niedziela, 16 czerwca 2013

BLYND - Punishment Unfolds (2012)

Nie na co dzień ma się do czynienia z cypryjskim heavy metalem. Co z tamtego rejonu przykuwa uwagę to z pewnością kapela Blynd i ich drugi album „Punishment Unfolds”. Główną tego przyczyną jest fakt, że ta cypryjska formacja łączy heavy metal z thrash metalem. Na tym połączeniu nie poprzestają, bowiem wykorzystują elementy death metalu czy muzyki zaliczanej do metalcore. Założony w 2003 roku Blynd ma na swoim koncie już dwa albumy i zdążył wypracować swój styl, w którym słychać elementy takich zespołów jak Pantera, Slayer, Lamb Of God czy Machine Head. Płyta skierowana jest do fanów nowoczesnego metalu.

Jednym z głównych atutów tej płyty to właśnie brutalność i agresywność, która czyni ten album bardziej zadziornym. By doszukać się potwierdzeń tej cechy nie trzeba daleko szukać. Wystarczy się w słuchać w to co wygrywa duet George/ Din. Tutaj nie ma mowy o partiach gitarowych przesiąkniętych finezją, techniką, polotem czy niezwykłą melodyjnością. Nacisk głównie został położony na nowoczesne brzmienie i agresję. „Arrival of the Gods” to utwór, który dość szybko zdradza czego można się spodziewać po całym albumie. Dość szybka sekcja rytmiczna, brutalny wokal Andreasa, który nasuwa death metal czy metalcore to cechy, które szybko się ujawniają. Nie robi to większego wrażenie, bo słyszało się lepsze rzeczy w tej dziedzinie. „As Punishment Unfolds” to kolejny dowód, że Blynd to kapela która gra prosto, agresywnie i nie ma zamiaru wciskać kitu, że jest inaczej. Choć materiał jest monotonny na dłuższą metę i pozbawiony killerów, to jednak warto zwrócić uwagę na melodyjny „The Chosen Few” czy agresywny „Divine Conspiracy”, który potwierdza thrash metalowe oblicze zespołu, które dominuje na tym wydawnictwie.

Brutalność i nowoczesne brzmienie to czasami za mało, żeby stworzyć album godny uwagi. Nie inaczej jest w przypadku „Punishment Unfolds”. Mocne brzmienie i agresja to jedyne atuty tej płyty. Resztę należy przemilczeć.

Ocena: 3/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 14 czerwca 2013

MASTERPLAN - Novum Initium (2013)

Jednym z nietypowych zespołów power metalowych, który szybko zdobył status kultowego, którzy szybko wyrobił sobie markę, stając się jednym z najciekawszych zespołów ostatnich lat jest bez wątpienia Masterplan. Ta niemiecka formacja, która została założona w 2001 roku z inicjatywy dwóch byłych muzyków Helloween, a mianowicie Uli Kuschego i Rolanda Grapowa przeszła wiele zmian, roszad personalnych i teraz powraca z nowymi muzykami, z nowym albumem zatytułowanym „Novum Initium”, który zaliczyć do najbardziej wyczekiwanych wydawnictw tego roku.

Wynika to choćby z tego względu, że Masterplan zawsze trzymał wysoki poziom, czy to kiedy w składzie był Uli Kusch, Jan Soren Eckert czy Jorn Lande. Kiedy ze składu odszedł Jorn Lande, a także Uli Kusch zmienił się nieco styl, postawiono na power metal, a mniej na progresję, a wokal Di Mao był równie zadziorny i emocjonujący co Jorna, a perkusja Mike'a Terrany bardziej techniczna i mocniejsza, co sprawiło, że album „Mk II” okazał się solidny albumem, który wstydu kapeli nie przyniósł. W 2009 roku odszedł Di Mao a jego miejsce ponownie zajął Jorn i z nim nagrano „Time To Be King” który też jest innym albumem. Melancholia, finezja, rockowa dusza to epitety które się nasuwają. Niestety rok 2012 był ciosem dla Masterplan który był na fali i który umacniał swoją pozycję. Właśnie w tym roku odszedł ponownie Jorn, a także Mike Terrana i Jam Soren Eckert, który wrócił do Iron Savior. Masterplan się nie rozpadł, a lider Roland Grapow zebrał nowych muzyków. Rolę basisty objął Jari Kainulainen który wystąpił choćby w Stratovarius, perkusistą został Martin Skorupka znany z Cradle Of Flith, zaś wokalistą Rick Altzi znany z At Vance. Nowy skład, nowe nadzieje, wyczekiwanie powiewu świeżości i chęć posłuchania jak sprawdza się nowe wcielenie Masterplan. Zapowiedzi i szum wokół tego były spore, a wszystko tylko zwiększało apetyt, który ostatecznie nie został zaspokojony. Mocne, soczyste, nieco mroczniejsze brzmienie, dobra muzyków, którzy pokazują, że nie są amatorami i znają się na swojej robocie. Szkoda tylko, że każdy z nich nie daje z siebie wszystkiego. Perkusja mocna, dynamiczna, ale Uli Kusch były bardziej zaskakujący a Mike powalał techniką, której brakuje mi nieco w przypadku Martina. Roland jak zwykle wygrywa melodyjne i finezyjne partie gitarowe w swoim wyjątkowym stylu, ale słychać że jakby zabrakło pomysłów na ciekawe melodie czy motywy, które zawsze stanowiły potęgę tego zespołu. Najbardziej kontrowersyjny jest tutaj wokalista Rick, który nie jest tak barwną osobą jak Jorn Lande czy Mike Di Mao. Oczywiście nie można podważać jego talentu czy techniki, ale jakoś nie daje Masterplan jakiegoś wyraźnego charakteru, nie nadaje przebojowości, czy innych cech, które wcześniej dawały się we znaki. Wszystko jest dobrze zgrane, jest zadbanie o technikę i szczegóły, ale ma się wrażenie że muzycy nie dali z siebie wszystkiego i ten brak zaangażowania jest słyszalny. Mimo mocnego brzmienia i niezłej techniki nowy album nie ma za wiele atutów którymi mógłby się pochwalić. Uleciała magia, klimat, uleciała pomysłowość i przebojowość. Materiał zróżnicowany, ale nie zapada w pamięci i to jest największy minus tego albumu, co klasyfikuje go do miana najgorszego albumu Masterplan. Nie brakuje dobrych momentów, które przypominają stare dobre czasy Masterplan. Dowodem tego zjawiska jest klimatyczne, mroczne intro w postaci „Per Aspera Ad Astra” czy też „The Game” z mocnym i wyraźnym riffem. Wyraźny motyw wygrany przez klawiszowca Axela z nutką progresji to coś z czego słynie Masterplan i tutaj ten element też występuje co słychać wKeep Your Dream Alive , który śmiało można zaliczyć do tych najlepszych momentów na płycie. Próba zagrania ciężej w „Betrayel” nie wychodzi za najlepiej, tak jak budowanie mrocznego klimatu w „No Escape”. Już lepiej wypada „Pray on My Soul” czy stonowany „Earth Is Going Down” chociaż tutaj też brakuje dopracowania i bardziej atrakcyjnych melodii. Na uwagę zasługuje kolos w postaci „Novum Initium” oraz przebojowyBlack Night Of magic” , który najbardziej oddaje poziom i styl starych płyt Masterplan i szkoda, że nie ma tutaj więcej takich perełek.

Długo wyczekiwany album niemieckiej formacji nie udało się nagrać krążek finezyjny co „Time To Be King”, power metalowy co „Mk2” czy przebojowy jak dwa pierwsze albumy. „Novum Initium” jest mrocznym wydawnictwem, szkoda tylko że zabrakło pomysłów na kompozycje, za brako ciekawych aranżacji. Czy to wynika z nowego składu, czy może z wypalenia zespołu? Czas pokarze.

Ocena: 4.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

czwartek, 13 czerwca 2013

DARK MOOR - Ars Musica (2013)

Jedne kapele starają się trzymać swojego wypracowanego stylu, dostarczać fanom płyt utrzymanych w konwencji do jakiej przyzwyczaiły swoich słuchaczy. Bywają też kapele, które chcą zaskakiwać, spróbować też innych patentów, które nie boją się eksperymentów i do tej grupy należy zaliczyć właśnie hiszpański Dark Moor. Kapela ta przeszła sporą ewolucję i dzisiaj to już jest inna formacja. Założona w 1993 roku Dark Moor był postrzegany jako przedstawiciel power metalu, potem pojawiło się w ich muzyce elementy neoklasycznego grania. „The gates Of Oblivion” czy „Dark Moor” to najlepszy tego przykłady. Potem zrezygnowano z kobiecego wokalu na rzecz męskiego i świetnie się odnalazł Alfred Romero, który swoim ciepłym i delikatnym głosem potrafi wzbudzić emocje wśród słuchacza. Potem zespół starał się wnieść więcej ciężaru do swojej muzyki i słychać to już na następnych albumach, zwłaszcza na „Tarot”. Potem zespół nieco eksperymentuje i powstaje bardziej symfoniczny „Automnal”. „Ancestral Romance” był delikatny, pełen emocji, piękna muzycznego i romantycznego klimatu. Zespół postanowił nawiązać do swojej kultury, do swojego kraju. Album inny, ale na miarę tej kapeli. Czas na kolejny krok w karierze zespołu, a mianowicie „Ars Musica”.

