżego. W swojej konwencji Metal Cross naprawdę daję radę i potrafi nie raz zachwycić poziomem i pomysłowością muzyków. Na pewno mocnym atutem są partie gitarowe, gdzie naprawdę znajdziemy zadziorne riffy, czy wciągające solówki. Momentami można odczuć wpływy Judas Priest, a to spory atut. Dobrze też wypada nowy wokalista Juhl, który potrafi stworzyć mroczny klimat, który idealnie współgra z całością. Zawartość jest przemyślana i dostarcza sporo frajdy.
czwartek, 23 grudnia 2021
POWER PALADIN - With the magic of windfyre steel (2022)
Każdy kto ma dość słodkiego power metalu i wszelkich zespołów typu Edguy, hammerfall, Helloween czy Rhapsody ten może dać sobie spokój z czytaniem tej recenzji. Fani ekstremalnego heavy metalu też nie mają czego szukać na debiutanckim krążku formacji Power Paladin. Ta młoda kapela daje wyraźny znak w jaką grupę fanów uderzają. Nie bez powodu w nazwie formacji pojawia się słowo "power", a okładka debiutanckiego krążka zatytułowanego "With the magic of windfyre steel" rozśmiesza kiczem i słodkością. To wszystko jest przemyślane i band wiedział co robi. Niewinnie to wygląda i co ciekawe band gra nadzwyczaj dobrze. Bardzo udany debiut pod skrzydłami ledwo co powstałej wytwórni Atomic Fire Records. Jedna z ważniejszych premier stycznia 2022!
Kapela młoda i w sumie szuka swojego stylu, ale już wiadomo że słodkie i chwytliwe melodie są u nich podstawą. Liczy się również klimat fantasy i wszystko opiera się na sprawdzonych patentach znanych kapel. Mnie to nie przeszkadza, o ile sama muzyka się broni i dostarcza frajdy. Tutaj tak jest, a band skrada serce i od samego początku mocno im się kibicuje. Na samym starcie rozśmiesza motyw przewodni w " kraven the hunter", którą dobrze znam z solówek w "Sign of the Cross" Iron Maiden. Wyszło całkiem dobrze i zachęca do dalszego słuchania. Gitarzyści Bjarni i Ingi bawią się formułą, a ta radość po prostu zaraża. Panowie się rozumieją i grają z pasją, a to już spory atut. Folkowo zaczyna się "Righteous fury", który szybko przeradza się w rasowego killera. Co za riff, co energia i to robi wrażenie. To się nazywa power metal wysokiej klasy i jestem zachwycony. Wyrwało z kapci, a wokalista Atli pokazuje że jest świetny w swojej roli. Klimat i epickość to cechy "Evermore" i momentami przypomina się stara dobra Avantasia, czy Helloween. Kolejny killer to bez wątpienia "Dark Crystal", który niszczy mocnym riffem i mocnym wokalem Atli. Band idzie za ciosem i nie bierze jeńców. Niby nic odkrywczego tutaj nie mamy, a uśmiech na twarzy się pojawia. Rhapsody i Helloween spotykają się w "Ride the distant storm" i jest wszystko wręcz podręcznikowo. Nic więcej tutaj nie trzeba dodawać. Klasa sama w sobie. Band radzi sobie również z bardziej rozbudowanymi kompozycjami, co potwierdza to "into the forbidden forest" czy "there can be only one".
Albo ja jestem naiwny i straciłem słuch, albo ta kapela faktycznie ma talent do tworzenia świetnej muzyki. Klasyczny power metal jest w cenie i miło, że ktoś pofatygował się by odkurzyć nieco stare płyty Edguy, czy Helloween i przerobić coś na swój style i nagrać muzykę, która porwie nie tylko ze względów sentymentalnych, ale i wartości samej muzyki. Kawał dobrej roboty dokonali Power Paladin i jest to ważny debiut. Oby utrzymali się na powierzchni.
Ocena: 9/10
niedziela, 19 grudnia 2021
PODSUMOWANIE ROKU 2021
PODSUMOWANIE ROKU 2021
Mam wrażenie, że z roku na roku co raz ciężej stworzyć top 10. Nie dlatego, że rok jest słaby i nie ma z czego wybierać, tylko dlatego że jest tyle świetnych płyt, że jest problem wybrać konkretne 10 płyt. Rok 2021 oczywiście minął pod hasłem pandemia i to był jakby nie patrzeć dziwny rok. Ja wiedziałem, że czekam najbardziej na wielki powrót Helloween i pierwsza płyta po wielu latach z Hansenem i Kiske. Były wielkie oczekiwania i w sumie mimo że płyta jest dobra i zapada w pamięci, to jednak nie powala na kolana. Na pewno nie zawiedli ci co od lat wydają płyty na wysokim poziomie i mam tu na myśli choćby Powerwolf czy Wizard. Trafiło się wiele niespodzianek jak choćby Eternity's End czy wielki powrót Insania. Tak naprawdę każda z płyt, którą wymienię w poniższym zestawieniu zasługuje na tytuł płyty roku. Rok przyniósł wysyp świetnych płyt w zakresie heavy i power metalu. Te gatunki muzyczne najbardziej mnie pochłonęły, ale i w thrash metalu czy hard rocka można było trafić na jakąś perełkę. Oto przed wami najlepsi z najlepszych.
1. ETERNITYS END - Embers of War
Miałem ogromny dylemat. Eternitys end czy In Vain? Oba zespoły pozamiatały. Eternitys end to nie tylko świetna dawka szybkich riffów, zadziornych solówek. To przede wszystkim zbiór genialnych kompozycji, w której każda błyszczy na swój sposób i każda zasługuje na osobne chwalenie. Kocham chórki Pieta sielcka, które nie tylko przewołują na myśl Iron Savior, ale też choćby stary dobry Blind Guardian. Niemcy górą i to nie pierwszy raz jeśli chodzi o power metal. Album petarda !
2. IN VAIN - all hope is gone
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/10/in-vain-all-hope-is-gone-2021.html
Drugie miejsce In Vain? Hmm jak dla mnie pierwsze miejsce razem z Eternitys End, no ale trzeba trzymać się zasad. In Vain pokazał klasę i totalnie mnie zaskoczył. Nie liczyłem, że nagrają taki znakomity album. Tutaj nie ma jakiś miałkich i smętnych kompozycji, cały czas atakują nas killery. Jest szybko, agresywnie i do przodu. Tak się powinno grać power metal! Brawo Panowie !
3. BLAZON STONE - Damnation
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/08/blazon-stone-damnation-2021.html
Ktoś zapyta co robi tutaj Blazon Stone? Przecież to kopiuj wklej tego co grał kiedyś Running Wild. Jasne, że Ced nie tworzy niczego nowego, tylko zabiera nas w sentymentalną podróż. Dla mnie to coś więcej niż kopia Running Wild. Ced bowiem dopisuje kolejne rozdziały, tego co Rolf grał na "Port Royal", "Pile of Skulls" czy "Black Hand inn". Running wild może i trzyma poziom i wciąż nagrywa dobre płyty, ale to Ced tworzy perełki na miarę starych płyt Running Wild. Nowy album z nowym składem tylko wzbudza większy apetyt co do kolejnych płyt. Ave Ced i Blazon Stone!
4.BURNING POINT - arsonist of the soul
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/09/burning-point-arsonist-of-soul-2021.html
Nigdy Burning Point nie zaszedł u mnie tak wysoko. Tym razem fiński kapela pokazała jak grać europejski power metal na wysokim poziomie. Fani nie tylko Burning point mogą być zadowoleni, bo i fani Stratovarius czy Helloween muszą mieć to w swojej kolekcji. Kopalnia hitów i przykład, że każda kapela zasługuje na szansę. Mieli ciężki okres, ale się odbili i od razu wylądowali w top 10. Najlepsza płyta Burning Point!
5. BLOODBOUND - Creatures of the dark realm
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/04/bloodbound-creatures-of-dark-realm-2021.html
Dla jednych kicz, dla jeszcze innych kopia Sabaton, ale powiem że Bloodbound ma w sobie to "coś". Mają smykałkę do chwytliwych melodii, do podniosłych refrenów i ich płytę po prostu dostarczają sporo frajdy. Przyzwyczaili już mnie do wysokiej klasy muzyki i póki co jest to jeden z najlepszych zespołów power metalowych.
6. DRAGONICON - Dark side of Magic
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/10/draconicon-dark-side-of-magic-2021.html
Włoski Dragonicon mocno namieszał w tegorocznych zestawieniach to na pewno. Płyta o wiele ciekawsza niż na przykład nowy rhapsody. Znakomity miks klimatu fantasy i europejskiego power metalu lat 90. Wokalista Arkanfel po prostu wymiata i już nie mogę się doczekać przyszłych płyt tej kapeli. Mocna rzecz!
7. INSANIA - Praeparatus Supervivet
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/11/insania-v-praeparatus-supervivet-2021.html
Kolejna płyta, która również może być nr 1 w czyimś zestawieniu. Klasyczny styl Insania, choć nieco współczesny i bardziej odświeżony. Ta płyta jest tym czym powinna być u Helloween. Solówki tutaj są po prostu wyśmienite. Kwintesencja stylu power metalu i idealny wzór do naśladowania. To się nazywa świetny powrót po latach.
8. WARRIOR PATH - The Mad King
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/02/warrior-path-mad-king-2021.html
Warrior Path nie zasługuje na miejsce 8, ale jak tu tworzyć top 10 mając tyle perełek. "The Mad King" zostanie już w moim sercu i śmiało to jedna z tych płyt, które musi być w top 10, musi być po prostu. Ta płyta ma wszystko, a nawet więcej. Daniel Heiman to niszczyciel i jeden z najlepszych wokalistów. Dobrze, że nie marnuje swojego talentu i ma swój zespół. Płyta genialna i ponadczasowa. To trzeba usłyszeć!
9. POWERWOLF - Call of the wild
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/07/powerwolf-call-of-wild-2021.html
Powerwolf to już stały bywalec moich topów. Co ja mam zrobić, kiedy ten band wymiata? Każdy ich album to prawdziwa uczta dla fanów power metalu. Mają swój styl, pomysł na siebie i stali się prawdziwą gwiazdą. Tego im nikt nie odbierze. Swoją wyższość potwierdzają w najlepszy sposób tworząc niesamowitą muzykę. Czy ktoś jest wstanie im zagrozić?
10. WIZARD - Metal in my head
http://powermetal-warrior.blogspot.com/2021/01/wizard-metal-in-my-head-2021.html
Niemcy zdominowały mój top, ale w sumie co zrobić kiedy to właśnie oni tworzą najlepszą muzykę? Wizard jako jeden z nie wielu znakomicie oddaje hołd dla Manowar. Mają swój styl, pazur i smykałkę do tworzenia niezapomnianych hymnów heavy metalowych. Czołówka epickiego heavy metalu i znów jedna z najlepszych płyt w dorobku danej kapeli. Wizard jest na fali, to na pewno!
Ciężko było stworzyć top 10. Powiem, że dalej również znajdziemy perełki, które widziałbym w top 10, ale miejsca już nie ma, więc piszę dalej na co jeszcze warto zwrócić uwagę i co skradło moje serce.
11. Exodus - Persona Non grata ( jak dla mnie najlepszy album thrash metalowy roku 2021)
12. Labyrinth - welcome to the absurd circus ( az mam łzy że nie mam jak tego wcisnąć do top 10)
13. KK Priest - Sermons of the Sinner ( jedna z najczęściej słuchanych płyt przeze mnie!)
14. Hammer King - Hammer King
15. Icon of Sin - Icon of Sin
16. Evergrey - escape of the phoenix
17. Winterage - the inheritance of beauty
18. Marius Danielsen Valley of Doom part 3
19. Secret Sphere - lifeblood
20. Thorium - Empire of the sun
21.Magic Opera - The golden pentacle
22.Flotsam and jetsam - blood in the water
23. iron maiden - senjetsu
24. Accept- Too mean to die
25. Kruk - Be there ( jak dla mnie najlepsza płyta hard rockowa roku 2021)
26. Vexillium - When good men go to war
27. Crystal Viper - the cult
28. Ironbound - the lightbringer
29. brainstorm - wall of skulls
30. Edu Falaschi - Vera Cruz
I w sumie można by jeszcze tak ciągnąć tą listę i ciągnąć. Każdy będzie miał swoją listę najlepszych płyt i na pewno w każdej znajdą się nie zapomniane krążki, do których będzie wracać i odkrywać je na nowo. Jest wiele świetnych płyt i nawet te które nie znajdują się tutaj dostarczają frajdy. Choćby taki nowy album Running Wild. Nie jest to ich najlepsza płyta, ale też często do niej wracam, Może sentyment, a może faktycznie coś w niej jest? Podsumowując rok 2021, trzeba stwierdzić, że to naprawdę udany rok i pojawiło się wiele ciekawych płyt, a Ci wielcy również nie zawiedli. Najbardziej cieszy mnie fakt, że Kk Downing w końcu odpalił z swoim zespołem i że takie dobre emocje wzbudza. Ach co za płyta. Nie obyło się również bez niespodzianek, bo w życiu nie powiedziałbym że In vain czy Eternitys end skradnie moje serce i rzuci mnie na kolana. Nie obstawiłbym też, że Hellowen nie zadowoli mnie w pełni tak jakbym chciał. Czekam na rok 2022 i bardziej mam tu na myśli nowe płyty Kinga Diamonda, Mercyful Fate, Blind Guardian, Avanasia czy Axel Rudi Pell. Jest na co czekać ! A jak wygląda wasza lista? Coś pokrywa się z powyższą listą?
sobota, 18 grudnia 2021
IRON FATE- Crimson Messiah (2021)
ON MY COMMAND - Prey (2021)
Fani Metaliki, Judas Priest, czy wczesnego Blind Guardian czy nawet Running Wild mogą śmiało sięgnąć po najnowsze dzieło australijskiej formacji On My command. Może nie do końca jest to band z prawdziwego zdarzenia, bo ten projekt muzyczny tworzą dwie osobistości. Sean Mackay odpowiada bowiem za wokale, bas i gitary, a James Knoerl pełni rolę perkusisty sesyjnego. Nie zmienia to faktu, że najnowsze dzieło zatytułowane "Prey" to pozycja godna uwagi, a już sama okładka Andrea Marschalla przyciąga uwagę i zachęca odpalenia płyty.
Niby płyta z serii zrób to sam, a wszystko brzmi profesjonalnie i nie ma powodów do narzekania. Brzmienie jest soczyste i idealnie współgra z stylem w jakim obraca się On my command. Fani heavy/power metalu odnajdą się tutaj bez większego problemy. Piękny w swojej formie jest "the Warlord". Tak to jest rasowy killer, z nieco surowym charakterem. Nieco stonowany "Sword of the king" momentami brzmi jak by ktoś wymieszał Warlord i Grave Digger. Ta toporność daje tutaj o sobie znać. Nie do końca przekonuje mnie mroczny i nieco doom metalowy "The magus". Na wyróżnienie na pewno zasługuje melodyjny i nieco maidenowy "Prey", czy rozbudowany i epicki "Archangel".
Kiedy odpala się "Prey" to początek jest naprawdę mocny i troszkę szkoda, że tempo potem nieco siada i robi się troszkę nudno. Mimo pewnych nie dociągnięć to wciąż płyta godna uwagi, w której liczą się dobre melodie, zadziorne riffy i duża dawka solidnego grania z pasją. Polecam!
Ocena: 7/10
środa, 15 grudnia 2021
TONY MARTIN - Thorns (2022)
Czy ktoś tęskniłem za Tonym Martinem? Z pewnością nie jeden fan Black Sabbath chciał usłyszeć coś nowego od dawnego wokalisty Black Sabbath. Sporo czasu minęło od "Forbidden" i do tego ostatni solowy album Tony'ego Martina ukazał się w 2005r. Smutne, że tak świetny głos się marnował i nie dawał niczego nowego swoim fanom. Jasne, pojawiał się gościnnie w niektórych projektach muzycznych, ale to nie to samo. Lata lecą, a Tony Martin to wciąż jeden z najlepszych wokalistów heavy metalowych. Tego nic nie zmieni. Tym bardziej wypatrywałem nadchodzący "Thorns". Płyta ukaże się 14 stycznia 2022r. Czy jest wielki powrót? Czy dostajemy płytę na miarę klasyków Black Sabbath typu "Tyr" czy "Headless Cross"?
Gwiazdą płyty jest oczywiście Tony i jego niesamowity głos. Tyle lat minęło, a jego głos wciąż ma taką samo moc i klimat. Nic nie stracił na swojej atrakcyjności i wciąż sieje zniszczenie. Cieszy na pewno fakt, że płyta jest mroczna, ciężka i brzmi na pewno autentycznie. To płyta współczesna, a nie jakiś tam wehikuł czasu do lat 80 czy 90. Tony dostarcza nam muzykę do jakiej nas przyzwyczaił, czyli jest mocno, mrocznie i nie raz majestatycznie. Do tego wszystko brzmi współcześnie, momentami troszkę nowocześnie. Normalnie przypomina mi się solowy album Todda La Torra. Za partie gitarowe tutaj odpowiada Scott McClallen i na pewno nie jest on Tonym Iommim. Niby jest agresywnie, nowocześnie, ale troszkę kuleję melodie czy solówki. Brakuje tutaj nieco dopracowania. Na szczęście jest agresywnie i sporo odesłań do Black Sabbath co mocno ciągnie zawartość płyty. Oczywiście największą robotę robi Tony Martin.
Okładka jakoś nie przykuwa uwagi i nie zapada w pamięci. Natomiast już należy pochwalić całą ekipę za dobrze wykreowane brzmienie, który nadaje całości agresywnego charakteru.Mocno mnie nakręcił singiel "As the world burns". Mocny heavy metalowy kawałek z mocnym riffem i duża dawką przebojowości. Do tego mrok i partie gitarowe momentami przypominają Black Sabbath. Jeszcze więcej tych cech dostajemy w ponurym i stonowanym "Black Widow Angel". Zaskakuje na pewno swoim klimatem i gregoriańskimi chórkami "Book of Shadows". No oczywiście też sporo odesłań do Black Sabbath, choć tutaj troszkę mam wrażenie że jest przerost formy nad treścią. "Damned by You" jest agresywny, mroczny, ale już niczym nie zaskakuje. Bardzo dobry kawałek, ale brakuje mu nieco elementu zaskoczenia. "No shame at all" to utwór podobny w swojej stylistyce do innych kawałków na płycie. Dobry kawałek, może nawet bardzo dobry, ale jest to zrobione nieco wg pewnego określonego wzoru. Warto wspomnieć o zadziornym "Passion Killer" czy rozpędzonym "Run like the devil", który przełamuje nieco rutynę na tym albumie. To jeden z najlepszych kawałków na płycie i brakuje tutaj takich petard. Tytułowy "Thorns" momentami taki nieco spokojny, balladowy, a momentami mroczny i stonowany.
Bardzo liczyłem na ten album i troszkę się rozczarowałem. Może za bardzo chciałem usłyszeć coś na miarę "Headless cross"?. Na pewno cieszy dobra forma Tony'ego Martina i cała ta heavy metalowa otoczka. Zawartość nie jest zła i zasługuję na uwagę, tylko szkoda że głos Martina przyćmiewa wszystko i tak naprawdę często ratuje jakiś utwór. Brakuje tutaj jakiegoś geniuszu gitarowego typu Iommi. Szkoda, ale mimo wszystko super że Martin wrócił do biznesu.
Ocena: 7/10
VEONITY - Elements of Power (2022)
18 lutego roku 2022 szwedzki band o nazwie Veonity wraca z nowym albumem. "Elements of power" to album nr 5 w dyskografii Szwedów i z pewnością wstydu im nie przynosi. Tym albumem band wraca do bardziej klasycznego power metalu. Fani Veonity nie będą zawiedzeni, ale ci co byli źle nastawieni do tego zespołu, raczej nowy album tego nie zmieni.
Veonity jest dalej sobą i nie próbuje udawać kogoś innego. Grają power metal pełną gębą i stawiają na chwytliwe melodie i dojrzałe riffy. Pierwsze skrzypce dalej w zespole gra Anders Skold. To za jego sprawa album jest przebojowy i łatwy w odbiorze. To on nadaje charakteru płycie i już wiadomo że to płyta Veonity. Do tego pełno tutaj atrakcyjnych solówek na wzór starego Helloween czy Insania i to jest bardzo ważny aspekt "Elements of Power". Jak się spojrzy na klasyczną okładkę i wsłucha się w mocne i zarazem czyste i europejskie brzmienie, to wszystko układa się w całość.
Brawa się na pewno należą za energiczny "Beyond the realm of reality", który oddaje tak naprawdę piękno power metalu. Jest melodyjnie, radośnie i bardzo dynamicznie. Do tego świetna robota gitarzystów potrafi rzucić na kolana. Tak się gra power metal i nie przeszkadzają patenty Helloween. Dalej dostajemy równie podniosły i przebojowy "The Surge" i band dalej trzyma wysoki poziom. Troszkę inaczej wypada stonowany i nieco marszowy "Altar of Power" i tutaj jest dobrze. Brakuje nieco dopracowania, jakby coś pominęli tutaj. Znakomicie wypada radosny i pełen pozytywnej energii "Glagoyles of black steel". Pełno starego Helloween znajdziemy w rozpędzonym "Dive into the Light" i to się nazywa power metal w europejskim wydaniu. Jest klasycznie, ale nie nachalnie, ani też kiczowato. Duży nacisk zespół położył na ciekawe melodie i to zdaje egzamin. Rycerski "Facing the water" to kolejna szybka power metalowa petarda. Oj dużo dobrego się tutaj dzieje. Troszkę chybiony jest mroczny i nieco progresywny "Blood of the beast". Na szczęście finał w postaci "Return to the land of the light", który znów zabiera nas do klasycznego power metalu.
Było do przewidzenia, że Veonity nie wypuści płyty nudnej i oklepanej. Znów im się udało. To już kolejny świetny album w ich dyskografii. Ich pozycja na scenie power metalowej rośnie i stają się jednym z ważniejszych zespołów tego gatunku. Nowy album to może nie perfekcja, ale z pewnością album, który warto wypatrywać w roku 2022. Nie zawiedziecie się.
Ocena: 8.5/10
PSYCHOPRISM - R.I.S.E (2021)
środa, 8 grudnia 2021
PIRATE HYMN - Wild Adventure (2021)
W tym roku fani pirackiego heavy metalu nie mają powodów do narzekania. Najpierw przecudowny album ze strony Blazon Stone, potem Running wild wydał równie udany album, a na dokładkę rodzimy Jean Paul powraca z nowym albumem sygnowanym nazwą Pirate Hymn. "Wild Adventure" premierę przewidzianą ma 17 grudnia i powiem Wam, że to miła przygoda dla fanów Running Wild, Blazon Stone czy Alestorm. Ten album jest miłym dodatkiem do płyt Running Wild czy Blazon Stone.
Postać Jana nie jest tak do końca nie znana. Fani Blazon Stone zapewne pamiętają, że maczał palce przy niektórych kawałkach i odpowiadał za partie klawiszowe. Jak ktoś słyszał dwa poprzednie albumy Pirate Hymn ten z pewnością odnajdzie niektóre pomysły w muzyce Blazon Stone. Ced umiejętnie wykorzystał patenty Jana. Pirate Hymn to tak naprawdę instrumentalna wersja Running Wild czy blazon Stone. Wielkim minusem jak dla mnie jest wciąż brak wokali, nawet jeśli byłyby to kiepskie wokale, ale i tak muzyka byłaby ciekawsza wtedy. Jan musi nad tym się zastanowić, bo wtedy kariera zagraniczna stoi otworem. Dla nie których przeszkodą może stanowić to, że nie mamy tu zespołu, a jednoosobowy projekt muzyczny, w którym nasz bohater może spełnić marzenie każdego fana running wild, czyli stworzyć własną muzyką stanowiącą hołd dla tej świetnej kapeli. Powiem wam, że broniłem się przed recenzją tej płyty, bo pomysły fajne i dobrze się tego słucha, ale jakoś fanem instrumentalnych płyt nie jestem. Dałem szansę i nie żałuje, bo płyta jako całość jest miła w odsłucha i nawet momentami zaskakuje pomysłowością.
Powieść "Wyspa skarbów" autorstwa Roberta Louisa Stevensona była inspiracją dla Rock'n rolfa, to i dla Jana również były. Utwór "Hymn of Billy Bones" czy "The admiral benbow inn" są tego przykładem. Ten pierwszy kawałek przypomina nieco intro "Hymn of long john silver", który otwierał koncertowy album "ready for boarding". Jest klimat piracki i nieco folkowe zacięcie rodem z płyt Alestorm. Brawo za pomysłowość. Początek "The Admiral Benbow inn" przypomina nieco Port Roayl, a sam riff i dynamika przypomina czasy "The black Hand inn". Inspiracją dla Jana była też opowieść Henrego Newbolta i tego przykładem jest klimatyczny "The Drakes Drum". Running wild pełną gębą mamy na pewno w tytułowym "Wild Adventure", który nie wiem czemu przypomina mi tytułowy utwór z najnowszej płyty Running Wild. Gitary w "Escape from nassau" nieco kojarzą się z "Rogues en Vogue". O dziwo nie ma kiczu i wszystko idzie w dobrym kierunku. Jest radośnie i nie ma miejsce na nudę. "Stortebreaker revenge" stawia nacisk na bas i tym samym przywołuje to klasyczne instrumentalne kawałki autorstwa Jense Beckera. Mnie osobiście porwała końcówka płyty. Jest tu dobrze nam znany singlowy "Shipwrecked", który imponuje szybkością i genialnym głównym motywem. Szczęka opada, bo melodia jest z górnej półki. Owacje na stojącą moi drodzy. Echa "Battle of Waterloo" czy "The iron times" słychać w epickim i marszowym "Funeral march of a Pirates". Energia i agresja w "the hunt for royal fortune" sieje zniszczenie i przywołuje stare dobre czasy running wild. Brakuje strasznie wokalu i to spora strata dla tej płyty.
Zazwyczaj omijam szerokim łukiem tego typu płyty, gdzie jest tylko instrumentalna warstwa płyty i brakuje wokalu. Tutaj jednak kiedy mamy do czynienia z pirackimi hymnami i nawiązaniem do running wild to warto dać szansę. Dlaczego? Nie wiele jest muzyki tego typu, a zwłaszcza na tak wysokim poziomie. Naprawdę dobrze się tego słucha i jest miłym uzupełnieniem do twórczości Running wild i Blazon stone.
Ocena: 7.5/10
wtorek, 7 grudnia 2021
CRYSTAL THRONE - Crystal Throne (2021)
Francuską scenę metalową w tym roku zasila debiutujący Crystal Throne, który powstał w 2020r. To kolejna ciekawa formacja, która stara się reprezentować zadziorny i niezwykle melodyjny heavy/power metal. Płyta "Crystal Throne" podbije serca fanów, którzy lubią klasyczny heavy/power metal, w którym odnajdziemy cechy takich kapel jak Iron Fire, czy Hammerfall, ale francuski band kreuje swój własny styl, w którym kluczową rolę odgrywa Terry Fire, czyli dawny wokalista Horacle. Jednym słowem nie wolno pominąć tego wydawnictwa.
poniedziałek, 6 grudnia 2021
MAGNUM - The monster Roars (2022)
Może i mroczna i nie typowa okładka zaskakuje, ale obiecują że to jedyna rzecz która jest nie typowa dla Magnum. Bob Catley czaruje swoim magicznym głosem i Tony stara się trzymać dobre hard rockowe tempo, ale jakoś brakuje mi tej przebojowości i lekkości ostatnich płyt. Nowy album troszkę wydaje się być łagodny, może nieco komercyjny, ale troszkę bez ikry i takiej dawki przebojów jakie Magnum serwował w przeciągu ostatniej dekady. Tytułowy "The monster roars" ma hard rockowy feeling i oddaje wszelkie cechy Magnum, ale nieco brakuje mi tutaj ikry i przebojowego charakteru. Też nie wiele dzieje się w "Remember", choć tutaj mamy o wiele ciekawszy refren i choć troszkę budzi słuchacza do życia. Pierwszy rasowy przebój to oczywiście "I wont let you down", który porywa swoją prostotą i klasycznymi patentami. Bardzo fajnie też buja radosny "No steppin stones", z kolei popisy gitarowe Toniego w "That Freedom word" czarują. Powinno być więcej kawałków w takim właśnie tonie, a szkoda bo był potencjał na tyki klimat płyty. Przepiękny jest rozbudowany i pełen progresywnego zacięcia "Your blood is violence" czy agresywniejszy "Come Holy Men". Ten ostatni robi furorę i jak dla mnie to najlepszy utwór z tej płyty. No jest pazur i hard rockowe szaleństwo. Magnum w najlepszym wydaniu.
Płyta na pewno jest nie równa, bowiem miewa mocne momenty, ale też czasami wieje nudą. Bob Catle jest po prostu nieśmiertelny i to on tutaj czaruje swoim głosem. Mangum nagrał na pewno dobry album, ale ja czuję spory niedosyt, bo ostatnie płyty były bardziej wyważone i dopieszczone. Troszkę mało tu energii w stylu "Come Holy men" i za mało hitów. Zmarnowany potencjał, ale Magnum nic nie musi już udowadniać.
Ocena: 6/10
sobota, 4 grudnia 2021
VOLBEAT - Servant of the mind (2021)
Kocham te ich wyjątkowe i klimatyczne okładki, które wciągają i dają do myślenia. To już spora zachęta by sięgnąć po wydawnictwo Volbeat. Nie byłoby tej kapeli gdyby nie Poulsen i ten jego głos jest magiczny. Z każdym rokiem brzmi co raz lepiej i jeszcze bardziej dojrzale. Idealnie sprawdza się w hardo rockowych dźwiękach, jak i tych bardziej heavy metalowych. Na nowym albumie daje popis swoich umiejętności. Płyta jest bardzo gitarowa i tutaj dzieje się sporo. Pojawiają się mocne riffy, a także sporo wciągających melodii. Nie ma miejsce na nudę i cały czas się coś dzieje. Nie muszę chyba dodawać, że i tym razem nie obyło się bez prawdziwych hitów, z której słynie Volbeat.
wtorek, 30 listopada 2021
FORTRESS - Dont spare the wicked (2021)
To jest płyta, która nie grzeszy oryginalnością. Panowie nie ryzykują, stawiają na sprawdzone chwyty. Teraz pytanie czy przyjmiecie kolejną porcję klasycznego heavy metalu spod znaku Iron Maiden, Black Sabbath czy Judas Priest. Panowie potrafią grać klimatycznie, potrafią zagrać nieco ostrzej, a kiedy trzeba to i przyspieszają. Na pewno trzeba im przyznać, że słychać w tym wszystkim zaangażowanie i przemyślane działanie. Klimat całości dodaje bez wątpienia zadziorny głos wokalisty Chrisa Scotta. Właściwy człowiek na właściwym miejscu i to nie podlega dyskusji. Gwiazdą tej kapeli jest oczywiście gitarzysta Fili Bibiano, którego znamy z Witherfall. On odpowiada za ciekawą warstwę gitarową i tu w zasadzie cały czas się coś dzieje i nie ma czasu na nudę. Od razu na łopatki rozkłada energiczny i pełen ciekawych melodii "Lost Forever". To się nazywa dobre otwarcie płyty. Na dzień dobry mamy rasowy killer. Jest też nastrojowy "Devils wheel", w którym band potrafi wplatać elementy hard rocka. "Anguish" to jeden z najlepszych kawałków na płycie, który kusi mrocznym klimatem i stylem rodem z płyt Black Sabbath z Tonym Martinem. Z kolei w "Find Yourself" band zabiera nas do brytyjskiej sceny metalowej lat 80. Tak więc jest tu NWOBHM i wczesny iron maiden, czy angel witch. Nie wiele wnosi instrumentalny "The passage", a na sam koniec zostaje tytułowy "Dont spare the wicked", który też czaruje mrocznym klimatem. Nie ma słabych punktów tak naprawdę i każdy kawałek potrafi pozytywnie zaskoczyć.
Nie ma tu nic nowego, ale band nadrabia tu atrakcyjnymi melodiami, dynamika i agresywności. To jest prawdziwa perełka nagrana przez fanów heavy metalu dla fanów heavy metalu.
niedziela, 28 listopada 2021
ETERNITY'S END - Embers of War (2021)
Przychodzi w końcu taki dzień, kiedy szczęka nam opada z wrażenia podczas słuchania danej płyty. Tak wiem jedni to przeżywają stosunkowo rzadko, a inni często. Takie doznania w tym roku sprawił mi choćby najnowsze dzieło Insania, czy In Vain. Takie uczucie pojawia się podczas słuchania klasyków. Czy nowy krążek może stać się klasykiem, o to jest pytanie. Uważam, że nic nie stoi temu na przeszkodzie. Takie wydawnictwo musi zawierać dech w piersiach i powalać na kolana. Szokować swoją formą, stylem i wykonaniem. To musi być perfekcja i płyta, która tak uzależnia, że jedyne co pozostaje po przesłuchaniu to przycisk "repeat" w odtwarzaczu. Taka płyta musi być wyjątkowa i w pełni spełniać wymogi danych ram gatunku, a nawet wnosi świeżość. Przede wszystkim nie może się pojawiać jakaś skaza czy słaby punkt układanki. Tak, zdarzają się takie płyty. Ten opis idealnie pasuje mi do najnowszego krążka niemieckiej formacji Eternity;s End. Kocham tą scenę heavy metalową, bo z niej wywodzą moje ukochane kapele typu Gamma Ray, Helloween, Blind Guardian, Iron Savior, Running wild czy Primal Fear. W tym zestawieniu idealnie mi pasuje Eternitys End. Band działa od 2014 r i śmiało można ich okrzyknąć nową gwiazdą power metalu. Panowie idą po trupach do celu i nie patrzą się na trendy, na to co grają inni. Dają nam perełkę w postaci "Embers of war". W życiu bym nie sądził, że ta płyta okaże się prawdziwą perełką i kandydatem do płyty roku. Konkurencja jest silna i jest sporo rarytasów, ale nie wyobrażam sobie top 3 bez tej płyty.
Skąd te "ochy" i "achy"? Nie często się dostaje płytę, które zbiera co najlepsze ze wcześniej wspomnianych tuzów heavy/power metalu, którzy do dziś są gwiazdami i prekursorami. Panowie tworzą swoją definicję power metal, w którym jest miejsce na rozmach i podniosłe refreny, które są godne Rhapsody czy Iron Savior. Mamy w końcu Eckerta i Sielcka w chórkach, a to robi sporą robotę. Przypominają się klasyki nie tylko Iron Savior, ale też Wizard czy Blind Guardian. No jest moc i płyta sporo zyskuje. Eternitys end to również Iuri Sanson, który jest nie jakimś tam wokalistą z łapanki. To muzyk z powołania i jego misją jest nawracać tych co odwrócili się od power metalu. Koleś wymiata i więcej takich wokalistów poproszę i od razu świat i power metal będzie lepszy. Sekcja rytmiczna to duet z górnej półki i zarówna bas jak i perkusja to czysta perfekcja i bez gitar sieją zniszczenie. Nowy album Insania ma dopieszczone solówki, tak i tutaj jest podobnie. Kto kocha stary blind guardian, kto kocha właśnie insania, Helloween, czy Iron Mask ten poczuje się jak w domu. Hombach i Munzer nie biorą jeńców i po prostu sieją zniszczenie. Nie ma ckliwych ballad, nie potrzebnych zwolnień. Tu jest atak z każdej strony. Piękna robota. Wszyscy młodzi i starzy, którzy tworzą power metal bierzcie z nich przykład. Do tego dochodzi brzmienie ostre niczym żyleta. Słychać w tym szczyptę brzmienia Iron savior czy primal fear. No brzmi to idealnie.
Jeśli na coś mógłbym ponarzekać, to na czas trwania płyty. 45 minut i 8 utworów to trochę za mało. Plus taki, że nie ma dłużyzn, a zawartość jest bez skazy. Band zaczyna naprawdę ostro i z przytupem, bo od rewelacyjnego "dreadnought", który utrzymany jest w speed/power metalowej konwencji z nutką neoklasycznego grania w stylu Iron mask. Słychać to w popisach gitarowych. Bas taki mocny i zadziorny, jak na pierwszym krążku Helloween. Wokal przyprawia o dreszcze i to jest klasa światowa. No i jeszcze w tle nawiązania do Running wild, a całość spina podniosły refren rodem z Iron Savior. Szczęka opadła już na dzień dobry. Czy trzeba komuś dowód, że mamy do czynienia z idealnym krążkiem? Jak te gitary brzmią w "Bane of the black sword". Ileż w tym gracji, dbałości o szczegóły i przebojowości. Kłania się klasyka niemieckiego power metalu. Rycerski klimat mamy w zadziornym "The hounds of Tindalos" i znów ktoś nasłuchał się "Black hand inn" running wild. Żadna ujma, bo to żadna kalka, a miłe wplecenie znanego stylu rock Rolfa. Brawo panowie! Mocny riff dostajemy w "Call of the Valkyries" i tutaj band zabiera nas w bardziej neoklasyczne granie rodem z Iron Mask, a do tego kilka mocnych akcentów Primal Fear. Rasowy killer i tyle w temacie. W podobnym tonie utrzymany jest energiczny "Acturus Prime", choć i tutaj gdzieś u nosi się klimat Iron Savior. Bardzo złożony kawałek, który nie stawia na banalne rozwiązania. Więcej heavy metalowego grania można wyłapać w rytmicznym "Shaded Heart" i to nieco łagodniejsze oblicze zespołu, a poziom nic na tym nie ucierpiał. Perkusja w "Deathrider" już na wstępie sieje zniszczenie. Co za killer tutaj wyszedł zespołowi. Idealna definicja power metalu. Jednak można wciąż tworzyć power metal i szokować poziomem i jakością. Panowie przecież nic nowego nie grają, a rozkładają mnie na łopatki. Finał to tytułowy "Embers of War" i tutaj zespół idzie na całość i nie rozdrabnia się. Jest ponad 9 minutowy kolos, który nie idzie w jakieś dłużyzny i epickość. Tutaj jest łojenie od samego początku i dostajemy znów killer. Znakomite przejście i moc niczym ostatnia płyta Persuader. Komentarz zbędny. Niechaj muzyka przemówi.
7 lat na scenie, a już są gwiazdą. Kiedy zabraknie Iron Savior, Blind Guardian, czy Running wild tu już wiem kto idealnie wypełni tą pustkę. Czas przekazać pałeczkę młodszym i zdolniejszym. Eternitys End tym albumem jak dla mnie wpisuje się do kanonu power metalu i już z miejsca się staje żywą legendą. Potrzebne są takie płyty, które przywracają wiarę, że nie wszystko zostało powiedziane. Płyta jak dla mnie idealna i wyczerpuje znamiona power metalu i nie tylko. Świetny wokal, wciągające i złożone solówki, znakomite przejścia, mocna i dynamiczna sekcja rytmiczna i chórki Sielcka i Eckerta. Zwycięski team. Reszta zostaje w tyle. Obok In Vain czy Insania bez wątpienia czołówka roku 2021. Brać w ciemno i zarażać innych. Ta płyta zasługuje na rozgłos!
Ocena: 10/10
piątek, 26 listopada 2021
HOME STYLE SURGERY - Brain drill poetry (2021)
Kto gustuje w muzyce Forbidden, Anthrax czy Toxik ten powinien zwrócić uwagę na nowe dzieło fińskiej formacji Home style Surgery. Nie jest to kalka, ani też jakaś wierna kopia powyższych kapel, ale z pewnością formacja, która gra thrash metal z dużą dawką melodyjności i heavy metalowych patentów. Najnowsze dzieło zatytułowane jest "Brain Drill Poetry". Nie ma szans konkurować z takim nowym Exodus, ale zasługuje na uwagę fanów takiego grania.
Znajdziemy tutaj tak naprawdę 33 minuty muzyki zawartej w 8 kawałkach. Jak na album to może trochę mało, ale z pewnością dzięki temu płyta nie zanudza. Muzyka Home style surgery opiera się na partiach gitarowych Joonasa i Jussi. Panowie nie tworzą niczego nowego i tak naprawdę poruszają po znanych terytoriach. Największa uwagę słuchacza skupia wokalista Kami Launonen, który ma ciekawą barwę i odpowiednią technikę. Dzięki niemu to nie kolejna thrash metalowa papka. Dobrze prezentuje się otwieracz w postaci "Brain drill poetry" i trzeba przyznać, że bije z tego przebojowość. Niby wszystko ok, ale utwór jest za krótki moim zdaniem. Temperaturę podgrzewa agresywny "Necrodecoration" i znów mamy świetny miks agresji i melodyjności. Dobrze się tego słucha i nie ma efektu znudzenia. Dalej jest heavy metalowy "434" i te proste patenty sprawdzają się tutaj. Na uwagę zasługuje też dynamiczny i zadziorny "Actio in distans". Poziom trzyma też żywiołowy "Fade into grey" czy wieńczący płytę "Surgical Sculpture".
30 minut szybko mija i troszkę szkoda że nie wiele zapada w pamięci. Jest dynamika, jest pazur i odpowiednie dobór riffów, ale wszystko brzmi znajomo i nie ma owej świeżości. Solidna porcja thrash metalu na dobrym poziomie. Warto sięgnąć po ten krążek pomimo owych wad. To wciąż muzyka miła dla uszu, a sam zespół dobrze rokuje jeśli chodzi o kolejne płyty. Zobaczymy w jakim kierunku się rozwiną.
Ocena: 7/10
HITTEN - Triumph and tragedy (2021)
Hiszpański band o nazwie Hitten może się pochwalić 10 letnim stażem działalności. Swój jubileusz obchodzą wydając swój 4 album. "Triumph & tragedy" dziś tj 26 listopada ma swoją premierę i jest to kolejny udany krążek w ich dyskografii. Czy lepszy niż poprzednik, który mi się podobał? No raczej nie przebija tamtego wydawnictwa, ale wstydu kapeli nie przynosi. Tryumf czy tragedia? W sumie to ani jedno ani drugie.
Band starannie przygotował materiał i to słychać. Soczyste i bardzo hard rockowe brzmienie nadaje całości pazura, a klimatyczna okładka działa na słuchacza niczym magnes. W 2021r kapelę zasilił nowy perkusista tj Willy Medina i to jest jedyna zmiana personalna. Co do stylistyki to band bardziej poszedł w stronę hard rockowych dźwięków spod znaku Dokken, czy Motley crue. Dobrze to słychać w takim komercyjnym "Under Your Spell". W tym zespole kto najbardziej czaruje to bez wątpienia charyzmatyczny wokalista Alex Panza. To właśnie dzięki niemu nowa płyta jest udaną rozrywką dla każdego kto kocha heavy metal i hard rock lat 80. Taki rozpędzony otwieracz "Built to Rock" to świetna i energiczna kompozycja, która momentami przypomina wczesny warlock. Tutaj popis swoich umiejętności dają gitarzyści Johny i Dani. Słychać inspiracje latami 80 i to jest akurat spora zaleta Hitten. "Eyes never lie" to już kompozycja nieco bardziej stonowana i tutaj znakomicie band miesza hard rocka i heavy metal. Jest trochę Dokken i Accept. Mocnym punktem płyty jest bez wątpienia marszowy "Meant to be mean" i przepełniony patentami choćby Dio. Kolejny szybszy kawałek na płycie to przebojowy "Ride out the storm". Płyta jest urozmaicona i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, jednak co najbardziej zostaje w pamięci z tej płyty to niezwykle przemyślany kolos zamykający płytę."Triumph and tragedy" to przede wszystkim popis geniuszu wokalisty i przykład, że band potrafi też przemycić patenty iron maiden.
Hitten znów nagrał porządny album i tylko umacnia swoją pozycję na scenie heavy metalowej. Band może i młody, ale głodny sukcesu. Co znajdziemy tutaj to udaną mieszankę klasycznego heavy metalu i hard rocka z lat 80. Zespół stawia na lekkie i chwytliwe melodie, a to przedkłada się na łatwy odbiór całości. "Triumph and tragedy" to może nie najlepsze dzieło w historii Hitten, ale to wciąż granie na wysokim poziomie.
Ocena: 8/ 10
środa, 24 listopada 2021
TEMPERANCE - Diamanti (2021)
Skład zespołu ustabilizował się już tak naprawdę w roku 2018 i tą stabilizację tu słychać. Band ma wypracowany styl i trzyma się jego. Nie ma może niespodzianek, ale wszystko jest przemyślane i pomysłowo zaaranżowane. Znakomicie układa się współpraca właśnie Marco i wokalistki Allesie, bowiem ich duet buduje napięcie i jest niczym połączenie dwóch różnych światów. Lekki klimat i nieco rockowy feeling też są tutaj mocnym atutem. Materiał jest zróżnicowany i już na uwagę zasługuje przebojowy otwieracz "Pure life unfolds". Bardzo ciekawie poukładano tutaj linie wokalne i brzmi to atrakcyjnie. Przyspieszamy w nieco bardziej zadziornym "breaking the rules of heavy metal",w którym band pokazuje pazur. Szybko wpada w ucho melodyjny "Diamanti" i ta podniosłość jest naprawdę urocza. Kolejny mocny filar tej płyty to dynamiczny "Black is my heart" oraz klimatyczny i niezwykle nastrojowy "You only live Once". Pojawia się też nutka progresywności w "Codebreaker", czy komercyjności w "Lets get started".
Odsłuch całej płyty mija szybko i przyjemnie. Choć bywają zgrzyty i słabsze momenty, to jako całość płyta wypada bardzo korzystnie. Jest sporo atrakcyjnych melodii, no i Marco jak zawsze czaruje i czyni ten album jeszcze ciekawszym. Zespół umacnia swoją pozycję, a ja chce jeszcze więcej muzyki temperance.
Ocena: 8/10
niedziela, 21 listopada 2021
FIREWOLFE - Conquer all fear (2021)
Wrócił amerykański band Firewolfe i to jest bez wątpienia dobra informacja nie tylko dla fanów zespołu, ale maniaków heavy metalu w melodyjnej odmianie. Dobrze poradzili sobie na dwóch pierwszych płytach, ale odnoszę wrażenie, że najnowszy krążek zatytułowany "Conquer all fear" to ich najlepsze wydawnictwo. Jednak dobrze, że Fercovich i Layton reaktywowali z Firewolfe. Nowy skład, nowa jakość.
W roku 2020 do zespołu zaproszono perkusistę Marco Bicca, gitarzysta Michael oraz wokalista Freedy Krumins. Panowie znakomicie wpisali się w styl Firewolfe i wnieśli sporo świeżości. Firewolfe nigdy nie błyszczał tak pod względem jakości wykonania i pomysłowości w zakresie kompozytorskim. Wielkie uznanie, bo ta długa przerwa nie została zmarnowana. No i miłym dodatkiem jest klimatyczna i pełna detali okładka.
sobota, 20 listopada 2021
TREND KILL GHOSTS - Until the sunrise again (2021)
Brazylijski Trend kill ghosts wraca z nowym albumem zatytułowanym "Until the sunrise again". To oczywiście kontynuacja tego co band grał na debiutanckim krążku, tak więc dalej mamy swoistą mieszankę heavy metalu i power metalu. Z jednej strony oparte na sprawdzonych patentach, z drugiej strony pojawia się nutka nowoczesności. To sprawia, że nowy album tej młodej formacji działającej od 2018r kapeli zasługuje na uwagę.
Trend kill ghost to przede wszystkim wyrazisty głos Diogo Nunes i dobra technika gitarzysty Rogerio Oliveira. Ten ostatni niszczy swoją grą w "puppets of Faith". Momentami nasuwa się twórczość Iron maska, co jest sporym plusem. Bije z tego kawałka energia i epickość. Z kolei "rebellion" opiera się na mocniejszym riffie i motoryce stricte power metalowej. Świetny przykład, że trend kill ghosts ma spory potencjał w sobie. Znakomicie również wypada energiczny "when the sunrise again". Tak to jest power metal w klasycznym wydaniu. Bardzo dobrze się tego slucha to na pewno. Na uwagę zasługuje również przebojowy "poisoned soul" i mroczny "mirror mirror".