Dwa lata przyszło czekać
fanom Stormzone na nowy album. „Seven Sins” to piąty studyjny
album Brytyjczyków i właściwie nie ma co liczyć na
niespodziankę. Dostajemy stu procentowe wydawnictwo Stormzone, gdzie
jest hard rocka, heavy metal i nutka power metalu. To ten sam zespół,
który próbuje porwać nas solidnym materiałem,
prostymi motywami, chwytliwymi refrenami i oklepaną formułą. Do
tego dorzucają ciekawą historię Dr. Dealera i Batsheba, a także
ich przygodach. „Seven Sins” to album z kategorii posłuchać i
zapomnieć. Takich płyt jest sporo w tym roku i właściwie trzeba
nieźle przebierać, żeby odsiać to co wartościowe i odrzucić to
co jest stratą czasu. Stormzone akurat jest gdzieś tak pośrodku,
bo ich nowy album ani grzeje ani ziębi, właściwie jest jakiś taki
nijaki. Niby dobrze się tego słucha, niby są ciekawe melodie i
dobre riffy, to jednak na dłuższy dystans zaczyna to być nużące
i zbyt przewidywalne. Kolorystyczna okładka, soczyste brzmienie to
jedne z tych cech, które gdzieś tam podświadomie nas
przyciągają, ale nie to jest ważne w odsłuchu. Liczy się przede
wszystkim materiał, a ten tutaj po prostu nie zachwyca. „Batsheba”
na pewno nie sprawdza się w roli otwieracza. Brakuje mu energii i
prawdziwego kopa. Z kolei „Another Rainy night”
jest zbyt lekki, komercyjny, rockowy, a za mało treściwy.
Nawiązanie do Iron Maiden też jest nie udane i taki „Your
Time Has Come” też nie wypada korzystnie. Duet gitarzystów
Baxter/Moore dopiero w „The One that got away”
odżywa i pokazuje pazur. Pomysłowy riff, który nieco nasuwa
„Demonseed „ Gamma Ray. Jest mrok, jest moc, a przede wszystkim
słychać jakąś pomysłowość. Utwór może i banalny, ale
zapada w pamięć. Zespół idzie za ciosem i dalej serwuje nam
petardę w postaci „I know Your Pain” i tutaj
słychać owe wpływy power metalu. Gdyby cały album był taki to
nie byłoby powodów do narzekania. Tytułowy „Seven
Sins” też nie jest najgorszy, a wszystko dzięki patentom
wzorowanym na Iron Maiden i nieco marszowym stylu. Jeśli chodzi o
przebojowość to z pewnością należy wyróżnić energiczny
„You're not the same”, który ma coś z
Helloween czy Edguy. Do grona ciekawych i wartych uwagi utworów
z pewnością należy zaliczyć „Abonded Souls”, a
także rytmiczny „Special Brew”, które mają
w sobie jakiś potencjał. Na „Seven Sins” są wzloty i upadki,
są ciekawe motywy, ale są też wpadki i niepotrzebne kawałki,
które można by sobie darować. Sam album jest warty uwagi i
wysłuchania, choć pewnie i tak będzie tak jak u mnie. Nie wiele
zostało w pamięci i nie ma chęci by wracać jeszcze do tego
wydawnictwa.
Ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz