piątek, 15 sierpnia 2025

HELLOWEEN - Giants and monsters (2025)


 Pisanie recenzji płyt swoich ukochanych zespołów bywa trudne. Często trzeba zmagać się z sentymentem, a czasem wręcz ślepą miłością do zespołu i swoich idoli. Nigdy tego nie ukrywałem — jednym z takich zespołów, które darzę wyjątkowym uczuciem, jest Helloween. Do dziś, niezależnie od tego, co nagrają, pozostają w moim top 5 ulubionych kapel. Kai Hansen szybko stał się dla mnie najważniejszą postacią w świecie heavy metalu — to on przekonał mnie do tego gatunku. Chodzący geniusz i mistrz. Zawsze marzyłem, żeby Kai Hansen i Michael Kiske wrócili kiedyś do zespołu. To marzenie się spełniło — grają koncerty, odświeżają rzadziej grane hity. Zabawa trwa. W nowym, poszerzonym składzie nagrali już dwa albumy.


Pierwszy z nich, zatytułowany Helloween, do dziś we mnie „pracuje”. Nie był to album, na jaki liczyłem, ale z czasem uznaję go za bardzo dobry. To nie jest najlepszy krążek w historii grupy, ale zasługuje na uwagę. Nie zmienia to faktu, że wciąż czuję pewne rozczarowanie. No to czas na drugie podejście — Giants and Monsters, którego premiera zapowiedziana jest na 29 sierpnia nakładem Reigning Phoenix Music.


Helloween miał kilka etapów w swojej karierze. Najpierw agresywny power metal ocierający się o thrash — czyli era Hansena na wokalu. Potem klasyczny power metal z czasów „Keeperów” i epoki Kiske i Hansena. Później zespół poszedł w stronę bardziej melodyjnego metalu i rocka. Era Derisa i Kuscha przyniosła świetny miks heavy metalu z power metalem, stawiając na mroczniejsze brzmienia. W erze Gerstnera i Löble zespół częściowo wrócił do bardziej radosnego grania, choć wciąż z domieszką mroku i agresji. W tym okresie mamy miks power metalu, heavy metalu, a nawet elementów hard rocka.


Nie ukrywam, że kiedy ogłoszono powrót Hansena i Kiske, liczyłem na klimat „Keeperów”. Zamiast tego dostaliśmy miks wszystkiego. Nie było wielkich hitów, ale Helloween to album zadziorny, mroczny i dojrzały. Potrzebuje czasu, by go przyswoić, i choć to dobry album, nie jest genialny. Liczyłem, że nowy krążek coś w tej kwestii zmieni. Zapowiedzi muzyków i próbki, jakie prezentował Hansen w filmikach, dawały nadzieję. W wywiadach padały słowa, że nowy album będzie łatwiejszy w odbiorze. Jeśli kawałki hard rockowe odgrywają tu kluczową rolę, to być może rzeczywiście dostajemy materiał przystępniejszy i skierowany bardziej do radia. Tylko że nie na taki Helloween czekałem...


Cieszy fakt, że Eliran Kantor znów stworzył miłą dla oka okładkę — choć, podobnie jak sam materiał, potrafi nieco zmęczyć. Brzmienie stoi na wysokim poziomie, a cały album jest krótszy niż poprzedni, co również zaliczam na plus. Dobrze słyszeć lepiej poukładane partie wokalne, większy udział Hansena i to, że napisał więcej utworów.


Dobra, przyjrzyjmy się, co tu mamy.


Na pierwszy ogień idzie sześciominutowy „Giants on the Run”. Utwór ma ciekawy motyw przewodni, fajny klimat i momentami przypomina choćby „Nabateę”. Refren to stary, dobry Helloween. Najbardziej cieszy fakt, że Hansen wniósł genialne motywy do kompozycji Derisa. W efekcie kawałek nabiera cech Gamma Ray. Hansen daje tu popis swojego geniuszu — można by z tych pomysłów zrobić jeszcze trzy inne utwory. Jeden z najlepszych momentów na płycie. Brawo!


