sobota, 23 sierpnia 2014

CONORACH - Through The ages (2014)

6 lat przyszło czekać fanom holenderskiego zespołu o nazwie Conorach na jakiś znak życia. Teraz kapela powraca z nowym albumem „Throught The Ages”, który może śmiało konkurować z najlepszymi roku 2014. Zespół swoją muzykę określa jako mieszankę folku, power metalu i heavy metalu, a wszystko wzorowane na takich kapelach jak Freedom Call, Falconer, Ensiferum czy Winterstorm. O ile debiut nie zrobił furory i mało kto go pamięta, o tyle nowy album może zdobyć spore uznanie wśród fanów power metalu.

Zespół nas zabiera na wycieczkę po magicznym świecie, który wykreowali. Ta wycieczka jest pełna emocji i niezapomnianych atrakcji i Conarach postanowił zadowolić nie tylko fanów power metalu. Poza typowym melodyjnym power metalem w stylu Helloween czy Freedom Call mamy nawiązania do celtyckiej muzyki, do folkowego metalu spod znaku Falconer czy Ensiferum. Okładka za wiele nie zdradza, ale z pewnością podkreśla że zespół wszystko robi z zaangażowaniem i dbałością o szczegóły. „The Final Hour” to utwór od którego wszystko się zaczyna. Tutaj poznajemy co tak naprawdę potrafi holenderski band. Jacco De Wijs ma charyzmę i wszystkie inne atuty, które czynią go wyjątkowym wokalistą. Dzięki niemu kapeli udaje się balansować między folkiem, a power metalem i to z jakim skutkiem. Szybka sekcja rytmiczna to element muzyki Conorach, który przyprawia o szybsze bicie serca, zwłaszcza w przypadku takich kompozycji jak „The Journey”. Odrobina epickiego klimatu w „Messenger of Kings” sprawia, że płyta jest urozmaicona i daleka od nużącej. Jeśli chodzi o kwestię partii gitarowych to też nie ma powodów do zmartwień, bo mamy tutaj sporą ilość energicznych i chwytliwych riffów, a solówki zagrane są z pomysłem i werwą. Znakomicie to obrazuje „Of Spices and Gold” czy rytmiczny „Vengeance Descends”. Z solidnego materiału wyróżnia się też zamykający album „Throughts of the Waves”, w którym zespół w pełni oddaje się folkowi.

I tak o to wyszedł z tego całkiem przyjemny album, w którym mamy folk i power metal, a wszystko tak skonstruowane by słuchacz miał przyjemność z słuchania. Nie ma niczego oryginalnego, ani też perfekcyjnego, ale jest to kawał solidnego grania, które dowodzi że wciąż można nagrać w dzisiejszych czasach dobry album, który nie musi być odkrywczy ani agresywny. Wystarcza odrobina chęci i zapału.

Ocena: 7/10

czwartek, 21 sierpnia 2014

VESTAL CLARET - The Cult of Vestal Claret (2014)

Doom metal nie zawsze musi się kończyć na ponurym klimacie i ciężkich, stonowanych riffach. Wcale tak nie musi to wyglądać. Jak ktoś lubi granie ws tylu takiego Grand Magus, ten z pewnością powinien posłuchać nowego wypieku amerykańskiej formacji Vestal Claret, która od 2005 roku szuka swojego miejsca na rynku muzycznym. W końcu po niezbyt przekonującym debiucie „”Bloodbath” Phil i Simon powracają z nowym albumem zatytułowanym „The Cult of Vestal Claret”, który jest żywym dowodem na to że można nagrać jeszcze ciekawy album w tym gatunku.

Zespół nie przygnębia słuchacza mrocznym klimatem i stroni też od wszelkich zbytecznych rozwiązań, stawiając na melodyjność i bardziej heavy metalowy wydźwięk. Usłyszymy tutaj Grand Magus, ale i fani Black Sabbath powinni być zadowoleni, zwłaszcza ci co mają słabość do ery Ozzy'ego. „Green Goat God” to właśnie jeden z licznych utworów, który oddaje właśnie ten styl, ten charakter i wszystko to co najlepsze w mieszance doom/heavy metal. Jest luz, jest bardziej wyszukany motyw, nieco mroczniejszy klimat i odpowiedni ładunek emocjonalny. Wszystko brzmi tak jak trzeba i nawet brzmienia odgrywa tutaj kluczową rolę, nie pozostawiając nam wątpliwości co do jakości owej płyty. Simon Tuozolli to człowiek który odpowiedzialny jest właściwie za całą warstwę instrumentalną i choć na jego barkach spoczywa ogromne brzemię, to wybrnął z tego dzielnie. Mamy urozmaicony materiał i można wyczuć solidność, gorzej już z oryginalnością czy pomysłowością. Wszystko już było i to wiele razy, dlatego muzyka może nie zachwyca tak jak powinna. Czasami zespół przesadza z wolnymi motywami, czasami wieję nudą, tak jak to jest w 16 minutowym „Black Priest”, ale nawet tutaj można wyłapać sporo dobrych momentów. Zwłaszcza jeśli szukamy finezyjnych i klimatycznych zagrywek gitarowych. Nie można też zapomnieć o Philu, który wokalnie nasuwa oczywiście formację Black Sabbath, ale też Ghost. To z kolei przedkłada się na klimat i jakość prezentowanej muzyki. Z płyty wyróżnia się nieco rockowy „The stranger”, czy energiczny „Never Say No Again”. Reszta również dobrze wypada, ale nie zapada tak w pamięci.

Ładna okładka przykuwa uwagę, no bo tematyka okultystyczna ma wciąż wzięcie i cieszy się zainteresowaniem w metalowym światku, jednak tym razem nie zostało to tak podane jakby co nie którzy chcieli. Jest klimat, ciekawy styl i dobra jakość prezentowanej muzyki, ale wygrywa tutaj wtórność i brak wyróżniających się utworów o których można by dłużej dyskutować. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 19 sierpnia 2014

SCAVENGER - Battlefields (1985)

Kapel o nazwie Scavenger jest pełno i na pewno wielu z wam przyjdzie na myśl niemiecka formacja i w sumie nic dziwnego skoro odnieśli największy sukces pod tą nazwą. Jednak jest jeszcze jeden zespół o którym warto wspomnieć i zwie się również Scavenger. Mam na myśli tutaj belgijski band założony w 1982 r., który nagrał tylko jeden album w postaci „Battlefields”. Może kapela nie zagościła długo na scenie metalowej i nie ma na swoim koncie pokaźnej liczby wydawnictw, to jednak mimo tego jest to jedna z najlepszych kapel wywodzących się z Belgii.

Patrząc na okładkę już można wyciągnąć pewne wnioski i założenia. Widać, że jest epicki klimat o rycerskim zabarwieniu, że kapela nie gra death metalu. Jeśli chodzi o Scavenger to specjalizowali się w graniu heavy/power metalu z domieszką hard rocka. Starali się zawrzeć w tym oczywiście epickość i rycerski charakter, co od razu pozwoliło porównywać ten zespół choćby do takiego Omen czy Cirith Ungol. Choć w ich muzyce słychać też coś z Picture, Judas Priest czy Scorpions. Każdy usłyszę to co chce usłyszeć, ale mimo tego Scavenger wyróżnił się pewnością siebie, zapałem i pomysłowością. Ich jedyny album kipi energią i mocą, tak więc nie ma tutaj mowy o nieskładnym i mało wyrazistym graniu. „Battlefields” jest pełen ciekawych popisów gitarowych, pojedynków na solówki i ostrych riffów. Jednak zespół nie zapomniał o melodiach i przebojach. Ciekawe został w to wmieszany barbarzyński i charyzmatyczny wokal Jana Boekena, bez którego ciężko sobie wyobrazić poszczególne kompozycje. Płytę otwiera „No Return” i to jest utwór w którym usłyszymy coś z Cirith Ungol, coś z NWOBHM, ale nie tylko. Zespół nie żałuje sobie elementów hard rockowych, a te dają o sobie znać w „Devils Answer”. Jeszcze inaczej Scavenger prezentuje się w rozpędzonym, wręcz speed metalowym „Battlefields”. Brytyjski hard rock w stylu Def Lepard pojawia się w „Rock Fever”, zaś w „Heartbreaker” zespół zbliża się do stylistyki power metalowej. Kolejnym szybkim i agresywnym utworem na płycie jest „Free” i trzeba przyznać, że szybkość działa na korzyść zespołu. Całość zamyka „My Ears are ringing”, który brzmi jak Judas Priest z lat 70, co można uznać oczywiście za plus.


Wytwórnia Mausoleum wydała na świat sporo mało znanych, ale znakomitych albumów o których świat zapomniał. Choć nigdy nie grzeszyli dobrym brzmieniem, to jednak tutaj przy Scavenger bardziej się postarali, co dało w efekcie jeden z najlepszych albumów wydanych przez Mausoleum i jeden z najważniejszych albumów belgijskiego metalu. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

ADVENTURE - Caught in The Web (2014)

Człowiek nie samym metalem żyje i dobrze jest czasami oderwać się od rzeczywistość i dać się pochłonąć światu magii, relaksu i niezapomnianych przeżyć. Heavy Metal ma przede wszystkim dać kopa, a od takich zadań ma się progresywny rock. Wychowałem się na twórczości Mike'a Oldfielda, Eletric Light Orchestra, czy też takich gigantach hard rocka jak Deep Purple, Rainbow czy Uriah Heep. Znakomicie oni się sprawdzają właśnie w momentach metalowego przesilenia, ale co powiedzielibyście na muzykę, która znakomicie łączy twórczość tych zespołów? Nie możliwe? To posłuchajcie „Caught in The Web” norweskiego bandu Adventure i nie bądźcie nie wierzącymi.

Zespół ma swoje korzenie w latach 80, bo właśnie wtedy już grali na poważnie gitarzysta Terje Flessen i klawiszowiec Odd Roar Bakken. Choc w muzyce najwięcej słychać inspiracji progresywnym rockiem i hard rockiem z lat 70. Mają na swoim koncie dwa albumy: „Beacon of Light” i „Adventure”, ale można odnieść wrażenie, że nowy album zatytułowany „caught in The Web” to najbardziej dojrzałe wydawnictwo tej kapeli. Może to wynikać poniekąd ze zmian w składzie, w pewnych kosmetycznych zmianach, jak urozmaicenie wokali i dodanie kobiecego wokalu, ale także przez doświadczenie muzyków i ich bogate aranżacje. To wszystko zaowocowało tym, że mamy perfekcyjny album. Pytanie jakie sobie należy zadać czy lubimy słuchać klimatyczne, progresywne, rockowe granie, gdzie liczą się emocje, bogactwo aranżacyjne, a moc schodzi na dalszy plan? Jeśli cenicie sobie piękną i zaskakującą, oryginalnie brzmiącą muzykę to jest to album dla Was. Adventure tym albumem udowadnia że można iść na przód nie zrywając ze swoim stylem. Pojawienie się nowego wokalisty w postaci Terje Craig też można zaliczyć do zmian pozytywnych. Zespół jeszcze bardziej zbliżył się do takich klasycznych bandów jak Rainbow czy Deep Purple. Momentami brzmi jak mój ulubieniec Joe Lynn Turner. Jego wokale urozmaica i o koloryzuje wokalista Elen Hopen Furunes. Adventure postawił na klasyczne rozwiązania, nawet to daje o sobie znać w sferze samego brzmienia. To akurat dobrze, że nie starają się zbytnio kombinować i tworzyć coś na siłę nowoczesnego. Tematyka z kolei jest bardziej teraźniejsza i porusza się w kręgu nowinek technicznych i problemu z wykorzystaniem ich w życiu. Pomówmy o samym materiale, który jest tutaj największą niespodzianką. Rzadko kiedy udaje się stworzyć urozmaicony i jednocześnie spójny materiał, w dodatku przyozdobiony fletami i innymi smaczkami. Norweski band znów jak nauczyciel pokazuje, że można to zrobić i nie gubiąc się w własnym stylu. Otwarcie klimatycznym „All aboard” przypomina Mike'a Oldfielda czy też Eletric Light Orchestra z okresu „Time” i to już napawa optymizmem. „Fast Train” to magiczny utwór, który zachwyca swoim melodyjnym charakterem, folkowym klimatem, a przede wszystkim energią godną Deep Purple. Brakowało na scenie zespołu, który tak znakomicie odtworzy muzykę lat 70 i zrobi to pomysłowo. Niby to wszystko już było, ale brzmi to świeżo. Jak wspomniałem płyta nie jest skierowana do wszystkich. Najlepiej odnajdą się tutaj osoby ceniące piękno muzyki i emocję przekazywane przez instrumenty. „Solitude” tylko właśnie takim osobom w pełni się spodoba. W „Empty Minds” pojawia się Elen i słychać, że dzięki niej muzyka jest jeszcze bardziej bogata i dojrzała. Ten motyw zostaje rozwinięty w „Simple Man” i tutaj można poczuć prawdziwe piękno muzyki rockowej. Kto lubi złożone, pomysłowe zagrywki gitarowe, które przypomną dokonania Mike'a Oldfielda czy Ritchiego Blackmorea, ten będzie czuł się jak w raju. Posłuchajcie instrumentalnego „For Elise” i dajcie się pochłonąć tym pięknym dźwiękom, których nie powstydziłby się zam Oldfield. Najmocniejszy na płycie jest przebój „Test of Time”. Klawisze i ozdoby brzmią jak wyjęte z Eletric Light Orchestra, zaś sam riff wpisuje się w kanon Deep Purple i Rainbow. Gościnnie tutaj wystąpił wokalista Roar Nygard i jeszcze bardziej on przybliża nas do twórczości tych wielkich kapel. Specjalnością tej formacji jest tworzenie lekkich i spokojnych kawałków jak „Watching The Glow”, które niszczą nie energią i mocnym uderzeniem, ale bogatą aranżacją i emocjami jakie przemyca. Adventure w pełni odzwierciedla swój styl i charakter w tytułowym „Caught in The Web”, który został rozbity na dwie części. Całość zamyka nieco futurystyczny „Into The dream”.

Adventure zabiera nas w magiczną podróż do świata progresywnego rocka, gdzie liczy się coś więcej niż melodia, riff i chwytliwy refren. Znakomity hołd dla wielkich formacji pokroju Deep Purple i to jest jedno z najciekawszych wydawnictw w kategorii rocka. Mało znany zespół pokazał klasę, a przecież wielu z nas zlekceważyło, ale czas to zmienić. Klasa sama w sobie.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 17 sierpnia 2014

HENRIC BLOMQVIST AND FRIENDS - All Of Your Illusions (2014)

Progresywny rock, hard rock, Aor to gatunki które zostały skrzyżowane na pierwszym solowym albumie gitarzysty i kompozytora Henrica Blomquista. Same nazwisko nie wiele mówi to prawda, ale jest to doświadczony muzyk, który przez wiele lat grywał w różnych bandach, w tym różnych cover bandach. Nawiązał sporo znajomości i wykorzystał to przy tworzeniu „All Of You Illusions”. Jest to płyta, którą Henric nagrał z swoimi przyjaciółmi, a są wśród nich takie gwiazdy jak Doggie White czy Jari Tiura z Stargazery. Wyszedł z tego ostatecznie album przesiąknięty klasycznymi zespołami pokroju Rainbow, Deep Purple czy Whitesnake. Co zresztą bardzo mi odpowiada. Główną rolę w tym projekcie odgrywa oczywiście Henric, który dość często udowadnia że ma talent i potrafi grać z takimi emocjami i polotem co Ritchie Blackmore. Całość brzmi fenomenalnie i jest to bardzo gitarowy album. To właśnie ciepłe, złożone motywy i porywające solówki, zagrane z pasją i finezją mają nas zaskoczyć i porwać w świat prawdziwego rocka. „Plenty of Reasons” to spokojny utwór, ale jakże naładowany ciepłem i spokojem. To przykład, że ta płyta jest bardzo emocjonalna i ukazuje to co najpiękniejsze w grze na gitarze. Rainbow i Deep Purple przemawia przez tą płytę i to jest spory atut. Ta magia, ten klimat został uchwycony w „Till the End of Time”, a przecież to jeden z wielu tego typu przykładów. Henric nie ma problemów z graniem w wolnym, stonowanym, wręcz balladowym tempie jak to ma miejsce w „Perfect Dream” ani też szybciej, agresywniej co pokazuje w „Black Sky”. Bardzo ciekawym kawałkiem jest tutaj „Thunderbrigade”. Ponure chórki znakomicie w plecione w akustyczną gitarę, a potem wszystko przeradza się w rytmiczny kolos, który jest idealnym hołdem dla Deep Purple. Dobrze dopasowany do tego wokal Doggiego czy Jari Tiury sprawiają, że jest to prawdziwa uczta dla fanów hard rock i rocka progresywnego wykreowanego w latach 70 przez Deep Purple czy Rainbow. Nie można tego w żaden sposób pominąć.

Ocena: 8/10

BATTLEZONE - Fighting Back (1986)

Po tym jak rozeszły się drogi Iron Maiden i Paul Di Anno to od razu wielu śledziło dalsze poczynania dawnego wokalisty żelaznej dziewicy. Sukces jaki osiągnął z tamtym zespołem okazał się nie do przebicia i właściwie nie trudno się zgodzić, że swoje najlepsze lata Paul miał za sobą i ciężko było stworzyć coś równie genialnego co „Killers” czy „Iron Maiden”. Choć Paul nigdzie na zagrzał na stałe miejsca i żył w cieniu Iron Maiden i swojej przeszłości, to jednak udało musię w końcu zbliżyć do poziomu znanego z pierwszych płyt Iron Maiden. Punktem zwrotnym w karierze Paula był rok 1984 kiedy to z muzykami Tokyo Blade założył Battlezone. Jeden z ciekawszych brytyjskich zespołów lat 80, który wiedziała jak podać NWOBHM w świeżej, nieco agresywnej formule. Już pierwszy album tej formacji zatytułowany „Fighting Back” to było miłe zaskoczenie, zwłaszcza że wielu skreśliło Paula na straty.

O ile na pierwszym solowym albumie Paul dostarczył nam Aor i hard rock, o tyle z Battlezone wraca do korzeni i dostajemy mieszankę NWOBHM, heavy metalu oraz hard'n heavy. Tym razem Paula otoczyli równie doświadczeni muzycy co w Iron Maiden. Perkusista Sid Falck zagrał w Overkill, zaś John Wiggins dawał czadu w Tokyo Blade i właśnie sporo nawiązań do tej kapeli w muzyce Battlezone. Znajdą się też odesłania do Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon, ale najciekawsze jest to, że udało się stworzyć własny styl, własny charakter. To czyni Battlezone z pewnością jednym z ciekawszych zespołów brytyjskich lat 80. Paul w końcu swoim wokalem przypomniał swoje złote lata w Iron Maiden i jego głos znów jest agresywny, drapieżny i wciąż ma w sobie coś z punkowego wokalisty. Wokal Paula to jedno, ale Battlezone to przede wszystkim zbiór energicznych, chwytliwych i miłych dla ucha popisów gitarowych. Riffy są zadziorne, pozbawione komercji i zbędnych elementów, zaś solówki są złożone i zbudowane na bazie atrakcyjnych melodii. To daje ostatecznie prawdziwą ucztę dla fanów muzyki heavy metalowej. W przeciwieństwie do innych projektów i zespołów Paula zbliżył się do twórczości i poziomu Iron Maiden. Już na „Fighting Back” to wszystko podkreślił i udowodnił, a przecież to ich debiutancki album, który miał tylko przedzierać szlaki i zebrać odpowiednie grono fanów. Płyta nie odniosła komercyjnego sukcesu i może konkurencja wygryzła ich, ale po tylu latach ta płyta wciąż wzbudza zachwyt. Szybkiego, ale krótki „(Forever) Fighting Back” to utwór, który ukazuje co gra Battlezone i ile w tym z NWOBHM, ile z Iron Maiden. Najważniejsze, że jest to metal i to wysokich lotów. Coś z albumu „Killers” można usłyszeć w przebojowym „Welcome To The Battlezone” gdzie możemy ocenić ile jest warta warstwa instrumentalna i to jaką dobrą robotę odwalają tutaj gitarzyści. Takie proste, energiczne i drapieżne granie zawsze jest w cenie. Momentami można odnieść wrażenie, że ta kapela starała się też wtrącić nieco speed/power metalu i znakomicie owe myśli obrazuje rozpędzony „Warchild”, który jest hitem na miarę tych z ery w Iron Maiden. Hard'n Heavy w stylu Pretty Maids można uświadczyć słuchając „In The Darkness” i mimo nieco innego wydźwięku jest to kolejny mocny kawałek na płycie. Paul w żelaznej dziewicy słynął z klimatycznego i łagodnego śpiewania w wolniejszych momentach i te też tutaj się pojawiają. Wystarczy posłuchać otwarcie „Running Blind”, który potem przeradza się w kolejną petardę. „Too much Too Heart” z kolei brzmi jak mieszanka Accept i Def Lepard i brzmi to dość intrygująco, ale to wciąż muzyka wysokich lotów. Troszkę komercyjnego hard rocka można wyłapać w „Voice on The Radio” i to może nieco inny utwór, ale zespół nie błądzi w nieznanych gatunkach i w dalszym ciągu słyszymy mieszankę NWOBHM, hard rocka i melodyjnego metalu. Battlezone to prawdziwa machina nie do zatrzymania i pędzi przy pełnej mocy, a kolejną perełką na płycie jest „Walfare Warriors”, który ukazuje piękno brytyjskiego metalu. Czy trzeba lepszych dowód na to, że Battlezone nie był gorszym zespołem niż Iron Maiden?

Tak o to Paul udowodnił, że co niektórzy zbyt wcześnie go z kreślili, bowiem on wciąż wie jak śpiewać agresywnie, wie jak nagrać bardzo dobry album będący mieszanką NWOBHM i heavy metalu. Paul Di Anno to nie tylko żelazna dziewica, to również znakomity Battlezone. Pierwszy album to kawał porządnego grania, które oddaje to co najlepsze w brytyjskim metalu, to co najlepsze w Paul Di Anno. Polecam.

Ocena: 9/10

piątek, 15 sierpnia 2014

HIGH SPIRITS - You Are Here (2014)

Po znakomitym debiucie w postaci „Another Night” z 2011 zastanawiałem się czy Chris Black znany z Pharaoh powróci jeszcze do projektu muzycznego o nazwie High Spirits i czy będzie wstanie nagrać równie udany album co pierwszy. Było cicho przez 3 lata, ale w końcu milczenie zostało przerwane i przyszedł czas na nowe wydawnictwo w postaci „You Are Here” , które jest swoistą kontynuacją „Another Night”. Co to oznacza?

Oznacza to z pewnością jedno, dobrą zabawę dla fanów muzyki metalowej i hard rockowej z lat 80. High Spirits na drugim albumie nie porzuca swoich patentów ani rozwiązań z poprzedniego wydawnictwa. Tak więc nie powinno nikogo z dziwić czerpanie z twórczości Judas Priest, Witch Cross, Saxon, Iron Maiden czy innych kapel z kręgu NWOBHM czy nawet hard rocka. Na swoim miejscu pozostało złagodzone i nieco hard rockowe brzmienie z lat 80, czy też łagodniejszy i bardziej rockowy wokal Chrisa. Nie uświadczymy większych zmian w stosunku do debiutanckiego albumu i właściwie słychać wiele podobieństw. Można jednak odnieść wrażenie, że nowy album ma bardziej hard rockowy wydźwięk aniżeli heavy metalowy. Nie trzeba daleko szukać by potwierdzić ten stan rzeczy, bowiem wystarczy posłuchać „Gone To Pieces”. High Spirits brzmi momentami jak Enforcer tylko gorszej jakości i to rzuca się już przy kontakcie z otwieraczem „When The Lights Go Down”. Kto lubi klimaty Doken czy Ac/Dc ten powinien polubić „I Need Your Love”. Pierwszy album wypadł bardzo dobrze bo go napędzały melodyjne kawałki, które miały w sobie coś z prawdziwego przeboju, potrafiły umilić czas i dostarczyć sporo przeżyć. Tutaj jest tym z tym nie co gorzej, choć pojawiają się takie chwytliwe utwory jak „Reminding You of Me” , rytmiczny „Can you hear me” czy szybszy „I Will Run”.


Płyta nie jest zła, ale to też nie oznacza że jest znakomita. Jest sporo wad i to one zdominowały ten album. Kiepska i skromna okładka, słabe i oszczędne brzmienie czy kiepska forma wokalna Chrisa to tylko jedne z wielu przykładów tych wad. Co wypada dobrze? Z pewnością styl kapeli wzorowany na kapelach z lat 80 i to że zespół gra całkiem solidną muzykę, którą da się słuchać. Pytanie czy właśnie tego szukacie, czy tego oczekujecie od kapeli High Spirits?

Ocena: 5.5/10

ACCEPT - Blind Rage (2014)

Wiele legend heavy metalu spoczęła na laurach, ponieważ swoje już zrobili i nic nie muszą udowadniać. Jednak czy wyrobienie marki i nagranie w przeszłości kilka klasyków zwalnia z dalszego przykładania się do tworzenia muzyków? Właśnie, że nie. Prawdziwa legenda to zespół, który wciąż trzyma fason, wciąż nagrywa albumy na miarę klasyków, wciąż jest w dobrej formie. Który z bandów przeżywa drugą młodość? Bez wątpienia Accept. Mieli kryzys w latach 90, długo nie dawali o sobie znać i właściwie fani Accept byli skazani na to co grał Udo. Nowy rozdział Accept z nowym wokalistą – Markiem jest póki co równie udany co rozdział z lat 80. Wciąż jest w nich ta energia, ta moc i ta pasja. To jedna z tych legend, która wciąż nagrywa bardzo dobre albumy i pokazuje jak grać heavy metal naszych czasów. Był „Blood of The Nations” i prawdziwy szok, że można nagrać taki album i to jeszcze bez Udo. „Stalingrad” potwierdzał wielkość i rozwijał pomysły z poprzedniego krążka. Czym że jest więc „Blind Rage” czyli najnowsze dzieło niemieckich metalowców?

To, że będzie to trzeci album w tej samej formule, o takim samym, ostrym dźwięku i podobnej stylizacji to było niemal wiadome od początku. Jednak jak to bywa w przypadku wyczekiwania największych premier roku, pojawiają się wątpliwości, rodzą się pytania. Jednym z nich jakie się nasuwało, czy to już nie będzie przesada nagrać kopię dwóch poprzednich albumów? A drugie pytanie, które nie dawało mi spokoju, czy faktycznie muzycy mają rację i „Blind Rage” jest bardziej klasycznym albumem niż dwa poprzednie? Nie ma zaskoczenia w kwestii wydźwięku albumu, jego kształtu, bowiem tak wielu osób przypuszczało mamy kontynuację dwóch poprzednich albumów. Typowy heavy metal w stylu Accept. Jest ostro, szybko, jest melodyjnie, są podniosłe chórki. To cieszy. Jednak tutaj pojawia się pewien problem. Zespół wykorzystał najlepsze pomysły i tym razem dostajemy oklepane riffy i niezbyt przekonujące refreny. Ostatecznie jest to wszystko przewidywalne i niezbyt porywające. Kompozycje mają słabszego kopa. A jednak mimo tego stanu rzeczy, słucha się nowego materiału całkiem przyjemnie, bowiem muzycy odwalają kawał dobrej roboty. Zwłaszcza wokal Marka i popisy gitarowe Wolfa zasługują na szczególną pochwałę. To oni są ozdobą tego wydawnictwa i to dzięki nim jest to wciąż dobra muzyka. Klasyczny album Accept? Nie jest to drugi metal, czy „Balls to the Wall”, ale nie brakuję kilka cytatów z tych albumów. Bo jak tu traktować, melodyjne otwarcie „Stempade” który przypomina to z „Metal Heart” czy hard rockowy „Dark side of my heart”? Są to miłe akcenty i chciałoby się jak najwięcej takich smaczków usłyszeć, ale zespół woli inne rozwiązania. Mam wrażenie, że zespół nagrał bardziej ugrzeczniony i wyrachowany materiał niż poprzednio. Podążają utartymi szlakami i nawet nie próbują zaskoczyć słuchacza. Chyba, że „Fall of The Empire” uznamy za taką miłą niespodziankę. Zespół tutaj odchodzi w stronę mrocznego, ponurego grania i jest to bliskie nieco Grave Digger czy Hammerfall. Bardzo dobry przykład true, epickiego metalu. Jeden z najjaśniejszych momentów na nowym albumie. Gitary są soczyste, pełne energii i gdy wsłuchamy się w melodie i riffy to można naprawdę poczuć potęgę heavy metalu. Już otwieracz „Stempade” który promował album znakomicie to odzwierciedla. Prawdziwa petarda i szkoda, że takich kawałków jest tutaj w mniejszości. „Dying Breed” to typowy, wręcz podręcznikowy kawałek Accept i najlepsze w nim to nic innego jak wciągający refren. Największą frajdę sprawił mi już wcześniej wspomniany „Dark side of my heart”. Jest bardziej hard rockowy, bardziej klasyczny i brzmi jak zagubiony utwór z albumu „Metal Heart”. Może czas wrócić do takiego grania i odstawić niego agresję i powagę? Najlepszy riff i najwięcej energii udało się ulokować w „Trail of Tears” i to jest szybki i bez kompromisowy heavy metal. „Wanna be Free” chyba miał być czymś pokroju „Shadows Soldiers”. Dobry pomysł, dobre wmieszanie hard rocka w to wszystko, ale efekt nie zachwyca w pełni. Nudą na poważnie zaczyna wiać w „200 Years” i ciężko przetrawić do końca ten utwór. Z kolei „Blodbath mastermind” raczy nas cięższym riffem i szybkością, ale to też nie wiele pomaga. Uleciała przebojowość, pomysłowość i zamiast tego jest rutyna i powielanie pewnych motywów. Spokojniejszy, bardziej hard rockowy „From The Ashes we Rise” przywraca wiarę, że jeszcze może coś dobrego nas spotkać na „Blind Rage”. To jest kolejny hit, który brzmi jak kawałek bardziej w stylu Udo, choć fani „Russian Roulette” powinni być zadowoleni. Potencjał był też w „The Course”, ale też tutaj nie obraną żadnego kierunku, przez co wyszedł nijaki kawałek. Na koniec dostajemy „The Final Journey”, który sprytnie również posłużył do promocji. Jest to kolejny mocny punkt tej płyty. Jest agresja, jest pomysłowy i zapadający w pamięci riff, pędząca sekcja rytmiczna i magiczny Wolf, który przedziera się tutaj przez różne motywy, również te nam wszystkim znane. Solówki na miarę klasycznych albumów.

Może materiał jest bardziej oklepany, bardziej przewidywalny i zagrany jakby na miarę, według wcześniej opracowanego planu. Przez co brakuje lekkości, zaskoczenia, tej świeżości. „Blind Rage” to solidny heavy metal, to Accept jaki znamy, zwłaszcza z dwóch ostatnich płyt, jednak to już brzmi jak słaba wersja „Stalingrad” czy „Blood of The nations” i nie robi już takiej furory. Patrząc jednak na to co robi Accept, a inne wielkie zespoły, to wciąż Accept jest zwycięzca i prawdziwą żyjącą legendą.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 14 sierpnia 2014

NOTHGARD - Age of Pandora (2014)

Każdy z nas od czasu do czasu szuka odskoczni od tego czego słucha na co dzień, tego co gra mu w duszy. Czasami nasze poszukiwania poparte są celem znalezienia czegoś świeżego, bardziej pomysłowego niż to co inne kapele metalowe proponują. Wydaję się to być trudne. Jednak jest taki niemiecki band o nazwie Nothgard, który już raz dał powody do radości takim właśnie słuchaczom, którzy szukają zaskoczenia, czegoś innego i świeżego. We wrześniu ukażę się ich drugi album. „Age of Pandora” co niektórzy mieli możliwość posłuchać długo przed premierą. Dzięki uprzejmości wytwórni też miałem to szczęście zapoznać się z tym wydawnictwem znacznie wcześniej. Dobrą dla Was informacją jest to, że jest to album na który warto czekać.

Nie ma znaczenia czy lubisz power metal, heavy metal, symfoniczny metal, progresywny czy pegan metal. Choć jest to muzyka skierowana przede wszystkim do fanów melodyjnego death metalu spod znaku Wolfchant, Children of Bodom czy też poniekąd Kalmah. Z Wolfchant będzie oczywiście najwięcej skojarzeń, w końcu Nothgard tworzą ci sami muzycy. Styl jest o tyle ciekawy bowiem jest przepych w aranżacjach, jest ciekawy, taki fiński klimat, jest duża dawka energii, chwytliwych melodii, a wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Najbardziej przekonuje dbałość o detale, umiejętność połączenia agresji i melodyjności. Choć tym razem kapela chciała brzmieć nieco inaczej, bardziej bogato i zaskoczyć swoich fanów. Nie wiem czy lepiej nie prezentowała się prostota z debiutu. Wokal Doma jest jakby bardziej dojrzalszy i bardziej elastyczny niż na poprzednim krążku i słychać, że się rozwija. W czym tkwi potęga tego albumu? Bez wątpienia w technicznych i finezyjnych solówkach, które upiększają ten album. To właśnie dzięki temu aspektowi może podobać się taki „Anima”. Elementy power metalu sprawiają, że „Obey The King” jest pomysłowy i chwytliwy od samego początku. Nie brakuje oczywiście najważniejszego elementu w muzyce Niemców, a mianowicie brutalności, agresji. Te cechy charakteryzują „Mossback Children”. Z płyty z pewnością warto zapamiętać rozpędzony i energiczny „Age of Pandora” czy melodyjny „Blackened Seed”, które najlepiej oddają to co gra Nothgard.

Nothgard szybko zadomowił się na rynku i znalazł swój kąt, stając się sporo konkurencją dla kapel z kręgu pegan/ melodic death metal. W sumie nic dziwnego, grają na wysokim, poziomie i potrafią nagrać drugi z rzędu solidny album. Czekamy na więcej.

Ocena: 7.5/10


środa, 13 sierpnia 2014

MELIAH RAGE - Warrior (2014)

Amerykański zespół o nazwie Meliah Rage ma swoje najlepsze lata już dawno za sobą, ale nie jest to przeszkodą żeby dalej nagrywać nowe kompozycje i wyruszać w trasę koncertową. Po 3 latach od „Dead to the world” przyszedł czas na kolejne wydawnictwo tej formacji i fani muzyki w stylu Paradox czy Metal Church nie powinni narzekać, bowiem „Warrior” to całkiem przyzwoita mieszanka heavy metalu i thrash metalu.

Choć były obawy co do tej płyty, wynikające z różnych sytuacji. Pojawienie się nowego wokalisty Marca Lopesa czy słabsza jakość muzyki na ostatnich albumach Meliah Rage. Może nie udało się wyjść z dołka i zarejestrować krążek na miarę tych płyt z lat 80, które przyniosły kapeli rozgłos, ale nowy album ma kilka przebłysków i słychać, że zespół zarejestrował bardziej dopracowany album. Już otwieracz „Warrior” to taki hołd dla Metaliki czy Metal Church i podoba mi się jak zespół krzyżuje tutaj patenty heavy metalowe i thrash metalowe. Nic odkrywczego, ale prezentuje się o niebo lepiej niż kompozycje z ostatnich dzieł tej formacji. W „I am The Pain” słychać bardziej stonowane tempo i mroczniejszy klimat. Tutaj nie do końca się wszystko sprawdziło, ale to wciąż solidne grania na dobrym poziomie. Dopiero w „When We Wake” można odnieść wrażenie, że brakuje momentami pomysłów i ciekawej konstrukcji. Mocnym punktem tej płyty jest bez wątpienia szybszy „A Dying Day”czy agresywniejszy „In Hate” i jak dla mnie mogło być więcej takich kawałków, które wnoszą ożywienie podczas słuchania płyty. Marc Lopes sobie radzi, szkoda tylko że gitarzyści zostają daleko w tyle i nie w głowi im zaskoczenie słuchacza czy też wytężenie się aby stworzyć bardziej atrakcyjny motyw czy melodię.

Jest ciekawiej niż na ostatnich płytach, lecz dalej to nie jest to czego się oczekuje od tej formacji. W dalszym ciągu jest to rzemieślnicze i mało atrakcyjne granie. Brakuje ducha i zaangażowania w muzyce Meliah Rage. Skoro zmiana personalna tego nie zmieniła, to co może? Chyba już nic.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

ENFORCE - Superhero Diaries part 1 (2014)

Jeżeli nie macie dość klonów Helloween, Gaia Epicus, czy Gamma Ray to znajdziecie z pewnością siły, aby posłuchać debiutancki album fińskiej formacji Enforce. Album się zwie „Superhero Diary part 1” i jest to wydawnictwo skierowane do maniaków gatunku power metal i właściwie tylko do nich. Bo Enforce to kapela jakich wiele i niczym się nie wyróżnia i teraz od was zależy czy to akceptujecie czy też nie.

Już okładka zdradza nam, że mamy do czynienia z power metalem i to raczej mało oryginalnym. To się sprawdza i od samego początku zespół raczy nas dźwiękami rodem z albumów Helloween, Gaia Epicus, Sonata Arctica czy Gamma Ray. Krótkie klimatyczne intro „Anthem” ma być czymś na miarę instrumentalnych intr Helloween, ale nie wzbudza takiego entuzjazmu. Oczywiście Enforce nie mógł sobie odpuścić słodkich i radosnych melodii i te się ujawniają w „Im Hero”. Pierwszym utworem, który przypadł mi do gustu jest „Gift Of Prophecy”. Plusem tutaj nie jest oryginalność, lecz przebojowość i taki ostrzejszy wydźwięk. Czyste i złagodzone brzmienie uwypukla wszelkie niedoskonałości, zwłaszcza to jak spisują się gitarzyści. Ade i Matias niestety rzadko kiedy wygrywają jakieś ciekawe melodie czy motywy. Brakuje im ikry i determinacji. Tutaj trzeba czegoś więcej niż tylko rzemiosła. Często zespół stawia na szybkość tak jak to ma miejsce w „Redeemer from the stars” czy „All Hope is lost”. Zespół jeszcze bardziej staje się przewidywalny kiedy do akcji wkracza klon Kiske, bo właśnie tak należy mówić o wokaliście Rickim Tournee. Materiał z każdym utworem staje się nudniejszy i bardziej oklepany, tak więc na próżno tutaj szukać hitów czy czegoś nie powtarzalnego i godnego uwagi.

Ci którzy nie mają dość klonów Helloween i Gamm Ray, ci którzy lubią power metal w słodkiej i melodyjnej oprawie, bez pomysłu, bez zaskoczenia i nie ceniąc sobie jakości prezentowanej muzyki mogą spróbować sił z Enforce. Przesłuchałem i nie widzę sensu żeby kiedyś wracać do tej płyty. Można sobie darować.

Ocena: 3/10

sobota, 9 sierpnia 2014

BATTERY - Armed With Rage (2014)

Jedno spojrzenie na okładkę debiutanckiego albumu duńskiej formacji Battery, który nosi tytuł „Armed with Rage” i już w sumie wiadomo co i jak. Obstawiamy agresywny, energiczny, złowieszczy thrash metal wzorowany na latach 80 i 90. Tak też jest. I choć „Armed With Rage” brzmi jak kolejny oklepany krążek i niczym się nie wyróżniający, to jednak kapela Battery jest jedną z tych ciekawszych jeśli chodzi o rok 2014. Co za tym przemawia?

Battery nie może się pochwalić sławą, ani doświadczeniem, nie może nam też dostarczyć czegoś nowego jeśli chodzi o thrash metal, ale może za to nam przypomnieć najlepsze czasy Destruction, Exodus czy Slayer. Ta kapela wie jak zagrać thrash metal by słuchacz był w pełni uradowany. Nie brakuje agresji, szybkości i technicznego zaplecza. Właściwie od strony wykonania jest bardzo dobrze, czasami jedynie pomysły mogły być bardziej doszlifowane. Na pewno Battery może się pochwalić bardzo udanym wokalistą Chrisem Steelem. Śpiewa agresywnie, ale zachowuje aspekt techniczny, a w takim „Halo of Hyprocisy” czy mocniejszym „Hostile by Content” przypomina nawet Mille Petrozze z czasów „Endless Pain”. Jednym z najdłuższych utworów na płycie jest „Vermin of Fukushima”, w której Jokull i Jeppe dają bardzo ciekawy popis umiejętności. Jako duet gitarowy są wartościowym elementem składowym Battery. Na co warto zwrócić szczególną uwagę? Bez wątpienia na mocny otwieracz w postaci „Armed with Rage” czy szybki „Pyramids of Decept”.

Takich płyt jest pełno ostatnim czasy i zespół naprawdę musi się napocić by jakoś zachwycić fanów thrash metalu. Ciężko o to, ale Battery sprawdził się dobrze. Trzeba ich docenić, ze względu na to że to ich pierwszy album, a Dania nie jest stolicą thrash metalu. Bardzo udany debiut, który zachwyci fanów starej szkoły thrash metalu spod znaku Destruction, Slayer czy Kreator.

Ocena: 7/10

piątek, 8 sierpnia 2014

CHRONOSPHERE - Embracing Oblivion (2014)

Tak jak Chronosphere na swoim albumie przeszedł od razu do konkretów tak i ja postaram się nie owijać w bawełnę tylko od razu opisać jak się mają sprawy z najnowszym dziełem greckiej formacji Chronosphere. Nie przesadzę jeśli stwierdzę, że mamy do czynienia z jednym z najlepszych thrash metalowych albumów roku 2014. Przewinęło się sporo dobrych albumów, które zaliczyć należy do czołówki. Grecy grają wspólnie 5 lata, mają na koncie dwa albumy i mają predyspozycje do bycia jedną z najlepszych kapel thrash metalowych młodego pokolenia. Taki status z pewnością zapewnia kapeli „Embracing Oblivion”.

Zresztą czy ta okładka Andrei Bouzikova stylizowana na okładki Eda Repki może kłamać? Od razu wykłada nam na tacy fakt, że szykuje się prawdziwa uczta dla fanów thrash metalu. Ostre riffy, liczne zmiany temp, szybkość, duża dawka agresji, wciągających melodii i mocnego, drapieżnego wokalu. Wszystko oczywiście podane w zestawie z klimatem lat 80. Fani Destruction, Toxik, Exodus poczują się jak za dawnych lat kiedy odpalali kultowe albumy w swoich odtwarzaczach. Zdaję sobie sprawę z tego, że grecy nie robią niczego nowego, ale czy to ma znaczenie, kiedy robią to jak należy? Dają przykład innym, że nie trzeba wiele żeby nagrać thrash metal wysokich lotów, nie oddalając się w nieznane rejony, będąc wierny tradycji. Przeżyjecie wiele szoków słuchając tej płyty. Po pierwsze sporo ciekawych złożonych solówek i popisów umiejętności Spyrosa i Panosa. Jest chemia, zrozumienia, thrash metal mają w sercach i słychać że czują się znakomicie w tym gatunku. Co ciekawe wszystko zrobione z pomysłem. Dzieje się naprawdę sporo. Gitarzyści grają technicznie, ale nie brakuje w tym wszystkim szaleństwa, zaskoczenia i agresji. Płyta jest naprawdę bardzo gitarowa. W dodatku Spyros brzmi jak sam Schmier z Destruction. Czy trzeba więcej by być w thrash metalowym niebie? Nie zapomniano również o brzmieniu płyty, które jest jak dla mnie idealne. Instrumenty brzmią soczyście i nie ma żadnych irytujących udziwnień, czy przesytu nowoczesności. To jest to. Materiał prosty, może dla nie których być jednowymiarowy i oklepany. Ja to widzę raczej killer za killerem. Dominuje w kompozycjach stylistyka oparta na szybkim tempie, ostrym riffie. Nie brakuje jednak pewnych zwolnień, jak te uwypuklone w „Herald The uprising”. Horror „City of Living Dead” to kultowy film i kto wie może utwór Chronesphere osiągnie podobny status niegdyś? Jest potencjał, bo w końcu to najostrzejszy kawałek na płycie. Ciekawie wyszło wtrącenie klimatu black czy death metal w głównym riffie. Utwór mimo ostrego charakteru nie stracił swojej przebojowość i to jest dopiero magia. Dobry otwieracz to połowa dobrego albumu i grecki band to wie. „Killing My Sins” to mocne uderzenie między oczy i tak powinno się otwierać heavy metalowe wydawnictwa. Ta płyta to podręcznik w stylu jak grać porządny, agresywny riff. Ten z „One Hand Red Per Saint” ma w sobie to coś co pozostaje w głowie na dłużej. Oderwanie się w stronę heavy metalu mamy w „Force The truth”. Chwilowe bo chwilowe ale jest. Jesteś jednym z tych co żyje melodiami i przebojami? Nie bój się, ta płyta jest też i dla Ciebie. „Brutal Decay” to nic innego jak brutalny przebój. „Beond Nemesis” może wydawać się nieco toporny, ale ma to co pozostałe utwory, czyli kopa. Najmniej thrash metalowy jest zamykający „The Redemption”, w którym zespół udaje się w rejony speed/power metalu. Ależ oni są elastyczni.

Krótki i zwarty materiał. Jasna treść i wykonanie. 100 % thrash metalu w najczystszej formie i wszystko zrobione przez młodą kapelę. To jest to i oby więcej takich płyt jak „Embracing Oblivion”. Tego życzę Wam i sobie.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 7 sierpnia 2014

BLACKBIRD - Of Heroes and Enemies (2014)

Hard rock dla wielu fanów to przede wszystkim Ac/Dc i nic dziwnego skoro ten zespół jest znany i ma swój charakterystyczny styl. Jest to ten rodzaj muzyki, który zawsze jest miło posłuchać i nigdy się nie nudzi. Niestety problem jest taki, że Ac/Dc powoli się wybiera na emeryturę i cała nadzieja w młodych zespołach. Ostatnio można odnotować wzrost formacji grających jak Ac/Dc. Sin City, The Treatment czy Airbourne to pierwsze lepsze kapele. Do tego grona trzeba doliczyć zupełnie świeżutki Blackbird. I kto by pomyślał że niemiecka scena też wydeleguje swojego kandydata. W tym roku wydali swój debiutancki album zatytułowany „Of Hereos and Enemies”, który jest idealnym zagrożeniem dla pozycji Airbourne.

Stycznych z australijską formacji jest pełno. Obie stawiają na energiczny i dynamiczny hard rock z domieszką rock'n rolla, w dodatku wokalista i gitarzysta Angus Dersim śpiewa identycznie jak Joel o Keeffe z Airbourne, no i fakt, że te dwie kapele starają się kontynuować to co wypracował na przestrzeni lat Ac/Dc. Nie ma w tym może za grosz oryginalności, ale na takie granie zawsze jest ochota, zwłaszcza że grupa braci Young nie nagrywa nowych utworów. Airbourne to silna kapela, a wynika to z tego że grają z pazurem,w werwą i nie mają problemów z stworzeniem hitów, z których słynął też Ac/Dc. I to była największa zagadka w przypadku niemieckiej formacji Blackbird. O ile jest wielkim fanem niemieckiej sceny to jednak miałem pewne obawy odnośnie tego jak ta kapela odnajdzie się w takim graniu. A jednak nie potrzebnie bo Blackbird to grupa 4 uzdolnionych, młodych muzyków którzy wiedzą jak zadowolić słuchacza. Wszystko w Blackbird kręci się wokół Angusa, który dba o agresywny wydźwięk hard rocka za sprawą swojego wokalu i mocnych riffów. Nie ma tutaj komercji czy nie potrzebnych złagodzeń, brzmi to mocno i soczyście. Dobrze dopasowane brzmienie czyni debiutancki album niemieckiej formacji idealnym kąskiem dla fanów Ac/Dc. Podoba mi się bardziej stonowany i taki osadzony w okresie „Back in Black” utwór zatytułowany „Deuce”. Ostatnie dwie płyty Ac/Dc słychać w „Don't Fool me” i w mroczniejszym „Devils Souls”. Choć początek płyty jest identyczny jak w przypadku Airbourne. Zaczyna się dynamicznie, z mocnym kopem i „Fire your Guns” to znakomity otwieracz który przypomina wczesne lata Ac/Dc. Ciekawą linią melodyjną udało się uzyskać w „Hero” i może kiedyś uda się Blackbird nieco odświeżyć formułę Ac/Dc? Jest cień nadziei, że nie popadną w totalne kopiowanie. O przebój na tej płycie też nie jest ciężko, co już potwierdza zespół choćby w tytułowym „Of Heroes and Eniemes”.


Dzięki takim kapelom i takim albumom jak „Of heroes and enemies” muzyka Ac/Dc nigdy nie umrze i będzie zawsze się o niej rozmawiać i na nowo przeżywać. Niemiecka formacja pokazała, że w tym kraju jest wiedza nie tylko na temat jak grać z wysokiej półki heavy/power meta/thrash metal, ale też hard rock. Airbourne może czuć się zagrożone.


Ocena: 7.5/10

wtorek, 5 sierpnia 2014

SPEEDBREAKER - Biult for Speed (2014)

Co może nad zdradzić nazwa Speedbreaker? Wiele. Słowo szybkość jest tutaj słowem kluczem i jest wręcz najważniejszym elementem składającym się na styl muzyczny tej niemieckiej formacji, która powstała w 2011 r. Thrash metalowy wokal Johna, szybkość godna Motorhead, Venom, do tego tworzenie melodii jak wiele kapel z kręgu NWOBHM. To daje ciekawą mieszankę. Jeśli jesteś zwolennikiem tradycyjnego speed metalu z lat 80 i nie przeszkadza ci wtórność to „Built for Speed” jest pozycją idealną dla Ciebie.

Kiczowata okładka jest jak z lat 80. Właśnie taka jest muzyka Niemców. Prosta, przewidywalna, może i kiczowata, ale z pewnością szczera, grana z polotem, werwą i zapałem. Podoba mi się, to że dodano tutaj aspekt thrash metalowy w postaci Johna. Śpiewa agresywnie, ale nie zapomina o tym by trzymać się melodyjności. W takim „Take You To Hell” daje z siebie sporo i to właśnie on jest odpowiedzialny za agresywność na tej płycie. Mnie jednak wzruszyło na tej płycie co innego. Zespół płynnie przedziera się przez lata 80, złoty okres NWOBHM wybierając patenty charakterystyczne dla Angel Witch czy Iron Maiden. Wolne, stonowane tempo, zmiany motywów i ten pazur to jest to co sprawia, że tytułowy kawałek „Built for speed” jest znakomitym hołdem dla tamtych lat. Nawet nie brzmi jakby postał w naszych czasach. Speed metal w tradycyjnej formie mamy w energicznym otwieraczu „Shoot, Shoot”. Szczypta Judas Priest, Paragon i Grave Digger, a w efekcie dostajemy „Night Patrol” czyli kolejna petarda. Fanom Motorhead jest dedykowany „Fire in The Sky”, z kolei „Unholy Night” to kompozycja pełna zawirowań i zaskoczeń. Udało się tutaj połączyć nutkę ballady, romantyczności, NWOBHM, no i Iron Maiden z pierwszej płyty. Jeden z najciekawszych utworów na płycie. Identycznie można opisać melodyjny „Metal Love”, a na koniec zespół daje nam posmakować rozbudowany „Speedbreaker” który ukazuje to co w tym zespole kto tak naprawdę rządzi. Mam tutaj na myśli gitarowy duet Simon/Beda. To jest właśnie to. Prawdziwa chemia, zrozumienia i rywalizacja na solówki. Tęskniłem za takim graniem.

Tradycyjne granie nie straciło na ważności, świeżości i wciąż mimo lat zachwyca. Z jednej strony nie ma tutaj nic nowego, a z drugiej strony brakuje takich płyt. Takich szczerych, tradycyjnych, energicznych i równych. Ta płyta po prostu niszczy, a przecież to tylko debiut młodej, mało znanej kapeli, która robi właściwie to co większość kapel przed laty. Ja to kupuje.

Ocena: 8.5/10

RAMPAGE - Victims of Rock (1981)

Henjo Richtter i Roland Grapow to jedni z najlepszych gitarzystów w dziedzinie power metalu. Co ich łączy? Oczywiście kraj pochodzenia, a także fakt, że grają w dwóch bliźniaczych kapelach czyli Helloween i Gamma Ray, ale łączy ich coś więcej. Oboje swoją karierę zaczynali w niemieckim zespole Rampage. Nie można o tej kapeli mówić jako power metalowej ani też tak popularnej jak te formacje, w których dzisiaj grają ci dwaj znakomici gitarzyści. Rampage został założony w 1980 i zarejestrował dwa albumy, z czego debiut „Victims of Rock” z 1981 został nagrany z Rolandem Grapowem w składzie.

Rampage ciężko nazwać niemiecką formacją, bo w muzyce tej kapeli słychać przede wszystkim brytyjski rock, troszkę progresywnego rocka, jest też coś z NWOBHM i sporo nawiązań choćby z Budgie. Gdy się dobrze w słuchamy to usłyszymy też pewne zapożyczenia z twórczości Scorpions, Quartz czy też wczesnego Accept. Tak więc styl Rampage nie jest taki jedno wymiarowy i taki obstukany, ani też typowy dla niemieckiej sceny. Wokalista Jorg też ma więcej w sobie z brytyjskich wokalistów aniżeli z niemieckich. W takim „Lovely Love” słychać wyraźnie, że śpiewa czysto, z taką charyzmą i nie kopiuje tutaj nikogo. Na tym albumie Roland nie ukazuje w pełni swojego talentu i zazwyczaj partie gitarowe na tym krążku pozbawione są finezji, czy też takiej bardziej złożonej formy. Więcej tutaj rockowego charakteru, aniżeli heavy/power metalu, więc stylistyka i wykonanie zupełnie inne. Rzadko kiedy zespół przyspiesza, rzadko kiedy też stawia na ciężar i prawdziwą jazdę bez trzymanki. Na płycie dominują rytmiczne kawałki jak otwieracz „I wanna Be Free”, który jest jednym z najbardziej chwytliwych utworów na płycie. Odrobinę niemieckiego metalu i wczesnego Accept można uświadczyć „Hes a Dancer”. Słuchając „Liberty” można odnieść wrażenie, że Scorpions spotyka tutaj brytyjski rock. Do grona ciekawych kompozycji można zaliczyć rytmiczny „I dont wanna be rock'n roll star” czy „Tonight”, który ma w sobie więcej z heavy metalu.


Płytę można potraktować jako ciekawostkę, żeby poznać początki Rolanda Grapowa, który dzisiaj gra w Masterplan, chyba że jest się fanem progresywnego rocka, w którym kapela nawiązuje do brytyjskiej sceny lat 70. Po wydaniu tego albumu miejsce Rolanda zajął Henjo Richter, który dzisiaj robi karierę w Gamma Ray.

Ocena: 6/10

niedziela, 3 sierpnia 2014

TIDAL DREAMS - Once Upon a Time (2012)

A gdyby tak tematyką piracką którą chlubi się Running wild, czy Alestorm osadzić w heavy metalowym świecie, w którym są też echa hard rocka i power metalu? W takim wypadku otrzymujemy to co zaprezentował grecki Tital Dreams na swoim debiutanckim albumie „Once Upon a Tide”, który ukazał się w roku 2012.

Już gdy się patrzy na okładkę to już wiadomo czego można się spodziewać, choć zespół nie stawia na szybkość, bardziej im zależy na podniosłym, epickim charakterze. Nic dziwnego, w końcu wokalista Nektorios brzmi jakbym miał do czynienia wcześniej z operą. Tak więc jego specyficzna maniera idealnie się sprawdza w takich rytmach. Miłym dodatkiem w muzyce Tital Dreams są partie wygrane przez flet, co sprawia że muzyka greków jest melodyjna i klimatyczna. Od samego początku można też zauważyć, że zespół grac potrafi i robi to naprawdę dobrze. Nie musimy się martwić, że debiutanci za nudzą nas swoimi kompozycjami i nie trafionymi aranżacjami. Paris Valadakis odpowiedzialny jest właściwie za całą warstwę instrumentalną, ale przede wszystkim należy go pochwalić za udane partie gitarowe. Mamy tutaj właściwie wszystko od szybkich solówek, bo mocne riffy, aż po bardziej złożone partie. Zaczyna się od klimatycznego intra, a prawdziwa uczta zaczyna się wraz z „Back To A Time” który brzmi jak utwór wzorowany na twórczości Manowar. W przypadku „Tidal Dreams” słychać już bardziej stonowane tempo, bardziej wyrafinowane solówki i wszystko tutaj utrzymane jest w hard rockowym klimacie, co pokazuje, że zespół nie ma problemów z urozmaiceniem swojego materiału. Serce szybciej zaczyna bić przy energicznym „Argonauts”, w którym zespół pokazuje że i konwencja power metalowa nie jest im obca. Kto lubi marszowe tempo i epickość, ten będzie zachwycony „We Shall Rise”. Jest to może wszystko wtórne, ale dobrze się słucha tego, zwłaszcza kiedy zespół serwuje nam takie hity jak „Flaming Circle” czy „Descending”.

Bardzo dobry miks heavy metalu, power metalu, hard rocka i tematyki pirackiej. Nie jest to nic odkrywczego, ale przyjemnie się słucha tej mieszanki w wykonaniu Tidal Dreams. Kto wie może w przyszłości nagrają coś wyjątkowego i ocierającego się o perfekcję?

Ocena: 7/10

piątek, 1 sierpnia 2014

ALESTORM - Sunset on the Golden Age (2014)

W przypadku płyt Alestorm wiem czego się spodziewać, co mogę dostać i raczej długo ten stan rzeczy się nie zmieni. W końcu to radosne granie będące mieszanką power metalu i folk metalu bazujące na pirackich historiach sprzedało się znakomicie. To już 4 krążki na koncie Brytyjczyków i właściwie nic się nie zmieniło. Nawet przyjście nowego członka w postaci Elliota Vernona nie odbiło się na nowym albumie „Sunset on The Golden Age”. Jedni powiedzą w tym momencie „dość”, a inni rzekną „więcej, więcej”.

Dotarliśmy właśnie do takiego momentu, gdzie muzyka Alestorm już nie zaskakuje, nie jest tak świeża, jak miało to miejsce na debiucie. Tamten album był szczery, pomysłowy i miał kopa. Kolejne albumy były jakby marną kalką tamtego wydawnictwa. Piracki klimat, duża dawka melodyjności, urozmaicony motywy nie wystarczyły. Najwidoczniej zespół sam sobie zaszkodził. Nagrał znakomity debiut, a w dodatku kurczowo się trzymają jasno określonych ram muzycznych. Może czas nieco wykroczyć poza pewne granice? Christopher to prawdziwy piracki wokalisty, który napędza całość i przesądza o atrakcyjności muzyki tej kapeli. Jednak tym razem nie udało się wszystkiego zakamuflować. Technika i wykonanie jest w porządku i problemu należy doszukiwać się w kompozycjach. Są przewidywalne, a często nawet złudnie podobne do tych zagranych w przeszłości. Taki „Wooden Leg” z prostym refren, gdzie w kółko zespół powtarza jedną frazę miało już nie raz miejsce na płytach Alestorm. Płyta o dziwo mocny wstęp. Taki mocniejszy, agresywniejszy „Walk The plank” przypomina materiał z debiutu. „Drink” promował album i w sumie to był bardzo dobry, bo to jeden z najjaśniejszych kawałków na płycie. Jest folk pełną gęba i piracka radość. Murowany hit koncertowy. Dobrze też wypada bardowy „Magnetic North”, jednak moim faworytem dość szybko stał się najdłuższy utwór na płycie, a mianowicie „1741 (the Battle of Cantagena)”. W końcu jakieś ciekawe wejście, w końcu w pełni trafiony główny motyw i melodia. Można tutaj doszukać się wpływów Running Wild czy Sabaton. Może to jest pomysł na kolejne albumy? Mam taką nadzieję. Zespół stara się grać agresywnie co potwierdza w „Surf Squid Warfare”, ale to wszystko już było i to już sto razy lepiej podane. Radosny „Quest for Ships” też brzmi znajomo i jest to raczej po prostu kolejny utwór Alestorm, który nic nie wnosi. Na uwagę zasługuje też rozbudowany i bardzo rozwinięty „Sunset of the golden age”, który trwa ponad 11 minut. Pierwszy raz zespół zabrał nas w tak epickie rejony.

Album ma dobre momenty, jest melodyjny i piracki. Jednak nic się nie zmieniło w muzyce Alestorm. W kółko dostajemy te same zmielone riffy i melodie. Jest to już nieco nużące. Może czas wprowadzić jakieś zmiany? Czas nieco odświeżyć formułę? Pewna formuła już została wyczerpana i trzeba coś z tym zrobić. Czas pokaże jak Alestorm rozwiąże ten problem.

Ocena: 5.5/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

POWER UNIT - Time Chaser (1990)

Johannes Losback to szwedzki gitarzysta, który fanom heavy metalu powinien być znany przede wszystkim z twórczości znanego bandu o nazwie Wolf. Jednak mało kto wie, że swoją karierę muzyczną zaczynał w kapeli Power Unit, który powstała w 1987 roku. Tam właśnie po raz pierwszy pokazał, że jest wyjątkowym gitarzystą, w którym drzemie potencjał. Zespół nie zdobył większego zainteresowania i szybko przepadł bez wieści, ale udało się tej formacji zostawić po sobie debiutancki album zatytułowany „Time Chaser”.

W żadnym wypadku Power Unit nie przedziera żadnych nowych szlaków, ani wyznacza nowych trendów, a jedynie powiela kilka znanych patentów już z lat 80. Na płycie można wyłapać inspirację muzyką Accept, Judas Priest czy Krokus. Choć można by tą listą poszerzyć o wiele innych kapel, bowiem Power Unit to kapela jedna z wielu. Może i nie wyróżniali się oryginalnością, ale trzeba przyznać im że „Time Chaser” to solidna pozycja jeśli chodzi o heavy metal. Jeśli ktoś szuka mocnych riffów, melodyjnych solówek, chwytliwych przebojów to z pewnością tutaj to znajdzie. Minusem tego wszystkiego jest nieco zgładzone, nieco hard rockowe brzmienie, które pozbawia ten album mocy. Również o nieco hard rockowym brzmieniu tej kapeli przesądza wokalista Yngve, który nie dysponuje ciekawą drapieżną manierą ani chrypą, tylko czystym i ciepłym głosem, który pasuje do hard rockowego grania. „Tonight The Night”, spokojna i romantyczna ballada „Broken Dreams” to jedne z tych przykładów, że hard rock się często pojawia w muzyce szwedów. Chwytliwy „Love at first Sight” też jest bardziej hard rockowym kawałkiem niż heavy metalowym, ale jest to wciąż granie na dobrym poziomie. Do mnie jednak najbardziej przemówiły te żywsze, nieco mocniejsze kompozycje. Melodyjny otwieracz „Time Chaser” to właśnie jeden z takich ciekawszych momentów na płycie. W takich utworach jak ten można delektować się naprawdę interesującymi popisami gitarowymi Johannesa i Henrika. Słychać, że zależało im na melodyjnym aspekcie. Rasowy heavy metal usłyszymy w „Lost Paradise”, który brzmi jak utwór stworzony dla fanów Accept. Z takich kompozycji ukazujących Power Unit w dobrym świetle jest też „What The Future Will Bring”.

Power Unit nie jest zespołem wyróżniających się na tle innych, ale trzeba im przyznać, że nagrali solidny album, który zawiera mieszankę heavy metalu i hard rocka. Tutaj trzeba zwrócić uwagę przede wszystkim na Johannesa, który wygrywa sporo ciekawych motywów, które staną się przepustką do jego kariery. W końcu granie w Wolf należy uznać za spory sukces.

Ocena: 6.5/10

środa, 30 lipca 2014

UNISONIC - Light of Dawn (2014)

Micheal Kiske i Kai Hansen to jeden z najważniejszych duetów w historii metalu. Jeden z najwybitniejszych wokalistów, który nie kryje swoich inspiracji Elvisem Presleyem i Brucem Dickinsonem, no i Hansen jako ten który wie jak grac szybko, jak stworzyć pomysłowy riff i jak sprawić że muzyka staje się czymś więcej. Razem stworzyli klasykę w postaci „Keeper of The Seven Keys”. Jednak dwie części strażnika to było za mało żeby w pełni posmakować na co ich stać. I tak przez tyle lat był nie dosyt. Jednak zrobili swoje i zapisali się jako jeden z najważniejszych duetów, który mógł konkurować z najlepszymi. Hansen spełniał się w Gamma Ray, a Kiske solowo. Ponownie ich drogi skrzyżowały się na „Land of The Free”, potem Avantasia i wreszcie koncert w ramach Avantasia, który sprawił że Hansen dołączył do Unisonic. Tak zaczęło się wrzenie, jaranie się fanów, a przede wszystkim fakt, że marzenie się spełniają. Jeden z największych i najważniejszych duetów powrócił. Co z tego, że debiut Unisonic nie był tym co niektórzy chcieli, nie był trzecim „Keeper of The Seven Keys”. Liczył się powrót, dalszy etap wspólnego grania, tworzenia muzyki, nawet jeśli miało to być coś innego, coś świeżego. Tak muzyka Unisonic to coś innego. Lekki powiew świeżości jeśli chodzi o melodyjny metal czy hard rock. Drugi album miał być cięższy, bardziej power metalowy. W sumie mini album „For The Kingdom” dawał takie nadzieje. Czy rzeczywiście „Light of Dawn” takim albumem jest? Czy fani dostaną to co chcieli?

Cóż, mogę Wam zdradzić, że jest tutaj power metalu może i więcej niż na poprzednim albumie, są skojarzenia z „Keeper of The seven Keys”, jest momentami i ciężej, ale nie zmienili swojego stylu z debiutu. Zostali wierni mieszance melodyjny metal i hard rock. Jedni się oburzą, a inny będą szczęśliwi, że kapela ma swój własny styl i nie próbuje na siłę być drugim Helloween. Tak jak na poprzednim albumie tak i tutaj jest sporo lekkich i przyjemnych melodii. Wszystko skupia się wokół wokalu Kiske, który pokazuje na każdym utworze że nie wie co starość i upływający czas. Najlepszy jego występ od niepamiętnych czasów. Można nawet się pokusić o stwierdzenie że jest bardziej dojrzały i techniczny niż w latach 80. A najlepsze to, że elastycznie wpasowuje się do hard rockowych motywów. Przerysowano też z debiutu znakomite popisy gitarowe. Te tutaj są zagrane z pasją, z polotem i pomysłem. Dawno nie słyszałem tak gitarowego albumu, w którym tyle się dzieje. Gitary przemawiają do nas pięknym językiem, który nas zaklina. Coś pięknego. Mandy Mayer daje z siebie tutaj znacznie więcej niż w Gotthard czy Krokus i słychać że rozumie się z Kaiem. Nawet nie wiem czy to nie najciekawszy duet gitarowy w jakim wystąpił do tej pory Kai. Dzieje się sporo i naprawdę samym tym elementem nabija sobie punkty ten album. Soczyste brzmienie, kolorystyczna okładka przypominająca okładki Eletric Light Orchestra są miłym dodatkiem i dzięki nim płyta brzmi fantastycznie. Nie podlega wątpliwości, że i tym razem udało się zagrać materiał na wysokim poziomie, choć odnoszę wrażenie że nieco ucierpiała przebojowość. A może po prostu debiut był takim dziełem, że nowy album nie jest wstanie go przebić pomimo swojej energii. W porównaniu do wielu innych płyt z kręgu hard rocka i melodyjnego metalu to „Light of Dawn” wyróżnia się lekkością i szerokim wachlarzem motywów, elementów, które są wyjęte z różnych gatunków. Instrumentalny otwieracz w postaci „Venite 2.0” to intro godne strażnika, choć tutaj można uświadczyć zróżnicowanie. Zespół bowiem zabiera nas w rejony symfonicznego metalu i brzmi to naprawdę mocarnie. Nutka epickiego klimatu zrobiła swoje. Lekka, przyjemna i emocjonalna muzyka. Każdy z fanów Gamma Ray i starego Helloween czekał na petardy, na szybki power metal jak za dawnych lat. To dostajemy w przebojowym „Your Time Has Come” i łezka w oku się kręci. Można jednak odtworzyć tamten klimat, można sięgnąć do ery „Keeper of The Seven Keys” bez jego profanacji. To jest power metal w najczystszej postaci. Szkoda że dzisiaj ciężko o takie właśnie utwory. Kiske tutaj pokazuje na co go stać i to dlaczego należy do czołówki wokalistów. No i te gitary. Tego mi brakuje w Helloween i Gamma Ray. Klimat szybkiego power metalu zostaje utrzymany w rozpędzonym „For The Kingdom” który doczekał się z reszta mini albumu, który promował ten album. To samo usłyszycie w sumie w cięższym „Find Shelter”, choć tutaj siła przebicia i procent przebojowości znacznie słabszy. Jednak jakby nie patrzeć, jest to kolejny mocny punkt tego albumu, który potrafi przypomnieć stare czasy Helloween. Do tej grupy utworów, w której przoduje nutka power metalu i cięższego metalu zaliczę również „Throne of Dawn”. Utwór został wybrany do koncertowej setlisty i słusznie. Jest to jeden z największych przebojów grupy. Początkowy riff to ukłon w stronę starego Black Sabbath, a refren to z kolei ukłon w stronę starego Helloween. Kiske też stara się śpiewać na wyższych obrotach i nie zapominając przy tym o emocjach. Piękny utwór, który w pełni potwierdza że Unisonic to super grupa o super możliwościach. Najkrótszym utworem po intrze jest „Manhunter”. Słychać tutaj, że to robota Hansena. Wyszedł mu znakomity utwór, który jest czymś na miarę takich hitów jak „Future World” czy „I Want Out”. Wiem, herezje jakich mało, ale właśnie tak czuję ten utwór. Lekki, radosny, energiczny, z łatwym i podniosłym refrenem, a solówki zagrane są jak właśnie w tamtych klasycznych hitach Hansena. Spore zmiany temp, przejść. Szkoda, że utwór jest taki krótki. Tak coś z power metalu, coś z „Keeper of The Seven Keys” mamy jeszcze w „Exceptional”, To jest utwór fenomen dla mnie. W pełni ukazuje talent głownych bohaterów czyli Kiske i Hansena, ale jest czymś innym. Jest to melodyjny metal i hard rock na wysokim poziomie. Jest powiew świeżości i nakreślenie tym co jest Unisonic i co gra. Znakomicie udało się zerwać z przeszłością, od sławy Helloween i stworzyć coś nowego. Znowu dać innym inspirację i wiarę że można grać z pomysłem. O tym utworze można dyskutować długo. O tym jakie ciekawe wejście ma, o tym jak oryginalny refren tutaj wymyślono, o tym jak Hansen wpisał się tutaj wciągającym motywem w środkowej części. Nic dziwnego, że ten utwór Unisonic gra na koncertach. Jak dla mnie najciekawszy utwór roku 2014. Motyw „Not gonna take Anymore” brzmi znajomo. Na myśl przychodzi Edguy, Avantasia, Queen, Sabaton. Choć konstrukcja, wykonanie i emocje kierują nas w stronę „Star Rider”, który zdobił debiut Unisonic. To jest właśnie atut tej grupy. Bycie elastycznym i tworzenie znakomitego hard rocka, który wieje świeżością, który imponują lekkością i pomysłowością. Ciekawy motyw gitarowy otwiera lekki „Night of The Long Knives”, choć utwór szybko nabiera hard rockowego tempa i zadziorności godnej Scorpions. Rytmiczny, melodyjny kawałek, który ukazuje możliwości Kiske, który jest w znakomitej formie. Mamy też dwie romantyczne i dojrzałe ballady w postaci „Blood” i „You and I”. jest to piękne granie, który zdobędzie swoich fanów. Jednak nic by się też nie stało jakby ich zabrakło. Melodyjny „When the dead is done” to melodyjny metal w którym nie zabrakło cech hard rocka i power metal. Mieszanka do jakiej nas przyzwyczaił Unisonic już na poprzednich wydawnictwach. Tonacja, charakter przypomina nieco „Never Change Me”. Na koniec warto wspomnieć o „Judgement Day” który pełni rolę bonusa. Utwór z serii ni to grzeje ni to ziębi.


Płyta o dziwo tak szybko nie zawładnęła mną. Lepszą siłę przebicia miał debiut. Materiał jest bardziej wyrównany, bardziej spójny jako całość. Tutaj ma się wrażenie, że najlepsze wrażenie robią utwory które zespół udostępnił przed premierą. Mimo tego faktu i tak płyta broni się. Atuty te same co na debiucie. Zgrany duet, wysoki poziom wykonania, od początku do końca występują atrakcyjne i pomysłowe partie gitarowe, no i niesamowity wokal Kiske. Jest tutaj wszystko to do czego Unisonic nas przyzwyczaił do tej pory, może jest i ciężej w niektórych momentach, może i jest jakby więcej power metalu, ale można odnieść wrażenie, że to za mało. Nie miałbym nic przeciwko aby cały album był jak „Your Time Has Come”. Niespodzianki nie ma, bo jest to jeden z najciekawszych albumów roku 2014. Fani i tak pewnie po marudzą, że nie jest to krążek na miarę „Keeper of The Seven Keys” i mają do tego prawo. Cieszę się, że jednak panowie szukają własnego stylu, chcą próbować czegoś innego i chcą wnieść nieco świeżości do melodyjnego metalu. Brawo, oby tak dalej.

Ocena: 9/10

P.s Podziękowania dla Mystic Production za udostępnienie materiału

HELICON - Mysterious Skipjack (1994)

W latach 90 za dobrze się nie działo w metalu i niektóre kapele zachwiały swoją pozycję osiągniętą w latach 80. Tradycyjny metal i power metal gdzieś zatraciły swój urok, ale wcale to nie oznacza że w tym okresie się nic nie działo i żadna kapela nie potrafiła błysnąć geniuszem. Tak się składa, że był to czas narodzin dwóch wyjątkowych niemieckich kapel, który większość słuchaczy nie wie o ich istnieniu, co jest błędem. Jednym z nich jest Centaur a drugi to właśnie ponadczasowy Helicon. Dwie znakomite, niemieckie kapele grające melodyjny power metal z domieszką progresywnego metalu. Nie jest to drugi Helloween czy Gamma ray, to zupełnie nowa jakość power metalu.

Helicon to niemiecka formacja założona w 1986 roku i działająca do roku 1996. Przez 10 lat działania udało się nagrać dwa wyjątkowe albumy, z czego drugi krążek zatytułowany „Mysterious Skipjack” to prawdziwa perełka. Kapela nigdy nie zdobyła zasłużonej sławy i dla wielu ten zespół nie istnieje. Nic dziwnego, w końcu Helicon nie był promowany tak jak Gamma Ray czy Helloween, choć należał też do wytwórni Noise. „Mysterious Skipjack” ukazał się w 1994 roku, czyli w czasie, gdy Gamma Ray i Helloween powracały do swojej wysokiej formy, a power metal dopiero się rodził na nowo. Może nie uwierzycie, ale Helicon w tym czasie grał ciekawiej niż nie jedna kapela power metalowa, pozostawiają daleko w tyle Gamma Ray czy Helloween. Stylistycznie bardziej ich styl bym porównał do Centaur, choć to też nie jest takie proste, bowiem Helicon stworzył swój własny, charakterystyczny styl. To nie jest wcale stworzyć własny styl, nie ulegając klonowaniu wielu innych wielkich kapel, a ja jednak Helicon jest jednym w swoim rodzaju zespołem. Co się na to składa? Sporą rolę odegrał fenomenalny Uwe Heepen jako wokalista. Pokazał na tym albumie, że można śpiewać z pazurem, ale też trzymając się specyficznej maniery. Znakomicie odnajduje się zarówno w szybkich, power metalowych kompozycjach, gdzie trzeba się wykazać umiejętnością śpiewania w wysokich rejestrach, ale też w spokojniejszych kawałkach, gdzie trzeba słuchacza porwać ciepłą barwą. Jeden z najciekawszych wokalistów z lat 90 i szkoda że w roku 2013 zmarł, bo jest to wielka strata dla power metalu. „Mysterious Skipjack” to płyta magiczna i wyjątkowa. Co też jest jej mocnym atutem to przybrudzone brzmienie, takie ostre i klimatyczne. Jedno z tych najlepszych z jakim miałem do czynienia. Płyta zaczyna się od mocnego uderzenia perkusisty i od razu w „American Fever” słychać jak perkusista Andre ma urozmaicony styl i jak potrafi zauroczyć swoją grą. Dzieje się sporo i ten progresywny charakter jest dobrze wyważony. Nie jest przesadzone z dziwnymi smaczkami, a dalej słychać że jest to melodyjny power metal. Różnica jest tylko tak, że w danym utworze sporo się dzieje, a zespół stawia na pomysłowe i wyszukane melodie i motywy. Refren tutaj to podręcznikowy power metalowy refren, który nasuwa Gamma Ray czy Helloween. Gdy się w słuchamy w klimat kompozycji, w brzmienie gitar to można odnieść wrażenie, że słuchamy jednego z wczesnych albumów Scanner. Najlepsze jest to że zespół stawia na dłuższe kompozycje, ale mimo to kawałki nie nudzą, wręcz przeciwnie zaskakują formą, pomysłowością i wykonaniem. Rzadko kiedy można trafić na taką płytę w której solówki są zagrane z polotem, riffy są soczyste, ciężkie i pomysłowe, rzadko kiedy płyta porywa słuchacza stricte warstwą instrumentalną, ale album Helicon jest inny. Już w „Streetgang” słychać ponury, ciężki i nieco mroczniejszy riff, który można by śmiało zaliczyć do thrash metalu. Trzeba przyznać, że gitarzyści Christian i Tom są bardzo elastycznie i nie mają problemu z wygrywaniem różnych partii. Wiedzą jak zaskoczyć słuchacza, jak go zachwycić i tutaj ich popisy są perfekcyjne. Jest zabawa, pomysłowość i technika, czyli wszystko to co decyduje o interesujących zagrywkach gitarowych. Trzeci na płycie to 9 minutowy kolos zatytułowany „Power Magic” i słowo magia świetnie tutaj pasuje. Zaczyna się klimatycznie, tak spokojnie, jednak to jest prawdziwa power metalowa petarda. Szkoda, że dzisiaj już ciężko o taki power metal, że już nie gra z takim przekonaniem, z taką energią i pazurem. Helicon tutaj tworzy nową jakość power metalu i śmiało można ich ustawić obok tych najlepszych kapel. Gdy się widzi taki zespół, taki geniusz w muzykach, to od razu się wie, że odnajdą się w każdej formie metalu, nawet w tej w której trzeba powstrzymać się od szybkiego tempa i pójść w stronę spokoju i emocji. „Wild Vice Woman” to jedna z piękniejszych ballad, jakie słyszałem i choć trwa ponad 6 minut, to jednak wciąga i łapie za serce. Świetnie w komponował się w to wszystko głos Uwe, który sprawia że kompozycja momentami brzmi jak utwór Smokie. Tak dotarliśmy do jednego z najlepszych utworów power metalowych jakie kiedykolwiek słyszałem, mowa tutaj o zadziornym i przebojowym „Mysterious Skipjack”. Zaczyna się tajemniczo, ale szybko wkracza melodyjny i pomysłowy riff, który napędza utwór. Tutaj właśnie można się przekonać jak dobrze wyszkoleni byli gitarzyści. Ciężko wskazać kto w tym czasie grał z taką pomysłowością, z takim oddaniem i finezją. Takie emocje towarzyszyły mi jak pierwszy raz usłyszałem styl gry Kaia Hansena. Nawet refren jest tutaj ponadczasowy i bardzo koncertowy. Perełka i przykład co to jest kwintesencja power metalu. Dalej mamy melodyjny „Giant Heart”, nieco stonowany, z domieszką progresywnego rocka „Darkness of Love” czy nieco toporniejszy „Versatille”. Epickość, groza i niepewność sprawiają, że „Fly in The Sky” to najbardziej klimatyczny kawałek na płycie i kolejny dowód na to, że Helicon jest jedyny w swoim rodzaju. Całość wieńczy energiczny „Shuffle”, który znów pokazuje jak powinno grać się drapieżny power metal.

„Mysterious Skipjack” to przykład, że można stworzyć ciekawy power metal, w którym progresywny elementy czynią materiał bardziej dojrzałym i ambitniejszym. Helicon tym albumem pokazał, że jest jednym z najlepszych z zespołów power metalowych, który wyróżnia się na tle innych kapel. Ta płyta to uczta dla fanów znakomitych linii wokalnych i finezyjnych popisów gitarowych, to obowiązkowa pozycja dla maniaków gatunku, dla tych co lubią melodyjne granie i pomysłowe rozwiązania jeśli chodzi o motywy. Płyta i zespół jedyny w swoim rodzaju, szkoda że nagrali tylko dwa albumy i nigdy nie zdobyli takiej sławy na jaką zasłużyli.

Ocena: 10/10

poniedziałek, 28 lipca 2014

STARCHILD - Starchild (2014)

Im większy wkład w promocję, tym większe zainteresowanie fanów daną płytą. Szkoda, że w tej machinie pomijane są naprawdę dobre płyty, które nie miały takiej z pompą promocji. To właśnie takie płyty cierpią, a fani rzadko kiedy zadają sobie trud żeby zainteresować się płytą we własnym zakresie. Zauważyłem, że tak właśnie pominęli niemiecki band Starchild, który w kwietniu wydał swój debiutancki album zatytułowany „Starchild”. Zespół powstał w 2013r, ale nie dajcie się zwieść. Nie mamy do czynienia z amatorami. Starchild to iście gwiazdorski skład, dlatego też się dziwię, że fani heavy/power metalu zlekceważyli ten album. Cisza na forach i brak jakichkolwiek recenzji to tylko potwierdzało. Czas przerwać ciszę na temat tego wydawnictwa.


Jeśli chodzi o mnie o zespole usłyszałem za sprawą ich klipu. Wtedy już wiedziałem , że płyta Starchild może być jedną z najciekawszych w tym roku. Emocję podgrzewał oczywiście skład zespołu. Jest Micheal Ehre z Gamma Ray, Jens Becker z Grave Digger. Mniej znani to Esmeralda czy gitarzysta Dennis Hormes. Lider tej grupy jest jednak Sandro Giampietro, który pełni rolę wokalisty, drugiego gitarzysty i kompozytora. W tej ostatniej roli ma doświadczenie choćby z Unisonic czy płyt Micheal Kiske. O samym zespole i ich genezie było dość cicho i w sumie nie wiele się zmieniło w tej kwestii. Warto zaznaczyć, że nazwa kapeli wzięła się od meksykańskiej czaszki, która jest ponoć obcego pochodzenia. To z kolei determinuje warstwę liryczną kompozycja. Dominuje tematyka s-f i to też uchwycono na okładce, która do bólu przypomina „The dark Ride” Helloween. Chwyt zamierzony. Zresztą to nie pierwsze i nie ostatnie skojarzenie z Helloween. Płyta jest właśnie skierowana do fanów takich kapel Edguy, Helloween czy Gamma Ray.

Skoro wymieniłem inspiracje muzyczne Starchild to łatwo można odczytać w jakiej stylistyce kapela się obraca. Jest to przede wszystkim power metal, ale nie brakuje odesłań do melodyjnego metalu czy hard rocka. Warto zaznaczyć,że z jednej strony Starchild to kapela, która nie tworzy niczego nowego, ale z drugiej strony dostarcza słuchaczowi bardzo udaną mieszankę heavy/power metalu, w którym słychać nawiązania do klasyków power metalu, w którym można wyodrębnić power metal jaki był w latach 90 faworyzowany. Tak więc szybkie, melodyjne riffy, o nieco słodkim charakterze, z radosnym wydźwiękiem i z wokalistą, który śpiewa czysto i w wysokich rejestrach niczym Kiske. To wszystko tutaj się pojawia, ale co najważniejsze przyczynia się do tego że płyta jest naprawdę bardzo dobra. Decyduje o tym nie tylko styl, nawiązanie do moich ulubionych kapel typu Edguy czy Helloween, ale też bardzo poukładany i dopracowany materiał. Już gdy wkracza „Starchild” to słychać, że zespół wie jak tworzyć ciekawe melodie, jak porwać słuchacza energią i dynamiką. Pierwszy przebój, który od razu w pada w ucho. Tutaj już zespół nas zabiera w tajemniczą historię o czaszce, która jest pochodzenia obcego. Jest na ziemi od 900 lat i chce wreszcie odlecieć i wrócić do domu. Nieco przypomina to „Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki”.Na szczęście płyta nie kończy się na tym jednym kawałku i jest tutaj więcej takich hitów. Wszystko skupia się wokół lidera Sandro, który jest wokalistą i gitarzystą. Wokal brzmi identycznie jak wokal Micheala Kiske i to akurat żadna ujma dla Sandro. Najwidoczniej kilkuletnia współpraca z Kiske wyszła na dobre Sandro i mógł nieco podłapać od samego mistrza. Śpiewa czysto i często stara się być bardziej autentyczny, charyzmatyczny, jednocześnie nie zapominając o emocjonalnym wydźwięku. W utworze „Black and White Forever” można usłyszeć jak te dwa wokale są podobne, ponieważ tutaj gościnnie wystąpił Michel Kiske. Sandro często wygrywa podobne riff jak Hansen czy Weikath za czasów „The Keeper of The seven Keys” i jednym z takich przykładów jest „Its My race”. Sam utwór opowiada o uczuciu jakie się ma, gdy dążymy do wygrania. To jest właśnie ten niemiecki power metal do jakiego przywykliśmy na przestrzeni lat. Z kolei gdy zespół wkracza w łagodniejsze grania, to gdzieś ulatuje ta przebojowość i ciekawe melodie, a zaczyna wiać nudą. Dobrze to ukazuje „Still My Planet”, który jest bardziej rockowy i komercyjny. Przynajmniej można się delektować kolejnym ciekawym tekstem, który opowiada o tym że nie dbamy o swoją planetę, tak jakby gdzieś była inna planeta, a przecież nie ma innej. Jest tylko nasza planeta Ziemia. Do grona ciekawych utworów można też zaliczyć melodyjny „Thief Of The crown”,czy energiczny „Morningstar”, zaś „Runnerpokazuje że Sandro to bardzo dobry gitarzysta, który wie jak zachwycić słuchacza ciekawym i wciągającym motywem. Do tego jego solówki są takie zagrane z finezją i pomysłem. Ponury klimat Grave Digger przewija się momentami w rytmicznym „Reaching The Land”. Zadbano nawet o to, by płyta była urozmaicona co potwierdza nieco progresywny „Visions”.

Starchild wypada dobrze i nie ma się czemu dziwić, w końcu wykonanie materiału jest solidne i dopracowane. Nie ma się do czego przyczepić, chyba że skupimy się stricte na pomysłach na poszczególne kompozycje. To było właściwie do przewidzenia, kiedy w zespole ma się takich doświadczonych muzyków. Można by jeszcze nie które kompozycje poprawić i bardziej dopieścić, ale i tak mimo tego materiał wydaje się być solidny i ma sporo ciekawych hitów, które przywołują stare dobre czasy Helloween, Edguy czy Gamma Ray. To jest właśnie ta cecha, która przesądziła o tym, że jest to udany album, który można polecić fanom power metalu. Miłe zaskoczenie, zwłaszcza że o samym Starchild nie było głośno. Teraz powinno się to zmienić.

Ocena: 7.5/10

P.s Podziękowania dla Thomasa Bremera za przesłanie płyty

niedziela, 27 lipca 2014

CRYSTAL EYES - Killer (2014)

Koniec milczenia. Czas powrócić do życia. Tak też zrobił szwedzki band Crystal Eyes, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych kapel grających heavy/power metal. Kapela nagrała sporo wartościowej i godnej zapamiętania muzyki. Ostatni ich album zatytułowany „Chained” do tej pory miło wspominam i często odświeżam. Lata mijały, a ja się zastanawiałem gdzie podział się Crystal Eyes. Przez ten czas, skład tej formacji nieco się przetasował. Mikeal znów spełnia się w roli wokalisty i gitarzysty, zaś Niclas Karlsson uzupełnił skład jako drugi gitarzysta. Świeża krew, sporo czasu na dopracowanie materiału i możliwość zaskoczenia swoich fanów. To wszystko mogło sprawić, że w „Killer” widziano nadzieję na coś wyjątkowego. Jak jest w rzeczywistości?

Właściwie można odnieść wrażenie, że zespół zamiast się rozwijać i iść dalej w kierunku obranym na „Chained” cofa się. Zespół dalej jest wierny swojemu stylowi, dalej trzyma się heavy/power stylizacji. Jednak można odczuć na nowym albumie jakby zmęczenie muzyków, a nawet i ich wypalenie. Nic nie zostaje w pamięci na dłużej. Kompozycje zamiast porywać chwytliwą formułą, potrafią zmęczyć swoją wtórnością i oklepanymi motywami. Uleciała ta przebojowość, która napędzała poprzednie albumy. Jasne pojawia się kilka przebłysków, zgranych solówek, porywających refrenów, ale wszystko podane w małej ilości. Jest niedosyt, zwłaszcza Mikeal dawał szansę na coś bardziej klasycznego. Okładka najwidoczniej oddaje w pełni zawartość. Jest prosto, jest typowe heavy/power metalowe granie, bez duszy, bez emocji i takie nieco mało wyraziste. Może i jest to ten typ muzyki, która zapewnia rozrywkę i mile spędzony czas, ale nic ponadto. Nie jest wymagająca ani też zaskakująca, a na pewno nie ambitna. Jak to wygląda od strony zawartości? W sumie tak jak to nakreśla otwieracz „Killer”. Prosty i znany nam heavy/power metal. Nie ma nic odkrywczego ani też niczego nadzwyczajnego. Ot co średnich lotów utwór, który chce nas porwać szybkością i melodyjnością. Więcej energii i zadziorności wnosi „Warrior”. Tym razem Mikeal pokazuje się z lepszej strony jeśli chodzi o wokal. Więcej techniki, więcej pazura a to nadaje odpowiedniego charakteru kawałkowi. W końcu refren też brzmi bardziej profesjonalnie i nie brzmi komicznie, jak to ma miejsce w otwieraczu. „Solar Mariner” ma w sobie więcej power metalu i tutaj mieliśmy dostać przede wszystkim szybki kawałek. Jest to jeden z ciekawszych utworów na płycie, ale też nie obeszło się tutaj bez wad i niedociągnięć. Nieco bardziej hard rockowy „Spotlight Rebel” ukazuje właśnie jakie jest to średnie granie. Wieje nudą i to wszystko już było i to w lepszej formie. Poza tym mam wrażenie, że Crystal eyes złagodniał. Nie pomaga przyspieszenie w „Lord Of Chaos”. Choć tutaj nawiązanie do klimatów Hammerfall należy uznać za plus. Płyta trwa tylko 38 min, a ma się wrażenie że to była co najmniej godzina.

Tyle czekania i w imię czego? Nudy i oklepanych patentów? Chcieli nagrać prosty i typowy heavy/power metalowy album. Nie udało się. Zabrakło pomysłowości i większej dawki przebojowości. Crystal Eyes powrócił po 6 latach, ale w sumie może lepiej jakby dali sobie już spokój skoro nie mają pomysłu na siebie. Można sobie odpuścić.

Ocena: 5/10