piątek, 29 sierpnia 2014

JOE STUMP - Revenge of shredlord (2012)



Joe Stump to jeden z tych uzdolnionych gitarzystów, którego właściwie nie trzeba przedstawiać. Spec od grania shredowych partii od tworzenia neoklasycznego power metalu. On przemawia do słuchacza przez swoją gitarę i nagrał w sumie 9 albumów pod szyldem Joe Stump oddając się swojej pasji i miłości do neoklasycznego power metalu. Joe stump znany jest głównie za sprawą Holy Hell, Obsession, czy The Reign of Terror, ale tam nie usłyszycie takich wyczynów i popisów gitarowych jak na solowych albumach. Kto nie miał okazji posłuchać jego gry, ten może nadrobić stratę z ostatnim albumem „Revenge of Shredlord”, który jest jednym z jego najlepszych dzieł.

Udało tutaj się wykreować mroczny klimat i zbudować prawdziwe królestwo atrakcyjnych melodii. Dzieje się tutaj sporo i Joe Stump na każdym kroku prezentuje swój kunszt i technikę. Yngwie Malmsteen może być z niego dumny, bowiem nie wiele ustępuje mistrzowi. Joe na tej płycie podobnie jak na poprzednich wydawnictwach gra z pasją, z wyczuciem i nie powstrzymuje się od złożonych i rozbudowanych solówek. Płyta jest skierowana do tych co kochają dźwięk gitary i lubią godzinami w słuchiwać się w pięknie i klimatyczne partie. Ten album to przede wszystkim zbiór znakomitych melodii, które od samego początku zachwycają. Brakuje tylko w tym wszystkim wsparcia wokalnego, ale cóż taki jest charakter muzyki Joe’a. Jest wiele ciekawych kawałków, ale na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza podniosły i mroczny „In The Master’s House” który brzmi jak mieszanka Black Sabbath, Rainbow i Iron Mask. „Shredlords Sonata” pokazuje to co najlepsze w power metalu, zwłaszcza w tym neoklasycznym. Prawie 9 minutowy „Enter The Coven” to mroczna przygoda, która pokazuje, że można oddać uczucie poprzez partie gitarowe, że można stworzyć długi kolos i to wszystko tylko przy użyciu gitary. „Pisteleros” to przykład jak nagrać energiczny power metal w najlepszym wydaniu. Znakomita melodia zagrana z pasją i nutką lekkości. Pozwolę sobie jeszcze wyróżnić szybki „The Black Knights Castle”, który przypomina mi najlepsze lata Ritchiego Blackomore’a i Rainbow.

Joe Stump to mistrz gitary, który jest dla mnie takim samym bohaterem co Yngwie i obaj panowie obdarzeni są niezwykłym talentem. Wiedzą jak sprawić, by gitara oczarowała swoją grą, by przemówiła po przez solówki i motywy. Dzieje się tutaj sporo i każdy utwór to prawdziwa jazda bez trzymanki i brakuje tutaj tylko jakiegoś udanego wokalisty pokroju Joe Lynn Turner czy Doggie White, ale cóż taki urok płyt z kręgu neoklasycznego power metalu. Jeden z najlepszych instrumentalnych albumów, jakie słyszałem. Polecam.

Ocena: 9/10

czwartek, 28 sierpnia 2014

WOLF - Devil Seed (2014)

3 lata potrzebował szwedzki Wolf, żeby zrozumieć co było nie tak z „Legion of bastards” i co należy poprawić. Wnioski zostały wyciągnięte i zespół postanowić wrócić do korzeni, przypomnieć swoje najlepsze lata działalności. Większość postawiła krzyżyk na nich, w końcu ostatni album był pomyłką, a wydawało się że ich formuła się wyczerpała i nie mają nic więcej do powiedzenia. Jednak „Devil Seed” to dzieło przemyślane, stworzone z miłości do metalu i jest to album nagrany jakby dla fanów Wolf, dla tych co ich pokochali za takie albumy jak „Evil star” czy
„Black Flame”.

Już okładka daje sygnał, że zespół chce wrócić do tamtej ery. Nie ma zmian stylistycznych, a jedynie drobne kosmetyczne poprawki. Zażegnano kryzys jeśli chodzi o komponowanie. Nie ma grania na siłę, nie ma jednostajności i monotonności. Słychać, ze zespół wziął sobie do serca uwagi słuchaczy i fanów. W efekcie skupili się na tworzeniu albumy i jest to dzieło dopieszczone. Pod względem technicznym mamy do czynienia naprawdę z genialną robotą. Jest soczyście, jest agresja i mrok, czyli to co fani Mercyful Fate bardzo dobrze znają. Skojarzeń z kapelą Kinga Diamonda jest pełno, ale przecież tym właśnie pała się Wolf. Nawet okładkę im narysował Thomas Holm i zresztą to nie pierwszy raz. Zespół odzyskał dawny blask i pokazują że są w szczytowej formie. Przede wszystkim Niklas wciąż zaskakuje wysoką formą wokalną i wciąż to on odgrywa kluczową rolę w zespole. To właśnie jego charyzma, jego styl sprawia, że Wolf jest zespołem rozpoznawalnym i grającym heavy metal na wysokim poziomie. Na poprzednim albumie brakowało ciekawych riffów i popisów gitarowych. „Devil Seed” pod tym względem jest lepszy i nadrabia to nawet z procentem. Dzieje się sporo i można się zachwycić motywami, które przenoszą nas do złotej ery heavy metalu czyli lat 80. Dawno na płycie Wolf nie miał intra. Ostatni taki zabieg zastosowano na debiucie. „Overture in C Shark” to bardzo udane otwarcie, która przenosi nas do heavy metalu lat 80. Brudny, ostry heavy metal, nieco mroczny i przesiąknięty Judas Priest, Mercyful Fate czy Vicious Rumors. Ten motyw zostaje rozwinięty na nieco speed metalowym „Shark Attack”. Tak powinno się grać heavy metal i tutaj Wolf brzmi nie gorzej niż obecny Accept. Stonowane tempo, większy nacisk na klimat, ale też na melodyjność to cały „Skeleton Woman”. Wolf dawno nie grał też tak ciężko, tak ostro i mrocznie jak w „Surgeons of Lobotomy”. Znów pomysłowy riff i duża dawka melodii. Fani Kinga Diamonda, fani Judas Priest docenią znakomity „My Demon”, który jest rytmicznym kawałkiem, o nieco hard rockowej formule. Pasowałbym do konwencji „Ravenous”. Bardzo urozmaiconym utworem jest bez wątpienia „I am Pain”, który też ma sporo z hard rocka, ale też heavy metalu z lat 80. Siłą tej kompozycji podobnie zresztą jak wszystkich innych jest pomysłowy motyw gitarowy, który ławo zapada w pamięci. To przedkłada się na to, że płyta jest łatwa w odbiorze i zapada w pamięci. Nie mogło zabraknąć też szybszego grania, które Wolf nie jest obce i tutaj „Back from the Grave” sprawdza się znakomicie. Najsłabiej prezentuje się „The Dark Passenger” , który jest mało wyrazisty. Ma mocny, agresywny riff, ale to za mało, żeby uczynić ten kawałek godnym zapamiętania. Końcówka płyty może mniej emocjonująca, ale wciąż udaje się utrzymać solidny poziom. Jest w końcu chłodniejszy „Frozen” i rozbudowany „Killing Floor”, które znakomicie wieńczą album.

Nikt by się nie spodziewał, że Wolf odzyska tak szybko formę i będzie wstanie nagrać album, który przypomni nam najlepsze dokonania tej formacji. Wszystko wróciło do normy, jest agresja, jest wysoki poziom kompozycji, a przede wszystkim jest masa hitów. Mam nadzieję, że to dopiero początek i dopiero następny album będzie czymś na miarę ich zdolności.

Ocena: 8.5/10

HAMMERFALL - (R)evolution (2014)

Ciężko nadążyć za kaprysami muzyków i ich brakiem konsekwencji. Jedni grają pożegnalne koncerty i się żegnają, a potem nagrywają nowy album, zaś inni mówią o szukaniu nowego stylu, o oderwaniu się od klepanego stylu który ich wybił na rzecz czegoś innego. Takie eksperymenty zazwyczaj nie przynoszą pożądanego efektu, co z kolei daje powód zespołowi by powrócić do swoich korzeni. Taki los spotkał Hammerfall. Ten zespół to żywa legenda i nic by im się nie stało, gdyby zostali dłużej w klimatach „Infected”. Album inny od poprzednich, ale to wciąż był styl Hammerfall. Było nieco mrocznej, nieco świeżo. No ale tego już nie ma, teraz jest wielkie odrodzenie legendy, powrót hectora znanego z klasycznych albumów Hammerfall. „Revolution” był promowany jako jeden z najlepszych albumów tej kapeli, jako znakomity powrót do korzeni i że zespół dawno nie czuł się tak silny. Ładne opowiadane bajek. Jak jest naprawdę?

Hammerfall wiedział jak zainteresować swoich fanów, jak zwrócić na siebie uwagę. Zaprosili A. Marschalla by znów to on narysował okładkę i mamy krzyżówkę „Glory To The Brave” i „Renegade”, co już pozwala fanom myśleć o „Revolution” jak o powrocie do korzeni. Emocję podniosły z pewnością dwa jakże udane single w postaci melodyjnego, bardziej true metalowego „Bushido” czy power metalowy hymn na miarę starych, klasyków Hammerfall czyli „Hectors Hymn”. Bardzo udane kompozycje, które dają nam znać, że wrócił stary Hammerfall. Jest ten klimat, ta lekkość, podniosłość, podobne soczyste, ale mnie agresywne brzmienie, znakomity Cans i spora dawka heavy/power. Przypomniały się od razu młodzieńcze lata i miłość do Hammerfall. Jednak tutaj pojawia się mała pułapka. Mam wrażenie, że zespół udostępnił swoje najlepsze kawałki z tej płyty. Przez co płyta nie ma takiej siły przebicia co te klasyczne, nie ma może takiego ognia, ani nie jest świeża jak „Infected”, ale fani Hammerfall będą szczęśliwi. Jest ten charakterystyczny, wciąż mocny głos Joacima Cansa, jest sporo ciekawych zagrywek Oscara przypominające do bólu te z starych płyt. To z kolei sprawia że płyta jest dość schematyczna, przewidywalna na dłuższą metę. Ale jeśli taka jest cena usłyszenia starych klimatów to ja godzę się na to. Tytułowe utwory z płyt Hammerfall zawsze miały w sobie to coś, były wizytówką. Niestety „(R)evolution” jest jakiś taki nijaki. Trochę Accept, trochę Manowar i Judas Priest. Utwór solidny, ale nie wzbudza większych emocji, a powinien. „Live Life Loud” to utwór który mógłby zdobić „Crimson thunder” i jest to radosny kawałek, oddający hołd starym płytom Hammerfall. Nieco mroczniejszy, utrzymany w średnim tempie „Ex Inferis” to z kolei taki bliźniak „At The End of the Rainbow” i jest to kolejny mocny punkt nowego albumu. Obstawiałem, że album będzie nieco szybszy i bardziej energiczny, czyli coś w stylu „We Wont Back Down”. W tej kategorii jest też bardzo melodyjny „Origins”, który również wybija się swoją konstrukcją i energią. Utwór przypadnie do gustu fanom „Threshold”. Dalej mamy metalowy hymn „Tainted Metal” i całość zamyka rozpędzony, energiczny „Wildfire”, który momentami przypomina Sabaton, zwłaszcza jeśli chodzi o refren.

Płyta lekka i przyjemna w odsłuchu. Można ponarzekać, że nie jest to tak udany album jak klasyki typu „Renegade” czy „Legacy of Kings”, ale to raczej było ciężkie do zrealizowania. Tutaj chodzi o coś innego. Hammerfall zrozumiał że to jest ich styl, że nie powinni eksperymentować, tylko trzymać się tego co zaprezentowali na tym albumie. Jedni ponarzekają, że to nudne, że zjadają ogon itp., ale to jest właśnie Hammerfall, to jest ich styl, na tym zbudowali swoje dziedzictwo, to jest właśnie legenda Hectora. Niech zatem dopiszą do tej historii kolejne rozdziały, bowiem teraz może być już tylko lepiej.

Ocena: 7/10

środa, 27 sierpnia 2014

CROWN OF GLORY - King for a Day (2014)

Od kilku lat zastanawiałem się co się stało z szwajcarskim Crown of Glory, który przecież w roku 2008 podbił serca słuchaczy melodyjnego metalu i power metalu za sprawą znakomitego debiutu „ A Deep breathe of Life”. Zespół nagrał świetny i dojrzały krążek, który wyróżnił się na tle innych, a potem zapadł się pod ziemię. Było cicho o nich i już obstawiałem, że to kolejna młoda kapela, która błysnęła geniuszem i się rozpadła. Mamy rok 2014 i Crown of Glory po 6 latach powraca z nowym albumem „King For A day” i chłopaki wracają do gry.

O samym albumie było cicho i pojawił się właściwie znikąd, a przecież to ważne wydarzenie dla fanów melodyjnego metalu i power metalu, dlatego troszkę to dziwi, podobnie fakt, że zespół przez tyle lat nie dawał znaku życia. Najważniejsze jednak że udało im się wrócić, bowiem pierwszy album cechował się pomysłowością, radością z grania i melodyjnością. Każdy utwór miał przebojowy charakter i prawdziwą moc. Nie było się do czego przebić i właściwie każdy chciałby to usłyszeć na nowym albumie. Nie bałem się tyle o styl co właśnie o poziom muzyki. W końcu 6 lat minęło, a debiut był znakomity i ustawił wysoko poprzeczkę. Co ciekawe „King For A day” niczym nie ustępuje debiutowi i jest to swoista kontynuacja tego co wypracowali na „A Deep breathe of life”. Udało się przerysować styl, przebojowość, energię, melodyjność i pomysłowość. Heinz Muther mimo 6 lat wciąż śpiewa z polotem, z przekonaniem i tą samą siłą, a tego od niego w sumie oczekiwano. Nie tylko on tutaj się liczy, bowiem nie można zapomnieć o tym co wyprawia Hans Berglas i Markus Muther. To oni są odpowiedzialni za te pomysłowe, lekkie i chwytliwe motywy, za te złożone i energiczne solówki, które podkreślają jak muzycy dobrze się bawią. Nowym nabytkiem jest perkusista Mercel Burgener, ale nie daje po sobie poznać, że to jego pierwszy album z Crown of Glory. Tym razem dostaliśmy 12 utworów i co ciekawie nie można tutaj mówić o nudzie czy zbytecznym wydłużaniu materiału. Zaczyna się od mocnego „Storm” w którym zespół zawiera elementy progresywnego metalu i także klimatu Sabaton, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię refrenu i marszowego tempa. Kapela nabiera rozpędu w „The end of The Line”, który podkreśla, że wciąż mają w sobie to coś, że wciąż potrafią tworzyć hity z górnej półki. Taki progresywny power metal to ja mogę słuchać godzinami. Dłuższym utworem jest „Savior”, ale nawet tego się nie słyszy, bowiem dalej jest to chwytliwe i zapadające w pamięci granie. Po raz kolejny postawiono na klimat i chwytliwy refren, a to sprawdza się za każdym razem. Dalej mamy nieco lżejszy „One Fine Day”, który ukazuje że można w danym utworze przebrnąć przez różne motywy, nie popadając w chaos. Robi to ogromne wrażenie. Najdłuższym utworem na płycie jest tytułowy „King For a Day” i to jest taki Crown of Glory w pigułce, bowiem jest tutaj wszystko to co składa się na ich styl. Na płycie też pojawia się odrobina hard rocka, czego dowodem jest właśnie taki „Riddle” czy „House of Cards”. Mocnym atutem jest tutaj „Only human”, który ma coś z Deep Purple, mroczniejszy „Morpheus Dream”, który ma coś z Black Sabbath czy Dio, czy wreszcie power metalowy „Bane of Existance”, który ukazuje to co najlepsze w tym gatunku.

Warto było czekać 6 lat na nowy album Crown of Glory. Oni to jednak wiedzą jak nagrać ciekawy materiał, który mimo długiego czasu trwania nie nudzi i zachwyca pomysłami i wykonaniem. Brakowało mi ich muzyki ich podejścia do melodyjnego grania i tej radości z grania. Miło, że postanowili wrócić i namieszać w tegorocznych zestawieniach. Polecam.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

DEVILS HEAVEN - Heaven on Earth (2014)

Devils Heaven to szwedzka formacja powstała na gruzach formacji Mansson, która gra mieszankę heavy metalu i hard rocka. Troszkę Deep Purple, troszkę twórczości Pretty Maids, Alice Cooper czy Kiss, a wszystko wzorowane na latach 80. Może nie jest to ani ponadczasowe, ani też zaskakujące, ale z pewnością kapela zasługuje na uwagę, zwłaszcza w tym roku, bowiem wydali album „Heaven on earth”.

Okładka podkreśla fakt, że kapela chce zabrać nas w podróż w czasie, cofając się do lat 70/80. Wszystko pięknie tylko, że płyta nie jest naszpikowana szybkimi kawałkami, nie porwie nas jakimiś wielkimi hitami, ale jeśli cenimy sobie emocjonalny hard rock z domieszką mocnego heavy metalowego uderzenia to docenimy to wydawnictwo. Marcus Nygren to rasowy hard rockowy śpiewak, który dostarczy nam sporo emocji i zachwytów. Niedosyt może jest jeśli chodzi o kwestię partii gitarowych, bo obstawiałem bardziej finezyjny styl i więcej lekkości. No ale cóż, nie jest znowu aż tak źle. Wystarczy wsłuchać się w szybki otwieracz „Welcome to The Show”, który pokazuje jak można odświeżyć formułę hard rocka i jest to utwór, który robi apetyt na pozostałą całość. Szkoda tylko, że takich petard jest tutaj jak na lekarstwo. Jednak „Demerital Action” broni się swoją rytmicznością a także hard rockowym feelingiem. Brakuje ostatnio takiego grania, dlatego kawałek zapada w pamięci. Cięższy hard rock otrzymujemy w „Devil Woman”, który ukazuje nieco progresywne oblicze zespołu. Klawiszowiec Richard Andersson swoją grą przypomina swoje dokonania z Majestie czy Space Oddysey. Solidnym kawałkiem jest tutaj „Mean Street City” czy melodyjny „Riders in The Sky”. Najbardziej jednak zaskakuje instrumentalny „Festung Europa” przypominający kawałki Deep Purple, czy wreszcie szybki, energiczny „Day of Doom”, który pokazuje to co najlepsze w tej szwedzkiej kapeli.

„Heaven on Earth” to przemyślany album dojrzałych muzyków, którzy wiedzieli jak zadowolić swoich słuchaczy i każdego kto lubi hard rock przesiąknięty latami 80. Dobra mieszanka heavy metalu i hard rocka i pozostaje tylko czekać na kolejne wydawnictwa.

Ocena: 7/10

niedziela, 24 sierpnia 2014

SKYCONQUEROR - Under The Pentagram (2014)

Nie dajcie się zwieść okładce nowego albumu Skyconqueror zatytułowanego „Under The Pentagram”. Nie jest to black metalowy krążek, ani też folk metalowy jak sugeruję błędnie logo kapeli. Wiele można by wywnioskować po okładce, ale na pewno nie heavy metal, w którym nie brakuje odesłań do lat 80, czy też mrocznych klimatów spod znaku Black Sabbath czy Mercyful Fate. Działają od 1997 roku, mają debiut dawno za sobą. Od tamtego czasu minęło jednak 6 lat i można się zastanowić, czy taka przerwa nie zadziała destrukcyjnie na Skyconqueror?

Z pewnością nie ucierpiał styl, bowiem dalej jest to prosty heavy metal przesiąknięty latami 80, w którym liczy się ponury, mroczny klimat, niemiecka toporność bazująca na twórczości Accept czy Grave Digger. Nie jest to ślepe kopiowanie mistrzów, a jedynie własna interpretacja tego co oni grali na przestrzeni lat. Dobrze zostaje tutaj wtrącony klimat Mercyful fate czy Black Sabbath oraz odrobina NWOBHM. Niby jest to wtórne i oklepane granie, ale wciąż jest zbyt na takie tradycyjne heavy metalowe łupanie. Grunt, że jest to zagrane prosto z serca, szczere i dopracowane. Płytę otwiera „Monolith” i to jest taka ciekawa mieszanka NWOBHM, hard rocka, Dio i Mercyful Fate. Riff bardzo tradycyjny i pozbawiony różnych dziwactw. Co niektórych może odstraszyć wokal Daniela Hillera, który śpiewa dość łagodnie i z charyzmą. Brakuje mu nieco agresji i mocy, ale nadrabia stylem przypominającym Kinga Diamonda. „Demon” ma w sobie więcej z Judas Priest i brytyjskiej sceny, ale to kolejny ważny punkt owego dzieła. Zespół potrafi przyspieszyć i zagrać bardziej przebojowo, co pokazują w „Horsemen of The Grail”, który jest jednym z najciekawszych utworów na płycie. Gitarzyści może momentami grają jakby na jedno kopyto i bez ikry, ale całościowo odwalili kawał dobrej roboty. „Under the Pentagram” czy rockowy „Fallen Rainbow Warrior” sprawiają, że płyta staje się bardziej urozmaicona i bardziej zaskakująca. Podobać może się również mroczny „Through Different Eyes”, który przemyca sporo cech Iron Maiden czy Black Sabbath. Jeszcze ciekawsza jest końcówka płyty bo pojawia się szybszy „Running High” i agresywniejszy „Blade of Black”. Mocne i bardzo dobrze podsumowujące cały album.

Wnioski? 6 lat przerwy nie zniszczyło Skyconqueror, a ich powrót jest godny uwagi, zwłaszcza dla fanów tradycyjnego heavy metalu. Każdy kto wychował się na twórczości Black Sabbath czy Mercyful Fate doceni nowy krążek niemieckiej formacji. Nawet brzmienie zostało idealnie do pasowane do stylu. Za brakło może więcej hitów, ale nad tym można jeszcze popracować. Ważne, że jest talent, a to z pewnością Skyconqueror ma.

Ocena: 7/10

P.s podziekowania dla Metalmessage za przesłanie płyty

sobota, 23 sierpnia 2014

CONORACH - Through The ages (2014)

6 lat przyszło czekać fanom holenderskiego zespołu o nazwie Conorach na jakiś znak życia. Teraz kapela powraca z nowym albumem „Throught The Ages”, który może śmiało konkurować z najlepszymi roku 2014. Zespół swoją muzykę określa jako mieszankę folku, power metalu i heavy metalu, a wszystko wzorowane na takich kapelach jak Freedom Call, Falconer, Ensiferum czy Winterstorm. O ile debiut nie zrobił furory i mało kto go pamięta, o tyle nowy album może zdobyć spore uznanie wśród fanów power metalu.

Zespół nas zabiera na wycieczkę po magicznym świecie, który wykreowali. Ta wycieczka jest pełna emocji i niezapomnianych atrakcji i Conarach postanowił zadowolić nie tylko fanów power metalu. Poza typowym melodyjnym power metalem w stylu Helloween czy Freedom Call mamy nawiązania do celtyckiej muzyki, do folkowego metalu spod znaku Falconer czy Ensiferum. Okładka za wiele nie zdradza, ale z pewnością podkreśla że zespół wszystko robi z zaangażowaniem i dbałością o szczegóły. „The Final Hour” to utwór od którego wszystko się zaczyna. Tutaj poznajemy co tak naprawdę potrafi holenderski band. Jacco De Wijs ma charyzmę i wszystkie inne atuty, które czynią go wyjątkowym wokalistą. Dzięki niemu kapeli udaje się balansować między folkiem, a power metalem i to z jakim skutkiem. Szybka sekcja rytmiczna to element muzyki Conorach, który przyprawia o szybsze bicie serca, zwłaszcza w przypadku takich kompozycji jak „The Journey”. Odrobina epickiego klimatu w „Messenger of Kings” sprawia, że płyta jest urozmaicona i daleka od nużącej. Jeśli chodzi o kwestię partii gitarowych to też nie ma powodów do zmartwień, bo mamy tutaj sporą ilość energicznych i chwytliwych riffów, a solówki zagrane są z pomysłem i werwą. Znakomicie to obrazuje „Of Spices and Gold” czy rytmiczny „Vengeance Descends”. Z solidnego materiału wyróżnia się też zamykający album „Throughts of the Waves”, w którym zespół w pełni oddaje się folkowi.

I tak o to wyszedł z tego całkiem przyjemny album, w którym mamy folk i power metal, a wszystko tak skonstruowane by słuchacz miał przyjemność z słuchania. Nie ma niczego oryginalnego, ani też perfekcyjnego, ale jest to kawał solidnego grania, które dowodzi że wciąż można nagrać w dzisiejszych czasach dobry album, który nie musi być odkrywczy ani agresywny. Wystarcza odrobina chęci i zapału.

Ocena: 7/10

czwartek, 21 sierpnia 2014

VESTAL CLARET - The Cult of Vestal Claret (2014)

Doom metal nie zawsze musi się kończyć na ponurym klimacie i ciężkich, stonowanych riffach. Wcale tak nie musi to wyglądać. Jak ktoś lubi granie ws tylu takiego Grand Magus, ten z pewnością powinien posłuchać nowego wypieku amerykańskiej formacji Vestal Claret, która od 2005 roku szuka swojego miejsca na rynku muzycznym. W końcu po niezbyt przekonującym debiucie „”Bloodbath” Phil i Simon powracają z nowym albumem zatytułowanym „The Cult of Vestal Claret”, który jest żywym dowodem na to że można nagrać jeszcze ciekawy album w tym gatunku.

Zespół nie przygnębia słuchacza mrocznym klimatem i stroni też od wszelkich zbytecznych rozwiązań, stawiając na melodyjność i bardziej heavy metalowy wydźwięk. Usłyszymy tutaj Grand Magus, ale i fani Black Sabbath powinni być zadowoleni, zwłaszcza ci co mają słabość do ery Ozzy'ego. „Green Goat God” to właśnie jeden z licznych utworów, który oddaje właśnie ten styl, ten charakter i wszystko to co najlepsze w mieszance doom/heavy metal. Jest luz, jest bardziej wyszukany motyw, nieco mroczniejszy klimat i odpowiedni ładunek emocjonalny. Wszystko brzmi tak jak trzeba i nawet brzmienia odgrywa tutaj kluczową rolę, nie pozostawiając nam wątpliwości co do jakości owej płyty. Simon Tuozolli to człowiek który odpowiedzialny jest właściwie za całą warstwę instrumentalną i choć na jego barkach spoczywa ogromne brzemię, to wybrnął z tego dzielnie. Mamy urozmaicony materiał i można wyczuć solidność, gorzej już z oryginalnością czy pomysłowością. Wszystko już było i to wiele razy, dlatego muzyka może nie zachwyca tak jak powinna. Czasami zespół przesadza z wolnymi motywami, czasami wieję nudą, tak jak to jest w 16 minutowym „Black Priest”, ale nawet tutaj można wyłapać sporo dobrych momentów. Zwłaszcza jeśli szukamy finezyjnych i klimatycznych zagrywek gitarowych. Nie można też zapomnieć o Philu, który wokalnie nasuwa oczywiście formację Black Sabbath, ale też Ghost. To z kolei przedkłada się na klimat i jakość prezentowanej muzyki. Z płyty wyróżnia się nieco rockowy „The stranger”, czy energiczny „Never Say No Again”. Reszta również dobrze wypada, ale nie zapada tak w pamięci.

Ładna okładka przykuwa uwagę, no bo tematyka okultystyczna ma wciąż wzięcie i cieszy się zainteresowaniem w metalowym światku, jednak tym razem nie zostało to tak podane jakby co nie którzy chcieli. Jest klimat, ciekawy styl i dobra jakość prezentowanej muzyki, ale wygrywa tutaj wtórność i brak wyróżniających się utworów o których można by dłużej dyskutować. Jest dobrze, ale mogło być lepiej.

Ocena: 6.5/10

wtorek, 19 sierpnia 2014

SCAVENGER - Battlefields (1985)

Kapel o nazwie Scavenger jest pełno i na pewno wielu z wam przyjdzie na myśl niemiecka formacja i w sumie nic dziwnego skoro odnieśli największy sukces pod tą nazwą. Jednak jest jeszcze jeden zespół o którym warto wspomnieć i zwie się również Scavenger. Mam na myśli tutaj belgijski band założony w 1982 r., który nagrał tylko jeden album w postaci „Battlefields”. Może kapela nie zagościła długo na scenie metalowej i nie ma na swoim koncie pokaźnej liczby wydawnictw, to jednak mimo tego jest to jedna z najlepszych kapel wywodzących się z Belgii.

Patrząc na okładkę już można wyciągnąć pewne wnioski i założenia. Widać, że jest epicki klimat o rycerskim zabarwieniu, że kapela nie gra death metalu. Jeśli chodzi o Scavenger to specjalizowali się w graniu heavy/power metalu z domieszką hard rocka. Starali się zawrzeć w tym oczywiście epickość i rycerski charakter, co od razu pozwoliło porównywać ten zespół choćby do takiego Omen czy Cirith Ungol. Choć w ich muzyce słychać też coś z Picture, Judas Priest czy Scorpions. Każdy usłyszę to co chce usłyszeć, ale mimo tego Scavenger wyróżnił się pewnością siebie, zapałem i pomysłowością. Ich jedyny album kipi energią i mocą, tak więc nie ma tutaj mowy o nieskładnym i mało wyrazistym graniu. „Battlefields” jest pełen ciekawych popisów gitarowych, pojedynków na solówki i ostrych riffów. Jednak zespół nie zapomniał o melodiach i przebojach. Ciekawe został w to wmieszany barbarzyński i charyzmatyczny wokal Jana Boekena, bez którego ciężko sobie wyobrazić poszczególne kompozycje. Płytę otwiera „No Return” i to jest utwór w którym usłyszymy coś z Cirith Ungol, coś z NWOBHM, ale nie tylko. Zespół nie żałuje sobie elementów hard rockowych, a te dają o sobie znać w „Devils Answer”. Jeszcze inaczej Scavenger prezentuje się w rozpędzonym, wręcz speed metalowym „Battlefields”. Brytyjski hard rock w stylu Def Lepard pojawia się w „Rock Fever”, zaś w „Heartbreaker” zespół zbliża się do stylistyki power metalowej. Kolejnym szybkim i agresywnym utworem na płycie jest „Free” i trzeba przyznać, że szybkość działa na korzyść zespołu. Całość zamyka „My Ears are ringing”, który brzmi jak Judas Priest z lat 70, co można uznać oczywiście za plus.


Wytwórnia Mausoleum wydała na świat sporo mało znanych, ale znakomitych albumów o których świat zapomniał. Choć nigdy nie grzeszyli dobrym brzmieniem, to jednak tutaj przy Scavenger bardziej się postarali, co dało w efekcie jeden z najlepszych albumów wydanych przez Mausoleum i jeden z najważniejszych albumów belgijskiego metalu. Gorąco polecam.

Ocena: 8.5/10

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

ADVENTURE - Caught in The Web (2014)

Człowiek nie samym metalem żyje i dobrze jest czasami oderwać się od rzeczywistość i dać się pochłonąć światu magii, relaksu i niezapomnianych przeżyć. Heavy Metal ma przede wszystkim dać kopa, a od takich zadań ma się progresywny rock. Wychowałem się na twórczości Mike'a Oldfielda, Eletric Light Orchestra, czy też takich gigantach hard rocka jak Deep Purple, Rainbow czy Uriah Heep. Znakomicie oni się sprawdzają właśnie w momentach metalowego przesilenia, ale co powiedzielibyście na muzykę, która znakomicie łączy twórczość tych zespołów? Nie możliwe? To posłuchajcie „Caught in The Web” norweskiego bandu Adventure i nie bądźcie nie wierzącymi.

Zespół ma swoje korzenie w latach 80, bo właśnie wtedy już grali na poważnie gitarzysta Terje Flessen i klawiszowiec Odd Roar Bakken. Choc w muzyce najwięcej słychać inspiracji progresywnym rockiem i hard rockiem z lat 70. Mają na swoim koncie dwa albumy: „Beacon of Light” i „Adventure”, ale można odnieść wrażenie, że nowy album zatytułowany „caught in The Web” to najbardziej dojrzałe wydawnictwo tej kapeli. Może to wynikać poniekąd ze zmian w składzie, w pewnych kosmetycznych zmianach, jak urozmaicenie wokali i dodanie kobiecego wokalu, ale także przez doświadczenie muzyków i ich bogate aranżacje. To wszystko zaowocowało tym, że mamy perfekcyjny album. Pytanie jakie sobie należy zadać czy lubimy słuchać klimatyczne, progresywne, rockowe granie, gdzie liczą się emocje, bogactwo aranżacyjne, a moc schodzi na dalszy plan? Jeśli cenicie sobie piękną i zaskakującą, oryginalnie brzmiącą muzykę to jest to album dla Was. Adventure tym albumem udowadnia że można iść na przód nie zrywając ze swoim stylem. Pojawienie się nowego wokalisty w postaci Terje Craig też można zaliczyć do zmian pozytywnych. Zespół jeszcze bardziej zbliżył się do takich klasycznych bandów jak Rainbow czy Deep Purple. Momentami brzmi jak mój ulubieniec Joe Lynn Turner. Jego wokale urozmaica i o koloryzuje wokalista Elen Hopen Furunes. Adventure postawił na klasyczne rozwiązania, nawet to daje o sobie znać w sferze samego brzmienia. To akurat dobrze, że nie starają się zbytnio kombinować i tworzyć coś na siłę nowoczesnego. Tematyka z kolei jest bardziej teraźniejsza i porusza się w kręgu nowinek technicznych i problemu z wykorzystaniem ich w życiu. Pomówmy o samym materiale, który jest tutaj największą niespodzianką. Rzadko kiedy udaje się stworzyć urozmaicony i jednocześnie spójny materiał, w dodatku przyozdobiony fletami i innymi smaczkami. Norweski band znów jak nauczyciel pokazuje, że można to zrobić i nie gubiąc się w własnym stylu. Otwarcie klimatycznym „All aboard” przypomina Mike'a Oldfielda czy też Eletric Light Orchestra z okresu „Time” i to już napawa optymizmem. „Fast Train” to magiczny utwór, który zachwyca swoim melodyjnym charakterem, folkowym klimatem, a przede wszystkim energią godną Deep Purple. Brakowało na scenie zespołu, który tak znakomicie odtworzy muzykę lat 70 i zrobi to pomysłowo. Niby to wszystko już było, ale brzmi to świeżo. Jak wspomniałem płyta nie jest skierowana do wszystkich. Najlepiej odnajdą się tutaj osoby ceniące piękno muzyki i emocję przekazywane przez instrumenty. „Solitude” tylko właśnie takim osobom w pełni się spodoba. W „Empty Minds” pojawia się Elen i słychać, że dzięki niej muzyka jest jeszcze bardziej bogata i dojrzała. Ten motyw zostaje rozwinięty w „Simple Man” i tutaj można poczuć prawdziwe piękno muzyki rockowej. Kto lubi złożone, pomysłowe zagrywki gitarowe, które przypomną dokonania Mike'a Oldfielda czy Ritchiego Blackmorea, ten będzie czuł się jak w raju. Posłuchajcie instrumentalnego „For Elise” i dajcie się pochłonąć tym pięknym dźwiękom, których nie powstydziłby się zam Oldfield. Najmocniejszy na płycie jest przebój „Test of Time”. Klawisze i ozdoby brzmią jak wyjęte z Eletric Light Orchestra, zaś sam riff wpisuje się w kanon Deep Purple i Rainbow. Gościnnie tutaj wystąpił wokalista Roar Nygard i jeszcze bardziej on przybliża nas do twórczości tych wielkich kapel. Specjalnością tej formacji jest tworzenie lekkich i spokojnych kawałków jak „Watching The Glow”, które niszczą nie energią i mocnym uderzeniem, ale bogatą aranżacją i emocjami jakie przemyca. Adventure w pełni odzwierciedla swój styl i charakter w tytułowym „Caught in The Web”, który został rozbity na dwie części. Całość zamyka nieco futurystyczny „Into The dream”.

Adventure zabiera nas w magiczną podróż do świata progresywnego rocka, gdzie liczy się coś więcej niż melodia, riff i chwytliwy refren. Znakomity hołd dla wielkich formacji pokroju Deep Purple i to jest jedno z najciekawszych wydawnictw w kategorii rocka. Mało znany zespół pokazał klasę, a przecież wielu z nas zlekceważyło, ale czas to zmienić. Klasa sama w sobie.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 17 sierpnia 2014

HENRIC BLOMQVIST AND FRIENDS - All Of Your Illusions (2014)

Progresywny rock, hard rock, Aor to gatunki które zostały skrzyżowane na pierwszym solowym albumie gitarzysty i kompozytora Henrica Blomquista. Same nazwisko nie wiele mówi to prawda, ale jest to doświadczony muzyk, który przez wiele lat grywał w różnych bandach, w tym różnych cover bandach. Nawiązał sporo znajomości i wykorzystał to przy tworzeniu „All Of You Illusions”. Jest to płyta, którą Henric nagrał z swoimi przyjaciółmi, a są wśród nich takie gwiazdy jak Doggie White czy Jari Tiura z Stargazery. Wyszedł z tego ostatecznie album przesiąknięty klasycznymi zespołami pokroju Rainbow, Deep Purple czy Whitesnake. Co zresztą bardzo mi odpowiada. Główną rolę w tym projekcie odgrywa oczywiście Henric, który dość często udowadnia że ma talent i potrafi grać z takimi emocjami i polotem co Ritchie Blackmore. Całość brzmi fenomenalnie i jest to bardzo gitarowy album. To właśnie ciepłe, złożone motywy i porywające solówki, zagrane z pasją i finezją mają nas zaskoczyć i porwać w świat prawdziwego rocka. „Plenty of Reasons” to spokojny utwór, ale jakże naładowany ciepłem i spokojem. To przykład, że ta płyta jest bardzo emocjonalna i ukazuje to co najpiękniejsze w grze na gitarze. Rainbow i Deep Purple przemawia przez tą płytę i to jest spory atut. Ta magia, ten klimat został uchwycony w „Till the End of Time”, a przecież to jeden z wielu tego typu przykładów. Henric nie ma problemów z graniem w wolnym, stonowanym, wręcz balladowym tempie jak to ma miejsce w „Perfect Dream” ani też szybciej, agresywniej co pokazuje w „Black Sky”. Bardzo ciekawym kawałkiem jest tutaj „Thunderbrigade”. Ponure chórki znakomicie w plecione w akustyczną gitarę, a potem wszystko przeradza się w rytmiczny kolos, który jest idealnym hołdem dla Deep Purple. Dobrze dopasowany do tego wokal Doggiego czy Jari Tiury sprawiają, że jest to prawdziwa uczta dla fanów hard rock i rocka progresywnego wykreowanego w latach 70 przez Deep Purple czy Rainbow. Nie można tego w żaden sposób pominąć.

Ocena: 8/10

BATTLEZONE - Fighting Back (1986)

Po tym jak rozeszły się drogi Iron Maiden i Paul Di Anno to od razu wielu śledziło dalsze poczynania dawnego wokalisty żelaznej dziewicy. Sukces jaki osiągnął z tamtym zespołem okazał się nie do przebicia i właściwie nie trudno się zgodzić, że swoje najlepsze lata Paul miał za sobą i ciężko było stworzyć coś równie genialnego co „Killers” czy „Iron Maiden”. Choć Paul nigdzie na zagrzał na stałe miejsca i żył w cieniu Iron Maiden i swojej przeszłości, to jednak udało musię w końcu zbliżyć do poziomu znanego z pierwszych płyt Iron Maiden. Punktem zwrotnym w karierze Paula był rok 1984 kiedy to z muzykami Tokyo Blade założył Battlezone. Jeden z ciekawszych brytyjskich zespołów lat 80, który wiedziała jak podać NWOBHM w świeżej, nieco agresywnej formule. Już pierwszy album tej formacji zatytułowany „Fighting Back” to było miłe zaskoczenie, zwłaszcza że wielu skreśliło Paula na straty.

O ile na pierwszym solowym albumie Paul dostarczył nam Aor i hard rock, o tyle z Battlezone wraca do korzeni i dostajemy mieszankę NWOBHM, heavy metalu oraz hard'n heavy. Tym razem Paula otoczyli równie doświadczeni muzycy co w Iron Maiden. Perkusista Sid Falck zagrał w Overkill, zaś John Wiggins dawał czadu w Tokyo Blade i właśnie sporo nawiązań do tej kapeli w muzyce Battlezone. Znajdą się też odesłania do Iron Maiden, Judas Priest czy Saxon, ale najciekawsze jest to, że udało się stworzyć własny styl, własny charakter. To czyni Battlezone z pewnością jednym z ciekawszych zespołów brytyjskich lat 80. Paul w końcu swoim wokalem przypomniał swoje złote lata w Iron Maiden i jego głos znów jest agresywny, drapieżny i wciąż ma w sobie coś z punkowego wokalisty. Wokal Paula to jedno, ale Battlezone to przede wszystkim zbiór energicznych, chwytliwych i miłych dla ucha popisów gitarowych. Riffy są zadziorne, pozbawione komercji i zbędnych elementów, zaś solówki są złożone i zbudowane na bazie atrakcyjnych melodii. To daje ostatecznie prawdziwą ucztę dla fanów muzyki heavy metalowej. W przeciwieństwie do innych projektów i zespołów Paula zbliżył się do twórczości i poziomu Iron Maiden. Już na „Fighting Back” to wszystko podkreślił i udowodnił, a przecież to ich debiutancki album, który miał tylko przedzierać szlaki i zebrać odpowiednie grono fanów. Płyta nie odniosła komercyjnego sukcesu i może konkurencja wygryzła ich, ale po tylu latach ta płyta wciąż wzbudza zachwyt. Szybkiego, ale krótki „(Forever) Fighting Back” to utwór, który ukazuje co gra Battlezone i ile w tym z NWOBHM, ile z Iron Maiden. Najważniejsze, że jest to metal i to wysokich lotów. Coś z albumu „Killers” można usłyszeć w przebojowym „Welcome To The Battlezone” gdzie możemy ocenić ile jest warta warstwa instrumentalna i to jaką dobrą robotę odwalają tutaj gitarzyści. Takie proste, energiczne i drapieżne granie zawsze jest w cenie. Momentami można odnieść wrażenie, że ta kapela starała się też wtrącić nieco speed/power metalu i znakomicie owe myśli obrazuje rozpędzony „Warchild”, który jest hitem na miarę tych z ery w Iron Maiden. Hard'n Heavy w stylu Pretty Maids można uświadczyć słuchając „In The Darkness” i mimo nieco innego wydźwięku jest to kolejny mocny kawałek na płycie. Paul w żelaznej dziewicy słynął z klimatycznego i łagodnego śpiewania w wolniejszych momentach i te też tutaj się pojawiają. Wystarczy posłuchać otwarcie „Running Blind”, który potem przeradza się w kolejną petardę. „Too much Too Heart” z kolei brzmi jak mieszanka Accept i Def Lepard i brzmi to dość intrygująco, ale to wciąż muzyka wysokich lotów. Troszkę komercyjnego hard rocka można wyłapać w „Voice on The Radio” i to może nieco inny utwór, ale zespół nie błądzi w nieznanych gatunkach i w dalszym ciągu słyszymy mieszankę NWOBHM, hard rocka i melodyjnego metalu. Battlezone to prawdziwa machina nie do zatrzymania i pędzi przy pełnej mocy, a kolejną perełką na płycie jest „Walfare Warriors”, który ukazuje piękno brytyjskiego metalu. Czy trzeba lepszych dowód na to, że Battlezone nie był gorszym zespołem niż Iron Maiden?

Tak o to Paul udowodnił, że co niektórzy zbyt wcześnie go z kreślili, bowiem on wciąż wie jak śpiewać agresywnie, wie jak nagrać bardzo dobry album będący mieszanką NWOBHM i heavy metalu. Paul Di Anno to nie tylko żelazna dziewica, to również znakomity Battlezone. Pierwszy album to kawał porządnego grania, które oddaje to co najlepsze w brytyjskim metalu, to co najlepsze w Paul Di Anno. Polecam.

Ocena: 9/10

piątek, 15 sierpnia 2014

HIGH SPIRITS - You Are Here (2014)

Po znakomitym debiucie w postaci „Another Night” z 2011 zastanawiałem się czy Chris Black znany z Pharaoh powróci jeszcze do projektu muzycznego o nazwie High Spirits i czy będzie wstanie nagrać równie udany album co pierwszy. Było cicho przez 3 lata, ale w końcu milczenie zostało przerwane i przyszedł czas na nowe wydawnictwo w postaci „You Are Here” , które jest swoistą kontynuacją „Another Night”. Co to oznacza?

Oznacza to z pewnością jedno, dobrą zabawę dla fanów muzyki metalowej i hard rockowej z lat 80. High Spirits na drugim albumie nie porzuca swoich patentów ani rozwiązań z poprzedniego wydawnictwa. Tak więc nie powinno nikogo z dziwić czerpanie z twórczości Judas Priest, Witch Cross, Saxon, Iron Maiden czy innych kapel z kręgu NWOBHM czy nawet hard rocka. Na swoim miejscu pozostało złagodzone i nieco hard rockowe brzmienie z lat 80, czy też łagodniejszy i bardziej rockowy wokal Chrisa. Nie uświadczymy większych zmian w stosunku do debiutanckiego albumu i właściwie słychać wiele podobieństw. Można jednak odnieść wrażenie, że nowy album ma bardziej hard rockowy wydźwięk aniżeli heavy metalowy. Nie trzeba daleko szukać by potwierdzić ten stan rzeczy, bowiem wystarczy posłuchać „Gone To Pieces”. High Spirits brzmi momentami jak Enforcer tylko gorszej jakości i to rzuca się już przy kontakcie z otwieraczem „When The Lights Go Down”. Kto lubi klimaty Doken czy Ac/Dc ten powinien polubić „I Need Your Love”. Pierwszy album wypadł bardzo dobrze bo go napędzały melodyjne kawałki, które miały w sobie coś z prawdziwego przeboju, potrafiły umilić czas i dostarczyć sporo przeżyć. Tutaj jest tym z tym nie co gorzej, choć pojawiają się takie chwytliwe utwory jak „Reminding You of Me” , rytmiczny „Can you hear me” czy szybszy „I Will Run”.


Płyta nie jest zła, ale to też nie oznacza że jest znakomita. Jest sporo wad i to one zdominowały ten album. Kiepska i skromna okładka, słabe i oszczędne brzmienie czy kiepska forma wokalna Chrisa to tylko jedne z wielu przykładów tych wad. Co wypada dobrze? Z pewnością styl kapeli wzorowany na kapelach z lat 80 i to że zespół gra całkiem solidną muzykę, którą da się słuchać. Pytanie czy właśnie tego szukacie, czy tego oczekujecie od kapeli High Spirits?

Ocena: 5.5/10

ACCEPT - Blind Rage (2014)

Wiele legend heavy metalu spoczęła na laurach, ponieważ swoje już zrobili i nic nie muszą udowadniać. Jednak czy wyrobienie marki i nagranie w przeszłości kilka klasyków zwalnia z dalszego przykładania się do tworzenia muzyków? Właśnie, że nie. Prawdziwa legenda to zespół, który wciąż trzyma fason, wciąż nagrywa albumy na miarę klasyków, wciąż jest w dobrej formie. Który z bandów przeżywa drugą młodość? Bez wątpienia Accept. Mieli kryzys w latach 90, długo nie dawali o sobie znać i właściwie fani Accept byli skazani na to co grał Udo. Nowy rozdział Accept z nowym wokalistą – Markiem jest póki co równie udany co rozdział z lat 80. Wciąż jest w nich ta energia, ta moc i ta pasja. To jedna z tych legend, która wciąż nagrywa bardzo dobre albumy i pokazuje jak grać heavy metal naszych czasów. Był „Blood of The Nations” i prawdziwy szok, że można nagrać taki album i to jeszcze bez Udo. „Stalingrad” potwierdzał wielkość i rozwijał pomysły z poprzedniego krążka. Czym że jest więc „Blind Rage” czyli najnowsze dzieło niemieckich metalowców?

To, że będzie to trzeci album w tej samej formule, o takim samym, ostrym dźwięku i podobnej stylizacji to było niemal wiadome od początku. Jednak jak to bywa w przypadku wyczekiwania największych premier roku, pojawiają się wątpliwości, rodzą się pytania. Jednym z nich jakie się nasuwało, czy to już nie będzie przesada nagrać kopię dwóch poprzednich albumów? A drugie pytanie, które nie dawało mi spokoju, czy faktycznie muzycy mają rację i „Blind Rage” jest bardziej klasycznym albumem niż dwa poprzednie? Nie ma zaskoczenia w kwestii wydźwięku albumu, jego kształtu, bowiem tak wielu osób przypuszczało mamy kontynuację dwóch poprzednich albumów. Typowy heavy metal w stylu Accept. Jest ostro, szybko, jest melodyjnie, są podniosłe chórki. To cieszy. Jednak tutaj pojawia się pewien problem. Zespół wykorzystał najlepsze pomysły i tym razem dostajemy oklepane riffy i niezbyt przekonujące refreny. Ostatecznie jest to wszystko przewidywalne i niezbyt porywające. Kompozycje mają słabszego kopa. A jednak mimo tego stanu rzeczy, słucha się nowego materiału całkiem przyjemnie, bowiem muzycy odwalają kawał dobrej roboty. Zwłaszcza wokal Marka i popisy gitarowe Wolfa zasługują na szczególną pochwałę. To oni są ozdobą tego wydawnictwa i to dzięki nim jest to wciąż dobra muzyka. Klasyczny album Accept? Nie jest to drugi metal, czy „Balls to the Wall”, ale nie brakuję kilka cytatów z tych albumów. Bo jak tu traktować, melodyjne otwarcie „Stempade” który przypomina to z „Metal Heart” czy hard rockowy „Dark side of my heart”? Są to miłe akcenty i chciałoby się jak najwięcej takich smaczków usłyszeć, ale zespół woli inne rozwiązania. Mam wrażenie, że zespół nagrał bardziej ugrzeczniony i wyrachowany materiał niż poprzednio. Podążają utartymi szlakami i nawet nie próbują zaskoczyć słuchacza. Chyba, że „Fall of The Empire” uznamy za taką miłą niespodziankę. Zespół tutaj odchodzi w stronę mrocznego, ponurego grania i jest to bliskie nieco Grave Digger czy Hammerfall. Bardzo dobry przykład true, epickiego metalu. Jeden z najjaśniejszych momentów na nowym albumie. Gitary są soczyste, pełne energii i gdy wsłuchamy się w melodie i riffy to można naprawdę poczuć potęgę heavy metalu. Już otwieracz „Stempade” który promował album znakomicie to odzwierciedla. Prawdziwa petarda i szkoda, że takich kawałków jest tutaj w mniejszości. „Dying Breed” to typowy, wręcz podręcznikowy kawałek Accept i najlepsze w nim to nic innego jak wciągający refren. Największą frajdę sprawił mi już wcześniej wspomniany „Dark side of my heart”. Jest bardziej hard rockowy, bardziej klasyczny i brzmi jak zagubiony utwór z albumu „Metal Heart”. Może czas wrócić do takiego grania i odstawić niego agresję i powagę? Najlepszy riff i najwięcej energii udało się ulokować w „Trail of Tears” i to jest szybki i bez kompromisowy heavy metal. „Wanna be Free” chyba miał być czymś pokroju „Shadows Soldiers”. Dobry pomysł, dobre wmieszanie hard rocka w to wszystko, ale efekt nie zachwyca w pełni. Nudą na poważnie zaczyna wiać w „200 Years” i ciężko przetrawić do końca ten utwór. Z kolei „Blodbath mastermind” raczy nas cięższym riffem i szybkością, ale to też nie wiele pomaga. Uleciała przebojowość, pomysłowość i zamiast tego jest rutyna i powielanie pewnych motywów. Spokojniejszy, bardziej hard rockowy „From The Ashes we Rise” przywraca wiarę, że jeszcze może coś dobrego nas spotkać na „Blind Rage”. To jest kolejny hit, który brzmi jak kawałek bardziej w stylu Udo, choć fani „Russian Roulette” powinni być zadowoleni. Potencjał był też w „The Course”, ale też tutaj nie obraną żadnego kierunku, przez co wyszedł nijaki kawałek. Na koniec dostajemy „The Final Journey”, który sprytnie również posłużył do promocji. Jest to kolejny mocny punkt tej płyty. Jest agresja, jest pomysłowy i zapadający w pamięci riff, pędząca sekcja rytmiczna i magiczny Wolf, który przedziera się tutaj przez różne motywy, również te nam wszystkim znane. Solówki na miarę klasycznych albumów.

Może materiał jest bardziej oklepany, bardziej przewidywalny i zagrany jakby na miarę, według wcześniej opracowanego planu. Przez co brakuje lekkości, zaskoczenia, tej świeżości. „Blind Rage” to solidny heavy metal, to Accept jaki znamy, zwłaszcza z dwóch ostatnich płyt, jednak to już brzmi jak słaba wersja „Stalingrad” czy „Blood of The nations” i nie robi już takiej furory. Patrząc jednak na to co robi Accept, a inne wielkie zespoły, to wciąż Accept jest zwycięzca i prawdziwą żyjącą legendą.

Ocena: 6.5/10

czwartek, 14 sierpnia 2014

NOTHGARD - Age of Pandora (2014)

Każdy z nas od czasu do czasu szuka odskoczni od tego czego słucha na co dzień, tego co gra mu w duszy. Czasami nasze poszukiwania poparte są celem znalezienia czegoś świeżego, bardziej pomysłowego niż to co inne kapele metalowe proponują. Wydaję się to być trudne. Jednak jest taki niemiecki band o nazwie Nothgard, który już raz dał powody do radości takim właśnie słuchaczom, którzy szukają zaskoczenia, czegoś innego i świeżego. We wrześniu ukażę się ich drugi album. „Age of Pandora” co niektórzy mieli możliwość posłuchać długo przed premierą. Dzięki uprzejmości wytwórni też miałem to szczęście zapoznać się z tym wydawnictwem znacznie wcześniej. Dobrą dla Was informacją jest to, że jest to album na który warto czekać.

Nie ma znaczenia czy lubisz power metal, heavy metal, symfoniczny metal, progresywny czy pegan metal. Choć jest to muzyka skierowana przede wszystkim do fanów melodyjnego death metalu spod znaku Wolfchant, Children of Bodom czy też poniekąd Kalmah. Z Wolfchant będzie oczywiście najwięcej skojarzeń, w końcu Nothgard tworzą ci sami muzycy. Styl jest o tyle ciekawy bowiem jest przepych w aranżacjach, jest ciekawy, taki fiński klimat, jest duża dawka energii, chwytliwych melodii, a wszystko zagrane z polotem i pomysłem. Najbardziej przekonuje dbałość o detale, umiejętność połączenia agresji i melodyjności. Choć tym razem kapela chciała brzmieć nieco inaczej, bardziej bogato i zaskoczyć swoich fanów. Nie wiem czy lepiej nie prezentowała się prostota z debiutu. Wokal Doma jest jakby bardziej dojrzalszy i bardziej elastyczny niż na poprzednim krążku i słychać, że się rozwija. W czym tkwi potęga tego albumu? Bez wątpienia w technicznych i finezyjnych solówkach, które upiększają ten album. To właśnie dzięki temu aspektowi może podobać się taki „Anima”. Elementy power metalu sprawiają, że „Obey The King” jest pomysłowy i chwytliwy od samego początku. Nie brakuje oczywiście najważniejszego elementu w muzyce Niemców, a mianowicie brutalności, agresji. Te cechy charakteryzują „Mossback Children”. Z płyty z pewnością warto zapamiętać rozpędzony i energiczny „Age of Pandora” czy melodyjny „Blackened Seed”, które najlepiej oddają to co gra Nothgard.

Nothgard szybko zadomowił się na rynku i znalazł swój kąt, stając się sporo konkurencją dla kapel z kręgu pegan/ melodic death metal. W sumie nic dziwnego, grają na wysokim, poziomie i potrafią nagrać drugi z rzędu solidny album. Czekamy na więcej.

Ocena: 7.5/10


środa, 13 sierpnia 2014

MELIAH RAGE - Warrior (2014)

Amerykański zespół o nazwie Meliah Rage ma swoje najlepsze lata już dawno za sobą, ale nie jest to przeszkodą żeby dalej nagrywać nowe kompozycje i wyruszać w trasę koncertową. Po 3 latach od „Dead to the world” przyszedł czas na kolejne wydawnictwo tej formacji i fani muzyki w stylu Paradox czy Metal Church nie powinni narzekać, bowiem „Warrior” to całkiem przyzwoita mieszanka heavy metalu i thrash metalu.

Choć były obawy co do tej płyty, wynikające z różnych sytuacji. Pojawienie się nowego wokalisty Marca Lopesa czy słabsza jakość muzyki na ostatnich albumach Meliah Rage. Może nie udało się wyjść z dołka i zarejestrować krążek na miarę tych płyt z lat 80, które przyniosły kapeli rozgłos, ale nowy album ma kilka przebłysków i słychać, że zespół zarejestrował bardziej dopracowany album. Już otwieracz „Warrior” to taki hołd dla Metaliki czy Metal Church i podoba mi się jak zespół krzyżuje tutaj patenty heavy metalowe i thrash metalowe. Nic odkrywczego, ale prezentuje się o niebo lepiej niż kompozycje z ostatnich dzieł tej formacji. W „I am The Pain” słychać bardziej stonowane tempo i mroczniejszy klimat. Tutaj nie do końca się wszystko sprawdziło, ale to wciąż solidne grania na dobrym poziomie. Dopiero w „When We Wake” można odnieść wrażenie, że brakuje momentami pomysłów i ciekawej konstrukcji. Mocnym punktem tej płyty jest bez wątpienia szybszy „A Dying Day”czy agresywniejszy „In Hate” i jak dla mnie mogło być więcej takich kawałków, które wnoszą ożywienie podczas słuchania płyty. Marc Lopes sobie radzi, szkoda tylko że gitarzyści zostają daleko w tyle i nie w głowi im zaskoczenie słuchacza czy też wytężenie się aby stworzyć bardziej atrakcyjny motyw czy melodię.

Jest ciekawiej niż na ostatnich płytach, lecz dalej to nie jest to czego się oczekuje od tej formacji. W dalszym ciągu jest to rzemieślnicze i mało atrakcyjne granie. Brakuje ducha i zaangażowania w muzyce Meliah Rage. Skoro zmiana personalna tego nie zmieniła, to co może? Chyba już nic.

Ocena: 5/10

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

ENFORCE - Superhero Diaries part 1 (2014)

Jeżeli nie macie dość klonów Helloween, Gaia Epicus, czy Gamma Ray to znajdziecie z pewnością siły, aby posłuchać debiutancki album fińskiej formacji Enforce. Album się zwie „Superhero Diary part 1” i jest to wydawnictwo skierowane do maniaków gatunku power metal i właściwie tylko do nich. Bo Enforce to kapela jakich wiele i niczym się nie wyróżnia i teraz od was zależy czy to akceptujecie czy też nie.

Już okładka zdradza nam, że mamy do czynienia z power metalem i to raczej mało oryginalnym. To się sprawdza i od samego początku zespół raczy nas dźwiękami rodem z albumów Helloween, Gaia Epicus, Sonata Arctica czy Gamma Ray. Krótkie klimatyczne intro „Anthem” ma być czymś na miarę instrumentalnych intr Helloween, ale nie wzbudza takiego entuzjazmu. Oczywiście Enforce nie mógł sobie odpuścić słodkich i radosnych melodii i te się ujawniają w „Im Hero”. Pierwszym utworem, który przypadł mi do gustu jest „Gift Of Prophecy”. Plusem tutaj nie jest oryginalność, lecz przebojowość i taki ostrzejszy wydźwięk. Czyste i złagodzone brzmienie uwypukla wszelkie niedoskonałości, zwłaszcza to jak spisują się gitarzyści. Ade i Matias niestety rzadko kiedy wygrywają jakieś ciekawe melodie czy motywy. Brakuje im ikry i determinacji. Tutaj trzeba czegoś więcej niż tylko rzemiosła. Często zespół stawia na szybkość tak jak to ma miejsce w „Redeemer from the stars” czy „All Hope is lost”. Zespół jeszcze bardziej staje się przewidywalny kiedy do akcji wkracza klon Kiske, bo właśnie tak należy mówić o wokaliście Rickim Tournee. Materiał z każdym utworem staje się nudniejszy i bardziej oklepany, tak więc na próżno tutaj szukać hitów czy czegoś nie powtarzalnego i godnego uwagi.

Ci którzy nie mają dość klonów Helloween i Gamm Ray, ci którzy lubią power metal w słodkiej i melodyjnej oprawie, bez pomysłu, bez zaskoczenia i nie ceniąc sobie jakości prezentowanej muzyki mogą spróbować sił z Enforce. Przesłuchałem i nie widzę sensu żeby kiedyś wracać do tej płyty. Można sobie darować.

Ocena: 3/10

sobota, 9 sierpnia 2014

BATTERY - Armed With Rage (2014)

Jedno spojrzenie na okładkę debiutanckiego albumu duńskiej formacji Battery, który nosi tytuł „Armed with Rage” i już w sumie wiadomo co i jak. Obstawiamy agresywny, energiczny, złowieszczy thrash metal wzorowany na latach 80 i 90. Tak też jest. I choć „Armed With Rage” brzmi jak kolejny oklepany krążek i niczym się nie wyróżniający, to jednak kapela Battery jest jedną z tych ciekawszych jeśli chodzi o rok 2014. Co za tym przemawia?

Battery nie może się pochwalić sławą, ani doświadczeniem, nie może nam też dostarczyć czegoś nowego jeśli chodzi o thrash metal, ale może za to nam przypomnieć najlepsze czasy Destruction, Exodus czy Slayer. Ta kapela wie jak zagrać thrash metal by słuchacz był w pełni uradowany. Nie brakuje agresji, szybkości i technicznego zaplecza. Właściwie od strony wykonania jest bardzo dobrze, czasami jedynie pomysły mogły być bardziej doszlifowane. Na pewno Battery może się pochwalić bardzo udanym wokalistą Chrisem Steelem. Śpiewa agresywnie, ale zachowuje aspekt techniczny, a w takim „Halo of Hyprocisy” czy mocniejszym „Hostile by Content” przypomina nawet Mille Petrozze z czasów „Endless Pain”. Jednym z najdłuższych utworów na płycie jest „Vermin of Fukushima”, w której Jokull i Jeppe dają bardzo ciekawy popis umiejętności. Jako duet gitarowy są wartościowym elementem składowym Battery. Na co warto zwrócić szczególną uwagę? Bez wątpienia na mocny otwieracz w postaci „Armed with Rage” czy szybki „Pyramids of Decept”.

Takich płyt jest pełno ostatnim czasy i zespół naprawdę musi się napocić by jakoś zachwycić fanów thrash metalu. Ciężko o to, ale Battery sprawdził się dobrze. Trzeba ich docenić, ze względu na to że to ich pierwszy album, a Dania nie jest stolicą thrash metalu. Bardzo udany debiut, który zachwyci fanów starej szkoły thrash metalu spod znaku Destruction, Slayer czy Kreator.

Ocena: 7/10

piątek, 8 sierpnia 2014

CHRONOSPHERE - Embracing Oblivion (2014)

Tak jak Chronosphere na swoim albumie przeszedł od razu do konkretów tak i ja postaram się nie owijać w bawełnę tylko od razu opisać jak się mają sprawy z najnowszym dziełem greckiej formacji Chronosphere. Nie przesadzę jeśli stwierdzę, że mamy do czynienia z jednym z najlepszych thrash metalowych albumów roku 2014. Przewinęło się sporo dobrych albumów, które zaliczyć należy do czołówki. Grecy grają wspólnie 5 lata, mają na koncie dwa albumy i mają predyspozycje do bycia jedną z najlepszych kapel thrash metalowych młodego pokolenia. Taki status z pewnością zapewnia kapeli „Embracing Oblivion”.

Zresztą czy ta okładka Andrei Bouzikova stylizowana na okładki Eda Repki może kłamać? Od razu wykłada nam na tacy fakt, że szykuje się prawdziwa uczta dla fanów thrash metalu. Ostre riffy, liczne zmiany temp, szybkość, duża dawka agresji, wciągających melodii i mocnego, drapieżnego wokalu. Wszystko oczywiście podane w zestawie z klimatem lat 80. Fani Destruction, Toxik, Exodus poczują się jak za dawnych lat kiedy odpalali kultowe albumy w swoich odtwarzaczach. Zdaję sobie sprawę z tego, że grecy nie robią niczego nowego, ale czy to ma znaczenie, kiedy robią to jak należy? Dają przykład innym, że nie trzeba wiele żeby nagrać thrash metal wysokich lotów, nie oddalając się w nieznane rejony, będąc wierny tradycji. Przeżyjecie wiele szoków słuchając tej płyty. Po pierwsze sporo ciekawych złożonych solówek i popisów umiejętności Spyrosa i Panosa. Jest chemia, zrozumienia, thrash metal mają w sercach i słychać że czują się znakomicie w tym gatunku. Co ciekawe wszystko zrobione z pomysłem. Dzieje się naprawdę sporo. Gitarzyści grają technicznie, ale nie brakuje w tym wszystkim szaleństwa, zaskoczenia i agresji. Płyta jest naprawdę bardzo gitarowa. W dodatku Spyros brzmi jak sam Schmier z Destruction. Czy trzeba więcej by być w thrash metalowym niebie? Nie zapomniano również o brzmieniu płyty, które jest jak dla mnie idealne. Instrumenty brzmią soczyście i nie ma żadnych irytujących udziwnień, czy przesytu nowoczesności. To jest to. Materiał prosty, może dla nie których być jednowymiarowy i oklepany. Ja to widzę raczej killer za killerem. Dominuje w kompozycjach stylistyka oparta na szybkim tempie, ostrym riffie. Nie brakuje jednak pewnych zwolnień, jak te uwypuklone w „Herald The uprising”. Horror „City of Living Dead” to kultowy film i kto wie może utwór Chronesphere osiągnie podobny status niegdyś? Jest potencjał, bo w końcu to najostrzejszy kawałek na płycie. Ciekawie wyszło wtrącenie klimatu black czy death metal w głównym riffie. Utwór mimo ostrego charakteru nie stracił swojej przebojowość i to jest dopiero magia. Dobry otwieracz to połowa dobrego albumu i grecki band to wie. „Killing My Sins” to mocne uderzenie między oczy i tak powinno się otwierać heavy metalowe wydawnictwa. Ta płyta to podręcznik w stylu jak grać porządny, agresywny riff. Ten z „One Hand Red Per Saint” ma w sobie to coś co pozostaje w głowie na dłużej. Oderwanie się w stronę heavy metalu mamy w „Force The truth”. Chwilowe bo chwilowe ale jest. Jesteś jednym z tych co żyje melodiami i przebojami? Nie bój się, ta płyta jest też i dla Ciebie. „Brutal Decay” to nic innego jak brutalny przebój. „Beond Nemesis” może wydawać się nieco toporny, ale ma to co pozostałe utwory, czyli kopa. Najmniej thrash metalowy jest zamykający „The Redemption”, w którym zespół udaje się w rejony speed/power metalu. Ależ oni są elastyczni.

Krótki i zwarty materiał. Jasna treść i wykonanie. 100 % thrash metalu w najczystszej formie i wszystko zrobione przez młodą kapelę. To jest to i oby więcej takich płyt jak „Embracing Oblivion”. Tego życzę Wam i sobie.

Ocena: 9.5/10

czwartek, 7 sierpnia 2014

BLACKBIRD - Of Heroes and Enemies (2014)

Hard rock dla wielu fanów to przede wszystkim Ac/Dc i nic dziwnego skoro ten zespół jest znany i ma swój charakterystyczny styl. Jest to ten rodzaj muzyki, który zawsze jest miło posłuchać i nigdy się nie nudzi. Niestety problem jest taki, że Ac/Dc powoli się wybiera na emeryturę i cała nadzieja w młodych zespołach. Ostatnio można odnotować wzrost formacji grających jak Ac/Dc. Sin City, The Treatment czy Airbourne to pierwsze lepsze kapele. Do tego grona trzeba doliczyć zupełnie świeżutki Blackbird. I kto by pomyślał że niemiecka scena też wydeleguje swojego kandydata. W tym roku wydali swój debiutancki album zatytułowany „Of Hereos and Enemies”, który jest idealnym zagrożeniem dla pozycji Airbourne.

Stycznych z australijską formacji jest pełno. Obie stawiają na energiczny i dynamiczny hard rock z domieszką rock'n rolla, w dodatku wokalista i gitarzysta Angus Dersim śpiewa identycznie jak Joel o Keeffe z Airbourne, no i fakt, że te dwie kapele starają się kontynuować to co wypracował na przestrzeni lat Ac/Dc. Nie ma w tym może za grosz oryginalności, ale na takie granie zawsze jest ochota, zwłaszcza że grupa braci Young nie nagrywa nowych utworów. Airbourne to silna kapela, a wynika to z tego że grają z pazurem,w werwą i nie mają problemów z stworzeniem hitów, z których słynął też Ac/Dc. I to była największa zagadka w przypadku niemieckiej formacji Blackbird. O ile jest wielkim fanem niemieckiej sceny to jednak miałem pewne obawy odnośnie tego jak ta kapela odnajdzie się w takim graniu. A jednak nie potrzebnie bo Blackbird to grupa 4 uzdolnionych, młodych muzyków którzy wiedzą jak zadowolić słuchacza. Wszystko w Blackbird kręci się wokół Angusa, który dba o agresywny wydźwięk hard rocka za sprawą swojego wokalu i mocnych riffów. Nie ma tutaj komercji czy nie potrzebnych złagodzeń, brzmi to mocno i soczyście. Dobrze dopasowane brzmienie czyni debiutancki album niemieckiej formacji idealnym kąskiem dla fanów Ac/Dc. Podoba mi się bardziej stonowany i taki osadzony w okresie „Back in Black” utwór zatytułowany „Deuce”. Ostatnie dwie płyty Ac/Dc słychać w „Don't Fool me” i w mroczniejszym „Devils Souls”. Choć początek płyty jest identyczny jak w przypadku Airbourne. Zaczyna się dynamicznie, z mocnym kopem i „Fire your Guns” to znakomity otwieracz który przypomina wczesne lata Ac/Dc. Ciekawą linią melodyjną udało się uzyskać w „Hero” i może kiedyś uda się Blackbird nieco odświeżyć formułę Ac/Dc? Jest cień nadziei, że nie popadną w totalne kopiowanie. O przebój na tej płycie też nie jest ciężko, co już potwierdza zespół choćby w tytułowym „Of Heroes and Eniemes”.


Dzięki takim kapelom i takim albumom jak „Of heroes and enemies” muzyka Ac/Dc nigdy nie umrze i będzie zawsze się o niej rozmawiać i na nowo przeżywać. Niemiecka formacja pokazała, że w tym kraju jest wiedza nie tylko na temat jak grać z wysokiej półki heavy/power meta/thrash metal, ale też hard rock. Airbourne może czuć się zagrożone.


Ocena: 7.5/10

wtorek, 5 sierpnia 2014

SPEEDBREAKER - Biult for Speed (2014)

Co może nad zdradzić nazwa Speedbreaker? Wiele. Słowo szybkość jest tutaj słowem kluczem i jest wręcz najważniejszym elementem składającym się na styl muzyczny tej niemieckiej formacji, która powstała w 2011 r. Thrash metalowy wokal Johna, szybkość godna Motorhead, Venom, do tego tworzenie melodii jak wiele kapel z kręgu NWOBHM. To daje ciekawą mieszankę. Jeśli jesteś zwolennikiem tradycyjnego speed metalu z lat 80 i nie przeszkadza ci wtórność to „Built for Speed” jest pozycją idealną dla Ciebie.

Kiczowata okładka jest jak z lat 80. Właśnie taka jest muzyka Niemców. Prosta, przewidywalna, może i kiczowata, ale z pewnością szczera, grana z polotem, werwą i zapałem. Podoba mi się, to że dodano tutaj aspekt thrash metalowy w postaci Johna. Śpiewa agresywnie, ale nie zapomina o tym by trzymać się melodyjności. W takim „Take You To Hell” daje z siebie sporo i to właśnie on jest odpowiedzialny za agresywność na tej płycie. Mnie jednak wzruszyło na tej płycie co innego. Zespół płynnie przedziera się przez lata 80, złoty okres NWOBHM wybierając patenty charakterystyczne dla Angel Witch czy Iron Maiden. Wolne, stonowane tempo, zmiany motywów i ten pazur to jest to co sprawia, że tytułowy kawałek „Built for speed” jest znakomitym hołdem dla tamtych lat. Nawet nie brzmi jakby postał w naszych czasach. Speed metal w tradycyjnej formie mamy w energicznym otwieraczu „Shoot, Shoot”. Szczypta Judas Priest, Paragon i Grave Digger, a w efekcie dostajemy „Night Patrol” czyli kolejna petarda. Fanom Motorhead jest dedykowany „Fire in The Sky”, z kolei „Unholy Night” to kompozycja pełna zawirowań i zaskoczeń. Udało się tutaj połączyć nutkę ballady, romantyczności, NWOBHM, no i Iron Maiden z pierwszej płyty. Jeden z najciekawszych utworów na płycie. Identycznie można opisać melodyjny „Metal Love”, a na koniec zespół daje nam posmakować rozbudowany „Speedbreaker” który ukazuje to co w tym zespole kto tak naprawdę rządzi. Mam tutaj na myśli gitarowy duet Simon/Beda. To jest właśnie to. Prawdziwa chemia, zrozumienia i rywalizacja na solówki. Tęskniłem za takim graniem.

Tradycyjne granie nie straciło na ważności, świeżości i wciąż mimo lat zachwyca. Z jednej strony nie ma tutaj nic nowego, a z drugiej strony brakuje takich płyt. Takich szczerych, tradycyjnych, energicznych i równych. Ta płyta po prostu niszczy, a przecież to tylko debiut młodej, mało znanej kapeli, która robi właściwie to co większość kapel przed laty. Ja to kupuje.

Ocena: 8.5/10

RAMPAGE - Victims of Rock (1981)

Henjo Richtter i Roland Grapow to jedni z najlepszych gitarzystów w dziedzinie power metalu. Co ich łączy? Oczywiście kraj pochodzenia, a także fakt, że grają w dwóch bliźniaczych kapelach czyli Helloween i Gamma Ray, ale łączy ich coś więcej. Oboje swoją karierę zaczynali w niemieckim zespole Rampage. Nie można o tej kapeli mówić jako power metalowej ani też tak popularnej jak te formacje, w których dzisiaj grają ci dwaj znakomici gitarzyści. Rampage został założony w 1980 i zarejestrował dwa albumy, z czego debiut „Victims of Rock” z 1981 został nagrany z Rolandem Grapowem w składzie.

Rampage ciężko nazwać niemiecką formacją, bo w muzyce tej kapeli słychać przede wszystkim brytyjski rock, troszkę progresywnego rocka, jest też coś z NWOBHM i sporo nawiązań choćby z Budgie. Gdy się dobrze w słuchamy to usłyszymy też pewne zapożyczenia z twórczości Scorpions, Quartz czy też wczesnego Accept. Tak więc styl Rampage nie jest taki jedno wymiarowy i taki obstukany, ani też typowy dla niemieckiej sceny. Wokalista Jorg też ma więcej w sobie z brytyjskich wokalistów aniżeli z niemieckich. W takim „Lovely Love” słychać wyraźnie, że śpiewa czysto, z taką charyzmą i nie kopiuje tutaj nikogo. Na tym albumie Roland nie ukazuje w pełni swojego talentu i zazwyczaj partie gitarowe na tym krążku pozbawione są finezji, czy też takiej bardziej złożonej formy. Więcej tutaj rockowego charakteru, aniżeli heavy/power metalu, więc stylistyka i wykonanie zupełnie inne. Rzadko kiedy zespół przyspiesza, rzadko kiedy też stawia na ciężar i prawdziwą jazdę bez trzymanki. Na płycie dominują rytmiczne kawałki jak otwieracz „I wanna Be Free”, który jest jednym z najbardziej chwytliwych utworów na płycie. Odrobinę niemieckiego metalu i wczesnego Accept można uświadczyć „Hes a Dancer”. Słuchając „Liberty” można odnieść wrażenie, że Scorpions spotyka tutaj brytyjski rock. Do grona ciekawych kompozycji można zaliczyć rytmiczny „I dont wanna be rock'n roll star” czy „Tonight”, który ma w sobie więcej z heavy metalu.


Płytę można potraktować jako ciekawostkę, żeby poznać początki Rolanda Grapowa, który dzisiaj gra w Masterplan, chyba że jest się fanem progresywnego rocka, w którym kapela nawiązuje do brytyjskiej sceny lat 70. Po wydaniu tego albumu miejsce Rolanda zajął Henjo Richter, który dzisiaj robi karierę w Gamma Ray.

Ocena: 6/10

niedziela, 3 sierpnia 2014

TIDAL DREAMS - Once Upon a Time (2012)

A gdyby tak tematyką piracką którą chlubi się Running wild, czy Alestorm osadzić w heavy metalowym świecie, w którym są też echa hard rocka i power metalu? W takim wypadku otrzymujemy to co zaprezentował grecki Tital Dreams na swoim debiutanckim albumie „Once Upon a Tide”, który ukazał się w roku 2012.

Już gdy się patrzy na okładkę to już wiadomo czego można się spodziewać, choć zespół nie stawia na szybkość, bardziej im zależy na podniosłym, epickim charakterze. Nic dziwnego, w końcu wokalista Nektorios brzmi jakbym miał do czynienia wcześniej z operą. Tak więc jego specyficzna maniera idealnie się sprawdza w takich rytmach. Miłym dodatkiem w muzyce Tital Dreams są partie wygrane przez flet, co sprawia że muzyka greków jest melodyjna i klimatyczna. Od samego początku można też zauważyć, że zespół grac potrafi i robi to naprawdę dobrze. Nie musimy się martwić, że debiutanci za nudzą nas swoimi kompozycjami i nie trafionymi aranżacjami. Paris Valadakis odpowiedzialny jest właściwie za całą warstwę instrumentalną, ale przede wszystkim należy go pochwalić za udane partie gitarowe. Mamy tutaj właściwie wszystko od szybkich solówek, bo mocne riffy, aż po bardziej złożone partie. Zaczyna się od klimatycznego intra, a prawdziwa uczta zaczyna się wraz z „Back To A Time” który brzmi jak utwór wzorowany na twórczości Manowar. W przypadku „Tidal Dreams” słychać już bardziej stonowane tempo, bardziej wyrafinowane solówki i wszystko tutaj utrzymane jest w hard rockowym klimacie, co pokazuje, że zespół nie ma problemów z urozmaiceniem swojego materiału. Serce szybciej zaczyna bić przy energicznym „Argonauts”, w którym zespół pokazuje że i konwencja power metalowa nie jest im obca. Kto lubi marszowe tempo i epickość, ten będzie zachwycony „We Shall Rise”. Jest to może wszystko wtórne, ale dobrze się słucha tego, zwłaszcza kiedy zespół serwuje nam takie hity jak „Flaming Circle” czy „Descending”.

Bardzo dobry miks heavy metalu, power metalu, hard rocka i tematyki pirackiej. Nie jest to nic odkrywczego, ale przyjemnie się słucha tej mieszanki w wykonaniu Tidal Dreams. Kto wie może w przyszłości nagrają coś wyjątkowego i ocierającego się o perfekcję?

Ocena: 7/10

piątek, 1 sierpnia 2014

ALESTORM - Sunset on the Golden Age (2014)

W przypadku płyt Alestorm wiem czego się spodziewać, co mogę dostać i raczej długo ten stan rzeczy się nie zmieni. W końcu to radosne granie będące mieszanką power metalu i folk metalu bazujące na pirackich historiach sprzedało się znakomicie. To już 4 krążki na koncie Brytyjczyków i właściwie nic się nie zmieniło. Nawet przyjście nowego członka w postaci Elliota Vernona nie odbiło się na nowym albumie „Sunset on The Golden Age”. Jedni powiedzą w tym momencie „dość”, a inni rzekną „więcej, więcej”.

Dotarliśmy właśnie do takiego momentu, gdzie muzyka Alestorm już nie zaskakuje, nie jest tak świeża, jak miało to miejsce na debiucie. Tamten album był szczery, pomysłowy i miał kopa. Kolejne albumy były jakby marną kalką tamtego wydawnictwa. Piracki klimat, duża dawka melodyjności, urozmaicony motywy nie wystarczyły. Najwidoczniej zespół sam sobie zaszkodził. Nagrał znakomity debiut, a w dodatku kurczowo się trzymają jasno określonych ram muzycznych. Może czas nieco wykroczyć poza pewne granice? Christopher to prawdziwy piracki wokalisty, który napędza całość i przesądza o atrakcyjności muzyki tej kapeli. Jednak tym razem nie udało się wszystkiego zakamuflować. Technika i wykonanie jest w porządku i problemu należy doszukiwać się w kompozycjach. Są przewidywalne, a często nawet złudnie podobne do tych zagranych w przeszłości. Taki „Wooden Leg” z prostym refren, gdzie w kółko zespół powtarza jedną frazę miało już nie raz miejsce na płytach Alestorm. Płyta o dziwo mocny wstęp. Taki mocniejszy, agresywniejszy „Walk The plank” przypomina materiał z debiutu. „Drink” promował album i w sumie to był bardzo dobry, bo to jeden z najjaśniejszych kawałków na płycie. Jest folk pełną gęba i piracka radość. Murowany hit koncertowy. Dobrze też wypada bardowy „Magnetic North”, jednak moim faworytem dość szybko stał się najdłuższy utwór na płycie, a mianowicie „1741 (the Battle of Cantagena)”. W końcu jakieś ciekawe wejście, w końcu w pełni trafiony główny motyw i melodia. Można tutaj doszukać się wpływów Running Wild czy Sabaton. Może to jest pomysł na kolejne albumy? Mam taką nadzieję. Zespół stara się grać agresywnie co potwierdza w „Surf Squid Warfare”, ale to wszystko już było i to już sto razy lepiej podane. Radosny „Quest for Ships” też brzmi znajomo i jest to raczej po prostu kolejny utwór Alestorm, który nic nie wnosi. Na uwagę zasługuje też rozbudowany i bardzo rozwinięty „Sunset of the golden age”, który trwa ponad 11 minut. Pierwszy raz zespół zabrał nas w tak epickie rejony.

Album ma dobre momenty, jest melodyjny i piracki. Jednak nic się nie zmieniło w muzyce Alestorm. W kółko dostajemy te same zmielone riffy i melodie. Jest to już nieco nużące. Może czas wprowadzić jakieś zmiany? Czas nieco odświeżyć formułę? Pewna formuła już została wyczerpana i trzeba coś z tym zrobić. Czas pokaże jak Alestorm rozwiąże ten problem.

Ocena: 5.5/10

P.s recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

POWER UNIT - Time Chaser (1990)

Johannes Losback to szwedzki gitarzysta, który fanom heavy metalu powinien być znany przede wszystkim z twórczości znanego bandu o nazwie Wolf. Jednak mało kto wie, że swoją karierę muzyczną zaczynał w kapeli Power Unit, który powstała w 1987 roku. Tam właśnie po raz pierwszy pokazał, że jest wyjątkowym gitarzystą, w którym drzemie potencjał. Zespół nie zdobył większego zainteresowania i szybko przepadł bez wieści, ale udało się tej formacji zostawić po sobie debiutancki album zatytułowany „Time Chaser”.

W żadnym wypadku Power Unit nie przedziera żadnych nowych szlaków, ani wyznacza nowych trendów, a jedynie powiela kilka znanych patentów już z lat 80. Na płycie można wyłapać inspirację muzyką Accept, Judas Priest czy Krokus. Choć można by tą listą poszerzyć o wiele innych kapel, bowiem Power Unit to kapela jedna z wielu. Może i nie wyróżniali się oryginalnością, ale trzeba przyznać im że „Time Chaser” to solidna pozycja jeśli chodzi o heavy metal. Jeśli ktoś szuka mocnych riffów, melodyjnych solówek, chwytliwych przebojów to z pewnością tutaj to znajdzie. Minusem tego wszystkiego jest nieco zgładzone, nieco hard rockowe brzmienie, które pozbawia ten album mocy. Również o nieco hard rockowym brzmieniu tej kapeli przesądza wokalista Yngve, który nie dysponuje ciekawą drapieżną manierą ani chrypą, tylko czystym i ciepłym głosem, który pasuje do hard rockowego grania. „Tonight The Night”, spokojna i romantyczna ballada „Broken Dreams” to jedne z tych przykładów, że hard rock się często pojawia w muzyce szwedów. Chwytliwy „Love at first Sight” też jest bardziej hard rockowym kawałkiem niż heavy metalowym, ale jest to wciąż granie na dobrym poziomie. Do mnie jednak najbardziej przemówiły te żywsze, nieco mocniejsze kompozycje. Melodyjny otwieracz „Time Chaser” to właśnie jeden z takich ciekawszych momentów na płycie. W takich utworach jak ten można delektować się naprawdę interesującymi popisami gitarowymi Johannesa i Henrika. Słychać, że zależało im na melodyjnym aspekcie. Rasowy heavy metal usłyszymy w „Lost Paradise”, który brzmi jak utwór stworzony dla fanów Accept. Z takich kompozycji ukazujących Power Unit w dobrym świetle jest też „What The Future Will Bring”.

Power Unit nie jest zespołem wyróżniających się na tle innych, ale trzeba im przyznać, że nagrali solidny album, który zawiera mieszankę heavy metalu i hard rocka. Tutaj trzeba zwrócić uwagę przede wszystkim na Johannesa, który wygrywa sporo ciekawych motywów, które staną się przepustką do jego kariery. W końcu granie w Wolf należy uznać za spory sukces.

Ocena: 6.5/10