środa, 5 lutego 2025

CAPTAIN BLACK BEARD - Chasing Danger (2025)


 
Co jak co, ale Szwedzkie zespoły to jednak mają smykałkę do tworzenia niezwykle chwytliwego melodyjnego hard rocka z nutką Aor i melodyjnego heavy metal. Captain Black Beard to jeden z takich przykładów, gdzie ta formuła się sprawdza. Captain Black Beard działa od 2009r i stylistycznie przypomina nieco The Night Flight Orchestra, H.E.A.T, ale znajdą się wpływy Voodoo Circle, czy też Sunstorm. W roku 2023 do zespołu dołączył wokalista Fredrik Vahlgren i teraz band powraca z nowym albumem zatytułowanym "Chasing Danger" i płyta ukaże się 4 kwietnia tego roku nakładem Mighty Music. Warto wspomnieć, że to już 8 album w ich dyskografii. Doświadczenie, ogranie i opracowany styl już jest. To płyta, która zasługuję na uwagę.

Jeśli jesteś słuchaczem, który kocha szwedzki melodyjny hard rocka, która uwielbiam hard rockowe szaleństwo i łatwo wpadające w ucho, ten poczuje się tutaj jak ryba w wodzie. Band nie bawi się w dziwne i trudne dźwięki, tylko wszystko jest łatwo przyswajalne i przebojowe. Jest lekko, melodyjnie i tak naprawdę hit goni hit. Znakomicie odnalazł się Fredrik, którego głos sprawdza się w takim graniu. Potrafi śpiewać czysto i w wysokich rejestrach i z hard rockowym pazurem. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Wszystko się zgadza i współgra ze sobą. Warto też pochwalić gitarzystę Daniela Krakowskiego, który stawia na lekkość, przebojowość i chwytliwe melodie. Jest czym się zachwycać.

Otwarcie w postaci "Dreams" to strzał w dziesiątkę i tutaj jest pomysłowy riff, łatwo wpadający w ucho refren i wszystko co najlepsze w hard rocku. Cudo! Piękne ozdobniki i partie wygrywane na saksofonie w "When its over" pokazują, że band potrafi urozmaicić swoją grę i zaskoczyć słuchacza. Nieco lżejszy jest "chasing Rainbows", ale i tutaj jest dobra zabawa i dużo hard rockowego szaleństwa.  Band potrafi też troszkę przyspieszyć i ocierając się o melodyjny heavy metal, tak jak to ma miejsce w melodyjnym "shine". Kolejna świetna kompozycja na płycie.  Podobne emocje wywołuje energiczny "Cant You See", gdzie znów band znakomicie bawi się konwencją i bardzo łatwo przychodzi im skomponowanie hiciora. Nie do końca przemawia do mnie ballada "Piece of Paradise", która jest za bardzo komercyjna jak dla mnie. Dalej mamy przebój w postaci "Where do we go", gdzie partie klawiszowe dodają uroku całości.  Całość wieńczy równie udany i łatwo wpadający w ucho "In your Arms".

Captain Black Beard powraca z nowym materiał i pokazuje, że na nich można liczyć i że znają się na swojej robocie. Nowy album "Chasing Danger" to dawka świetnie wyważonego melodyjnego hard rocka, gdzie roi się od znakomitych melodii i chwytliwych refrenów.  Każdy kto kocha takie dźwięki, ten pokocha to co band prezentuje na swoim nowym krążku. Pozycja godna uwagi!

Ocena: 8/10




wtorek, 4 lutego 2025

WARWOLF - The final Battle (2025)


 Dwa pierwsze albumy niemieckiej formacji Warwolf okazały sie udane i zawierały pełno elementów muzyki spod znaku Grave Digger, Accept, Running wild czy też Iron maiden. Teraz po 2 latach band wydał swój 3 album studyjny zatytułowany "The Final Battle" i jest to kontynuacja tego co wypracowali do tej pory. Dalej pozostajemy w stylistyce heavy/power metal i dalej band czerpie garściami z takich tuzów niemieckich jak Grave Digger czy Running wild i do tego dorzuca sporo patentów Iron maiden. To czyni "The final battle" pozycją obowiązkową dla maniaków takich dźwięków.

Płyta ukazała się 31 stycznia nakładem Metalopolis Records i zawiera 10 utworów, które wypełniają prawie godzinę. Długi i wymagający materiał, ale jest to zagrane z pomysłem i ten czas z muzyką Warwolf nie jest czasem straconym. Płyta jest wyważona i urozmaicona i każdy znajdzie coś dla siebie. Miła dla oka okładka plus soczyste i wyraziste brzmienie robią robotę i zachęcają do zapoznania się z całością. Skład zespołu bez zmian i znów wszystko opiera się na charyzmatycznym głosie Andreasa Lipińskiego. Jego głos idealnie współgra z całością i dodaje takiego mrocznego klimatu. Kawał dobrej roboty odwalają też gitarzyści Muller/Noras. Stawiają na chwytliwe melodie, łatwo wpadające w ucho riffy czy solówki. Wszystko jest poukładane i przemyślane, a co za tym idzie to jakość.

Jakże przepiękny jest otwierający "eyes of the storm" i tutaj można doszukać się patentów running wild, grave digger czy też iron maiden. Mieszanka wybuchowa i w efekcie dostajemy rasowy killer. Nic bym tu nie zmienił. Podobne emocje wywołuje rozpędzony "Burning Skies" i hicior z prawdziwego zdarzenia. Intro w "The Lycan Empire" jest niezwykle melodyjne i klimatyczne. Jest szybko, jest pazur i przebojowość, a wszystko przesiąknięte iron maiden. Motyw "Fight The invaders" przypomina trochę "The Legacy' i to bardziej rozbudowana kompozycja. Warwolf radzi sobie z tego typu utworami i słychać, że potrafią zaskoczyć słuchacza. Jakże piękny jest rozpędzony "A New Hope", który kipi energią i drapieżnością godną czasów "Somewhere in time" ironów. Mocna rzecz! Troszkę bardziej stonowany jest "time Stands still", ale utrzymany w podobnym klimacie i stylu co dotychczasowe kawałki. Schemat utrzymany. Druga część płyty bardziej klimatyczna, epicka, mroczna i tutaj furorę robi przepiękny "The dark Emperor", gdzie każdy dźwięk to magia i przejaw geniuszu. Ten utwór po prostu płynie i rozrywa na strzępy. To marszowe tempo i taki epicki wydźwięk robi robotę. "Blood & ice" to taki hard rockowy utwór, który bardziej skierowany w stronę niemieckiej sceny metalowej. Był genialny "The Dark Emperor" i w podobnym klimacie jest "The Final Battle" i "The War is Over".

"The Final Battle" to kolejny udany album niemieckiej formacji. Po raz 3 serwują miks stylu Iron maiden z Grave Digger, czy running wild, a wszystko podane w przebojowej, melodyjnej formule.  Płyta od początku to końca trzyma poziom i dostarcza sporo radości. Brawo Warwolf ! Dobra robota!

Ocena: 8/10


WILD CHARGE - Wild Charge (2025)


 Ktoś najwidoczniej mocno wzoruje się na twórczości Iron maiden. Amerykański Wild Charge właśnie 31 stycznia wydał swój pierwszy album zatytułowany "Wild Charge". Już sama okładka przypomina okładkę "Women in Uniform", ale jest też coś z "Senjetsu" i do tego główna postać wygląda trochę jak eddie. Stylistycznie band też po części gęsto nawiązuje do NWOBHM. Sięgając po "Wild Charge" trzeba pamiętać, że mierzymy się tutaj z solidnym wydawnictwem i na pewno nie czymś co powali na kolana.



Wild Charge stawia na prostą i mało wymagającą muzykę, która przenosi nas do początku lat 80, do złotej ery NWOBHM. Mamy elementy iron maiden, czy angel witch, jest nutka hard rocka, a wszystko zagrane bez większej kombinacji. W tej formacji pierwsze skrzypce gra gitarzysta i wokalista  Seb Agini, która robi swoje, ale brakuje mu na pewno obycia i techniki w sferze śpiewania. Ten aspekt wymaga na pewno poprawy i dopracowania. Lepiej już wypada warstwa instrumentalna, zwłaszcza partie gitarowe wygrywane przez duet Agini/Mcleod . Jest nacisk na łatwe melodie, na prostą strukturę i partie. Kto szuka czegoś ambitniejszego to poczuje rozczarowanie.

To co dostajemy tutaj to 30 minut muzyki, więc bardziej pasowałoby określenie mini album. Płyta jest dobrze skrojona i nastawiano na dobrą rozrywkę. Piękne klasyczne otwarcie mamy w "City Hunter" i słychać wpływy NWOBHM i Iron maiden. Wokal troszkę kuśtyka, wtórność bije z tego kawałka to fakt, ale utwór potrafi zaskoczyć prostą formuła i przebojowością. Dalej mamy nieco hard rockowy "Live for the Fight" i tutaj troszkę zabrakło pomysłu na główny riff i melodie. W sumie "Honor & Pride" to też tylko solidne rzemiosło. Znów słychać spadek formy i dopiero energiczny "Crystal Witch" pokazuje potencjał tej grupy i znów sporo patentów iron maiden można wyłapać. Właśnie w takim szybszym graniu band wypada najlepiej. W końcu jakiś pomysłowy riff i odpowiedni ładunek energii. W podobnej konwencji utrzymany jest melodyjny "Samurai steel", czy zadziorny "Stardust Crussaders".

"Wild charge" to solidny debiut, który zabiera nas w rejony nwobhm, wczesnego Angel Witch czy Iron maiden. Jest klimat lat 80, kilka godnych uwagi riffów czy melodii, a całość  troszkę wtórna, momentami przewidywalna. Band grać potrafi, ale muszą nieco doszlifować swój styl i aspekt komponowania hitów. Zobaczymy co przyszłość przyniesie.

Ocena: 6/10

poniedziałek, 3 lutego 2025

MASTER SPY - Maze Runner (2025)


 Debiutancki album kanadyjskiej formacji Master Spy o tytule "Train" okazał się solidnym dziełem w klimatach heavy/power metalu. To był rok 2021, a teraz po 4 latach band powraca z nowym materiałem i "Maze Runner"  to również kawał porządnie skrojonego krążka, który jest utrzymany w stylizacji heavy/power metalowej. Słychać, że Master spy mocno inspirował się kapelami europejskimi jak Helloween, Gamma ray, Stratovarius, ale nie tylko.  24 stycznia ukazał się nowy album i co przyciąga uwagę to fakt, że Master spy tworzą znani muzycy.

Na basie jest James Amellio Pulli z Impellitteri, jest też gitarzysta Christan Vidal z Therion, ale jest też utalentowany wokalista  Alex Vantrue , który swoim czystym głosem stara się przybliżyć do maniery wokalnej Kiske.  Ogólnie słychać, że panowie znają się narzeczy i kryje się za tym jakiś talent. Alex to wokalista z prawdziwego zdarzenia, a gitarzyści starają się nas zaintrygować ciekawymi melodiami i wyrazistymi riffami. Od początku do końca próbują zainteresować słuchacza, a to już spory sukces. Wiadomo, że Master Spy serwuje nam oklepane motywy i nie ma w tym za grosz oryginalności, ale można słuchać "Maze Runner" bez zażenowania i irytacji. Kawał solidnego grania, które wpada w ucho.