Weikath często tworzył utwory w stylu „Eagle Fly Free” — na nowym albumie mamy coś podobnego: „Savior of the World”. To jest właśnie to, na co czekał każdy fan Helloween. Czysty, klasyczny power metal godny epoki Keeper of the Seven Keys. Kiske daje wokalny popis. Killer! Chciałoby się więcej takich petard.


Niestety, odnoszę wrażenie, że power metal nie dominuje na tym albumie. Czas na pierwszy stonowany, nieco hard rockowy kawałek — „A Little Is a Little Too Much”. Utwór prosty, łatwo wpadający w ucho. Taka cięższa wersja „This Is Tokyo”. Przypomina też „Waiting for the Thunder” czy „If I Could Fly”. Nie jest to zły numer, może się podobać. Wokalnie duet Deris–Kiske, a kompozycja to dzieło Andiego. On też stworzył wspomniany już „This Is Tokyo”, czyli singiel, który podzielił fanów. A także balladę „Into the Sun”, która powstała jeszcze podczas poprzednich sesji nagraniowych. Piękna ballada, ale przy dużej liczbie takich spokojniejszych kawałków odczuwa się zmęczenie — zwłaszcza jeśli czekało się na power metalowe killery. Niemniej, to jedna z najpiękniejszych ballad w dorobku grupy.


Sascha Gerstner także dorzucił swój hard rockowy utwór — „Hand of God”. Może nie jest zły, ale brakuje mu energii i drapieżności. Refren prosty, łatwo wpadający w ucho. Kto szuka radosnego grania, z którego słynie Helloween, znajdzie coś dla siebie w pogodnym „Under the Moonlight” autorstwa Weikatha. Niestety, znów zahacza to bardziej o melodyjny metal i hard rock niż o power metal. Brzmi bardziej jak Unisonic niż Helloween.


Czas poszukać wreszcie power metalu. Hansen dowiózł najcięższy utwór na płycie — „We Can Be Gods”. To coś dla starych fanów i tych, którzy tęsknią za Gamma Ray. Wszyscy trzej wokaliści dają tu czadu. Mocna rzecz — powinna trafić na setlistę nadchodzącej trasy. Solówki też potrafią porwać, choć mam wrażenie, że właśnie tych solówek jest tu mniej niż ostatnio.


Na poprzednim albumie Gerstner zaskoczył „Golden Times” — szok, że to on go napisał, bo brzmiał jak kawałek z ery „Keeperów”. Na nowym albumie mamy „Universe” — podobnej klasy numer. Ciekawostką jest to, że brzmi jak miks „Skyfall” i wspomnianego „Golden Times”. Brzmi jak zaginiony klasyk z lat 80. Sascha potrafi pisać pod Kiske, a jego powrót zdecydowanie pozwolił Gerstnerowi rozwinąć skrzydła.


I jest jeszcze „Majestic” autorstwa Hansena. Może nie jest to killer na miarę „Skyfall”, ale ma epicki wydźwięk i znów słyszymy udział wszystkich wokalistów. Trochę brakuje tu ognia i szybkości, ale świetna praca gitar i prosty, chwytliwy refren nadrabiają braki. Również zaliczam go do najlepszych momentów na płycie. Plus za patenty w stylu Gamma Ray.


I znów ten sam problem co ostatnio. Mamy świetne, genialne utwory i klasyczny power metal, ale też sporo hard rocka i kawałków radiowych. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, a zróżnicowania na pewno nie można odmówić nowej płycie. Słucha się jej dobrze, ale ostatecznie pozostaje uczucie niedosytu. Gdzie jest ten stary, dobry Helloween? Dlaczego te ostatnie albumy są takie ciężkie w odbiorze?


Na pewno będę słuchał tej płyty często — bo to w końcu Helloween, bo jest Kiske i Hansen. Ale to nie jest ich najlepszy album. Gdyby tak połączyć te dwie płyty w jedną to byłby album idealny. Nie ma Gamma Ray, unisonic i zamiast tego mamy jeden Helloween. Chyba wolałem mieć 3 zespoły. "Giants and monsters" to nie płyta, która zawalczy o miano płyty roku. W 2025 było już kilka lepszych pozycji. Pozostaje tylko pytanie: czy wygra ślepa miłość do zespołu, czy trzeźwe myślenie i otwartość na inne zespoły niż dobrze znany Helloween?


Ocena: 7/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz