niedziela, 7 sierpnia 2016

HUMAN ZOO - my own god (2016)

Wydany w 2011 r „Eyes of stranger” był jednym z najciekawszych wydawnictw niemieckiego bandu o nazwie Human Zoo. Kapela tym krążkiem pokazała, że można grać klasyczny hard rock z elementami heavy metalu, jednocześnie tworząc coś wyjątkowego. Co ich wyróżnia na tle innych kapel to podejście do tej tematyki, wyjątkowe aranżacje no i saksofon, który nadaje muzyce Human Zoo progresywnego charakteru i ekstrawagancji. Na kolejny album przyszło poczekać nam aż 5 lat. Najlepsze jest to, że taki odstęp czasu nie wpłynął na formę muzyków i jakość muzyki. To co dostajemy na 4 albumie zatytułowanym „My own God” to hard rock na wysokim poziomie. Każdy kto się wychował na muzyce Scorpions, Gotthard, czy Pink Cream 69 ten bez wątpienia odnajdzie się w świecie Human zoo i ich najnowszego dzieła. Stylistycznie „My own God” jest swoistą kontynuacją tego co mieliśmy na „Eyes of Stranger”. Tak więc nie brakuje ciekawych popisów saksofonisty, intrygujących melodii, sporej dawki przebojowości i hard rockowego szaleństwa. Miła dla oka okładka, soczyste i dynamiczne brzmienie, czy wreszcie świetny i uzdolniony wokalista Thomas Seeburger to są te cechy, które już są dobrze znane fanom zespołu. Nowy album tętni życiem i nie ma tutaj miejsca na smętne i nijakie kompozycje. Każdy utwór wnosi coś do „My own God” i czyni go zróżnicowanym dziełem. Taki ostry i chwytliwy otwieracz w postaci „One Direction” nawiązuje do twórczości Scorpions. Na samym wstępie pokazuje, że zespół jest w świetnej formie. „Cry baby cry” to Human Zoo i tutaj słychać jaką rolę odgrywa w ich muzyce saksofon. Jest nutka progresywności i finezyjności wyjętej z płyt Deep Purple. Najostrzejszym kawałkiem na płycie jest bez wątpienie energiczny „Love Train”, który ma w sobie znacznie więcej z heavy metalowej motoryki. Zespół nie boi się wykorzystywać w swojej muzyce elementów bardziej komercyjnych i taki popowy „My own Illusion” dobrze to odzwierciedla. Na płycie jest sporo hitów i tutaj na pewno warto wspomnieć o nieco zadziornym „NSA”, melodyjnym „Like a Bitch”. Dobrze spisują się też ballady na tym albumie i warto tutaj przytoczyć choćby zamykający „ Reminds me of You”. Na płycie znajdziemy wszystko to co liczy się w hard rocku, tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. O poziom muzyki zawartej na albumie nie ma co się martwić, bo dzieje się całkiem sporo. Mamy szybkie utwory jak i te spokojniejsze i bardziej komercyjne. Ciekawe aranżacje, utalentowany wokalista i saksofon sprawiają, że Human Zoo wciąż jest jednym z najciekawszych kapel specjalizujących się w hard rocku.

Ocena: 8.5/10

piątek, 5 sierpnia 2016

NITROVILLE - Cheating the hangman (2016)

Czas na hard rockowe szaleństwo i każdy kto wychował się na twórczości Ac/Dc, ZZ Top, Def Leppard, Motorhead, Bonfire, czy Dokken ten bez wątpienia pokocha twórczość Nitroville. Jest t o młody band przed którym jest świetlana przyszłość. Kapela powstała w 2010r i od tamtego czasu nagrała dwa albumy. Najnowszy zatytułowany „Cheating The Hangman” ukazał się w tym roku i jest to jedna z najciekawszych premier w kategorii hard rock.

W muzyce Nitroville łatwo doszukać się wpływów klasycznych kapel hard rockowych i przemawiają przez najnowsze dzieło Brytyjczyków lata 80. Jakoś specjalnie się z tym nie kryją. Brzmią autentycznie, a ich muzyka to czyste szaleństwo. Nie brakuje pozytywnej energii, mocnych riffów i łatwo w padających w ucho refrenów. Nowy album kipi energią i słucha się go nadzwyczaj dobrze. Jego sukces tkwi nie tyle w samych kompozycjach i stylu kapeli. Spora zasługa w specyficznym wokalu Toli Lamont, która nadaję całości wyjątkowego charakteru. Nie da się pomylić Nitroville z innym bandem. Kolejnym ważnym elementem tej układanki, bez którego nie byłoby tej kapeli to gitarzysta Kurt Michael Boeck. Stawia on na prostotę, chwytliwość i hard rockowe szaleństwo. To przedkłada się na jakość kompozycji i samą przebojowość tej płyty. Nie ma tutaj słabych kawałków, czy momentów które powodują że kapela traci w naszych oczach. Otwierający „Motorocker” już wprawia dobry nastrój. Można poczuć wibrację starych płyt Dokken, Ac/Dc czy Def Leppard. Mocny wokal, energiczny riff i już jestem totalnie zauroczony. Nie trzeba jednak tak wiele do szczęścia. Dalej mamy bluesowy „Louisiana Bone” , który ma coś z starego Deep Purple i Ac/Dc. Właśnie tak powinien brzmieć hard rock na najwyższym poziomie. Najszybszym kawałkiem na płycie jest speed metalowy „Spitfire”, który ma w sobie pewne cechy Motorhead. Hitem na miarę wielkości Ac/Dc jest żywiołowy „Cheating the Hangman” czy szybszy „Take a Stand”. Mimo braku oryginalności zespół potrafi zauroczyć lekkością i dbałością o szczegóły. Kawał dobrego hard rocka tutaj znajdziemy i co może podobać się to nacisk na klasyczne brzmienie i rozwiązania. Właśnie takie przeboje jak „Dead mans Hand” czy melodyjny „danger zone” czynią ten album prawdziwą ucztą dla fanów gatunku.