Stylistycznie nowy album ma bliżej do „Ancestral Romance” z tym, że jest to też inny album. Nie brakuje tutaj epickich patentów, klimatu, czy też elementów symfonicznych, a nawet z muzyki poważnej. Znalazło się w tym wszystkim na rocka, a także na neoklasyczne granie. Tak więc wszystko to co wcześniej pojawiało się na albumach Dark Moor usłyszymy na nowym krążku. „Ancestral Romance” nawiązywał do kultury hiszpańskiej i „Ars Musica” też w dalszym ciągu nawiązuje. Najlepszym tego przykładem jest „First Lance Of Spain”, balladowy, wręcz popowy „Gara and Jonay”, czy chaotyczny „El Ultimo Rey”. Epicki wydźwięk i przesyt symfonicznych ozdobników uświadczyć można w intrze „Ars Musica” czy znakomitym Living In A Nightmare”, gdzie jest power metal i neoklasycyzm. Ten kawałek przywołuje wspomnienie starego Dark Moor. Piękna muzyka, pełna emocji i romantycznego feelingu znana z „Ancestral Romance” również pojawia się na nowym wydawnictwie. Słychać to w „It is My Way”, melodyjnym „The Road Again” czy w „Together As Ever”. Płyta jest jednak nie równa, niezbyt zapadająca w pamięci i poziom muzyczny też niższy. Dobre momenty można policzyć na palcach jednej ręki. Może rozwiązaniem i pomysłem na ciekawsze granie byłoby zagranie u boku prawdziwej orkiestry jak to zespół zaprezentował na bonusowych kawałkach?

Dark Moor ewoluuje i to słychać. Ta hiszpańska formacja ma wyrobioną markę i może pozwolić sobie na eksperymenty i bawienie się z różnymi dźwiękami. Słychać, że jest to Dark Moor, ale czy taki jaki znamy? Taki jaki zapadł w pamięci lata temu? Nie ma już power metalowego Dark Moor, teraz czas na Dark Moor stawiający na ambitne melodie i wyszukany klimat, podkreślając przywiązanie do swojego kraju. Niestety, ale rozczarował mnie ten zespół, który nagrywał takie bardzo dobre albumy w przeszłości. Wypatruje w przyszłość, że może stary Dark Moor kiedyś powróci.

Ocena: 4/10

KALMAH - Seventh Symphony (2013)

Nastał czas, żeby ponownie wyruszyć do bagiennego świata, pełnego mroku i niesamowitego klimatu, w którym czyha wiele niespodzianek. Jak wyruszyć na bagna to tylko z Kalmah. Ten fiński zespół powstał w 1998 roku i od tamtego czasu tworzy i wydaje albumy. Szybko zyskał sławę stając zespołem jedynym w swoim rodzaju, który najwięcej czerpie z melodyjnego death metalu nie zapominając o elementach innych gatunków, nawet folku. Zespół wypracował sobie pozycję kapeli grającej dość ciężko, ale zarazem bardzo melodyjnie, a wszystko jest pełne dynamiki, mroku i brutalności. Ponad 13 lat działalności i 7 albumów na koncie, z czego ostatni „Seventh Symphony” właśnie trafia do sklepów. Czego można się spodziewać po tym wydawnictwie?

Na pewno żadnej wielkiej rewolucji muzycznej, który wnosi zmiany w ramach stylu czy poziomu muzycznego. Kalmah nie traci swojej tożsamości i prędzej można dostrzec potwierdzenie swojej wielkości, profesjonalizmu oraz że są jedyny w swoim rodzaju. Zespół nie zbacza z swojej obranej ścieżki, bowiem jest mrocznie, jest melodyjnie, a także brutalnie. Duża w tym zasługa za sprawą głębokiego, agresywnego wokalu Pekka Kakko, który znakomicie operuje techniką growlingu i to słychać. Co można dostrzec w przypadku nowego albumu to fakt, że bracia Kakko starają się uraczyć fanów nie tylko dynamiką, ale jakby bardziej urozmaiconą formą, stara się wzbogacić swoje aranżacje. Te cechy najbardziej odzwierciedla rozbudowany i pełen różnych smaczków „Hollo” czy urozmaicony „The trapper”, w którym dzieje się sporo. Nie byłoby mowy o Kalmah gdyby nie melodyjne, chwytliwe granie do którego nas przyzwyczaił. Tutaj tą rolę pełni energiczny „Deadfall”, rozpędzony „Pikemaster”, czy mroczniejszy „Wolves Of Throne”. Techniczne, pełne emocji popisy gitarowe, w których pełno ciekawych melodii to kolejny atut Kalmah, który znakomicie wybrzmiewa w takim „Black Marten's Trace”. Nie uświadczymy słabiej kompozycji, ale przecież do tego nas przyzwyczaił ten fiński zespół. Moim faworytem pozostał od razu „Windlake Tale” nawiązujący do albumu „For The Revolution”.

Okładka może zwieść, że to płyta zespołu black czy death metalowego, jednak fani nie tylko brutalnego metalu znajdą tutaj to czego szukają. Poza brutalnością, czy mrocznym klimatem dużą rolę odgrywają melodie, które nie dla jednego słuchacza mają znaczenie. „Seventh Symphony” pod tym względem nie zawodzi i potrafi pojednać jednych słuchaczy jak i tych drugich. Kolejny udany album tej formacji, która nie wie jak nagrać krążek poniżej oczekiwań.

Ocena: 8.5/10

JORN - Traveller (2013)

Jednym z najważniejszych głosów w metalowym świecie na dzień dzisiejszy jest bez wątpienia nie kto inny jak Jron Lande. Ten norweski wokalista znany jest przede wszystkim z mocnego głosu o szerokiej skali, w którym nie brakuje tego wszystkiego czego się oczekuje od wokalisty metalowego czy też rockowego. Jest bez wątpienia jednym z tych, który ma manierę wokalną podobną do Ronniego James Dio. Jorn rozpoczął karierę w 1994 roku i osiągnął sławę za sprawą występów w Masterplan jak i pod szyldem Jorn. Od kiedy nie jest już częścią Masterplan, znów może się skupiać na swojej karierze solowej, to też w tym roku wydany został kolejny album o tytule „Traveller”.

Jorn od początku swojej kariery tworzył muzykę, będącą miksem hard'n heavy, hard rocka i heavy metalu i w tej kwestii nie ma większego zaskoczenia. W dalszym ciągu to słychać na nowym albumie, gdzie słychać przekrój wcześniejszych albumów, zwłaszcza tych ostatnich typu „Bring Heavy Rock To The Land” czy „Spirit Black”. W tej kwestii nie ma większego zaskoczenia, ale tego nikt zapewne nie oczekiwał. Jak również nikt nie spodziewał się, że norweg nagra jeden z najlepszych albumów w swojej historii. Co wyróżnia ten album na tle innych, jeżeli styl, konstrukcja utworów, budowanie klimatu jak i patenty zostały niezmienione? Bez wątpienia świeża krew wniesiona przez gitarzystę Trenda Holtera i basistę Bernta Jansena. Popisy Trenda są tutaj pełne gracji, rytmiczności i niezłego wyczucia. Balansuje on między ciężkim heavy metalem, a melodyjnym, finezyjnym hard rockiem czy hard'n heavy. Ten kontrast nadaje zestawienie typu znany wcześniej znakomity przebój w postaci „Traveller” i melodyjny „Legend Man”, w którym słychać coś z Rainbow czy Dio. Nieodzownym elementem, który sprawia że nowy album brzmi znakomicie są bez wątpienia udane melodie. Ostatnio bywało różnie z tym na płytach Jorna. Tym razem dostarczył fanom niezłej mieszanki hard'n heavy i heavy metalu. Melodie, proste, ale nie pozbawione pomysłowości, czy też mocy. Dzięki temu czynnikowi kawałki zapadają w pamięci, co jest istotne. Co z pewnością też czyni „Traveller” wyśmienitym wydawnictwem w swojej dziedzinie to oczywiście konstrukcja i dobre rozplanowanie materiału. Urozmaicona budowa wydawnictwa sprawia, że słucha się nie nudzi. Już wrzucając ciężki, metalowy „Overload”Jorn pokazuje że miał od razu pomysł co do rozłożenia materiału. Z mrocznego, przesiąkniętego Black Sabbath kawałka szybko przechodzimy w kierunku bardziej rockowego „Cancer Demon”.Nie uświadczymy może jakiegoś szybkiego kawałka, ale przebojowość i melodyjność to wynagradza w 100 %. „Window Maker” , podniosły „Make Your Engine Scream” czy „Rev On” to jedne z najlepszych utworów jakie stworzył ostatnim czasy Jorn. Smaku dodaje z pewnością bardziej ponury z elementami ballady „The Man Who Was A King”, który brzmi jak kawałek Dio czy też bardziej rozbudowany „Carry The Black”.

Jorn jako jeden z nie wielu udanie kontynuuje to co tworzył Ronnie James Dio i na „Traveller” słychać spuściznę po jednym z największych wokalistów jaki heavy metal miał. Niby styl ten sam, niby dalej Jorn gra miks hard'n heavy i heavy metalu, to jednak dawno nie nagrał tak przebojowego, dobrze wyważonego albumu. Jeden z najlepszych wydawnictw sygnowanych szyldem Jorn.