Okładka niestety odstrasza, ale band nadrabia mocnym, wyrazistym brzmieniem. Do tego dochodzi przebojowość.  Wystarczy odpalić tytułowy "Maze Runner" i od razu słychać, że band się zna narzeczy i potrafi tworzyć godne uwagi kompozycje. Oklepana formuła? i co z tego? Póki band gra ciekawie to w niczym to nie przeszkadza. Troszkę nijaki jest "Challengers of the Unknown", który jest troszkę zakręcony i bez takiego polotu. Lekko, melodyjnie jest w "Speed Racer" i to taki radosny kawałek o melodyjnym charakterze. Nie do końca przemawia do mnie komercyjny "Doppleganger", który stawia na emocje i taki spokojniejszy charakter. Więcej power metalu uświadczymy w "The Vigilante", ale i tutaj panowie ameryki nie odkrywają. Kawał solidnego power metalowego grania i nic ponadto. W podobnej konwencji utrzymany jest "The Storm" i w sumie największą atrakcją jest Blaze Bayley w klimatycznym kolosie "The Asylum" i jakoś przypomniały mi się jego lata w Iron maiden. Kawałek mógłby się znaleźć na takim "Virtual XI" czy "The X factor". Dużo dobrego się tutaj dzieje i to najlepszy utwór z całej płyty jak dla mnie.

Master spy niczym nie zaskoczył i nagrał płytę dość bezpieczną, bez jakiś eksperymentów. Wszystko dobrze się słucha, bowiem jest melodyjnie i zróżnicowanie. Piękny kolos z Blaze Baylem i niby potencjał na coś więcej był. Dostajemy jednak przewidywalny materiał, który nie wzbudza większych emocji. To po prostu kawał solidnego heavy/power metalu.

Ocena: 6/10

niedziela, 2 lutego 2025

MARKO HIETALA - Roses From the Deep (2025)


 Doczekaliśmy się w końcu nowej muzyki od utalentowanego Marko Hietala, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Znakomity basista, kompozytor, wokalista i utalentowany muzyk, którego stać na wiele. Błyszczał w Nightwish, napędzał Tarot i współtworzył nieco zapomniany Sinergy. Miał troszkę problemów, ale w końcu daje upust emocjom w nowej muzyce. "Roses From the Deep" ukaże się 7 lutego nakładem Nuclear Blast. Skład tworzy oczywiście Marko w roli basisty i wokalisty, Tumoas Wianola jako gitarzysta, Villa Ollila/Bob Engstrand odpowiadają za klawisze, a Anssi Nykanen odpowiada za partie perkusyjne. Doświadczeni muzycy i w efekcie dają ciekawy miks hard rocka, rocka, heavy metalu i troszkę to przypomina momentami ostatni solowy album Bruce'a Dickinsona, gdzie panowało podobne zróżnicowanie muzyki.

W tym wypadku okładka nie wiele zdradza i tutaj magnesem jest nazwisko muzyka, która od razu zachęca by zapoznać się z wydawnictwem. Brzmienie takie idealnie dopasowane do hard rockowej stylistyki. Marko mimo swojego wieku wciąż zachwyca i wciąż potrafi oczarować swoim talentem. Zawartość zróżnicowana i każdy znajdzie coś dla siebie. Płytę otwiera przebojowy "Frankenstein's Wife" i tutaj mamy znakomity miks heavy metalu i hard rocka. Jest troszkę odesłań do lat 70, do tego lekki mrok, a wszystko rozegrane z pomysłem. Piękne otwarcie. Marko  i Tarja jednoczą siły w rockowym i nieco progresywnym "Left on Mars", który pokazuje nieco łagodniejsze oblicze. Tym razem utwór nastawiony na emocje. Nowocześnie zagrany "Proud whore' imponuje mrocznym klimatem i ciężkim riffem. Tutaj słychać trochę podobieństwa do ostatniego albumu Dickinsona. Utwór robi wrażenie i nie brakuje mu przebojowości. Dobrze prezentuje się też ballada "two soldiers" i nie zanudza na śmierć, co tylko potwierdza że Marko odnajduje się na każdej płaszczyźnie. Ciekawie wypada orientalny motyw w "Dragon Must Die" i to rozbudowana kompozycja o progresywnym zacięciu. Dużo ciekawych pomysłów tutaj upchano. Intryguje i potrafi poruszyć. Lekki, rockowy "The devil you know" też miły jest w odsłuchu. Sporo patentów z lat 70 można wyłapać w zadziornym  "Rebel of the North", gdzie nawet coś z Deep purple słychać. Dalej znajdziemy hard rockowy "Tamikku i podniosły i nastrojowy "Roses From the Deep".

Przychodzi taki dzień, że ma dość ciężkich dźwięków i chce się odprężyć przy lekkich, rockowych dźwiękach. Potrzeba wyciszenia i relaksowanie się przy lekkich, nastrojowych dźwiękach nie raz jest potrzebne i nowy album Marko Hietala sprawdza się w takim momencie. Płyta nastrojowa, rockowa i zróżnicowania. Coś innego i jakże miłego dla ucha. Pozycja godna uwagi i to nie tylko dla fanów talentu Marko.

Ocena: 7.5/10

MAJESTICA - Power Train (2025)


 Nie ma nowego Twilight Force, ostatni album Rhapsody of Fire też nie jest idealny, podobnie jak ostatnie dzieło Fellowship, a nowy Gloryhammer nie wiadomo kiedy ukaże się. Nadchodzi za to nowy krążek szwedzkiego Majestica. Tommy Johansson skupił się całkowicie na Majestica, tym samym porzucając bycie w Sabaton. Może nie taka głupia decyzja, bo można całą swoją uwagę skupić na zespole, które jest jego dzieckiem. Talent i pomysły Tommy'ego są dobrze znane i to jeden z najbardziej uzdolnionych muzyków, który nie tylko zachwyca pięknym głosem, świetnymi zagrywkami gitarowymi, ale też świetnymi pomysłami na kompozycje. 5 lat czekania i o to jest "Power train", czyli 3 studyjny album Majestica. Premiera 7 lutego nakładem Nuclear Blast.

W składzie drobne zmiany, bowiem w 2021r dołączył gitarzysta Peter Hjerpe z Mad Hatter. To z nim zmajstrowano nowy materiał. Jego współpraca z Tommym układa się znakomicie i to słychać od pierwszych dźwięków. Pełno tu chwytliwych melodii, troszkę w tym nutki neoklasycznego grania, ale przede wszystkim dominuje podniosłość i epickość. Wszystko w celu utrzymania się przy stylistyce symfonicznego power metalu. W dalszym ciągu czuć taki klimat fantasy, taki świat magii i to taki znak rozpoznawczy Majestica. Tommy to wiadomo geniusz i potrafi dostarczyć power metal najwyższych lotów. Tak tez jest i tym razem. Każdy aspekt płyty robi ogromne wrażenie. Począwszy od znakomitej okładki, który na długo zapada w pamięci. Pełno detali i smaczków, a do tego jeszcze mocne, czyste brzmienie, które uwypukla każdy dźwięk. Majstersztyk.

Płyta jest zróżnicowana, naładowana hitami, wyrazistymi riffami, chwytliwymi melodiami i nie sposób oderwać się od tej muzyki. Całość przemyślana i dojrzała. Kto kocha takie klimaty, to od razu poczuje zachwyt. Płyta trwa 47 minut i zawiera 10 kawałków. Pierwszy to rozpędzony "Power Train" i to rasowy killer w stylizacji symfonicznego power metalu. Co za energia, przebojowość i tutaj brzmi to obłędnie. Klasa sama w sobie. Znajomo brzmi motyw przewodni w "No pain, No gain", który przypomina najlepsze hity Gamma ray, Stratovarius czy Helloween. Prawdziwe cudo i sieje zniszczenie. Podobne emocje wzbudza drapieżny "Battle cry" i sam refren troszkę zalatuje Hammerfall. Cudo i można słuchać na okrągło. Niby brzmi to wszystko znajomo, ale jest zagrane z polotem i pomysłem. Początek niszczycielski i zobaczymy co jest dalej. "Megatrue" stonowany, bardziej marszowy i epicko. Słychać wpływy Sabaton, ale też coś z Manowar, czy też Black Sabbath ery Tony Martina. Klimat fantasy i pełen słodkości symfoniczny power metal wraca w "My epic Dragon", który mocno inspirowany jest twórczością Rhapsody of Fire czy Twilight Force. Kolejny szybki power metalowy killer to "Thunder Power" , a "Story in the night" potrafi podziałać na zmysły i emocje. Słychać w tych kawałkach wpływy Stratovarius. Nieco słodszy jest "Victiorious" przemyca elementy Sonata Arctica, Stratovarious czy właśnie Victiorious. Taki pozytywnie zakręcony power metal. Na koniec mamy "Alliance Anthem"  i znów prawdziwa dawka power metalu z najwyższej półki i tutaj jest wszystko. Energia, ostry riff, niszczący refren i przepiękne solówki. Uczta dla fanów gatunku.

Majestica już zagrzała swoje miejsce w power metalowym światku i Tommy znów pokazał swoją klasę. To prawdziwy czarodziej, który potrafi stworzyć coś niezwykłego, a do tego jest utalentowanym gitarzystą i charyzmatycznym wokalistą. Prawdziwy lider, który wie co chce i jak to zrealizować. "Power Train" to faktycznie rozpędzony pociąg, który nie zatrzymuje się i niszczy wszystko na swoje drodze. Prawdziwa perełka!

Ocena: 10/10

sobota, 1 lutego 2025

BLACKSLASH - Heroes, Saints & Fools (2025)


 Czas nieubłaganie szybko leci i taki Blackslash nie tak dawno był młodym zespołem debiutującym na niemieckiej scenie metalowej. Teraz po 18 latach mają już jakąś renomę i wydali w sumie 5 albumów, z czego najnowszy zatytułowany "Heroes, saints & fools". Tu nie ma niespodzianki, bowiem Blackslash dalej trzyma się swojego opracowanego stylu. Klasyczny heavy metal z nutką speed metalu i dużo patentów Iron maiden, co było ich takim znakiem rozpoznawczym. Cieszy na pewno fakt, że band dalej gra na wysokim poziomie i nie próbuje się na siłę zmieniać. Skoro formuła się sprawdza to po co to zmieniać.

Podobieństwa do poprzednich płyt można już dostrzec patrząc na frontową okładkę nowego dzieła. Samo brzmienie również nie zmienia się i dalej jest zadziorne i mocno wzorowane na latach 80. Ten schemat się powtarza i to akurat spory plus. Nikt nie liczył na zmiany, a właśnie na kontynuacje. Lata lecą, a wokalista Clemens Haas wciąż śpiewa z pasją i dbałością o detale. Dzięki niemu czuć ten klimat lat 80. Sekcja rytmiczna mocno wzorowane na scenie brytyjskiej, zwłaszcza Iron maiden i to słychać od pierwszych dźwięków.  Nowy album to też nowe partie gitarowe duetu Christian Haas/ Daniel Holderle, którzy grają swoje i skupiają się na chwytliwych melodiach i prostych motywach. Nie ma w tym za grosz oryginalności, ale zabawa jest przednia. Słucha się tego bardzo przyjemnie i każdy dźwięk jest dopracowany.

Zawartość to 44 minuty materiału, który oddaje to co najpiękniejsze w muzyce Blackslash i już otwierający "Heroes, Saints and fools" od razu daje wyraźny sygnał, czego mamy się spodziewać.  Dalej mamy rozpędzony "Tokyo", który jest dobrym hołdem dla twórczości Iron maiden z pierwszych płyt. Heavy metal pełną gębą i do tego ten klimat lat 80. "Sacrificed" zachwyca pracą gitar, drapieżnością i przebojowym stylem. Murowany hit! Nieco stonowany i marszowy "Life After Death" to kolejny dobrze przemyślany i zaaranżowany kawałek. Znów band odsyła nas do twórczości Iron maiden. "The Watcher" promował album i czuje się jakby słyszał zaginiony klasyk "Seventh son of the seventh son". Co za energia, pomysłowość i wykonanie. Rasowy killer i jeden z najlepszych momentów na płycie. Rozpędzony "Die by the blade" też zachwyca i pokazuje, że można wykorzystać ograne patenty i dostarczać sporo frajdy słuchaczowi.  "Where are we heading to" to nastrojowa ballada o rockowym zacięciu i potrafi złapać za serce. Zamykający "Maniacs and madmen" to kolejny energiczny hicior. Stara szkoła heavy/speed metalu rządzi.

Blackslash robi swoje i znów sieje zniszczenie. Klasyczne patenty, sporo energii, przebojowości i chwytliwych melodii, a do tego pełno wpływów Iron maiden. Kolejny świetny album w dyskografii Niemców.

Ocena: 9/10

piątek, 31 stycznia 2025

KLIMARA - Journey to the sun (2025)


 Nie jeden fan power metalu może zacierać rączki, bowiem po 7 latach ciszy powrócił hiszpański band o nazwie Klimara. "Journey to the sun" ukazał się dzisiaj tj. 31 stycznia nakładem RPM Records. Muzycznie tworzą taki radosny i nieco komiksowy power metal, w który jest coś z Victorious, coś z Dragonforce, jest też coś At Vance, Masterplan czy Beast in black. Nie ważne są wpływy, a jakość. Bez wątpienia jest to pozycja warta uwagi.

Na pewno komiksowa okładka sprawia, że owe skojarzenia są jak najbardziej na miejscu. Ma to coś i zapada w pamięci. Samo brzmienie czyste i dopasowane do zawartości. Każdy dźwięk jest podkreślony i daje to całości mocy.  Płyta nastawiona na melodie, na zróżnicowanie, na przebojowość i pomysłowe motywy gitarowe. Warto nadmienić, że w 2019r band zasilił perkusista  Killer Lethat, którego możemy znać z Redshark. Filarem zespołu są wokalista Dani Ponce, którego głos dodaje klimatu i przebojowego charakteru. Gitarzyści Salse i Portillo stawiają na energię, na chwytliwość i przebojowość. Dużo dobrego się dzieje i słychać, że każde dźwięk dopieszczany i dopracowany. Ostateczny efekt jest zadowalający.

Intro pełne smaczków, syntezatorów i brzmi to intrygujący. Po krótkim czasie wkracza killer w postaci "Journey to the sun" i słychać, że Klimara wciąż ma to coś i wciąż stać ich na tworzenie genialnych utworów. Niezwykle melodyjny jest "Alliance Of The Free" to lekki i przyjemny kawałek, który zachwyca pomysłowym motywem gitarowym. Jest oldscholowo i przebojowo. Nowoczesność i progresywność to atuty "Liberticide", który pokazuje, że band potrafi odnaleźć się na różnych płaszczyznach i nie tracą przy tym na jakości. Radosny "An Even Whole" też dostarcza sporo pozytywnej energii i nawet dyskotekowe klawisze nie psują odbioru.  Całość bardzo dobrze podsumowuje lekki i dynamiczny "Take me Back", który idealnie podsumowuje całe te 46 minut muzyki.

Oczywiście, że znajdą się tutaj wady, nieco słabsze momenty. Mimo tych niedociągnięć płyta wywiera ogromne wrażenie i zaskakuje pozytywną energią i przebojowością. Klimara wciąż trzyma poziom. Płyta obowiązkowa dla fanów power metalu i melodyjnego heavy metalu.

Ocena: 8/10

EBONHEART - Face Our fear (2025)


 Widzę smoka i pełno rycerzy, w dodatku klimat fantasy, więc nie trzeba mi dwa razy powtarzać i już czuje, że muszę posłuchać owego wydawnictwa. Fakt, okładka debiutanckiego krążka Ebonheart przyciąga uwagę i zachęca by sięgnąć po "Face our Fear". Oficjalnie ta formacja, czy też projekt muzyczny powstał w 2001r. Długa droga do wydania debiutanckiego albumu. Warto nadmienić, że w składzie jest wokalista  jan Thore Grofsted z Saint Demon, do tego gitarzysta Lesse M. Solem Jensen z Oceans of Time. Ebonheart gra słodki i czasami kiczowaty power metal. Czy muzyka równie ciekawa co okładka i znane nam nazwiska?

Zadbano o aspekty techniczne, bowiem brzmienie i okładka robią robotę. Wszystko brzmi tak jak być powinno i ciężko do czegoś się przyczepić. Sami muzyce też znają się na rzeczy, więc problem leży gdzie indziej. Same pomysły na kompozycje raz potrafią pozytywnie zaskoczyć, a raz można odnieść wrażenie że jest za bardzo przekombinowane. Silenie się na nowoczesność i progresywność to nie jest mocna strona Ebonheart i w takich momentach brzmią troszkę komicznie.

Niby dobra melodia i motyw napędzają słodki i radosny 'Face Our Fear" i wszystko byłoby piękne, gdyby nie te wstawki elektroniki. Sam utwór kipi energią i sieje zniszczenie. Stonowany i nastrojowy "The Bringer of Light" przemyca patenty hard rockowe i patenty Avantasia i tutaj ta elektronika zaczyna przeszkadzać i irytować. Podniosłość i epickość to atuty "Antity", ale znów są tutaj słabsze momenty i próba bycia nowoczesnym. Energiczny "Blood in the sand" to kolejny udany utwór na płycie. Szybkie tempo, ciekawe przejścia i chwytliwy refren napędzają ten kawałek. Jasne pewne dziwne wstawki też tu się zdarzają. Kicz i totalne disco metal dostajemy w "Dont Be Afraid" i to jest ten moment kiedy ma ochotę się wyłączyć płytę. Straszne dziwadło. Rockowy "Why cant you see" też jest tutaj zbyteczny i nijaki.

Doświadczeni muzycy nie zagwarantowali tym razem dobrej jakości. Niby jakiś pomysł i miał to być nowoczesny heavy/power metal., ale same pomysły i aranżacje są tutaj często irytujące. Zobaczymy co przyszłość przyniesie, a póki co to wydawnictwo należy traktować w kategorii ciekawostek.

Ocena: 4/10

czwartek, 30 stycznia 2025

THE HELLACOPTERS - Ovedriver (2025)



 The hellacopters to hard rockowa formacja działająca od 1994 i przyznaję się bez bicia, że wcześniej nie znałem ich twórczości.  W sumie mają na koncie 9 albumów, a najnowszy zatytułowany "Ovedriver" ukaże się 31 stycznia 2025. Płyta intryguję i potrafi zapaść w pamięci, a wszystko przez umiejętne nawiązanie do lat 70, do rock;n rolla i momentami czuje się jakbym słyszał T Rex, Sweet czy innego tego typu bandy. Znajdą się też patenty Kiss, czy Deep Purple, a to zawsze muzyka dla moich uszu. To czyni z miejsca "Ovedriver" godną uwagi pozycją.

Zadbano o to, żeby brzmienie, klimat, klawisze również nam przypomniały lat 80. Band się napracował sporo, by to wszystko zmierzało w tym kierunku i z tym nam się kojarzyło. Nie do końca przemawia do mnie okładka. W końcu najważniejsze jest muzyka i to co prezentuje band. Warto pochwalić Andersa Lindstorma za intrygujące, wciągające partie klawiszowe, które dodają uroku i klimatu całości. Kluczową rolę odgrywa tutaj Nicke Andersson, który odpowiada przede wszystkim za nastrojowe i pełne przebojowości partie wokalne. To dzięki niemu tak szybko nasuwają się lata 70. Styl śpiewania, barwa to wszystko ma znaczenie i jeszcze bardziej zbliża nas do lat 70. Jego popisy gitarowe z Dregenem są również imponujące i warte uwagi. Dużo dobrego się dzieje i nie ma wałkowania w kółko tego samego motywu. Jest urozmaicenie i przebłysk geniuszu w niektórych momentach. To dobry znak.

Zaczynamy od nieco bardziej komercyjnego "Token Apologies", który od samego początku trąci klimatem lat 80. Pomysłowo zostało to rozegrane i słucha się z dużą przyjemnością. Co za świetny motyw przewodni zdobi "Dont let me bring you down" i to rasowy hicior. Refren porywa i zapada w pamięci, a melodie są po prostu obłędne. Brawo The hellacopters! Rock;n rollowy "Wrong face on" też ma kopa i pomysłowy riff. Prostota czasami najlepsza. Pewna echa Black Sabbath z ozzym można wyłapać w przebojowym i nieco mroczniejszym "Soldier On". Coś z Deep purple mamy w "Doomsday dayDreams"i to również udana pozycja kompozycja. Jest tutaj też miejsce na radosny hard rock, jak ten w "Faraway looks". Znakomity hicior, który wyrywa z kapci. Dużo dobrego rocka lat 70 uświadczymy w "The Stench" czy "Coming Down". Każdy dźwięk jest przemyślany i dojrzały.

W swojej rockowej kategorii nowy album The Hellacopters wypada bardzo dobrze i zasługuje na uwagę. Nie często słyszy się tak dobrze skrojony rockowy album, gdzie dominują klimaty lat 80. Warto dać szansę i posłuchać, nawet jeśli nie jest się specem w tej dziedzinie i może gram nam w sercach coś innego. The Hellacopters zrobili kawał dobrej roboty!

Ocena: 7.5/10

BRAINSTOM - Plague Of Rats (2025)


 Od czasu wydania "Midnight Ghost" w 2018r niemiecki band o nazwie Brainstorm przeżywa swoją drugą młodość. Band stawia na drapieżność, chwytliwe refreny, mocne riffy i dużą dawkę przebojowości. To coś podobnie jak Mystic Prophecy. Brainstorm nie trzeba nikomu przedstawiać, bo to zasłużona i rozpoznawalna marka. Teraz po 4 latach ciszy kapela powraca z nowym materiałem. "Plague of Rats" będzie miał premierę 28 lutego nakładem Reigning Phoenix Music.

Warto wspomnieć, że w 2024r dołączył do zespołu nowy basista tj  Jim Ramses, ale stylistycznie band dalej gra swoje. Wszystko kręci się wokół dobrze rozegranych partii gitarowych Milana i Torstena, gdzie jest nacisk na zadziorność, nowoczesne brzmienie, a wszystko utrzymane w heavy/power metalowej konwencji. Znajdziemy sporo dobrych melodii, solówek czy riffów i w tej sferze nie ma nudy. Może momentami wdziera się monotonia i można by to bardziej urozmaicić, albo wstawić więcej szybkich killerów. Nie ma co narzekać, bo nie jest źle. Brainstorm znów nagrał godny uwagi album. Jak zwykle swoim głosem niszczy Andy B Franck, który jest motorem napędowym tej formacji i jej znakiem rozpoznawczym. Bez niego to nie byłby ten sam Brainstorm.

Piękna okładka, soczyste brzmienie to dopiero początek dobrych wiadomości. Intro nie wiele zdradza, ale "Beyond Enemy Lines" to rasowy killer i coś dla fanów power metalu spod znaku gamma ray czy Primal Fear. Przewodni motyw sieje zniszczenie i daje nam poczuć potęgę Brainstorm. Można chwalić i chwalić, bo wszystko tutaj zagrało tak jak trzeba. Więcej toporności i niemieckiego heavy metalu uświadczymy w "Garuda" i to całkiem udany utwór, ale do ideału trochę brakuje. Kolejny killer godny pochwały to "False Memories" i to znów power metalowa jazda bez trzymanki. Znajdziemy tu elementy Wizard, Iron Savior czy Paragon. Ostry niczym brzytwa riff, a do tego duża dawka melodyjności. Orientalny motyw w "the Shepherd Girl"  całkiem pomysłowy, ale sam utwór tylko dobry. Zabrakło pomysł na wykończenie tego w pełni. Dalej jest nieco stonowany "Your soul that lingers in me" i to znów słabszy moment na krążku. Gościnny występ zalicza tutaj Elina Sirrala i to też nic nie zmienia. O szybsze bicie serca przyprawia "Masquerade Conspiracy", który znów oddaje to co najlepsze w niemieckim heavy/power metalu, a momentami ocieranie się o thrash metal też jest jak najbardziej na plus. Jeden z najlepszych utworów na płycie i dowód na to, że stać Brainstorm na przejaw geniuszu. Podobne emocje wywołuje " From hell" z gościnnym udziałem Alexem Kullem i uwielbiam jak Brainstorm gra tak agresywnie. Co za moc, co za energia! Znów lekko i troszkę mniej wyraziście jest w "Dark of Night" czy "Crawling". Znacznie ciekawszy jest "Curtains Fall", który wieńczy ten album. To znów mroczniejszy heavy/power metal, do którego przyzwyczaił nas band.

Jest sporo dobrej muzyki, tylko jakoś materiał ma słabsze momenty, przez co zawartość jest troszkę nie równa. Mimo pewnych niedociągnięć, czy wad, to wciąż wysokiej klasy materiał, który zasługuję na uwagę. Brainstorm póki co nie zawodzi i ta marka wciąż ma znaczenie. Warto było czekać 4 lata !

Ocena: 8/10

środa, 29 stycznia 2025

ON FIRE - Bite on blade (2025)


 Muzycy Gatekeeper, Konquest, Ice War jednoczą siły, aby grać rasowy heavy/speed metal w klimacie lat 80, a wszystko pod nazwą On Fire. Ta formacja działa od 2022r i w tym roku 24 stycznia nakładem wytwórni Witches Brew ukazał się debiutancki album o nazwie "Bite the Blade". Kto kocha taki prosty, drapieżny heavy/speed metal w stylu exciter, czy też debiut amerykańskiego Original Sin ten szybko odnajdzie się na tym wydawnictwie.

Można tu zapomnieć o oryginalności, o czymś świeżym, Nie ma tutaj też niczego ocierającego się o geniusz, ale jest za to sporo solidnych melodii, zadziornych riffów. Wszystko zagrane na przyzwoitym poziomie i słucha się tego bardzo dobrze od początku do końca. Nie ma uczucia zmęczenia i każdy utwór to dobrze skrojony heavy/speed metal. Jest szybko, dynamicznie, melodyjnie i z pazurem. Na pewno uwagę przykuwa wokalistka Cara, który mocno przypomina nam złote lata 80. To taki surowy, nastrojowy głos, który dodaje całości uroku. Technika może nie jest mocną stroną, ale nadrabia klimatem i stylem śpiewania. Basista Jo to oczywiście lider ice war, a za perkusję odpowiada Alex z Konquest. Sekcja rytmiczna jest zgrana i to jest mocny atut zespołu. Za partie gitarowe odpowiada Jeff z Gatekeeper i za jego sprawą mamy tu sporo udanych riffów, chwytliwych melodii, ciekawych zagrywek, motywów. Sporo dobrego się tutaj dzieje.

Okładka kiczowata, brzmienie surowe, ale wszystko żeby nas zbliżyć do klimatu lat 80. Płyta zdominowana jest przez szybkie, energiczne kawałki jak "Bite the blade" czy "Death stare".  Rasowy speed metal i słucha się tego przyjemnie. Proste, szybkie granie dostajemy w "Cry of the wolf" i znów nic odkrywczego, a dostarcza sporo frajdy. Dużo wpływów NWOBHM znajdziemy w "On Fire" i jest coś z Iron Maiden, czy Angel Witch. Klasyka w starym dobrym wydaniu. Jakoś starym Helloween zaleciało w energicznym "I;ll Destroy You" i to kolejny mocny punkt tej płyty. Minus na pewno, że płyta trochę na jedno kopyto i taki "Kill em all" czy "Tommorow" nie zaskakują, choć to kawał solidnego speed metalu.

On fire zalicza naprawdę udany debiut, ale będą musieli nieco ulepszyć swoją formułę, bo drugi raz podobny materiał może już nie podbić serc fanów speed metalu. Prosta stylistyka, chwytliwe melodie, zadziornie riffy, klimat lat 80 sprawiają, że "Bite on blade" robi wrażenie i dostarcza sporo radości. Do tego wokalistka Cara ma w sobie to coś i dodaje uroku całości. Warto posłuchać debiutu On Fire!

Ocena: 7.5/10

wtorek, 28 stycznia 2025

CENTURY - Sign of the Storm (2025)


 Debiut szwedzkiego Century w postaci "The Conquest o Time" z 2023r okazał się bardzo udaną pozycją, który przysporzyła sporo radości fanom klasycznego heavy metalu spod znaku Mindless Sinner, Heavy Load czy nwobhm. Przyszedł czas na weryfikacje, czy band faktycznie ma w sobie to coś, czy to był przypadek że nagrali udany album. "Sign of the Storm" ukazał się 24 tycznia nakładem Electric Assault Records i ten krążek potwierdza że Century to uzdolniony band, który stać na dużo.

Pod wieloma względami to kontynuacja tego co mieliśmy na pierwszym krążku. Wystarczy porównać okładki, brzmienie czy styl w jaki band się obraca. To wszystko jest znajomo i w sumie dobrze, bo w takiej formie band radzi sobie bardzo dobrze. Bez problemu potrafią nam przybliżyć klimat lat 80, te proste riffy, łatwo wpadające w ucho refreny. Materiał i tym razem jest równy, dynamiczny i każdy utwór potrafi dostarczyć sporo radości. Century tworzą Leo Sollenmo, który odpowiada przede wszystkim za perkusję, zaś za resztę odpowiada Staffan Tengner. Warto pochwalić za klimatyczny i zadziorny wokal, a także dobrze rozegrane partie gitarowe. To prawdziwy lider, który napędza ten band. Minusem może być to, że nie znajdziemy tutaj niczego odkrywczego, ani też coś co można okrzyknąć mianem arcydzieła.

Płytę otwiera "Sacrafice" i to szybkie i chwytliwe granie, które jest utrzymane w heavy/speed metalowej formule. Troszkę to przypomina twórczość Enforcer. Solidny heavy metal z nutką hard rocka dostajemy w lżejszym "Children of the past". Bardzo dobrze się słucha energicznego "Necromancer", który pokazuje, że band potrafi stworzyć rasowy hicior. Jest energia, pazur i przebojowość. Jeden z najlepszych momentów na płycie. Ciekawe zmiany temp, aranżacje i mroczniejszy klimat to atuty "The Chains of hell". Pozytywną energię niesie ze sobą dynamiczny "Fallen Hero" i takich hitów tu pełno. Century brzmi pewnie i nie bierze jeńców.  "Fly away" przemyca patenty Accept czy Judas Priest i to faktycznie taka stara szkoła heavy metalu. Motyw przewodni i partie gitarowe w "Possessed by the night" potrafią oczarować i to również prawdziwa perełka na płycie. Przypominają się stare dobre hity enforcer. Rasowy killer! Przepiękny jest też instrumentalny "Sorceress", który jest instrumentalny kawałkiem, który czerpie garściami z Iron maiden.

"Sign of the storm" potwierdza, że szwedzki Century to band dojrzały, pomysłowy i potrafiący dostarczyć materiał wysokiej jakości. Takiego klasycznego heavy metalu w stylu lat 80 nigdy za dużo, zwłaszcza jeśli dostajemy materiał energiczny, melodyjny i pełen klimatu lat 80. Brawo Century, oby tak dalej!

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 27 stycznia 2025

ICE WAR - Feel the Steel (2025)


 Prędzej czy później musiało dojść do wydania nowego albumu Ice War. To projekt muzyczny Jo Capitalicide, który w sumie istnieje już 10 lat. Jo pod tym szyldem wydał 7 albumów, a wszystko skierowane do maniaków heavy metalu lat 80, nwobhm. "Feel The Steel" miał premierę 24 stycznia roku 2025. Nic odkrywczego i w zasadzie Ice War miał lepsze płyty, ale ta miewa ciekawe momenty. Nowy krążek to rzemiosło, które za jakiś czas nie będzie pamiętane.

Kiczowata okładka i nieco przybrudzone brzmienie sprawiają, że można poczuć klimat lat 80. W zasadzie to same aranżacje, to balansowanie między hard rockiem i heavy metalem też mocno przypomina tamte lata. Przede wszystkim nie uświadczymy tutaj nowoczesnego brzmienia, ani też agresywnego wokalu czy nowoczesnego podejścia do tworzenia. To wszystko jest bardzo oklepane i nie jest wstanie nas czymś zaskoczyć. Tak wtórność i monotonia to przekleństwo "Feel the Steel".

Już otwierający Feel the Steel" jest obdarty z mocy i agresji. Kompozycja brzmi jakby nie była skończona. O wiele ciekawszy jest bez wątpienia rozpędzony "Venom", który oddaje to co najlepsze w Iron maiden z pierwszych płyt i złotych czasów NWOBHM. Mimo pewnych braków, kompozycja broni się. Dalej mamy "Red fire" i tutaj z kolei słychać Manowar i kultowy "Battle Hymn". Finałowy efekt też nie jest zły i to też jedna z ciekawszych kompozycji na płycie. Hard rockowy i kiczowaty "Memories" troszkę tutaj zawadza. Tajemniczo zaczyna się "Shine bright", ale to znów udana galopada w klimatach iron maiden. Melodyjny "Life in waste" to też rzemiosło i słabsza wersja tego co można usłyszeć na wielu innych płytach. Zamykający "Damnation" zbyt przekombinowany i ogólnie ciężkostrawny.

"Feel the steel" to płyta dla zabicia czasu, ale nic więcej z tego nie będzie. Kilka dobrych momentów to za mało, żeby traktować ten album jako coś porządnego i godnego uwagi. Wokal potrafi też zmęczyć na dłuższą metę, ale to byłoby do przełknięcia jeśli materiał byłby ciekawsze i bardziej zapadający w pamięci. Tak niestety wszystko zagrane na siłę i trochę wymuszone. Szkoda.

Ocena: 4/10

niedziela, 26 stycznia 2025

BONFIRE - Higher Ground (2025)


 
Bywają jeszcze takie kapele, które mają ogromny staż gry za sobą, a wciąż nagrywaj bardzo udane albumy, które potwierdzają, że wiek nie gra roli, że to tylko liczby. Niemiecki Bonfire gra przecież od 1986r i nagrali pełno albumów, a najnowszy krążek zatytułowany "Higher ground" tylko potwierdza, że nie myślą jeszcze o emeryturze muzycznej. To już 3 świetny album, który ukazał się 24 stycznia nakładem Frontiers Records. Był The Ferrymen, Labyrinth, a teraz Bonfire.

Okładka i owszem kiczowata. Jest gorąca dziewczyna w roli głównej, pełno ognia i w zasadzie materiał jest pełen ognia i drapieżności. Co cieszy to fakt, że band potrafi grać z pazurem, dynamicznie i bardzo przebojowo. W takiej stylistyce to bardzo ważna cecha.  Chwytliwe melodie, zadziorne riffy to zasługa duetu Pene/Ziller. Panowie dogadują się i ta chemia zapewnia nam odpowiednią jakość kompozycji.  Wokalista Dyain Mair w sumie jest w zespole od 2022r to już zagrzał sobie miejsce i śpiewa tam bardzo pewnie i z dużą pasją, tak jakby tam śpiewał od początku. Pasuje idealnie do tego co Bonfire gra i nadaje całości hard rockowego pazura.

Znajdziemy tutaj lekkie, hard rockowe utwory jak "Higher Ground", heavy metalowe hymny jak "I will rise", ale też łatwo wpadające w ucho rockowe hity jak "I died tonight". Co ciekawe znalazło się też miejsce na bardziej agresywne i mroczniejsze granie jak to w "Lost all Control" i to ocieranie się o power metal jest godne podziwu. Mocna rzecz i jeden z najlepszych kawałków na płycie. Coś z Dio czy Judas Priest można wyłapać w klasycznie brzmiącym "Fallin" i hołd dla lat 80 jak najbardziej udany. Troszkę black sabbath można wyłapać w stonowanym i mroczniejszym "Come Hell or high water" i to kolejny świetny utwór, a w dodatku znakomicie urozmaica całość. Klimat heavy/power metalu wraca w energicznym "Jealousy" , który przypomina nieco dokonania Brainstorm, Primal Fear, a nawet troszkę ostatnim Cloven Hoof mi zaleciało. Band trzyma poziom aż do końca i "Spinnin in the black", to kolejny hicior na płycie, który wpada w ucho.

Bonfire mimo upływu czasu to wciąż świetnie pracująca machina, która potrafi dostarczyć produkt wysokiej jakości. "Higher Ground" to przede wszystkim kopalnia hitów, dobrze wyważony album, gdzie mieszanka heavy metalu i hard rocka jest naprawdę wybuchowa. Nic tylko słuchać i oby Bonfire grał jak najdłużej !

Ocena: 8.5/10

sobota, 25 stycznia 2025

THE FERRYMEN - Iron Will (2025)


 24 stycznia roku 2025 to dzień starcia dwóch gigantów, a mianowicie The ferrymen i Labyrinth. Dwa nowe albumy, który ukazały się w tym samym czasie i oba wydawnictwa wydane przez wytwórnię Frontiers Records. Uwielbiam płyty wydawane przez tą wytwórnię, bo dużo to wysokiej jakości płyty i wiele z nich trafia w mój gust. Labyrinth nowy znamy i można rzec, że to płyta idealna. "Iron will"  to już 4 album tego znakomitego trio, który tworzy Ronnie Romero, Mike Terrana oraz Magnus Karlsson. Płyta równie świetna co poprzednia i to znów wysokiej jakości album, który łączy w sobie power metal, symfoniczny metal, odrobinę progresywnego metalu, czy hard rocka. Każdy znajdzie coś dla siebie, a najlepsze jest to że płyta nie wiele gorsza od nowego Labyrinth. To się nazywa muzyczna uczta.

Receptura ta sama i ta kontynuacja tyczy się stylistyki, szaty graficznej, czy brzmienie. Muzyków też znamy i ich możliwości również. To prawdziwy czarodzieje, którzy nawet z niczego stworzą coś genialnego i poruszającego, co pozwoli na długo zapamiętać ów materiał. Pełno tu odesłań do Lords Of Black, Primal Fear, ale też solowego Jorna czy przede wszystkim Masterplan. Panowie znają się narzeczy i wiadomo czego można się spodziewać. Po raz kolejny mamy do czynienia z materiałem zróżnicowanym i dobrze wyważonym.

Płytę otwiera najdłuższy na płycie "Choke Hold" i to utwór nastrojowy, a zarazem melodyjny i pełen power metalowej drapieżności. Otwarcie godne marki The Ferrymen. Imponuje podniosły, marszowy, klimatyczny "Mother Unholy" i te gregoriańskie chórki, ta posępność i patenty Masterplan jak najbardziej na plus. Mocna rzecz i uwielbiam takie klimaty. Dobrze znany jest singlowy "Iron Will", który jest przebojowym i taki typowy dla twórczości Magnusa. Balans między heavy metalem, a hard rockiem jest tutaj naprawdę godny podziwu. Pełen romantyzmu, melancholii jest "Above it All", który imponuje rozmachem i pięknymi ozdobnikami. Do tego ten niszczący głos Ronniego. Oj można się zakochać od pierwszych dźwięków. Coś z Primal Fear na pewno można uchwycić w agresywniejszym "Adrenaline" i ta dynamika, ten zadziorny riff robią wrażenie. Taki killer też jest potrzebny, żeby nie popaść w monotonie. Świetna rzecz i pokazuje, że The Ferrymen jest do tańca i różańca. Kolejny chwytliwy riff pojawia się w "Darkest Storm" i jakoś skojarzyło mi się z starym dobrym Masterplan. Magnus to też w końcu utalentowany gitarzysta, który potrafi zaskoczyć. Znów idealne balansowanie między agresywniejszymi partiami gitarowymi, a tymi nieco stonowanymi. Taki rollercoster też potrafi być niezłą atrakcją.Nagrać dobrą i godną zapamiętania balladę jest ciężko, ale "Dreams and Destiny" sprawdza się i robi furorę. W zasadzie to mamy tutaj niesamowitego Ronniego, a reszta to szumy w tle i miłe ozdobniki. Magia. Więcej power metalu i agresji dostajemy w "Dust to Dust" i znów band zabiera nas w rejony Masterplan czy Lords of black. Ta paleta dźwięków, ten wachlarz możliwości imponuje i chce się jeszcze więcej muzyki The ferrymen. Co za nastrój, emocje. Brawo, brawo! Dalej dostajemy nieco bardziej energiczny i przebojowy "The Darknes That Divides".  Praca gitar i mroczny klimat w "Mind Games" idealnie trafia w mój gust. Posępne tempo, łatwo wpadający w ucho refren i te zaloty pod Masterplan. Finał to prosty i przebojowy "You re the Joker", który również nie kryje wpływów Primal Fear.

The Ferrymen to klasa i w zasadzie każdy ich album to wielkie przeżycie i uczta dla fanów takie grania. Najlepsze jest to, że każdy znajdzie coś dla siebie. Ronniego Romero nigdy za dużo i póki idzie za tym jakość i mamy kolejną dawkę świetnej muzyki to jestem jak najbardziej na tak. 3 wielkie osobistości razem tworzą zgrane trio i oby było jeszcze więcej takich płyt jak "Iron Will". Dla mnie to po Labyrinth kolejna petarda roku 2025.  W sumie to było do przewidzenia, prawda?

Ocena: 10/10

piątek, 24 stycznia 2025

LABYRINTH - In the Vanishing Echoes of Goodbye (2025)


 To jak wielkim zespołem jest włoski Labyrinth to każdy fan power metalu oczywiście powinien wiedzieć. Zrobił sporo dla gatunku i pokazał piękno progresywnego power metalu. Od roku 1994 budował swoje imperium i pokazywał jak grać na wysokim poziomie. Kto by pomyślał, że band jest w stanie tak długo trzymać wysoką formę. Wydany w 2021r "Welcome to the Absurd Circus" pozamiatał mną i z miejsca stał się jednym z najważniejszych albumów owego roku. Płyta perfekcyjna i oddająca w pełni to co gra mi w duszy. Band pokazał, że można grać atrakcyjny, przebojowy i urozmaicony progresywny power metal. Nie sądziłem, że uda im się powtórzyć owy sukces, zwłaszcza że na nowy album przyszło nam czekać 4 lata. Warto było. "In the Vanishing Echoed of Goodbye" to kolejna perełka w dorobku włoskiego zespołu. Wypatrujcie daty 24 stycznia, bo właśnie wtedy Frontiers Records wyda to cudo!

Okładka jak zwykle miła dla oka i zapadające w pamięci. Lubię właśnie takie szaty graficzne, a samo brzmienie to już czysta perfekcja. Wszystko dzięki temu brzmi mocarnie i drapieżnie. Mocny skład, muzycy doświadczeni i obyci w metalowym światku. Mają opracowany styl i wiedzą jak podziałać na zmysły. Receptura się sprawdza, to nie ma sensu jej zmieniać. Znakomita kontynuacja tego co było na poprzedniej płycie. Za sukces odpowiada każdy z muzyków. Roberto Tiranti to spełniony wokalista, który może nam zaśpiewać wszystko. Jego głos pasuje do wszystkiego. Perfekcja i nic więcej nie można dodać w tej w kwestii. Kocham tego typu głosy. Oleg Smirnoff zapewnia progresywny klimat za sprawą partii klawiszowych. Matt Peruzzi jako perkusista nadaje całości odpowiedniego tempa i dynamiki.  Dobrze znany jest też basista Mazzucconi, którego znamy z Archon Angel i też dokłada swoje 3 grosze. Jednak trzeba oddać, że gitarzyści Thorsen i Canterelli przenoszą nas do zupełnie innej rzeczywistości. Świat magii stoi otworem przed nami. Wystarczy przejść przez bramę. Świat pięknych melodii, gdzie nie ma miejsca na rutynę i oklepane melodie. Jest świeżość, urozmaicenie, rozmach i emocje, które towarzyszą nawet nam, kiedy gdzieś ta muzyka cichnie w głośnikach.

Mrok, nowoczesność, agresja, szybkość to atuty petardy "Welcome Twilight". Jaka energia bije z tego kawałka. Ta dbałość o detale, o jakość. To znak rozpoznawczy Labyrinth. Te chórki, ta ozdobniki to wszystko ma sens. Dalej mamy 7 minutowy "Accept The Changes" i te zmiany temp, przejścia są zrobione perfekcyjnie. To wciąż power metalowa jazda bez trzymanki. Można też odpłynąć w lżejszym, nieco rockowym "Out of place" i takich nastrojowych utworów jest tu pełno. Jest też miejsce na killery, a takim bez wątpienia jest "At the rainbows end" i taki power metal to ja kocham. Ostry riff w roli głównej, szybka sekcja rytmiczna, przepiękny wokal i znakomita praca gitar. Cudo! Jakoś Iron maiden wybrzmiewa w pierwszej fazie "The Right side of this world", który potem zaczyna skręcać w rejony Helloween czy Stratovarius. Przewodnia melodia, riff to istny majstersztyk i od razu skradła mi serce. Nastrojowy "The Healing" stawia na klimat, na wyszukane melodie i nieco rockowy wydźwięk. Wejście progresywnych partii klawiszowych w "Heading for nowhere" to tak naprawdę rozgrzewka przed prawdziwą jazdą bez trzymanki. Utwór momentami ociera się o thrash metal. Co za agresja, co za świeżość. Prawdziwa petarda i definicja power metalu. Jak dla mnie najlepszy kawałek na tej cudownej płycie. Zwalniamy w stonowanym "Mass Distraction", który przedstawia bardziej heavy metalowe oblicze. Rozbudowany i pełen smaczków "To the son that i never had" też pokazuje bardziej progresywne oblicze zespołu. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Band zamyka album w wielkim stylu, bo przebojowym "Inhuman Race". Power metal pełną gębą i na takie perełki zawsze warto czekać. Jak oni to robią? Specjaliści od hitów i świetnych melodii.

Tak wiem, dopiero styczeń, ale już mamy przed sobą mocnego kandydata do płyty roku. Labyrinth znów to zrobił. Nagrał album bez błędny, który definiuje to co jest najpiękniejsze w progresywnym power metalu, ale też w pełni oddaje to co mi w duszy gra. Uwielbiam ich i warto było czekać te 4 lata na nową dawkę muzyki od tej znakomitej włoskiej formacji. Oby tak dalej!

Ocena: 10/10



AXETASY - Withering Tides (2025)


 
Kto lubi dwie pierwsze płyty Blind Guardian, debiut Helloween, czy tez twórczość Stallion ten pokocha to co prezentuje młody niemiecki band o nazwie Axetasy. Działają od 2019r i w składzie jest  perkusista Christian Kroner z Shred Attack, gitarzysta Izzy Fetch, basista Jaxxy Star, ale największą gwiazdą jest wokalista i gitarzysta Johnny Kroner, którego dobrze znamy z Stormwitch. Muzycznie dostajemy rasowy heavy/speed metal w niemiecki wydaniu. Panowie zadbali o szybkość, jakość i hity. To czyni debiutancki album "Withering Tides" pozycją obowiązkową dla maniaków takiego grania.

Płyta ukazała się 17 stycznia nakładem wytwórni Dying Victims production i  nie znajdziemy tutaj niczego odkrywczego. Proste i oklepane granie, którego pełno. Na plus, że Axetasy potrafi grać, ma odpowiednie wyszkolenie techniczne i odnajduje się w tej formule. Te 40 minut zawarte na płycie szybko mija. Okładka nie wiele zdradza, ale ma klimat lat 80. Samo brzmienie też wzorowane na wydawnictwach z lat 80.  Ostoją kapeli jest Johny Kroner, którego drapieżny wokal nieco przypomina popisy wokalne Hansena z Walls Of Jericho. Tworzy też udany duet gitarowy z Izzy Fetchem, gdzie jest pełno chwytliwych riffów i wciągających solówek. Panowie nie nudzą się i jest chemia między nimi. To wszystko sprawia, że płyta jest miła w odsłuchu od początku do końca.

Płyta zaczyna się od intra, które nic nam nie zdradza. Dopiero 'Withering Tides of Space" pokazuje co nas czeka i w jakich klimatach obraca się Axetasy. Szybkie partie gitarowe, duża dawka energii i starej dobrej, niemieckiej szkoły heavy/speed metalu. Podobne tempo i drapieżność prezentuje "Fatal Maze" czy przebojowy "slicing Dreams". Co za piękny i chwytliwy riff dostajemy w "Beyond all order" i miło jest usłyszeć pewne patenty Iron maiden z pierwszych płyt. Rasowy hicior, a to jeszcze nie koniec. Coś z Running wild w pewnym momencie można wyłapać w "Voidcrawler". Kolejny killer to "Axetasy (of Murder), który przenosi nas do lat 80. Oklepana formuła, ale band robi wszystko bardzo umiejętnie i jest radość z słuchania ich w akcji. Całość wieńczy również szybki, zadziorny "Nebulous Nightmares", który jest najbardziej melodyjnym kawałkiem na płycie. Słychać, że chcieli się pokazać z nieco łagodniejszej strony.

Axetasy atakuje i ma do zaoferowania wysokiej klasy heavy/speed metal w niemiecki wydaniu. Mają do zaoferowania coś więcej niż dawkę szybkich riffów. Pełno ciekawych melodii, chwytliwych refrenów, a wszystko jest bardzo spójne. Jestem na tak !

Ocena : 9/10

poniedziałek, 20 stycznia 2025

LETHAL X - 90 tons of thunder (2025)


 
Okładka rodem z gier PC działa odstraszająca. Niestety taka szata została wybrana na debiutancki album amerykańskiej formacji Lethal X. "90 Tuns of thunder" to mieszanka heavy metalu w klimatach Saxon czy Judas Priest z nutką hard rocka w klimatach Bonfire czy Twisted Sister.  Płyta ukazała się 17 stycznia nakładem Metallic Blue Records.

Wokal jest istotny w muzyce heavy metalowej, to za jego sprawą dany utwór jest interpretowany, nam że tak powiem sprzedawany. Niestety, ale Jeff Martin to wokalista, który nie ma ani ciekawej barwy, ani też odpowiedniego wyszkolenia technicznego. Stara się jak może, ale momentami można odnieść wrażenie, że się męczy. Najlepiej radzi sobie wtedy kiedy trzeba krzyknąć i pokazać pazur. Gitarzysta Milan Polak serwuje solidne riffy, ale troszkę brakuje pomysłowości i przejawu świeżości. To wszystko oklepane i podane bez pomysłu. Solidna dawka heavy metalu z nutką hard rocka i nic ponadto.

Pierwsze dźwięki nasuwają na myśl Judas Priest i wystarczy odpalić taki "Daredevil" czy właśnie taki "Dancing with the shadows", który przypomina Lighting Strike Judasów. Stonowane, rockowe dźwięki jak te zaprezentowane w "Dead by Sunday" pokazują właśnie słabsze oblicze zespołu. Jeszcze bardziej irytuje przekombinowany "Tormental" i takie kompozycje nie powinny mieć tu miejsca. Więcej życia i heavy metalowego pazura mamy w drapieżnym "Running away from Freedom" i jest na pewno lepiej niż przez większość płyty. Najbardziej zapada w pamięci energiczny i niezwykle melodyjny "Chasing the flaw" i mogło być więcej tego typu kompozycji. Było więcej życia i radości z odsłuchu.


Lethal X to band, który zalicza fals start. Kilka ciekawych momentów, mało wyrazisty wokalista i oklepane patenty i brak pomysłów na kompozycje sprawiają, że ten album to pozycja na którą w sumie szkoda czasu. Lepiej poszukać czegoś lepszego z nowości, albo zapuścić sobie jakiś klasyk z lat 80.

Ocena: 4/10

niedziela, 19 stycznia 2025

THE BIG DEAL - Electrified (2025)


 W 2022r Serbski The Big Deal wydał swój debiutancki album "First Bite". Pokazali, że stawiają na hard rockowe szaleństwo. To muzyka łatwa w odbiorze, może nieco radiowa, może nieco komercyjna, ale da się tego słuchać i w podróży może zdać egzamin. Teraz band powraca ze swoim drugim krążkiem zatytułowanym "Electrified", Dalej w roli głównej wokalistki Nevena Brankovic i ana Nikolic.  Za partie gitarowe odpowiada Srdjan Brankovic. Dalekie to ideału, ale jest kilka hitów, które potrafią zapaść w pamięci.

Takim prostym hitem jest bez wątpienia "Like a Fire". Hard rockowym w starym dobrym wydaniu. Ta prosta formuła sprawdza się. Kicz też gdzieś w tym wszystkim jest. Nikt chyba nie oczekuje poważnego materiału patrząc na kiczowatą okładkę. Melodyjny, z nutką heavy metalu "Fairy of White" też jest miły w odsłuchu. Partie klawiszowe Nevena dodają klimatu i melodyjności. Band przyspiesza w słodkim "Broken Wings", choć i tutaj wieje kiczem. Podobne emocje wywołuje "Burning Up" i w takiej stylizacji band wypada znacznie korzystniej. Coś z Sabaton można wyłapać w "They Defied" i to też nie jest taki zły utwór. Cały czas jest oczywiście walka z głosem wokalistek, który są takie bardziej popowe niż rockowe. Kolejny szybki utwór na płycie to słodki, kiczowaty "Break down the walls". Hard rock znajdziemy również w zadziornym "Dare To dream".

To już kolejna płyta w tym roku, gdzie są momenty, ciekawe melodie, ale materiał jest nie równy. Bywa że kicz doskwiera, że wokalistki przeszkadzają. Jest hard rock, jest to na swój sposób solidne. Gdyby tak zmienić wokalistki, wyrzucić klawisze, to byłoby całkiem nieźle. Kilka utworów potrafi zapaść w pamięci. Jak ktoś lubi komercyjny, może nieco popowy hard rock to coś więcej z tego wyciśnie?

Ocena: 5/10

TOKYO BLADE - Time is the fire (2025)


 Nazwa Tokyo Blade jest dobrze znana i ten zespół nie trzeba nikomu przedstawiać. Jeden z tych ekip, co wywodzi się z NWOBHM i odegrała ważną rolę w brytyjskim heavy metalu. Tylko jakoś nie mogę pojąć co z nimi się stało. Jeszcze nie tak dawno, bo w 2018r wydali "Unbroken" i potem w 2020r ""Dark revolution", które sa naprawdę mocne i wartościowe. Tak potem wydali "Fury" i znaczny spadek formy. Niestety zmartwię was, ale najnowsze dzieło zatytułowane "time is the Fire" to w dalszym ciągu słaba forma tej zasłużonej kapeli.

Można pochwalić za brzmienie, za miłą dla oka okładkę, za to że wydali nowy materiał, że dalej im się chce. Tylko czemu to jakieś takie bez wyrazu i bardziej hard rockowe?  Co z tego, że Alan Marsh potrafi dobrze śpiewać, co z tego że gitarzyści Andy Boulton i John Wiggins są doświadczeni i stać ich na więcej? Jakoś zabrakło pomysłów na kompozycje i to silenie się na zagranie czegokolwiek słychać. Wystarczy odpalić "Moth into the Fire", by przekonać się o słabości Tokyo Blade. Płyta miała premierę 17 stycznia za sprawą Dissonance Productions. W tej hard rockowej formule sprawdza się otwierający "Feeding the rat", który przemyca troszkę patentów Judas Priest, co nie jest takie złe. Stonowane tempo i nieco mroczniejszy klimat to atuty "Man on the stair", który jest jednym z ciekawszych utworów na płycie. Band stara się pokazać pazur w rozpędzonym "The Devil in You" i ta sztuczka udała się. Rasowy heavy metalowy kawałek o cechach przeboju. W tej hard rockowej formule dobrze prezentuje się "Written in Blood", choć do ideału też sporo brakuje. Band gra jakoś bez wiary, bez przekonania. Dobrze wypada taki nieco żywszy i przebojowy "We burn" i jeszcze marszowy "Ramesses".

Kilka momentów, kilka utworów na plus, ale to za mało. Za mało jak na zespół tej klasy i za mało jak tyle utworów. W końcu materiał trwa tutaj 1 godzinę i 14 minut. Sporo, tylko nie było zupełnie pomysłów na ten czas, by zaciekawić słuchacza. Kolejne rozczarowanie albumem Tokyo Blade.

Ocena: 5/10

HAZZERD - The 3rd dimension (2025)


 Pierwsze dwie płyty kanadyjskiego zespołu Hazzerd przeszły bez większego echa. Teraz po 5 latach band wraca z nowym dziełem zatytułowanym "The 3rd Dimension". To rasowy thrash metal, który przemyca patenty Toxik, Havok,Angelus Apatrida, czy Warbringer. W zespole pojawił się w roku 2023 gitarzysta Nick Schwartz i jakoś teraz band ma coś więcej do powiedzenia. W końcu zmajstrowali prawdziwy majstersztyk.

Okładka taka typowa dla gatunku i w pełni oddaje klimat lat 90. Przyciąga uwagę i zachęca by mieć owy album w swoich zbiorach. Brzmienie również wzorowane na latach 90. Jest moc, jest dojrzałość i dbałość o detale. Cała siła tej płyty opiera się gitarzystach Nicku i Toryinie, którzy stawiają na szybkość, drapieżność, ale przede wszystkim melodyjność. Pełno tu ciekawych solówek, riffów, a wszystko z nutką heavy/speed metalowej motoryki. To jest najpiękniejsze w tej płycie. Dzięki temu "The 3rd dimension"może trafić do znacznie szerszego grona słuchaczy. Całość bardzo dobrze spina zadziorny i pełen agresji wokal Dylana.  Hazzerd prezentuje się znakomicie i nie ma tu słabych punktów.

Tu nie ma miejsce na podchody i band od razu nas atakuje rozpędzony "Interdimension". Ta praca gitar, ten wokal, te aranżacje, to wszystko trafia idealnie w mój gust. Heavy metalowy pazur pojawia się w takim "scars" , który jest przykładem przebojowości na tej płycie. Co za killer, a to dopiero początek przygody. Podobne emocje wzbudza "Unto ashes", w którym też pełno patentów wyjętych z heavy metalu lat 80. Te przejścia, zwolnienia są naprawdę urocze i tylko zwiększają wartość tego wydawnictwa. Początek "Deathbringer" brzmi jakby to był hołd dla Iron maiden i NWOBHM. Te wpływy żelaznej dziewicy można usłyszeć w dalszej części. Ciekawie to brzmi z agresywnym wokalem Dylana. Taka mieszanka bardzo mi odpowiada. Chwilę oddechu można złapać przy spokojniejszy instrumentalny "t.t.t". Agresja wraca w rozpędzonym "Plagueis", w którym też nie brakuje chwytliwych melodii. Sporo thrash metalu mamy w dynamicznym "Thrash Till Death" i ta prosta formuła sprawdza się tutaj. Szybko wpada w ucho zadziorny riff "Parastic", który też przemyca elementy heavy metalu. Band potrafi wykreować chwytliwe melodie, pomysłowe riffy i wszystko szybko potrafi zaintrygować i zapaść w pamięć. Dalej jeszcze znajdziemy 9 minutowy "A fall omen", który jest kompozycjom instrumentalną. Nie ma nudy i sporo dobrego się tutaj dzieje. Płytę zamyka "Control" i to znowu thrash metalowa jazda bez trzymanki.

Mówi się do trzech razy sztuka i faktycznie Hazzerd dopiero za 3 albumem rozwalił system. Thrash metal pełen agresji, ale też pełen chwytliwych melodii, wartościowych riffów, partii gitarowych. To wszystko jest przemyślane i składa się w spójną całość. Taki thrash metal to ja uwielbiam i kto nie zna Hazzerd niech to szybko nadrobi. Warto!

Ocena: 9/10

sobota, 18 stycznia 2025

TUMENGGUNG - Back on the Streets (2025)


 Z nowym albumem po 5 latach przerwy powraca pochodzący z Indonezji Tumenggung.  Działają od 2007 r i dorobili się dwóch albumów, a ten najnowszy zatytułowany "Back on The Streets", Band obraca się w stylistyce heavy/power metalu. Pełno tu odesłań do klasyki i znajdziemy elementy Scorpions, Judas Priest, czy Accept. Nie ma tu nic odkrywczego, ani świeżego, ale słucha się tego z duża przyjemnością. Z resztą czy ta okładka zalatująca klimatem Judas Priest może kłamać?

Duet gitarowy tworzony przez Rizaldy i Arif stawia na dobrą zabawę, na klasyczne dźwięki i klimat lat 80. Pełno tu prostych i oklepanych riffów, solówek czy melodii. Na szczęście band to umiejętnie wykorzystuje i tworzy solidny materiał. Tak solidny, bo nie ma mowy o stworzeniu czegoś genialnego i perfekcyjnego. Nieco słabszym ogniwem zespołu jest wokal Arifa Ramadhana, który jest daleki od jakiegoś technicznego i drapieżnego wokalu. Spisuje się w tej roli, ale do ideału tez mu brakuje.

Płyta jest krótka i treściwa, bo trwa 34 minuty. Najdłuższy utwór to "Symphony of Hate" który trwa trochę ponad 5 minut. Szybkie tempo, zadziorny riff i wszystko brzmi znajomo to fakt, ale zabawa jest przednia. Kocham takie intra jak "Wall Breaker" , gdzie gitary wprowadzają nas do albumu. Tytułowy "Back on the Streets" to klasyka w świetnym wydaniu. Riff znajomy i oklepane, ale szybsze tempo robi robotę. Znajdą się tutaj echa NWOBHM. Coś z Accept z czasów "Metal Heart" można wyłapać w "Living on the Edge" i taki hołd mi pasuje. Nie przeszkadza mi to, bo starego accept nigdy za dużo. Hard rockowy feeling dostajemy w nastrojowym "Deja Vu", jest jeszcze marszowy "1000 tons of Metal", który nieco przypomina "They Want War" Udo. Miks Judas Priest i Accept dostajemy w "Strangers" i znów dobry hołd dla heavy metalu lat 80. Finał to rozpędzony "Soul Reaper" i może chcieli mieć swój "Fast As a Shark"?

Tumenggung nagrał album o wiele ciekawszy niż debiut i widać, że się rozwijają. Stawiają na hołd dla heavy metalu lat 80, wykorzystują ograne motywy i czerpią z nich inspirację. Wszystko brzmi podobnie i nie raz to można już było gdzieś to usłyszeć. Mnie to nie przeszkadza, bo jest to świetna rozrywka. Kto lubi heavy metal  w stylu starego Judas Priest czy zwłaszcza Accept, ten niech odpala czym prędzej "Back on The Streets".

Ocena: 8.5/10

MASTER SWORD - Toying with Time (2025)


 Czy ktoś czekał czy nie, ale właśnie ukazał się najnowsze dzieło amerykańskiego bandu o nazwie Master Sword, a krążek nosi tytuł "Toying with Time", który premierę miał 17 stycznia. Poprzednie płyty przejawiały się jako rzemieślnicze wydawnictwa bez polotu i czegoś godnego zapamiętania. To były płyty z serii posłuchać i zapomnieć.  Minęło 6 lat od czasu wydania "The Final Door". W zespole pojawił się nowy basista tj Will Lopez, który dołączył w roku 2021. Nie wpłynęło to na styl grupy i dalej gra mieszankę heavy/power metalu, gdzie jest miejsce na progresywne i symfoniczne ozdobniki.

Znów mam mieszane uczucie. Niby z jednej strony gitarzyści Matt i Kojo dwoją się i troją i potrafią stworzyć ciekawy riff, czy solówki. Tylko nie potrzebne są te dłużyzny, zwolnienia i próby tworzenia czegoś nastrojowego. Pomysł może był na to, żeby było to ciekawe ale band poległ. Nie wszystko jest tu spójne i nie wszystko jest najwyższej jakości. Muzycy grać potrafią i to słychać. Tak samo dobrze spisuje się wokalistka Lily Hoy. Do tego klimatyczna okładka, która intryguje, a samo brzmienie też dopracowane. Band po prostu nie zadbał o ciekawy materiał, o to żeby był równy i ciekawy przez cały czas. Pomysły są, przebłyski są i to mógł być naprawdę bardzo udany album.

Płytę otwiera intrygujący "the Salesman", gdzie jest ponury klimat, jest pełno symfonicznych ozdobników, a nawet nutka progresywności. Troszkę zbyt przekombinowane i odnoszę wrażenie, że jest przerost formy nad treścią. Jakże mocny i wyrazisty riff pojawia się w "Dance Of The Demon" i to jeden z najlepszych utworów na płycie. Pomysłowe rozplanowanie i aranżacje, troszkę przeszkadza zwolnienie w sferze solówek.  "How You Hide" też świetnie się zaczyna, potem troszkę siada tempo, ale to również pozytywny moment na płycie. Nastrojowy, nieco taki komercyjny, nieco spokojniejszy "My last Breath" nie jest taki zły i może się podobać. "Son of Stone" trwa 11 minut i trochę wieje tu nudą. Brakuje energii i drapieżności. Troszkę to zbyt rozlazłe. Ciekawe momenty ma "Child of the night", ale do ideału też brakuje.

Materiał nie równy, momentami na siłę wydłużany, czasami przekombinowany i niestety traci na tym słuchacz. Płyta wydaje się chaotyczna, ale miewa swoje ciekawe momenty, jest kilka godnych uwagi melodii czy riffów. Band grać potrafi, tylko jakoś nie potrafi wykorzystać swój potencjał. Szkoda.

Ocena: 6/10

piątek, 17 stycznia 2025

GRAVE DIGGER - Bone Collector (2025)


 Nie wiem jak wy, ale ja już straciłem rachubę co do ilości płyt nagranych przez niemiecki Grave Digger. Ich status, ich pozycja nie jest zagrożona. To wciąż band, który gra swoje i dzielnie reprezentuje niemiecki, teutoński heavy metal. Co do jakości, to też raz mamy petardy i świetne płyty. Bardzo miło wspominam "return of The Reaper",  the Clans will rise Again", czy choćby taki "Fields of Blood", ale jest też pełno płyt, które się słucha i mija trochę czasu i się zapomina o danej płycie. Niestety najnowsze dzieło Niemców zatytułowane "Bone Collector" to właśnie takie wydawnictwo. Dobre do posłuchania i w sumie zapomnienia.

Okładka typowa dla tej formacji, aczkolwiek nie w moim typie. Wole już taką szatę "The Ballad of hangman" czy "Return of the reaper". Samo brzmienie to już takie typowe dla kapeli i obyło się bez niespodzianki. To co potrafią muzycy to wiemy i nie trzeba nad tym się rozdrabniać. Chris mimo upływu czasu wciąż brzmi tak samo i to robi wrażenie. Problem tkwi w muzykach, ale w samych kompozycjach. Materiał jest solidny, ale mało tutaj kompozycji, które by poruszyły i zostały zapamiętane.

Na pewno plus za dynamiczny i agresywny "Bone Collector" i to jest Grave Digger jaki uwielbiam. Podobne emocje wzbudza zadziorny "The rich the poor the dying" , który mocno inspirowany jest Paragon, co bardzo cieszy. Jeden z ostrzejszych kawałków na płycie. Dalej mamy solidny i również energiczny "Kingdom of Skulls", ale do ideału trochę brakuje. Echa lat 80 można wyłapać w hard rockowym "The Devils Serenade", z kolei "Killing is my pleasure" zalatuje twórczością Judas Priest. Troszkę nijaki jest "Mirror of Hate", gdzie postawiono na mroczny klimat. Coś z Udo mamy w "Rivers of Doom" i znów jest jakoś tak nijako, topornie. Dobrze prezentuje się szybszy "Made Of Madness", czy złowieszczy "Forever Evil & Buried Evil" i właśnie takie kompozycje są ostoją tej płyty.

Grave Digger regularnie wydaje płyty i jest jak dobrze naoliwiona maszyna. Tylko, że raz wyjdzie z tej produkcji coś wyjątkowego i godnego zapamiętania, a czasami typowy produkt, który niczym się nie wyróżnia. Spełnia podstawowe kryteria, wymagania i jest dobry, ale nie ma efektu wow i daleko mu do najlepszych sygnowanych marką Grave Digger. Właśnie taki jest "Bone Collector".

Ocena: 7/10

czwartek, 16 stycznia 2025

RISEN CROW - Requiem For A damned Love (2025)


 Co powiecie na mieszankę gotyckiego heavy metalu z symfonicznym power metalem? Co powiecie na tajemniczy klimat? Na pomysłowe melodie i pojedynki wokalne? Włoski Risen Crow spieszy, żeby spełnić nasze wymagania. To formacja, która działa od 2020r i czerpie garściami z Visions of Atlantis, nightwish, Helloween czy Kamelot, ale nie kopiuje nikogo i idzie własną ścieżką. Kto szuka świeżości i pomysłowości ten musi posłuchać "Requiem for a damned love", który jest czymś więcej niż kolejnym debiutem z Włoch.

Płyta ukaże się 28 lutego nakładem Rockshot Records i to płyta skierowana do tych co kochają ciekawe, wciągające melodie, złożone konstrukcje utworów, podniosły klimat i ciekawie rozplanowane wokale. Band ma pomysł na siebie, na kompozycje i styl, a to czyni ich smakowitym kąskiem dla fanów takie muzyki. W składzie mamy uzdolnionych gitarzystów tj Giuseppe Longo i Francesco Menale, którzy stawiają na energię, pomysłowe pojedynki i przebojowość. W tej sferze nie ma miejsce na nudę i cały czas próbują zaintrygować słuchacza. Kawał dobrej roboty robi też klawiszowiec Alessandro Bernabei, który dodaje całości tajemniczości i podniosłości. Całą uwagę jednak skupiają na sobie wokaliści, czyli Claudio Vattone i Antonella Della Monica. Bardzo ciekawe układa się współpraca między nimi. Rozbicie wokali na partie męskie i damskie dodaje urozmaicenia i rozmachu. Bardzo udany zabieg, który jest w sumie główną atrakcją tego wydawnictwa.

Na starcie mamy rozpędzony, pełen power metalowego kopa "Never Surrender", choć zaczyna się spokojnie i tak tajemniczo. Dalej mamy "Black Widow" i tutaj jest ukłon w stronę bardziej melodyjnego heavy metalu. Lekko, przyjemnie i w przebojowym charakterze. Urozmaicony jest "Funeral Jack", ale i tutaj band stara się nas zaskoczyć i postawić na nie oczywiste rozwiązania. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Nie zwalniamy i "Risen Crow" to kolejny zadziorny i dynamiczny kawałek, który ukazuje potencjał tej grupy. Przepiękny jest ten refren w "Revelation" i nawet ta nutka progresywności dodaje uroku. Spokojniejszy, bardziej mroczny, z nutką gotyckiego metalu "Dark in my life" też prezentuje się zjawiskowo. Jeden z najciekawszych momentów na płycie. Mocny riff, ostrzejsze partie gitarowe i power metalowa jazda bez trzymanki to atuty "Believe in me". Troszkę słabszym ogniwem jest ballada "black Rose", która wieńczy album.

Risen Crow zalicza naprawdę udany debiut, który zasługuje na pochwały i wyróżnienie. Muzycy mają coś do powiedzenia, mają pomysł na siebie, a kompozycje to tylko potwierdzają. Bardzo miłe zaskoczenia i mam nadzieje, że to dopiero początek wielkiej kariery Risen Crow.

Ocena: 9/10

DIRKSCHNEIDER - Balls to the Wall Reloaded (2025)


 "Balls to The Wall" to klasyka heavy metalu i jeden z najważniejszych albumów dla mnie, który ukształtował mój gust i moje upodobania muzyczne. Klasyk, który w żaden sposób nie zestarzał się i wg mnie nie wymaga odświeżenia.  40 lat to ładny jubileusz, który Udo postanowił święcić grając na żywo w całości ten klasyk. Bardzo dobra decyzja, tylko po co bawić się w nagrywanie na nowo tego klasyka, tylko że z ciekawymi gośćmi. Udo nie ma już takiej mocy i agresji jak w latach 80 czy 90, a w dodatku nie dostajemy tutaj nic więcej niż odgrzany kotlet. "Balls to The Wall" to płyta, która należy traktować w zasadzie jako ciekawostkę i w zasadzie tyle.

Sensu powstania płyty nie pojmuje i raczej jestem na nie, przy tego typu projektach. Szkoda czasu na nagrywanie na nowo swoich klasyków. Jeszcze rozumiem, że chcemy poprawić jakiś album bo było kiepskie brzmienie, ale powstało w innym składzie, albo śpiewaj inny wokalista. Taki sens jeszcze mógłby zrozumieć. Tutaj jakoś czuje niesmak. Płyta nie brzmi oryginał, a sami goście jakoś momentami nie trafieni. Joakim Broden z Sabon jakoś średnio mi pasuje do tytułowego kawałka. Kocham jego głos, ale tutaj jakoś mi się to gryzie. Lepiej wypada Biff Byfford z Saxon w "London Leatherboys" i tutaj brzmi to dobrze, a sam Udo z Biffem stworzyli ciekawy duet i jest gdzieś w tym wszystkim ten pazur z lat 80. Szokuje obecność Mile Petrozza i w kawałku "Fight It Back" też nie do końca mi pasuje, a do tego wokal Udo wypada tutaj troszkę słabiej. Pojawia się też Nils Molin w "Head Over Heels" i to dobra interpretacja klasyka. Lepiej jednak wspominam cover Hammerfall. Kolejny ciekawy gość to Michael Kiske i znów jakoś nie do końca pasuje mi dobór głosu. Jakby zderzyć dwa różne światy. Kiske wiadomo błyszczy i ładnie tu śpiewa, ale jakoś nie do końca przemawia do mnie ta wariacja. Może gdyby utwór zostałby inaczej zagrany, to może wtedy Kiske miałby większe pole do popisu i może by się to tak nie gryzło ze sobą. Jest jeszcze Danko Jones, Dee Snider, Doro Pesch czy Tim Ripper Owens. Znane nazwiska, ale to nic nie zmienia. Płyta troszkę jakby wymuszona i tylko potrafi zaspokoić ciekawość, jak te wielkie głosy spisują się w tym klasycznym.

Może lepiej było by wydać ewentualnie album zagrany na żywo albo z orkiestrą? Jaki jest sens? Co raz więcej takich płyt i troszkę szkoda na to czasu, pieniędzy. Lepiej wyciągnąć z półki klasyk z 1983r. Nic nie stracił na jakości, na świeżości. Ponadczasowy album, który nie wymaga odświeżenia. Ciekawość zaspokojona.

Ocena: 5/10

środa, 15 stycznia 2025

BLACK SUN - Karma Somnium (2025)


 Po cichu, bez rozgłosu i wielkiego szumu powraca po 6 latach grecki Black sun. To formacja działająca od 1993r i mająca na koncie tylko jeden debiutancki album. Band obraca się w kręgu melodyjnego heavy metalu z nutka progresywności i power metalu. Pierwszy album był godny uwagi i trzeba przyznać, że mimo roszad personalnych "Karma Somnium" też jest pozycją, którą trzeba znać. Premiera płyty odbyła się 10 stycznia.

Piękna, mroczna okładka robi robotę i potrafi zachęcić do wydawnictwa. Soczyste, zadziorne brzmienie idealnie współgra z zawartością. Warto wspomnieć, że w 2023 r skład zasilił wokalista Manos Xanthakis i perkusista Thomas Chalanoulis. Trzeba przyznać, że wokalista Manos potrafi czarować swoim głosem i nadać odpowiedni klimat.  Niby nic odkrywczego i jest kilka niedociągnięć, to mimo wszystko każdy kto ceni emocjonalne granie, gdzie podziałać na nasze zmysły, ten doceni to co prezentuje Black Sun na nowym wydawnictwie. Gitarzyści Minas i Vassillis wg mnie bardziej stawiają na rozmach, wyszukane motywy i emocjonalny klimat, a gdzieś na dalszym planie mamy melodie, chwytliwość czy przebojowość.

Na płycie znajdziemy 9 utworów, a jeden z tych najbardziej wyrazistych kawałków jest bez wątpienia "Last Chapter" i słychać tutaj nawiązania do klasycznego heavy metalu i nawet głos Manosa przypomina poniekąd Bruce;a Dickinsona. Świetny kawałek, który pokazuje potencjał tej kapeli. Więcej progresywności i mrocznego klimatu uświadczymy w "Mirror" , a "Warriors fate" potrafi zachwycić rozbudowaną formą i ciekawymi przejściami. "Tearing Me Apart" troszkę nijaki, troszkę za mało agresji i przebojowości w tym. Nie trafił do mnie ten utwór. Na płycie jest jeszcze rockowy "Forever Lost" i mnie osobiście odpowiada takie agresywniejsze granie, ocierające się o power metal jak to w "Till The End". To bez wątpienia jeden z jaśniejszych kawałków na płycie. Pomysłowy motyw przewodni, duża dawka melodyjności i nawet progresywne aspekty nie przeszkadzają. Kolejny świetny utwór na płycie to "Light Remains' i znów dostajemy power metalową petardę. Zakończenie płyty z przytupem.

"Karma Somnium" to dojrzały album z ciekawymi melodiami i udaną mieszanka melodyjnego heavy metalu i progresywnego power metalu. Panowie grać potrafią i nie raz to udowadniają, tylko sam pomysł na kompozycje nie zawsze do mnie przemawia w 100 %. Brakuje mi troszkę energii, drapieżności i większej przebojowości. Mimo wad, to wciąż solidna pozycja z Grecji.

Ocena: 7/10