Ocena: 8.5/10

wtorek, 11 czerwca 2013

CIVIL WAR - The Killer Angels (2013)

W 2012 roku świat obiegła zaskakująca informacja bowiem czterech muzyków Sabaton, a mianowicie gitarzyści Rikard Sundén i Oskar Montelius, perkusista Daniel Mullback i klawiszowiec Daniel Mÿhr z powodu różnic muzycznych i przyszłość Sabaton stanął pod znakiem zapytania, jednak szybko zebrano nowych muzyków, którzy zajęli miejsce dezerterów. Został zamknięty pewien rozdział Sabaton a teraz nastały czasy w których oryginalny wokalista i basista Sabaton dalej działają pod nazwą Sabaton, a pozostali 4 muzycy działają pod szyldem Civil War, kapeli która została założona w 2012, a jego skład uzupełniają basista Pizza znany z Cryonic Temple oraz wokalista Nils Patrik Johannson znany z Astral Doors. Kapela przykuła uwagę fanów Sabaton i mocnego heavy/power metalu za sprawą mini albumu „Civil War” z 2012 roku. Teraz czas przyszedł na osądzenie debiutanckiego albumu "The killer Angels", tej grupy skupiającej znane nazwiska, doświadczonych muzyków.

Warto zwrócić uwagę, że Civil War to praktycznie trzon Sabaton i to da się usłyszeć, bez znania faktu rozejścia się muzyków Sabaton. Civil War może nie jest dokładnym klonem, ale sporo zostało tutaj skopiowane i na nowo wykorzystane w nowym zespole byłych muzyków Sabaton. Civil War świadomie przerysowuje z muzyki Sabaton tematykę wojenną, aczkolwiek w bardziej luźniejszej formie, dobre, dopracowane aranżacje, melodyjność wyznaczana za sprawą klawiszy, czy też przebojowość. Choć nie da się ukryć podobieństw, to jednak Civil War wyznacza nowe kierunki, tutaj stara się postawić jednak na jakby świeżość i zaskoczenie. Pewne schematy znane z Sabaton są jakby na nowo interpretowane, ograniczając nieco słodkość, a stawiając na mrok, dojrzałość kompozytorską i aranżacyjną. Co ciekawe zespół niby gra heavy/power metal, choć właśnie heavy metal tutaj dominuje, a power metal jest właściwie w bardzo nie wielkich ilościach. Do miana power metalowych petard można śmiało zaliczyć energiczny „Son Of Avalon” , podniosły „My Own Worst Enemy” czy zadziorny „First to Fight”. Civil War w przeciwieństwie do swojego oryginału tj Sabaton może trafić do do znacznie szerszej rzeszy fanów muzyki heavy/power metalowej, a wszystko za sprawą osoby Nilsa Patrika Johannsona, który swoją manierą i techniką nasuwa świętej pamięci Ronniego Jamesa Dio i to właśnie dzięki jego głosowi, całość nabiera mroczniejszego charakteru, bardziej metalowego wydźwięku, dojrzalszego, a do tego wniósł swoją osobą patenty, które można by przypisać jego macierzystym kapelom tj. Astral Doors czy Lions Share co słychać w takim „Brothers of Judas”, gdzie refren, ciężar czy mrok nasuwają twórczość Astral Doors. Nie udało się uniknąć skojarzeń z Sabaton i nasilają się one w stonowanym, epickim „Gettysburg”, będący kalką „The Art Of War” „ I Will Survive”, czy melodyjnym, nieco słodkim „March across The Belt”. Duet gitarowy Sunden/Montelius już w Sabaton prezentował się znakomicie, jednak tutaj nabiera nowej jakości, a muzycy pokazują się z bardziej metalowej strony aniżeli power metalowej i jest bardziej urozmaicona forma. Nową jakość i taki własny charakter Civil War można uświadczyć w otwierającym „King Of The Son” z elementami Astral Doors, melodyjnym „Saint Patrick's Day” czy w końcu przebojowy „Rome is Falling” znany z mini albumu. Te utwory oddają najlepiej świeżość, dojrzałość oraz fakt, że Civil War to nie do końca klon Sabaton.

Wielkie oczekiwania względem tego debiutanckiego albumu zostały poniekąd spełnione. Jest to przebojowy, melodyjny album z pewnymi cechami Sabaton, a także Astral Doors, oddając to co najlepsze w heavy/power metalu. Niedosyt lekki pozostał, bo mogło być większe zniszczenie, więcej przebojów i mniej kopiowania Sabaton, ale i tak dzień premiery tego wydawnictwa można śmiało uznać świętem metalu. Czekamy na drugi album, który zweryfikuje czy Civil War zamierza być drugim Sabaton czy zupełnie inną marką.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 8 czerwca 2013

ALPHAKILL - Unmligated Disaster (2012)

Przesłuchać większość płyt w danym roku to raczej rzecz nie możliwa, dlatego cały czas trafiam na płyty z lat poprzednich. Można dzięki takim akcją poszukiwawczym wyłapać niezłe perełki, które zasługują na szczególną uwagę. W roku poprzednim w kategorii thrash metal jakimś pechem przeoczyłem premierę kanadyjskiej formacji Alphakill, która prezentowała swój debiutancki krążek „Unmligated Disaster”. Boleję nad tym, że tak późno poznałem to wydawnictwo, ale lepiej późno niż wcale, a w przypadku tego krążka byłaby to niezła strata.

Nie ważna jest bogata historia zespołu, nie ważny jest staż kapeli, lecz to co gra jej w duszy, czy zespół jest zgrany, czy muzycy potrafią dać coś od siebie i czy sprawiają radość swoją muzyką. Może i Alphakill brzmi mało oryginalnie, może duży w tym oldschoolowego grania przesiąkniętego patentami z lat 80 czy 90, jednak to jest właśnie cały urok tej młodej kapeli założonej w 2009 roku. To właśnie to jest atutem ich debiutanckiego albumu, który brzmi jak krążek wydana w innej dekadzie. Jest szybko, agresywnie, technicznie, ale i melodyjnie. Nie brakuje też wyraźnych cech speed metalowego grania, co jest jest kolejną atrakcją tej płyty. Największa rolę odgrywa lider Justin, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty. Nie kryje on swoich inspiracji takimi kapelami jak Exodus, Testament, Slayer czy Anninhilator. Alphakill wytacza wiele dział, ale tym najcięższym jest oczywiście przemyślany, energiczny materiał, który od początku do końca niszczy. Brak słabych kawałków i same killery na czele z otwierającym „Thrash Eternal”, dynamicznym „Let me Die” , techniczny „Corrupted Masses” czy rozbudowany „Becoming The Alpha”. Co ciekawe zespół nie boi się długich kawałków, to też jest ich trochę na tej płycie.

Jeden z ciekawszych thrash metalowych albumów jaki ostatnio słyszałem. Moc, energia, czad, hit za hitem, ostre gitary, rozpędzona sekcja rytmiczna i ta agresja, czyli wszystko to co tygrysy lubią najbardziej. Brać w ciemno!

Ocena: 9.5/10

P.s Podziękowania dla Vlada za udostępnienie tej płyty.

piątek, 7 czerwca 2013

SHALLOW GROUND - The end of everything (2013)

Czy można założyć zespół w 1994 roku i po roku się rozpaść nie nagrywając żadnego albumu i powrócić po prawie 20 latach przerwy z pierwszym wydawnictwem? Patrząc na amerykański band o nazwie Shallow Ground stwierdzam, że można. Ta formacja działała już w latach 90 przez ponad rok i wszystko się zaczęło od Keitha Letourneaua & Tima Smitha, którzy zespół założyli. Celem było granie thrash metalu z elementami heavy metalu, a także progresywnego metalu. Jednak kapela ta szybko się rozpadła i drogi założycieli się rozeszły. Mamy rok 2013 i kapela Shallow Ground, która się reaktywowała w 2009 roku powraca ze swoim debiutanckim albumem, który jest nie lada gratką dla fanów takich kapel jak Metallica, Megadeth, Exodus, Testament czy Judas Priest. „The End Of everything” to dzieło, które znakomicie łączy stare patenty z nowoczesnym brzmieniem.

Co rzuca się już przy pierwszych dźwiękach to właśnie dopracowanie albumu pod względem brzmienia i innych kwestii technicznych. Zadbano nawet o szatę graficzną, co zawsze punktuje na korzyść zespołu. „The End Of Everything” to album, który oddaje to co najlepsze w gatunku tak więc nie powinno nikogo zdziwić wystąpienie dynamicznej sekcji rytmicznej, czy też agresywnych partii gitarowych. Zespół w tej kwestii idzie po najmniejszej linii oporu i wybiera oklepane motywy i miesza je z agresywnym podejściem oraz melodyjnością, która nie raz nasuwa czysty heavy metal. Takim utworem z mocnym riffem i zalotami pod Judas Priest czy Black Sabbath jest bez wątpienia „Rebirth”, który pokazuje bardziej metalowe oblicze kapeli. W tej kategorii znajdzie się miejsce dla stonowanego „Whence They Came” czy rozbudowanego „Before the dawn”. Jednak mimo pewnych urozmaiceń to jednak co dominuje na owej płycie to thrash metal. W tej stylizacji zespół wypada w sumie najlepiej co zresztą słychać w otwierającym „Shallow Ground” czy energicznym „Darkness”, który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Czyżby przez speed metalowe patenty w tle? Nie wątpię.

Reasumując Shallow Ground to amerykańska kapela, która godzi fanów thrash metalu jak i heavy metalu. Udany debiut w postaci „The End Of Everything” to pozycja godna uwagi i z pewnością nikt nie pożałuje, bo jest i agresja jak i melodie, a doświadczenie muzyków i ich talent przedłożył się na solidny materiał, który miło się słucha.

Ocena: 7.5/10

środa, 5 czerwca 2013

EVILE - Skull (2013)

Każdy zespół metalowy ma gdzieś swój klon, który w każdej chwili może przejąć pałeczkę i spuściznę po oryginalnym zespole. Airbourne to odpowiednik Ac/Dc, Running Wild ma swoje klony w postaci Lonewolf czy Stormhunter, a brytyjska formacja Evile to najlepszy odpowiednik zespołu Metallica. Podobny styl grania, podobny sposób tworzenia kompozycji, melodie nie wiele od biegające od tych, które prezentowała Metallica w latach swojej świetności. Jednak na tym się nie kończy liczba podobnych rozwiązań. Kiedy Metallica odpoczywa i zbiera siły oraz pomysły aby nagrać nowy album, Evile wydaje swój kolejny album. „Skull” to coś dla fanów Metaliki ale też thrash metalowego grania.

Ta młoda formacja, która powstała w 2004 roku przyzwyczaiła słuchacza do mocnego, bez kompromisowego grania, a także do dostarczania prawdziwych killerów. Kto słyszał poprzednie wydawnictwa ten nie będzie rozczarowany. Zespół bowiem nie ucieka do eksperymentów, do prób tworzenia czegoś innego niż energiczny, żywioły, agresywny thrash metal w stylu Metaliki. Nowe wydawnictwo brzmi jak album, w którym kapela postanowiła zawrzeć wszystko to co prezentowała do tej pory. Tak więc mamy tutaj proste, techniczne granie z duża dawką agresji czy melodii. Niezbędnym elementem każdej płyty Evile jest techniczna, urozmaicona sekcja rytmiczna, która określa styl grania i dynamikę brytyjskiej formacji. Pod tym względem nowy krążek zachwyca. Nie brakuje kompozycji, które oparte są na szybkim, agresywnym i pełnym energii graniu. Najlepszym tego dowodem są takie kawałki jak „Underworld”, rozbudowany „Skull”, „The Neaked Sun” czy brutalny „Outsider”, która mają niemiecką manierę. Tak więc skojarzenia z Sodom czy Kreator są jak najbardziej na miejscu. Jednak mocnym atutem „Skull” podobnie zresztą jak w przypadku poprzednich płyt Evile jest urozmaicenie i umieszczenie kawałków, które mają nieco innych charakter. „Head Of The Demon” to utwór który znakomicie odzwierciedla tą cechę. Wolne tempo, mocny riff, bardziej heavy metalowe zacięcie i dużo patentów Metaliki. Czego jest pełno na nowym albumie to udanych riffów, dobrze rozegranych solówek i trzeba przyznać, że duet braci Drake spisuje się i to nie pierwszy raz. Na co warto zwrócić uwagę w przypadku „Skull” to na to, że album składa się aż z czterech rozbudowanych kompozycji, które trwają ponad 6 minut. Weźmy dla przykładu taki „New Truths, old lies”, w którym sporo się dzieje i jest spora liczba ciekawych motywów i który znakomicie potwierdza fakt, że płyta jest zróżnicowania i że długie utwory są tutaj niezłą atrakcją. Szukanie tutaj jakichkolwiek wad i wtop jest bezpodstawne.

Wśród kapel thrash metalowych młodego pokolenia szybko markę sobie wyrobił Evile, która stał się jednym z najlepszych zespołów kontynuujących ścieżkę obraną prze Metalikę. Agresja, melodyjność, technika to właśnie cały Evile, który na swoim nowym albumie „Skull” potwierdza swoją znakomitą formę. Jeden z tych ciekawszych albumów thrash metalowych roku 2013.

Ocena: 8/10

wtorek, 4 czerwca 2013

A SOUND OF THUNDER - Time's arrow (2013)

A sound of Thunder to amerykański zespół heavy/power metalowy, który w tym roku wydaje swój trzeci album o tytule „Time's Arrow”. Nowe wydawnictwo potwierdza, że trzeba się liczyć z tym młodym zespołem, który powstał w 2008 roku na polu bitwy jakim jest heavy metal. Mocnym atutem tej kapeli jest mocny, zadziorny, pełen ognia wokal Niny Oseguedy, dynamiczna sekcja rytmiczna i ostre, pełne werwy partie gitarowe to atuty kapeli, który przedłoży się oczywiście na brzmienie i poziom nowego albumu.

Pasjonaci takich kapel jak Hellion, Warlock, czy Chastain najbardziej przekona to co gra A Sound of Thunder. Heavy/power metal z elementami hard rocka, a wszystko przesiąknięte latami 80. Oczywiście obowiązkowo mamy tutaj wokalistkę o mocnym głosie, która potrafi nadać kompozycjom energiczności i melodyjności. Nowa płyta tylko potwierdza fakt, że w muzyce amerykańskiej formacji słychać patenty z rocka lat 70, heavy metalu lat 80 spod znaku Dio, Iron Maiden czy Judas Priest, a także power metalu w stylu Primal Fear czy Hammerfall. Wszystko znakomicie podkreślone bardziej współczesnym, wysokobudżetowym brzmienie. Choć kapela reprezentuje amerykańską scenę metalową, to jednak jej charakter, forma przekazu i styl grania bardziej nasuwa na myśl europejską scenę. Najlepiej ten stan rzeczy potwierdza materiał, który jest równy, energiczny, melodyjny i wypchany przebojami. Znany wcześniej z mini albumu „Queen Of Hell” utrzymany nieco w stylu Dio czy Primal Fear znakomicie potwierdza europejski wydźwięk całości. Takie przeboje jak otwierający „Powerplay” , hard rockowy „Let's Start The Fire” czy melodyjny „Reign Of the Hawklords” podkreślają inny atut owego zespołu a mianowicie talent gitarzysty Josha Schwartza. Może i nie odkrywa ameryki swoim graniem, ale potrafi stworzyć ciekawą melodię, potrafi popisać się techniką i rytmicznością. Jego partie są nacechowane przebojowością i latami 80, a to sprawia że całość jest jeszcze łatwiejsza w odbiorze. Na pewno warto zwrócić uwagę na heavy metalowy kawałek w postaci „My Disease” z gościnnym udziałem Blaze Bayleya czy kolos „Time's Arrow”. Ten ostatni znakomicie podkreśla jaki wysoki poziom prezentują muzycy ze swoimi umiejętnościami.

Time's Arrow” potwierdza znakomicie formę A Sound Thunder, który wyrasta na prawdziwą gwiazdę metalową. Potrafią tworzyć przeboje, potrafią nagrać solidne albumy, które zapadają w pamięci, o których chce się dyskutować, a także mają w zespole muzyków, którzy znają się na swojej robocie. Pozycja obowiązkowa dla fanów heavy/power metalu i heavy metalu 80, a także maniaków kapel, w których funkcję wokalisty pełni kobieta. Jeden z najbardziej metalowych albumów roku 2013!

Ocena: 9/10

BLACK SABBATH - 13 (2013)

Nawet w najmroczniejszych snach nie przypuszczałbym, że kiedyś dojdzie do reaktywacji jednej z największych legend heavy metalu, a mianowicie Black Sabbath. Reaktywacji składu, który funkcjonował jakieś 35 lat temu. Jednak czasami marzenia się spełniają i tak po kilku próbach w listopadzie 2011 ogłoszono oficjalnie, że Black Sabbath powraca i ma w planach nowy album. Stary skład z Ozzy Osbournem, Geezerem Butlerem., Billem Wardem i Tony Iommi zaczęli pracę nad nowym albumem zatytułowanym „13”. Szybko zrezygnował z tej zabawy Bill Ward i jego miejsce zajął Brad Wilk. Widać siła pieniędzy i perswazja fanów potrafi zdziałać cuda i przywrócić do życia trupa.

Zainteresowanie reaktywacją było ogromne i podobny szum powstał wokół albumu zatytułowanego „13”, który był kolejnym wydawnictwem zespołu po 18 latach od „Forbidden” z 1995 roku. Innym powodem tak wielkiego zainteresowaniem jest fakt, że płytę nagrał Black Sabbath z Ozzym na wokalu, który ostatnio śpiewał dla tego zespołu w 1978 roku na płycie „Never Say Die”. Oczywiście udało się odtworzyć, czy też dalej kontynuować ścieżkę obraną przez poprzednie płyty, nawet nawiązując do starych płyt z Ozzym czego przykładem jest utwór „Zeitgeist”. Wiele fanów okrzyknęło nowy album Black Sabbath znakomitym i równie dobrym co poprzednie albumu. W tej kwestii będę w mniejszości. Oczywiście „13” to wielkie wydarzenie muzyczne, jednak muzycznie album nie zapada w pamięci i nie robi już takiego wrażenia jak sam szum wokół tego że znana legenda powraca po tylu latach z nowym wydawnictwem. Udało się zachować tożsamość, styl, charakter, sposób tworzenia utworów i mrok, z których zespół zawsze słynął. Wspomnienia wcześniejszych płyt przywołują również takie kawałki jak End Of the Beginning i „God Is dead”, który byłe już udostępnione światu wcześniej. Bez wątpienia są to najjaśniejsze momenty na płycie, które znakomicie potwierdzają, że zespół nie zatracił swojego charaktery, tożsamości na rzecz tego co modne. Mocną stroną płyty jest soczyste, nieco mroczne brzmienie, ponury klimat i dopracowane partie gitarowe Toniego, który potwierdza swoją klasę. Przeplatane, rozbudowane i pełne agresji oraz mroku partie potrafią przyciągnąć uwagę. Jest to jest najlepsza rzecz na nowej płycie, pomijając również udaną sekcję rytmiczną. Słychać jednak, że panowie mają już sporo lat na karku, zwłaszcza po Ozzym, który już nie ma w sobie tyle energii co kiedyś. Właściwie jego występ oceniam średnio, bo nie wzbudza we mnie jakiś większych emocji. Partie gitarowe, mroczny klimat oraz znakomite brzmienie to właściwie jedyne plusy jakie można bez większego zastanowienia wymienić. Nie ma co porównywać „13” do wcześniejszych płyt Black Sabbath bo w tej konfrontacji płyta przegrywa i chyba najlepsze porównanie to z Haven and Hell i „The Devil You Know”. Podobny mrok i ciężar, tylko że tamta płyta bardziej zapadała w pamięci, miała więcej ciekawych melodii, była bardziej urozmaicona. Niestety ale „13” kładzie właśnie materiał, który jest jakby na jedno kopyto, bez polotu, bez większych emocji, taki nieco jednowymiarowy. Wszystko się wlecze i nie wiele zapada w pamięci. Na wyróżnienie z pewnością zasługuje rytmiczny „Loner” czy kolos w postaci „Death Father”. Jest odpowiednik ładunek emocjonalny i mrok w tych utworach, ale brakuje ciekawych melodii, riffów i refrenów., czy ciekawych rozwinięć kompozycji. Znacznie ciekawszy album był pod szyldem Heaven and Hell z Ronnie James Dio. Był mrok, ciężar, ale kompozycje jakieś takie bardziej zapadające w pamięci.

Tyle szumu i właściwie o nic. „13” to wielkie wydarzenie dla muzyki metalowej, bo powrócił Black Sabbath. Jednak w kategorii muzycznych przeżyć muszę przyznać, że album nie spełnił moich oczekiwań. Dostałem płytę Black Sabbath bez ognia, bez przebojów, kompozycji o których można by rozmawiać i wspominać. Czy warto było się reaktywować i nagrać taki album, który nudzi swoją konstrukcją i formą? Jedyną zaletą są koncerty grupy Black Sabbath na które warto się wybrać. Dla mnie rozczarowanie i 13 dla Black Sabbath jest jak słychać pechowa.

Ocena: 4/10

DESECRATOR - Live Till Death (2011)

Kiedy nad miksem albumu młodej kapeli czuwa Harris Johns znany z produkcji Sodom czy Kreator to można być spokojnym o ostateczny efekt. Tak też się stało z koncertowym albumem „Live Till death” australijskiej formacji Desecrator, która powstała w 2008 roku. Ostateczny efekt współpracy tego zespołu z Harrisem jest zdumiewający, a to dlatego że udało się stworzyć prawdziwy thrash metalowy krążek, który w pełni oddaje to co najlepsze w tym gatunku.

Zastanawiacie się czego można się spodziewać po kapeli, która nie ma większego doświadczenia ani jednego pełnego albumu na swoim koncie. Cóż, muzykę Desecrator często się porównuje z wczesnym Death Angel, czy Testament i nie jest to wcale takie odległe porównanie. Ostre cięte riffy przez duet Strong/Anning, rozpędzona sekcja rytmiczna, czy w końcu brutalny wokal Rilleya znakomicie oddają charakter tych kapel i samego gatunku thrash metalu. Ostre, nieco przybrudzone brzmienie to taki miły dodatek to równego, drapieżnego materiału, który w dużej mierze ma na celu siać zniszczenie za sprawą takich petard jak „Bred, Fed, Then dead”, przesiąkniętego death metalem „Rottin Christ” czy „Serpents Return”. Miłą odskocznią jest tutaj bardziej rozbudowany kolos w postaci „Till Death” czy melodyjny „Little Jimmy black”. Materiał w żaden sposób nie zawodzi.

Dwa lata minęły od wydania tego wydawnictwa, a wciąż zachwyca swoją agresją i autentycznością. Prawdziwy thrash metal, taki naturalny, nieco surowy i brutalny. Jednak wciąż nie można się doczekać pełnometrażowego albumu. Zespół podobnie jak i album jest warty uwagi, pytanie tylko czy nie będzie wam przeszkadzać kolejny thrash metalowy zespół, który zbytnio nie wyróżnia się z tłumu?

Ocena: 7.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

poniedziałek, 3 czerwca 2013

WOSLOM - Evolustruction (2013)

Pierwsze przeżywanie Woslom jako kapeli reprezentującej trash metal w Brazylii, który jest ubogi mam już dawno za sobą. Debiutancki album brazylijskiej formacji „Time To Rise” zrobił na mnie na tyle pozytywne wrażenie, że z miłą chęcią sięgnąłem po ich nowy album w postaci „Evolustruction”.

Już od pierwszych dźwięków słychać, że nie jest to już ta sama kapela co na debiutanckim albumie. Nie chodzi o styl, czy rodzaj muzyki, tylko o jakość. Młody zespół, który był debiutantem, niedoświadczonym i nie pewnym swojego grania wyrósł na prawdziwą gwiazdę thrash metalu, która pokazuje jak grać thrash i to z zachowaniem tradycji. Jest troszkę nowoczesności, którą słychać w soczystym, wysokobudżetowym, wręcz death metalowym brzmieniu, a także w tym jak brzmią partie gitarowe. Duet gitarzystów w postaci Iak / Aguilera spisuje się jeszcze lepiej na nowym albumie. Przede wszystkim jest więcej agresji, ciężaru, a także bardziej udoskonalona technika. Nie brakuje w tym wszystkim melodyjności, urozmaicenia i pomysłowości. Wzrost formy na albumie zalicza również sekcja rytmiczna jak i wokalista Silvano. Trzeba przyznać, że Silvano brzmi agresywniej i słychać nie tylko wpływy Jamesa Hetfielda. W skrócie można powiedzieć, że nowy album to bardziej dojrzały krążek, na którym liczy się technika, agresja oraz przebojowość. Nie wierzycie? To posłuchajcie otwieracza „Evolustruction” , rytmicznego „Pray to Kill” czy bardziej heavy metalowego „River Of Souls” z bardziej złożonymi solówkami. Mocną stroną tego materiału jest nie tylko przebojowość, ale i urozmaicenie i przeplatanie całości różnymi smaczkami. Raz jest bardzo technicznie tak jak w „Breakdown” a raz kapela bawi się dźwiękami i motywami, wchodząc w bardziej rozbudowane struktury jak w „Breathless” czy „No Last Chance”. Wszystko jest tak dopieszczone, że aż ciężko uwierzyć że jest to dzieło brazylijskiej formacji, która wydała dopiero swój drugi album.

Jeden z ciekawszych thrash metalowych albumów roku 2013 i więcej nie trzeba pisać w podsumowaniu. Brać w ciemno.

Ocena: 9/10

P.s Podziękowania  dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie płyty

METAL - Proving Our Mettle (2013)

Czego można się spodziewać po kapeli, która się zwie Metal? Na pewno nie oryginalności ani też pomysłowości w sferze kompozytorskiej. Banalna i zarazem niezbyt przyciągająca nazwa zespołu potrafi rozśmiać, jednak czy nazwa to wszystko? Nie można na pewno ocenić kapeli po nazwie, ani po innych banalnych rzeczach. Liczy się muzyka i to jak ją przekazuje zespół za sprawą albumu. Debiutancki album australijskiej kapeli Metal zatytułowany „Proving Our Mettle” miała premierę w kwietniu tego roku.

Może nazwa zespołu nie pozwala brać kapeli na poważnie, to jednak uwagę może przyciągnąć klimatyczna i kolorystyczna frontowa okładka albumu. Akurat okładka jest zrobiona z pompą czego nie można powiedzieć o zawartości. To co znajdziemy na płycie to średniej klasy heavy/ power metal z wyraźnymi wpływami Manowar, Judas Priest czy Iron Maiden. Sama wtórność nie jest tutaj taka zła, bo ma swoje plusy. Ułatwia ona odbiór, sprawia że kompozycje brzmią bardziej naturalnie. Jeszcze bardziej ta cecha podkreśla styl zespołu, który stara się swoją muzyką przenieść do lat 80. Choć zespół grać potrafi, to jednak kompozycje są przeciętne. Wynika to głównie z umiejętności muzyków jak i niezbyt wyszukanej formy przekazu. Dominują tutaj proste pomysły i banalne aranżacje. Wszystko skupia się na energicznej sekcji rytmicznej, specyficznym wokalu Razora 'Sting' Raya, który pełni również rolę basisty, a także na prostych, melodyjnych partiach gitarowych wygrywanych przez gitarzystów, którzy nie grzeszą wyszkoleniem technicznym czy talentem. Jednak jeśli ktoś szuka prostego, radosnego i melodyjnego metalu ten nie powinien narzekać. Zwłaszcza jeśli materiał jest w miarę urozmaicony i równy. Na co warto zwrócić uwagę? Na szybki „Victory” utrzymany w stylizacji Judas Priest, epicki „Beneath the Banner of the Iron Duke” w stylu Running Wild czy metalowym „Battlefields Ablaze” z wpływami Manowar. Na płycie dobrze wypadają true metalowe kolosy w postaci „The Buccaneer's Revenge” czy „ Trafalgar”.. Kompozycje solidne mimo banalnej formy i słabszego brzmienia.

Nie ma się co oszukiwać, ten młody australijski zespół to pozycja tylko dla wytrwałych metalowców, którzy nigdy nie mają dość prostych melodii zakorzenionych w latach 80. Ten album miło się słucha, ale nie wzbudza większych emocji.

Ocena: 6/10

P.s Podziękowania dla  Vlada za udostępnienie płyty

FINAL CURSE - Way Of The Accursed (2012)

Do spuścizny Metaliki, Megadeth czy innych kapel thrash metalowych z Bay Area sięga coraz więcej młodych kapel, więc dlaczego inaczej miałoby być w przypadku młodej formacji Final Curse. Ta amerykańska formacja powstała w 2006 roku i celem było stworzenie muzyki, która będzie balansować między współczesnym, młodzieżowym thrash metalem a tym znanym z lat 80. Ta sztuka zespołowi bez wątpienia wyszła co zresztą słychać na debiutanckim albumie "Constructing the Destructive" czy wydanym w 2012 roku "Way of the Accursed".

Ta młoda formacja nie rozdrabnia się na drobne. Nie bawi się w eksperymentowanie czy też dokonywanie jakiś rewolucji w dziedzinie thrash metalu. Tak więc obowiązuje tutaj zasada „szybko, agresywnie i do przodu”. Nowoczesny wydźwięk znajduje swoje umocowanie w brudnym, ciężkim brzmieniu, ale także w konstruowaniu kompozycji. Jednak na płycie dominują elementy thrash/heavy metalu z lat 80. Mocna perkusja, zadziorny wokal Mike'a Plowmana, który jest pod ogromnym wpływem Jamesa Hetfielda czy też w końcu agresywne, ostre niczym brzytwa partie gitarowe to elementy, które jak najbardziej nasuwają lata 80. Zespół dba o technikę co już słychać w otwierającym „Corruptor of Innocence” a także o agresję czego przykładem jest „Reaper of Justice” . Starania o różnorodność w obrębie kompozycji jest jak najbardziej na plus. Nie małym zaskoczeniem jest usłyszeć bardziej metalowy kawałek jak „Bitmore” czy piękny balladowy instrumentalny utwór o nazwie „Ghostbones”. Niestety mimo dobrych chęci całość przynudza na dłuższą metę i wszystko ma dużą wadę, którą jest przemijalność.

Mocne uderzenie, agresja i dużo nijakich kompozycji, które nie robią większego wrażenia na wygłodniałym fanie thrash metalu. Tak można opisać przygodę z Final Curse. Umiejętności grania są, ale nie w pełni wykorzystane.

Ocena: 5/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie płyty

MEGADETH - Super Collider (2013)

Przynależenie do wielkiej czwórki thrash metalu według mnie zobowiązuje. Ten tytuł powinien być motorem napędowym danej kapeli, powinien motywować, żeby dbać o swoją reputację tworząc albumy nie gorsze niż te z przeszłości. Metallica niby wychodzi z dołka, aczkolwiek lata swojej świetności ma za sobą, Anthrax powrócił w wielkim stylu, ale obecnie niczego nie nagrywa, Slayer trzyma formę, ale też niczym już nie porywa, no i jest jeszcze Megadeth. Kapela założona w 1983 roku przez Deve'a Musteina, który działał początkowo w Metalice szybko zyskała uznanie i status jednego z najlepszych zespołów thrash metalowych. „Rust In Peace” czy „Peace For Sale..but who's buing?” to klasyki, które potem było ciężko doścignąć. Megadeth to wzloty i upadki. Megadeth właściwie od dawna jest w wielkim cieniu samych siebie i nie mają pomysłu nagranie. Ostatnim naprawdę udanym wydawnictwem był „Endgame” z 2009 roku. Kolejny album o nazwie „Thirteen” ukazał spadek formy i totalne zboczenie z ścieżki. Więcej heavy metalowych zacięć i dużo niezbyt interesujących melodii. Wydawało się, że to był wypadek przy pracy i że Megadeth stać jeszcze na jakiś ciekawy album, ale ta nadzieja szybko została skonfrontowana z brutalną rzeczywistością. Mamy rok 2013 i wydawnictwo „Super Collider”, który nie brzmi jak album Megadeth.

Pomijam kwestię okładki, która jest daleka od tych kojarzących się z Megadeth i przejdę do meritum sprawy. Brzmienie nie jest ostre, jest dość łagodne i takie bardziej hard rockowe aniżeli thrash metalowe. Gdzie jest ta technika i drapieżność się pytam? Skład ten sam co na poprzednim albumie, ale jakie to ma znaczenie, kiedy muzycy grają bez życia, przekonania, jakby bez pomysłu i chęci. Dave'a wokalnie strasznie męczy materiał i gdzieś uleciała ta technika i zadziorność, z której przecież słynął. Znacznie gorzej jest z partiami gitarowymi, które w duecie z Chrisem Broderickiem, które są monotonne, bez energii, dzikości, bez tego wszystkiego co się składało na muzykę Megadeth. Nie ma agresji, technicznego grania ani ciekawych melodii. Jedynie co jest to dość urozmaicony materiał, gdzie znajduje się miejsce na mocniejsze grania w thrash metalowym stylu jak w „Built for War”, heavy/power jak w „Kingsmaker” czy hard rock jak w „Supper Collider”. Może i jest to dobra zaleta, jednak bardziej chciałoby się usłyszeć jakieś killery czy przeboje aniżeli takie smętne i nijakie kawałki jak „Burn”. Mało atrakcyjne melodie, brak szybkości, brak technicznego grania to cechy, które wybrzmiewają niemal z każdej kompozycji, zwłaszcza z takiego koszmarka jak „Dance In The Rain” czy „Blackest crow” który ma cechy muzyki country. Ciężko się słucha całego materiału i właściwie żadna kompozycja nie jest warta uwagi.

Jedna z największych kapel thrash metalowych, która zaliczana jest do wielkiej czwórki jest na dnie. Dwa słabe, wręcz tragiczne albumy, brak pomysłów na kompozycje i do tego szalenie mocna konkurencja, która w tym roku dostarczyła sporo znakomitych albumów. Wystarczy przesłuchać Sodom, Hatchet czy Ultra – Violence, żeby wiedzieć że nie ciężko o mocny, agresywny thrash metal w dzisiejszych czasach. Trzymać się z daleka od tego wydawnictwa.

Ocena: 1/10

niedziela, 2 czerwca 2013

WHITE WIZZARD - The Devils Cut (2013)

W miarę szybko znalazł swoje miejsce na rynku muzycznym młody White Wizzard. Amerykańska kapela założona w 2007 roku, która nie kryje swoich zamiłowań do Iron Maiden, czy Diamond Head. Ta formacja debiutanckim albumem „Over the Top” ugruntowała sobie pozycję wśród młodych kapel grających heavy metal w stylu lat 80. Dzisiaj kapelę wymienia się jednym tchem obok takich kapel jak Steelwing, Enforcer czy Skull Fist. Choć sukces już odnieśli to jednak pod względem poziomu muzycznego można było na „Flying Tigers” usłyszeć spadek formy. Jednak pojawienie się nowych członków w postaci Josepha Micheala i Willa Wallnera czynią, że nowy album „The Devil's Cut” brzmi znacznie lepiej.

Kiczowata okładka, czerpanie garściami z Iron Maiden, Nwobhm, lekkie, takie nieco brytyjskie brzmienie to w dalszym ciągu uświadczymy na płycie White Wizzard. Podobnie zresztą jak wyrazisty bas, który nasuwa na myśl Steve'a Harrisa z Iron Maiden. Również zespół przerysował z poprzednich albumów melodyjne granie i przebojowość. Kto pamięta styl zespołu z pierwszego albumu ten może być spokojny o zawartość nowego. Tym razem zespół postanowił postawić na przebojowość, a także na mocny, energiczny, zadziorny wokal Jospeha, który jest najlepszym śpiewakiem jakiego miał ten zespół. Nie tylko Joseph ożywił zespół i wlał do niego świeżej krwi. Warto tutaj wspomnieć także i Willu, który z Dreyerem wygrywa sporo ciekawych melodii, riffów i jest to prawdziwa uczta dla fanów heavy metalu lat 80. Jest energiczny instrumentalny kawałek w postaci „Forging the Steel”, jest przebojowy „ Strike The Iron”, lekki „Kings Of The Highway”, jest ostrzejszy „The Devils Cut”, rozpędzony „Torpedo Of truth” czy rozbudowany „The Sun Also Rises”. Czego można chcieć więcej? Urozmaicenie i równość została zachowana, czyli wilk syty i owca cała.

Uwaga White Wizzard wraca do gry. Po nie udanym „Flying Tigers” pora wrócić do grania energicznego, przebojowego heavy/speed metalu w stylu lat 80. Nowe nabytki, świeże pomysły na hity, bardziej dopracowany materiał i udany powrót do tego co zespół grał na debiucie. „The Devils Cut” to kolejna miła tegoroczna niespodzianka. Oczywiście polecam!

Ocena: 8/10

VIGILANCE - Queen Of The Midnight Fire (2013)

Co raz więcej pojawia się kapel pokroju Enforcer, White Wizzard, czy Striker. Głównie gdy się spojrzy na terytorium to pojawia się Kanada, Stany Zjednoczone czy Szwecja. Skoro zachód tak dobrze radzi sobie w heavy metalu w stylu lat 80 to czemu nie ma spróbować swoich sił kapela ze wschodu? Vigilance to jakby słowacki odpowiednik Enforcer, który również gra heavy/ speed metal. Jednak słowacki band ma swój pomysł na granie i stara się przenieść słuchacza do mrocznego świata, przesiąkniętego okultyzmem i mrokiem jak na pierwszych płytach Mercyful Fate. Na debiutanckiej płycie „Queen of The Midnight Fire” słychać znacznie więcej.

Przede wszystkim słychać fascynację zespołu rockiem lat spod znaku Deep Purple, wczesnym Black Sabbath, a także zespołami lat 80 spod znaku Iron Maiden czy Angel Witch. Wiele elementów znanych i tych oklepanych słychać w muzyce Vigilance, jednak mimo to kapela odnajduje się na rynku. Konkurencja jest silna to fakt, ale słowiański band ma Jokoba, który wokalnie momentami przypomina Kinga Diamonda. Ma specyficzną manierę i potrafi nadać kompozycjom mrocznego wymiaru, co ma swoje plusy. Jednak trzeba pamiętać, że jest to młody zespół i nie wszystko jeszcze wychodzi tak jak powinno. Pojawiają się niedociągnięcia w partiach gitarowych wygrywanych przez duet Adam/Rejec. Oczywiście jest melodyjność, urozmaiceni i klimat lat 80, jednak brakuje nieco przebojowości i techniki. Na pewno dobrze wypada utrzymana w brytyjskim stylu sekcja rytmiczna, która znakomicie wybrzmiewa w takim mroczniejszym „Behind the Cellar Door”. Właściwie co jest mocną stroną tego wydawnictwa to materiał, który wywiera wpływ na słuchacza. Jak tu nie dać się porwać speed metalowym petardą jak „Speedwave” czy „Ritual Of death”? Poza szybkością, materiał jest nacechowany przebojowością czy melodyjnością, które znakomicie znajduje swoje odbicie w „Under Sulphurus Skies” czy „Four Crowns Of Hell”. Inną wyraźną cechą jest urozmaicenie, które sprawia że każdy kawałek potrafi zaskoczyć nawet jeśli jest to tylko krótki instrumentalny utwór jak „Poetry and The Gods”.

Rynek podbijają ostatnio kapele z Kanady, czy Szwecji, które style nawiązują do lat 80. Skoro im się udało odnieś sukces, to czemu nie może tego zrobić kapela ze wschodu? Debiut Vegilance jak najbardziej na poziomie światowym i rodzi się nam znakomity zespół, o który za pewne jeszcze nie raz usłyszymy. „Queen of The Midnight Fire” to pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy metalu lat 80.

Ocena: 8.5/10

GLORYFUL - The Warrior's Code (2013)

Dobrze sprzedaje się dzisiaj heavy/power metal z wyraźnymi wpływami starych kapel z lat 80. Nic dziwnego, skoro fani takich kapel jak Iron Maiden, Running Wild, Judas Priest, Manowar, czy Dio łykną każdy nowy młody zespół, który da po sobie poznać cechy tych kapel. Dlatego nie małe zainteresowanie wzbudzi wśród fanów heavy metalu lat 80 czy power metalu, a także niemieckiej sceny metalowej zespół Gloryful i ich debiutancki album „The Warrior's Code”, który jednym z najbardziej metalowych albumów roku 2013.

Przebojowość godna Powerwolf, zapał i głód sukcesu jak w przypadku Battle Beast i znakomite połączenie heavy metalu i power metalu z epickim klimatem podobnie jak w przypadku Gloryhammer. Ta młoda niemiecka formacja powstała w 2010 roku z inicjatywy Johnny La Bomba i Shredmastera JB. Póki co jest to bez wątpienia jedna z najlepiej zapowiadających się kapel metalowych kapel młodego pokolenia. Mocną stroną Gloryful jest bez wątpienia umiejętność tworzenia hitów, które zapadają w pamięci. Album jest pełen takich kompozycji i wystarczy przytoczyć takie kawałki jak „Sednas Revenge” czy „Heavy Metal - More than Meets the Eye ”. Dopieszczone kompozycje pod względem pomysłów i aranżacja w połączeniu z techniką i talentem muzyków czyni ten album niemal perfekcyjnym. Można się przyczepić do nieco oklepanych patentów czy wtórności. Jednak wokal Jonhego La Bomby, który nasuwa nieco takie kapele jak Lonewolf czy Powerwolf potrafi odwrócić uwagę od pewnych nie dociągnięć. Potencjałem Gloryful jest nie tylko wokalista, ale też duet gitarzystów, którzy stawiają na melodyjność, urozmaicenie, dynamikę i przebojowość. Każdy kto ma słabość do riffów i solówek na miarę lat 80, ten z pewnością przekona się do tego co wygrywają Shredmaster i Papotto. Na płycie jest miejsce na epicki charakter co słychać w otwierającym „ The Riddle Of steel”, melodyjny heavy metal o rycerskim zabarwieniu („Gloryful's Tale”) czy w końcu rozbudowany heavy/power metal jaki słychać w „The Warrior's Code”. Miłym akcentem jest na płycie ballada „Chassed in Fate” z wpływami Blind Guardian czy szybka, power metalowa petarda „Death Of The First earth”.

Uwaga fani melodyjnego grania, heavy metalu lat 80 o to wyrasta nam nowa gwiazda o której jeszcze nie raz usłyszymy. Znakomity debiut, który będzie na ustach nie jednego słuchacza i fana takich kapel jak Running Wild, Dio czy Judas Priest. Gorąco polecam!

Ocena: 9.5/10

DRAGONSCLAW - Judgement Day (2013)

Australijski Dragonsclaw powraca ze swoim drugim albumem i ich styl nie zmienił się. Dalej jest to mocny heavy/power metal z ostrymi, zadziornymi riffami, mocną sekcją rytmiczną i wyrazistym wokalistą Gilesem Lavery. Nie powinno nikogo zdziwić, też fakt że na „Judgement Day” dalej słychać wpływy takich kapel jak Iron Maiden, Judas Priest czy Cage czy Bloodbound. Choć Dragonsclaw nie dokonał rewolucji w swoim graniu, to jednak nowy album jest daleki od debiutanckiego „Prophecy”.

W przypadku nowego albumu problem tkwi właściwie w materiale, który jest przeciętny, nudny i monotonny. Czegoż innego można się spodziewać, skoro dominują kompozycje nie zapadające w pamięci? O ile wokalista Giles Lavery wyróżnia się ostrym, dojrzałym, agresywnym wokalem przypominającym Seana Pecka z Cage, o tyle reszta muzyków nie wyróżnia się już tak mocno. Gitarzysta Ben Thomas właściwie wygrywa przez cały album jakby 2-3 riffy co nie jest zbyt przyjemne dla słuchacza. W tej sferze najlepiej wypada „Lucifer Hammer” gdzie słychać shredowe granie, urozmaicony, rozbudowany „Fly” , melodyjny „Bullet” czy „Watching My Every Move”. Reszta utworów jest nijaka i nie godna by o nich wspomnieć. Zespół grać potrafi i to słychać, szkoda tylko że kompozycje są bez pomysłu i bez tego ognia, który był wszędobylski na debiucie.

Australijska formacja o nazwie Dragonsclaw za sprawą debiutu pokazała, że w tamtym kraju jest miejsce dla heavy/power metalu. Niestety zespół szybko popadł w kryzys i szybko wyczerpały się pomysły na kompozycje. Mam nadzieję, że „Judgement Day” to tylko tymczasowy postój.

Ocena: 4.5/10

ARTLANTICA - Across The Seven Seas (2013)

Wirtuozerskie popisy gitarowe, rockowe czy też momentami progresywne klawisze, czysty, techniczny wokal czy zróżnicowana sekcja rytmiczna to domena takich kapel jak Yngwie Malmsteen czy Iron Mask. Nie brakuje kapel, które wykorzystują owe elementy składowe dla swoich celów i znakomitym tego przykładem jest Artlantica. Amerykańska kapela skupia w sobie takie osobistości jak wokalista John West ( Royal Hunt), klawiszowca Mistheria ( ex Rob Rock), gitarzystę Rogera Staffelbacha znanego z Angel of Eden czy perkusistę Johna Macoluso. Debiutancki album kapeli nosi tytuł „Across The Seven Seas” i od mają tego roku można się nim delektować.

Nie bez powodu używam słowo „delektowanie” bo muzyka jaką słychać na płycie dostarcza pozytywnych emocji. Wynika to poniekąd z różnych czynników. Mocne i soczyste brzmienie to tylko przystawka przed głównym daniem. Epicki, tajemniczy klimat, bogate aranżacje, które są przyozdobione chórkami, różnymi progresywnymi smaczkami, czy też właśnie wirtuozerskimi popisami Rogera. Każdy kto ma słabość do Yngwiego Malmsteena czy Chrisa Impellitteriego ten nie oprze się partiom wygrywanym przez Rogera. Jest finezja, technika i urozmaicenie, tak więc nie ma mowy o monotonności czy nie dopracowaniu. Ten element na płycie znakomicie podkreślają takie szybsze, power metalowe kompozycje jak „Heresy”, nieco bardziej rockowo – metalowy „Demon in My Mind” czy instrumentalny „Return Of The Pharaoh”. Te utwory znakomicie oddają charakter neoklasycznego power metalu. Produkcją zajął się Tommy Newton, który znany jest z współpracy z Gamma Ray czy Helloween i z tymi zespołami może nieco się kojarzyć choćby taki przebojowy „2012”. W przypadku innego hita jakim jest „Devoult” słychać wyraźne wpływy Iron Mask. Ballada „Ode To My Angel” znakomicie pokazuje jakim świetnym wokalistą jest West, który ma technikę, moc i zdolność nacechowania kompozycji emocjami. Warto wspomnieć, że gościnny udział przy tej płycie zaliczyli Steve DiGiorgio, Chris Cafferty i Dani Lőble.

Ciężko nazwać ten krążek debiutem, bo jest to dzieło doświadczonych muzyków. Dojrzały album z dojrzałą muzyką. Coś dla prawdziwych smakoszy ciekawych popisów gitarowych i emocjonalnych kompozycji.

Ocena: 8/10

ARRAYAN PATH - Ira Imperium (2011)

Arrayan to nazwa jednej z egzotycznych roślin, którą można spotkać na obszarze Cypru, Hiszpanii czy Argentyny. Nie jest to tekst poświęcony botanice czy florze, a jednemu zespołowi metalowemu z Cypru, który sprytnie zawarł to egzotyczne słowo w nazwie swojej kapeli. Arrayan Path to formacja, która zrodziła się w 1997 roku z inicjatywy Nicholasa Leptosa i Clementa Funga. Założony na amerykańskiej ziemi Arrayan Path miał być początkowo tylko bocznym projektem wcześniej wspomnianych muzyków. Jednak stało się inaczej i doczekaliśmy się czterech albumów tego cypryjskiego zespołu. Jednym z tych krążków o którym było dość głośno w owym czasie jest „Ira Imperium” z 2011 roku.

Cypryjski band Arrayan Path niczym przytoczona we wstępie roślina Arrayan nie kryje swojej egzotyczności. Niektóre melodie jak choćby te w „Kiss Of Kali” czy w mocniejszym „77 days Till Doomsday” są pełne klimatu i charakteru indyjskiego czy też egipskiego. W takim też klimacie utrzymana jest szata graficzna, która znakomicie oddaje to co można usłyszeć na płycie. To co można odkryć pod miłą dla oka okładką i soczystym, pełnym emocji brzmieniem to dopieszczony materiał. Materiał, który jest wypełniony różnymi smaczkami, ozdobnikami, urozmaiceniami i nawet orkiestrowe patenty świetnie współgrają z całym klimatem płyty. Co można znaleźć na płycie to epicki power metal z wpływami takich kapel jak Yngwie Malmsteen, Iron Mask, Iron Maiden czy Dream Theater. Mimo wykorzystaniu pewnych elementów jest to muzyka, którą nie można posądzić o plagiat. Duża w tym zasługa wokalisty Laptosa, który nie kryje swojego talentu i techniki. Gitarzyści na płycie też robie spore wrażenie i to wynika głównie z tego, że ich partie są zróżnicowane, pełne finezji, lekkości i neoklasycznego charakteru. Znajdziemy na płycie heavy metalowe kawałki jak „Ira Imperium” z epickim wydźwiękiem, power metalowe jak „Gnosis of Prometheus” czy bardziej progresywne jak w przypadku „I Sail Across the Seven Seas”.

Cała płyta nie kryje swojej egzotyczności i różnych dziwnych smaczków, które przesądzają ostatecznie oryginalnym wydźwięku „Ira Imperium”. Ten album, który nie daje się poznać jako dzieło słabe i bez finezji, ciekawych melodii to pozycja obowiązkowa dla fanów progresywnych dźwięków i melodyjnego power metalu.

Ocena:8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 1 czerwca 2013

IRON KINGDOM - Gates Of Eternity (2013)

Można grać dla pieniędzy, ale można grać też z miłości do metalu, z pasją, z pomysłowością. Głód sukcesu i zamiłowanie do starych wyjadaczy jest najbardziej zauważalne wśród młodych kapel i to właśnie tego typu formacje potrafię oddać się swojej pasji, miłości do metalu nie patrząc na modę, na to co teraz jest na topie i to czego oczekują słuchacze. Robić to co się lubi, robić to dobrze i żyć z godnie z miłością do heavy metalu to najwidoczniej motto kanadyjskiej formacji Iron Kingdom. W roku 2011 ta młoda formacja pokazała, że debiutanci wcale nie oznacza zespół bez zapału, pomysłu na granie i bez talentu kompozytorskiego. Teraz przyszedł dzień sądu ostatecznego i potwierdzenie owego talentu. Czy Iron Kingdom swoim nowym albumem „Gates Of Eternity”porwie metalową brać, czy potwierdza swój poziom muzyczny i pomysłowość z debiutu?

Nie będę was trzymał długo w niepewności i od razu powiem, że tak. Iron Kingdom nie zbacza ze swojej ścieżki obranej na debiucie. Ścieżki wyznaczonej przez brytyjski heavy metal spod znaku Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest, a także europejski power metalu w stylu Helloween. Ktoś powie kolejny klon Iron Maiden, ale właśnie w takiej stylizacji ta kapela sprawdza się najlepiej i nie wyobrażam sobie ich eksperymentujących. Bas niczym Steve Harris, klimat Nwobhm, brytyjskiego heavy metalu, duża dawka melodii, pojedynki na solówki i Chris Osterman, który ma mocny i wyraźny głos, a wpływy Dickinsona i Kiske słychać. Nowy album jest bardziej dojrzały i bardziej dopracowany, a te cechy odnajduje swe odzwierciedlenie w umiejętnościach muzyków jak i materiale. Co na pewno się rzuca w oczy to fakt, że „Gates Of Eternity” wypełniony jest 5 kolosami, która stanowią główną atrakcję tego krążka. Ponury „Egypt”, true metalowy „Crowned in Iron” czy w końcu utrzymany w stylizacji Iron Maiden „Chains Of Sollitude” to kawałki o których łatwo się nie zapomina. Nie brakuje też szybkich, zwartych petard jak „Guardian Angel” ani instrumentalnego kawałka, który jest tutaj „Candeloro”.

Dwa znakomite albumy podrząd, ciekawe pomysły na utwory, których nie powstydziłby się Iron Maiden. Dopracowanie i miłość do metalu znów wyróżniają Iron Kingdom i ich album tle innych. Uwaga Iron Kingdom w natarciu i każdy fan heavy metalu nie powinien ominąć tego wydawnictwa! Gorąco polecam.

Ocena: 9/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie tej płyty

THE QUILL - Tiger Blood (2013)

Lubie posmakować muzyki zespołów, które się zapowiadają dobrze , a nie są mi znane. Tak też się stało w przypadku nowej płyty The Quill, która nosi tytuł „Tiger Blood”. Na moje zmysły podziałało określenie stylu muzycznego w jakim się obraca zespół, a mianowicie zwrot stoner rock/heavy metal. Z zespołem nie miałem wcześniej do czynienia i troszkę dziwne dla mnie było, że zespół postał w 1990 roku i dorobił się kilku płyt. Nie uda mi się porównać nowej płyty w stosunku do starszych wydawnictw. Kto więc chce dowiedzieć się czegoś więcej o zespole to odsyłam do oficjalnych stron, które poszerzą waszą wiedzę w tym zakresie. Pozwolę sobie przejść do „Tiger Blood” który jest obiektem moich rozważań.

Muzyka pełna odesłań do lat 60 czy 70 to moda, która ogarnęła metal i teraz co raz więcej kapel, która chce przypomnieć światu o tamtych latach. Tak więc wpływ na styl zespołu miały takie kapele jak Led Zeppelin, Black Sabbath, czy Deep Purple. Nie wiem jak brzmiały po przednie albumy, ale wiem że nowy jest dopracowany pod względem produkcji i technicznego wydźwięku. Muzycy odwalają kawał dobrej roboty, jednak mimo wszystko można poczuć niedosyt. Z jednej strony emocjonalny, rockowy wokal Magnusa Agnara, który pojawił się w zespole w 2010 r i klimatyczne melodie w wykonaniu gitarzysty Chrisa, a z drugiej niezbyt trafione pomysły i aranżacje. Wszystko brzmi solidnie, ale brakuje w tym nieco pazura, czy przebojowości, która by nadała całości bardziej przyswajalnego charakteru. Jednak mimo pewnych niedociągnięć i wtop jest na czym zawiesić ucho. Ciekawy motyw i podniosłość to mocna strona „Purgatory Hill”, dynamika to zaleta otwierającego „Freak Parade”, zaś „Go Crazy” wyróżnia się luzem i pomysłowością. „Storm before The Calm” bardziej zakręcony, ale klimaty w stylu Deep Purple są tutaj na plus. Nie brakuje też mocniejszych dźwięków czego przykładem jest „Darkest Moon”. Zespół grać potrafi i mają pomysł, tylko nie do końca zostaje zrealizowany.

Dobre hard rockowe granie w stylu lat 70, gdzie jest miejsce na stoner rock i heavy metal. Solidność i rockowe oblicze mogą przyciągnąć nie jednego słuchacza. Nowy album „Tiger Blood” to wydawnictwo skierowane do wąskiego grona słuchacza. Warto pamiętać, że nie jest to album, który zawiera muzykę z górnej półki. Pozycja dla zagorzałych fanów stoner rocka lat 70.

Ocena: 5/10