Nitroville tak naprawdę rozpoczął swoją przygodę z muzyką i jest to obiecujący start. Drugi album w postaci „Cheating the hangman” to gratka dla fanów klasycznych albumów Bonfire, Dokken, czy Ac/Dc. Mało tutaj oryginalności, ale zespół nadrabia pomysłami i wykonaniem. Materiał dopieszczony i nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek zawodzie. Hard rockowe szaleństwo na wysokim poziomie.

Ocena: 8/10

wtorek, 2 sierpnia 2016

ARTILLERY - Penalty by perception (2016)

Jednym z tych thrash metalowych zespołów, które ma w sobie więcej heavy/speed metalowej motoryki jest bez wątpienia duński Artillery. Jest to jedna z tych formacji, która powstała w latach 80 i już dawno zapisała się w historii heavy metalu. Nic nie muszą już nam udowadniać, jednak od kiedy ustabilizował się skład zespołu tj od 2012r to kapela też jakby przeżywa drugą młodość. Niestety ostatni naprawdę wartościowy krążek tej grupy ukazał się w 2009 r i mowa tutaj o „When death Comes”. Teraz po 3 latach przerwy przyszedł czas na 8 album tej formacji, która gra heavy/speed metalową wersję thrash metalu. Najnowszy album zatytułowany „Penalty by perception” zasługuje na miano najlepszego albumu od czasu „When Death Comes”, a może nawet „By inheritance” z 1990 r. co uległo poprawie? Co się nagle stało, że zespół tak się obudził ze snu? Właściwie nie zmienił się styl, czy jakość, ale muzyka nabrała dynamiki i przebojowości. Nowy album to skupisko naprawdę chwytliwych melodii i mocnych riffów, które potrafią oczarować nawet najbardziej wymagającego słuchacza. Micheal bastholm Dahl to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Świetnie buduje napięcie, a kompozycje dzięki niemu mają w sobie sporo pozytywnej energii. Niby mamy thrash metal, a wszystko jest nadzwyczaj melodyjne, przebojowe i chwytliwe. Poza agresją i zadziornością mamy prawdziwe hity, które czynią ten album wyjątkowym. Choć okładka nie porywa swoją formą, choć brzmienie jest typowe i niczym nie zaskakuje to materiał broni się sam. „In Defiance of Conformity” zaczyna się dość dziwnie, bo od melodii rodem z country. Jednak dość szybko utwór nabiera agresji i odpowiedniej tonacji. Nasuwa się ostatni album Paradox, Overkill czy Kreator. Sporo w tym utworze z niemieckiego power metalu co jeszcze bardziej mi się podoba. Co jednak najbardziej napawa optymizmem to wyczyny braci Stutzer. To co ci dwaj panowie wygrywają budzi podziw. Dawno nie grali tak agresywnie, tak pomysłowo i z takim przekonanie. Słychać, że dobrze się przy tym bawili. Dobrze to odzwierciedla rozpędzony „Live by the scythe” czy przebojowy „Penalty by perception”. Rasowy heavy metal w stylu Primal Fear można uświadczyć w toporniejszym „Mercy of ignorance”. Kolejnym mocnym punktem na płycie jest żywiołowy „Rites of War”, który ukazuje w jakiej świetnej formie jest sam zespół. Co ciekawe znalazło się miejsce na klimatyczną, rockową balladę w postaci „When the magic is gone” i na naprawdę thrash metalową petardę w postaci „Cosmic Brain”.Nowy album to nie tylko mocne riffy i duża dawka przebojowości, to również niezły popis sekcji rytmicznej, która nadaje całości odpowiedniego tonu. „Deity Machine” czy nieco hard rockowy „Path of atheist” są przykładem tego jak dobrze funkcjonuje sekcja rytmiczna na tej płycie. Wisienką na torcie jest tutaj hit w postaci „Welcome to the mind factory”, który wieńczy ten znakomity album. Dawno Artilley nie było w takiej formie i nie brzmiało tak świeżo. Tętni z nich życie i chęć do grania heavy/speed/thrash metalu i to na wysokim poziomie. „Penalty by perception” to jeden z ich najlepszych albumów ostatniej dekady. Warto mieć go w swojej kolekcji.

Ocena: 9/10

niedziela, 31 lipca 2016

JUICYFUR - Juicyfur (2016)

Jednym z najciekawszych debiutów roku 2016 jest bez wątpienia „Juicyfur” norweskiego zespołu o takiej samej nazwie. Mało znany band działa już od 2011 roku i dopiero rozpoczyna swoją karierę na dobre. Teraz po 5 latach zespół w końcu postanowił wydać swój debiutancki album „Juicyfur”. Norweski band tworzy specyficzną i klimatyczną muzykę, która jest mocno wzorowana na latach 70 czy też 80. Przede wszystkim słychać tutaj echa Deep Purple, Whitesnake czy Led Zeppelin. Próba tworzenia tego typu muzyka nie jest łatwa, ale Juicyfur zaskoczył mnie swoim stylem i tym jak podchodzą do komponowania. To nie jest po prostu kolejny debiut roku 2016, to magiczna przygoda i podróż do lat 70. Samo surowe i nieco przybrudzone brzmienie, klimatyczna okładka potrafią wiele zdziałać. Już od razu wiadomo z czym mamy tak naprawdę do czynienia. Mocnym atutem norweskiej formacji jest bez wątpienia lider grupy Martin Froland. To on jest odpowiedzialny za partie wokalne na albumie i w dodatku nadaje kompozycjom klimatu lat 70. Jego wokal jest mocny, zadziorny i znakomicie współgra z tym co wygrywa gitarzysta Daniel. Riffy czy tez solówki są energiczne, pomysłowe, a przede wszystkim finezyjne. Słucha się tego niezwykle przyjemnie. W muzyce Juicyfur sporą rolę odgrywa klawiszowiec Oyvind, który nadaje kompozycjom przebojowości i takiej lekkości. Na płycie znajdziemy 15 utworów i każdy z nich ma w sobie coś ciekawego. „Another Kind of Story” to pierwszy wielki hit jaki pojawia się na krążku. Chwytliwy riff, ciekawe aranżacje, nutka progresywności i przebojowy charakter czynią ten utwór wyjątkowym. Marszowy, nieco rytmiczny „The stranger” pokazuje nieco inne oblicze zespołu. Słychać tutaj nacisk, jaki został położony na partie klawiszowe, na progresywność i futurystyczny klimat. Na płycie nie brakuje elementów czysto bluesowych co potwierdza spokojniejszy „Once by the banch”. Do grona ciekawszych utworów na pewno warto zaliczyć magiczny „Juicyfuir” czy bardziej złożony „Nickel”, w którym zespół ukazuje swój talent i pomysłowość. Nie brakuje szybszych utworów i takich bardziej radosnych co potwierdza melodyjny „Neo geo” czy „Rock;n Rolla”. Każdy z powyższych utworów pokazuje wszechstronność norweskiej formacji oraz fakt, że są jednych z ciekawszych kapel młodego pokolenia. Wzorują się na starych zespołach z lat 70 i mowa tutaj o Deep Purple czy też Led Zepelin, ale pozostają sobą do końca. To jest właśnie piękne w tej płycie. Warto zapoznać się z tą pozycją.

Ocena: 8/10

piątek, 29 lipca 2016

ORACLES - Miserycorde (2016)

Każdy kto siedzi w świecie ekstremalnego heavy metalu, czy też death metalu będzie kojarzył ekipę z Aborted. Założony w 2008 roku belgijski band Oracles ma wiele wspólnego z Aborted, w końcu założyli go muzycy, którzy na co dzień grają w tej formacji. Co warto wiedzieć o Oracles to, że też specjalizują w ekstremalnym metalu, choć w ich muzyce nie brakuje elementów wyjętych z groove metalu, gothic metalu czy death metalu. Ta różnorodność jest atutem i to jest coś co zachwyca w debiutanckim dziele zatytułowanym „Miserycorde”. Zespół stara się wykroczyć poza pewne ramy i zaskoczyć nas różnymi smaczkami. Pojawianie się motywów progresywnych czy echa symfonicznego metalu są miłym zaskoczenie. Zwłaszcza, że zostają bardzo dobrze wykorzystane na poczet danej kompozycji. Dobrze to obrazuje agresywny „The Tribulation of man” czy podniosłym „Remnants of Echo”. Uwagę przyciąga występ gościnny Jeffa Loomisa w „Body of inepitude”. Bardzo dobrze wypada wokalista Sanna, która nadaje całości lekkości i nieco bardziej komercyjnego wymiaru muzyce jaką gra zespół. Dobrym przykładem jest rozbudowany „Skin” czy rockowy „Scorn”. Choć pomysł na granie jest, to słychać że gitarzyści Mendel i steve zbytnio nie przykładają się do tego co grają. Jest technika czy agresja, ale brakuje polotu, jakiegoś zaskoczenia. Momentami można poczuć zmęczenie. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć „Canvas of Me” czy rytmiczny „The beutiful People”, który ma w sobie najwięcej z przeboju. Płyta jest w miarę równo, choć nie brakuje potknięć. Niezbyt dobrze świadczy o tej płycie świadczy fakt, że soczyste brzmienie i ciekawa, mroczna okładka wypadają lepiej niż sam materiał. Często Oracles porównuje się do Opeth, Dimmu borgir, arch Enemy czy Slipknot i są to skojarzenia jak najbardziej na miejscu. Ten stan rzeczy potwierdzi debiutancki krążek belgijskiej formacji. Pozycja skierowana wyłącznie do miłośników tego gatunku. Inni nie mają czego tutaj szukać.


Ocena: 5/10

czwartek, 28 lipca 2016

AMON AMARTH - Jomsviking (2016)

Ciekawe jakby się miał melodyjny metal gdyby nie szwedzki Amon Amarth? Czy ten gatunek istniałby? Czy byłby tak rozpoznawalny i ceniony jak dzisiaj? Nie ma co gdybać, gdyż wkład szwedzkiej formacji w ten gatunek muzyczny jest wielki i miało to z pewnością ogromne znaczenie. Muzycy działają od 1992 r i przez ten cały czas trzymają się pewnych ram, stawiając na klimat, na ciekawe melodie i rozwiązania, który potrafią zaskoczyć. Każdy album niby o podobnym charakterze jest, jednak każdy ma coś w sobie innego i każdy miał jakiś swój własny znak rozpoznawalny. Amon Amarth to przede wszystkim band, który nigdy nie zawiódł i zawsze dostarczał swoim fanom mocne albumy, które nie zawodziły. Jak jest z „Jomsviking”? Nie ma tutaj niespodzianki, bo jest to kolejne udane przedsięwzięcie zespołu. Album mocno uderza do najlepszych wydawnictw Amon Amarth, pokazuje, że kapela nie straciła zapału i wciąż stać ja na zryw. Nowy album jest świeży, dynamiczny, klimatyczny, a przede wszystkim zachwyca forma w jakiej zostają podane melodie. Oj tak, melodie na nowym albumie są chwytliwe i pełne energii. Dzięki nim album tętni własnym życie. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę i Amon Amarth stworzył koncept album opowiadający historię o miłości i zemście. Innym miłym zaskoczeniem jest wprowadzenie czystych wokali w „A dream that cannot be”, które wykonuje Doro Pesch. Bardzo ciekawy zabieg i ten utwór jest jednym z najciekawszych na płycie. Jest zróżnicowanie, ciekawa forma i wykonanie. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zespół poszedł w tym kierunku. Wokalista Johan Hegg też jest w szczytowej formie co słychać od samego początku i to jest dobra informacja. To on przecież jest wizytówką Amon Amarth. Jest sporo nawiązań do wcześniejszych albumów i śmiało można go postawić obok tych klasycznych wydawnictw. Otwieracz „First Kill” to mocny otwieracz i pokazuje jak się ma Amon Amarth. Prawdziwa uczta dla fanów takiej muzyki. Stonowany i bardziej toporniejszy jest „Wanderer”, który ukazuje epicki charakter tej płyty. Andy Sneap, który odpowiada za brzmienie ostatnich płyt Accept odwalił tutaj kawał dobrej roboty. Dzięki niemu takie petardy jak „On a sea of Blood” są perfekcyjne i przywołują namyśl najlepsze lata szwedzkiej formacji. Jednym z najbardziej chwytliwych kawałków na płycie jest marszowy „Raise your horns”, który przypomina poniekąd Kalmah. Nowy album cechuje się niezwykłą melodyjnością i odzwierciedla to „The way of Vikings” czy też „At dawns first light”. Materiał jest bezbłędny i ciężko znaleźć jakiś błąd czy słaby punkt. Zespół zadbał o to by każdy utwór był dopracowany i zachwycał swoją formą. Tak więc „Revenge is my name” to kolejny mocny punkt tej płyty, a zamykający „Back on nothern shores” to prawdziwa perełka, który porywa swoim epickim klimatem i ciekawą aranżacją, która potrafi zaskoczyć. „Jomsviking” to z pewnością jeden z ich najlepszych albumów i pokazują lepsza formę niż na „Deceiver of The Gods” . Zespół nawiązuje do swoich najlepszych wydawnictw i słychać to. Najlepsze w tym jest jednak to, że choć jest to typowy album Amon Amarth, to i tak potrafi zaskoczyć. Miło, że mimo tylu lat działalności, że mimo wypracowanego stylu i pewnej stagnacji w ostatnim czasie udało się Amon Amarth zaskoczyć nas czymś nowym. Gorąco polecam !

Ocena: 9/10

poniedziałek, 25 lipca 2016

ALMANAC - Tsar (2016)

Fanom Rage ciężko było pogodzić się z faktem, że Victor Smolski nie jest już jego częścią. Jednak to pozwoliło rozwinąć się sławnemu gitarzyście i rozpocząć nowy rozdział w swojej karierze. W roku 2015 powołał do życia projekt Almanac, który można porównać do ostatnich dokonań Avantasia. Jest to metalowa opera o pewnym symfonicznym zabarwieniu. Nie brakuje odesłań do Rage, czy też Lingua Mortis Orchestra. Ich debiutancki album „Tsar” to jeden z najciekawszych albumów jakie pojawiły się w roku 2016. Nie chodzi już o to, że sam album to koncept album opowiadającym o brutalnych rządach Ivana 4 Groźnego ani też o ciekawych muzyków jakich udało się zebrać, ale o to że ta płyta zaskakuje swoją formą. Udało się zaprosić wokalistę Brainstorm, Voodoo Circle czy wreszcie Jeanette Marchewkę znaną z Lingua Mortis Orchestra. Płyta zaskakuje wciągającym klimatem, wykonaniem, przemyślanymi aranżacjami, a przede wszystkim bogactwem dźwięków. Dzieje się tutaj naprawdę sporo. Orkiestracje są podniosłe, dobrze wyważone i upiększają to co wygrywa Victor. Jest epicki charakter, który aż się prosi przy takiej historii. „Tsar” to płyta, która budzi podziw i zachwyca swoją formą. Nie ma tutaj banalnych rozwiązań, ani nudnych motywów. Wszystko jest zagrane z pomysłem i nutką szaleństwa. Victor Smolski stworzył jeden ze swoich najlepszych albumów. Dopieszczone brzmienie, czy klimatyczna i miła dla oka okładka tylko dopełniają ten album. David Readman potrafi nadać kompozycjom sporo emocji i romantycznego feelingu, tak więc idealnie się tutaj sprawdza. Zaś Andy B. Frank nadaje całości pazura i agresywności. Na płycie znajdziemy 9 kompozycji i każda z nich to prawdziwa uczta dla fanów power metalu i symfonicznego metalu. Mocny riff „Tsar” otwiera całość i już słychać echa Rage czy Ligua Mortis Orchestra. Mimo tych skojarzeń Victor Smolski starał się stworzyć coś własnego i coś co nas zaskoczy. To z pewnością się udało. Kompozycje są rozbudowane i wzbogacone o różne smaczki, tak więc nie ma czasu na nudzenie się. „Self Blinded Eyes” to z kolei power metalowa petarda, która przywołuje poniekąd dokonania Avantasia. Mocny kawałek, który pokazuje że Almanac to nowa jakość metalowej opery. Solówki i popisy gitarowe są godne uwagi. Wystarczy posłuchać „Darkness” by się o tym przekonać. Na płycie nie mogło zabraknąć prawdziwej power metalowej petardy z nutką thrash metalu i w tej roli sprawdza się „Hands are Tied”. Nutka progresywności wdziera się w podniosły „Children of The Future” czy w podniosły i bardziej symfoniczny „No more Shadows”. Nie można też zapomnieć o dynamicznym „Nevermore” i energicznym „Flames of Fate”, które jasno dają do zrozumienia, że Almanac to symfoniczny power metal z górnej półki. Nie ma tutaj jakiś wad i błędów, które można wytknąć Victorowi i jego zespołowi. Jego odejście z Rage jednak okazało się mieć plusy. Dzięki temu nagrał jeden ze swoich najlepszych albumów, które pokazał jego prawdziwy kunszt i talent. Jeden z najlepszych albumów roku 2016 i to nie jest żart.

Ocena: 9/10

piątek, 22 lipca 2016

RAVAGE - Poseidon (2016)

Nazwa Ravage jak się okazuje jest bardzo popularna wśród kapel heavy metalowych i dlatego ostatnio sam dałem się nabrać. Zamiast zachwycać się kolejną płytą amerykańskiego speed metalowego Ravage, który nagrał ostatnio świetny „The end of Tommorow”, to dostałem drugi album niemieckiego Ravage, który również specjalizuje się w speed/heavy metalu. Kapele mimo pochodzenia z dwóch różnych krajów mają wiele wspólnego. Przede wszystkim podobne podejście do heavy/speed metalu czy właśnie tworzenia kompozycji. Kiedy odpaliłem „Poseidon” to miałem wrażenie jakby słuchał amerykańskiego Ravage. Jest wiele podobieństw, bo muzyka zawarta na najnowszym albumie niemieckiej formacji jest melodyjna, energiczna i przemyślana. Tutaj nie ma miejsca na wpadkę i niepewność. Niemiecki Ravage wyróżnia na tle się innych kapel tym, że pojawiają się tutaj wokale kobiece jak i męskie. Wychodzi to całkiem fajnie i do tego dochodzą udane aranżacje, które przypominają dokonania takich kapel jak Enforcer, Steelwing czy właśnie Ravage. Oliver i Vera tworzą zgrany duet i to oni w głównej mierze napędzają tą całą machinę. Dla jednych problemem będzie brak świeżości i oryginalności, ale fani lat 80 raczej uznają to za zaletę. W końcu panowie mają doświadczenie i grają od lat 80. Tak więc skojarzenia z tamtym okresem jest zrozumiały. Już otwieracz „Speedshock” jest miłą podróżą w czasie. Słychać echa największych kapel i przypominają się czasy, gdzie liczyła się szczerość i dobra zabawa. Tak Ravage dobrze się bawi i to słychać od samego początku. Atutem jest tutaj to, że Ravage to specjalista od hitów i z łatwością przychodzi im tworzenie takich chwytliwych utworów. Dobrze to obrazuje rozpędzony „Power” czy melodyjny „On the Run”, które pokazują co potrafią gitarzyści. Ich gra po prostu zachwyca i tutaj już nie chodzi o techniczny aspekt, a o chemię i taki szczery przekaz. „Metalhead” to idealny hit na koncerty, a wszystko dzięki nieco hard rockowej naturze. Najostrzejszy na płycie jest bez wątpienia agresywny i mroczny „Serenade”. Mocna rzecz, która potrafi pobudzić nasze zmysły. Dalej pojawia się również udany „My will to Live” który nawiązuje do Judas Priest, czy też Saxon. Główny riff „Hunter” ma coś wspólnego z Scorpions, a tytułowy „Poseidon” to kwintesencja gatunku i taki Ravage w pigułce. Kolejny mocny punkt tej płyty. Takich płyt jak „Poseidon” ostatnim czasy jest co raz więcej, ale w przypadku rozliczeń roku 2016 warto wspomnieć o tym albumie i mieć go na uwadze. Niemiecki Ravage jest równie ciekawy co ten amerykański, a ich najnowszy krążek to prawdziwa uczta dla maniaków speed/heavy metalu. Warto było czekać 16 lat na ich powrót.


Ocena: 8/10

środa, 20 lipca 2016

ENDLESS - The Truth, the chaos, The Insanity (2016)

Endless to jeden z tych zespołów, który idzie w ślady Sonata Arctica, Stratovarius, czy Symfonia. To band, który słodki i pogodny melodyjny metal z domieszką hard rocka i power metalu. Brazylijski Endless działa od 1995r i od tamtego czasu nagrał 3 albumy. Na ten najnowszy przyszło czekać fanom 10 lat. Może „The Truth, The Chaos, The Insanity” nie grzeszy oryginalnością i niczym specjalnym nas nie zaskakuje, to jednak fani gatunku powinni zwrócić uwagę na ten krążek. Album to przede wszystkim dobra rozrywka i wycieczka do starych płyt Stratovarius czy
Sonata Arctica. 10 lat to kawał czasu i może wiele się zmienić przez ten czas, ale w przypadku Endless nie wiele. Pozostali przy sprawdzonym stylu i nie kombinują w tej sferze aż tak bardzo. Pojawiają się elementy progresywne, wyjęte z hard rockowej formuły, ale to melodyjny metal i power metal przodują tutaj. Cristiano i Luciano to duet gitarowy, który nie zawodzi i często miło zaskakuje. Nie brakuje dynamiki, ikry i szybkości, a całość jest niezwykle spójna. Panowie pokazali się z dobrej strony, bo pełno jest ciekawych melodii, które potrafią poruszyć słuchacza. Dobrze potwierdza to już na samym wstępie energiczny „The Code of Light”. Niby odgrzewany kotlet, niby nic nowego, ale słucha się tego dobrze. Siła nowego krążka tkwi w formie wokalnie Vitora, który podszkolił się w śpiewaniu. Stawia na technikę, na czystość i emocje, a to przynosi sporą korzyść kompozycjom. Z płyty warto wyróżnić przebojowy „Black Veil of madness”, rozpędzony „Save me from myself” czy progresywny „Under the sun”. Najciekawiej prezentuje się ostrzejszy „Puppets on a stage”, który ma coś z starego Helloween czy Gamma Ray. Szkoda, że tak mało jest właśnie tego typu utworów, ponieważ płyta jest nierówna. Pojawiają się wypełniacze i momenty które nic nie wnoszą, a potrafią zanudzić nas swoją formą. Panowie grać potrafią, pomysły też są, tylko jakoś tego nie zebrano w całość i nie dopracowano na tyle, by płyta rzuciła na kolana. Dobre rzemiosło, które daje nadzieją na lepszą przyszłość, ale póki co jest to trochę za mało by zapaść na dłużej w pamięci. Co nie zmienia faktu, że warto posłuchać co oferuje brazylijski Endless.

Ocena: 6/10

niedziela, 17 lipca 2016

ASSASSINS BLADE - Agents of Mystification (2016)

Fani speed metalowego Exciter dobrze znają głos Jacquesa Belangera, który śpiewał w tej kapeli w okresie 1996 – 2006. Był to udany okres, ale Jacques nie jest już członkiem Exciter i musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie dawno świat metalowy ożył na wieść, że dawny muzyk Exciter rusza z własnym bandem. Assissins Blade, który ma tworzyć muzykę z pogranicza speed/heavy/thrash metalu na kształt płyt Attacker, Metal Church, Agent Steel czy właśnie Exciter. Jego głos wciąż zachwyca i przyprawia o dreszcze. Takich wokalistów miło słychać, zwłaszcza jeśli reprezentują starą szkołę amerykańskiego heavy metalu. Pozostały skład to muzycy z Portrait i Void Moon, którzy uzupełniają idealnie wokalistę exciter. Wspólnymi siłami nagrali pierwszy album w postaci „Agents of Mystification”. Ciekawa i tajemnicza okładka z pewnością działa na korzyść i zachęca do sięgnięcia po całość. Brzmienie osadzone w latach 80 jest dobrym pomysłem, zwłaszcza że same kompozycje też brzmią klasycznie. To co znajdziemy na płycie to ostre riffy, agresywne popisy gitarzysty Davida Stranderuda, a także sporej ilości przebojów. Co mi się podoba w tej płycie, że nie ma jakiegoś grania na siłę i próbę klonowania kogoś. Zespół jest sobą i gra z miłości do heavy metalu, a to przedkłada się na jakość kompozycji. Jest klasycznie, ale nie brakuje ognia i elementu zaskoczenia. Tak więc mamy naprawdę miłe zaskoczenie ze strony Jacquesa i jego zespołu. Na płycie znajdziemy 11 utworów dających 50 minut muzyki. Tytułowy „Agents of Mystyfication” to rasowy heavy metalowy kawałek o nieco topornej formule. Jednak słychać nawiązanie do klasyki gatunki i tego co najlepsze w US heavy/power metalu. Ja to kupuje. Drugi w zestawie jest ostrzejszy „Herostratos”, który mocno uderza w twórczość Attacker. Oczekiwany speed/thrash metalu w stylu Exciter czy Agent Steel pojawia się w szybszym „the Demented Force”, agresywnym „Transgression” czy surowszym „Prophets Urn”. Stonowany i bardziej true metalowy w swojej konstrukcji jest „Dreadnought”, który również prezentuje się okazale. Zespół znakomicie urozmaica całość i próbuje się odnaleźć we wszystkim możliwych konstrukcjach. Nawet bardziej progresywnych czy epickich jak to ma miejsce w 9 minutowym „League of Divine Wind”. Dzięki niezwykłej pomysłowości i ciekawym melodiom każdy utwór to murowany hit. Wystarczy posłuchać melodyjnego „Autumn Serenade” czy zadziornego „Frosthammer”. Dzieje się sporo na płycie i przypominają się najlepszy płyty z amerykańskiej sceny metalowej. Najlepsze albumy Attacker, Helstar, Exciter czy Agent Steel wybrzmiewają w tym świetnym debiucie Jacquesa i jego Assassins Blade. Mocna rzecz i czekamy na więcej.

Ocena: 9/10

piątek, 15 lipca 2016

ANVIL - Anvil is anvil (2016)

„Juggernaut of Justice” to jeden z ostatnich wydawnictw Anvil, który rzeczywiście robiły wrażenie na słuchaczy. Doświadczony band z Kanady zawsze słynął z solidnych, heavy metalowych albumów, a swój sukces osiągnęli już w latach 80. Tak najlepsze wydawnictwa przypadły na tamten okres. Lata mijają, oni wydają kolejne albumy z taką samą formułę i nie każdego musi to ruszać, zwłaszcza, że ostatni album „Hope in Hell” był pomyłką. Niby formuła ta sama, ale sam album był nudny i obdarty z ciekawych melodii i heavy metalowego pazura. Mało kto interesował się tym, że Anvil się nie poddaje i ma zamiar wydać kolejny album. Brzydka i uboga okładka „Anvil is Anvil” raczej budziły niepokój niż gwarantowały udany album. Czy rzeczywiście jest tak źle jak to obrazuje okładka?

Otóż nie. Muzyka może jest mało oryginalna i oklepana do bólu, ale są pewne elementy, które ratują ten album przed klęską. Steve Kudlov bardziej przyłożył się do śpiewania i komponowania utworów. Słychać jakieś zaangażowanie, słychać zapał i ciekawe pomysły, co przedkłada się na jakość nowego krążka. Poziom „Juggernaut of Justice” jest poza zasięgiem, ale z pewnością Anvil odbił się od dna z „Hope in Hell”. Pojawia się więcej agresywnych riffów i łatwiej o jakiś ciekawy hit. Materiał trwa 45 minut i to nie jest wcale długo. Widać zespół poszedł na łatwiznę i postawił na krótkie kompozycje. Otwierający „Daggers and Rum” o pirackim charakterze nie jest wcale taki zły jak mogłoby się wydawać, ale też pozostawia sporo do życzenia. Bardziej trafia do mnie przesiąknięty Judas Priest, grave Digger czy Paragon energiczny „Up,Down, Sideways”. Dynamiczna sekcja rytmiczna, szybsze tempo, ostry riff i chwytliwy refren przyczyniły się do sukcesu tego kawałka. Dalej mamy rozpędzony „Die for a lie”, agresywny „Runaway train” czy melodyjny „Its your move”, które są głównymi atrakcjami nowego dzieła Anvil. Stary Anvil i echa klasycznego heavy metalu z lat 80 uświadczymy w żywiołowym „Run like Hell”, który jest moim faworytem z tej płyty. Zagrany z lekkością i taką nutką szaleństwa. Szkoda, że cały album nie brzmi właśnie tak. Na sam koniec mamy „Forgive Dont forget” który podkreśla, że zespół nagrał naprawdę udany album, który nie straszy aranżacjami jak „Hope in Hell”.

Kanadyjski Anvil to zespół, który zaliczamy do klasyki heavy metalu z lat 80. Nie muszą niczego udowadniać i swój status osiągnęli dawno temu. W roku 2011 nagrali jeden ze swoich najlepszych albumów i teraz godnie zacierają wpadkę w postaci „Hope In Hell”. Nowe dzieło jest solidne, zawiera kilka petard i hitów, ale to wciąż za mało by mówić o sukcesie na miarę „Juggernaut of Justice”. Może następny album będzie jeszcze ciekawszy? Zobaczymy.

Ocena: 6.5/10

środa, 13 lipca 2016

THUNER LORD - Prophecies of Doom (2016)

Chile to odległy ląd i bardzo egzotyczny nawet jeśli myślimy w kategoriach heavy metalu. Nie oznacza to wcale, że nie mogą tam działać kapele, które mocno wzorują się na tych z Europy. Tak właśnie jest z bandem o nazwie Thunder Lord. Jest to kapela, która powstała w 2002r w miejscowości Santiago. Obrali sobie za cel granie rasowego heavy metalu z elementami power metalu. Czerpią wzorce z takich kapel jak Running Wild czy Grave Digger. Inspirują się latami 80 i tym jak kiedyś tworzono ten gatunek muzyki i to bez większego wysiłku. Panowie mają na koncie w sumie 3 albumy i spory okres działania. To sprawia, że są doświadczeni i znają się na swojej robocie. Thunder Lord to przede wszystkim specyficzny wokalista Estaben, który przypomina nam Rock;n Rolfa z pierwszych płyt Running Wild. Co ciekawe sama warstwa gitarowa i wyczyny Estabana i Diego są zagrane z polotem i pasją. Słychać, że gitarzyści są fanami pierwszych dwóch płyt Running Wild. Nutka speed/thrash metal, przybrudzone, surowe brzmienie i niezwykła melodyjność. Skojarzenia są i nie da się ich odpędzić, ale to akurat miłe skojarzenia. Zazwyczaj spotkać można klonowanie późniejszych płyt Running Wild, a tutaj Thunder Lord uderza w innym kierunku. W ich muzyce nie ma oryginalności i z tym trzeba się pogodzić, ale panowie wynagradzają nam to w inny sposób. Dostarczają miłe dla ucha melodie i wysokiej klasy kompozycje utrzymane w konwencji heavy/power metalu. Od samego początku płyta robi ogromne wrażenie. „End of Time” to mocne uderzenie jakie każdy fan takiej muzyki chce usłyszeć na otwarcie płyty. Zadziorny, agresywny riff i szalone popisy gitarzystów przywołują stare albumy Running Wild. Jeszcze więcej emocji mamy w melodyjnym i przebojowym „Prophecies of Doom”, który pokazuje na co stać zespół. Kawałek jest instrumentalnie bardzo wypieszczony i jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. Marszowy i bardziej toporny „Pilan” to dobry ukłon w stronę niemieckiej sceny metalowej z początku lat 80. Motorem napędowym nowej płyty Thunder Lord bez wątpienia są szybkie petardy pokroju „The Darkness Breath” czy „The Blood Red Moon”. Dalej mamy najszybszy na płycie i w sumie najagresywniejszy „Useless Violence”, który brzmi jak brat bliźniak „Adrian S.O.S”. Na sam koniec mamy bardziej rozbudowany „Winds of war” i epicki „Metal thunder”. Wad nie uświadczyłem, a całość jest równa i wypchana hitami. Słychać echa starych płyt Running Wild, a panowie to wykorzystali na swoją korzyść. Nie ma mowy o nudzie, a zespół nagrał świetny album, który ma szanse wysoko zajść w roku 2016. Nie można tego pominąć, jeśli kocha się heavy/power metal.

Ocena: 9.5/10

niedziela, 10 lipca 2016

RIZON - Power plant (2016)

W twórczości Axxis bardzo cenię sobie „Paradise in Flames” czy „Time Machine”. Bardzo dobra mieszanka melodyjnego power metalu w stylu Helloween czy Gamma Ray z nutką symfonicznego metalu i hard rocka. W dodatku te płyty cechują się niezwykłą przebojowością i lekkością. Jest to też dobry przykład, że można ciekawie rozdzielić partie wokalne na mężczyznę i kobietę. Ciężko w sumie znaleźć udany klon, który przypomni tamte lata Axxis. W sumie to w tą konwencję dobrze wpisuje się najnowszy album szwajcarskiej formacji Rizon. Sam zespół działa od 1997 roku i nagrali do tej pory 4 krążki, które wpisują się w kanon power metalu, hard rocka i melodyjnego metalu. Nie dawno do kapeli dołączyła wokalistka Rahel Fisher, a także nowy gitarzysta i basista. W nowym składzie zespół nagrał 4 album w postaci „Power plant”. W muzyce Rizon w sumie nie brakuje wpływów Nightwish, Sabaton czy Stratovarius i w sumie każdy coś znajdzie dla siebie. Oczywiście szwajcarska formacja nie ma zamiaru nagrywać jakiegoś plagiatu, a wręcz przeciwnie. Starają się tworzyć coś własnego, co nie będzie marną kalką. Podział na dwa wokale, ciekawe i intrygujące motywy gitarowe, a także spora dawka finezyjnych solówek sprawiają że „Power plant” prezentuje się okazale. Okładka nie do końca przekonuje, bo właściwie do samego końca nie wiadomo co się za nią kryje. Na szczęście materiał jest dopieszczony i zaspokaja żądze słuchacza. Jedynym minusem czasami bywa zbyt czyste i wygładzone brzmienie, które nieco psuje całkowity efekt. Co do materiału to warto na pewno wyróżnić melodyjny otwieracz „Nevermore”, który ma w sobie sporo gracji i przebojowości. Power metal pełną gębą wybrzmiewa w szybszym „Feel The Heat”, który zabiera nas do twórczości Stratovarius czy Helloween. Po tej petardzie wkracza hard rockowy hit „Midnight Sun”, który jest przykładem nawiązań do dokonań Axxis. Nie zabrakło muzykom również odwagi by wkroczyć w rejony bardziej progresywne. Trzeba jednak przyznać, że taki „I follow You” to całkiem udany kawałek. Płyty mimo pewnego urozmaicenia stylistycznego fajnie się słucha, bo cały czas mamy ciekawe melodie i dobrze wyważone aranżacje. Dlatego taki rockowy „Timebomb” czy stonowany „No way out” sprawdzają się znakomicie na tej płycie. Wszystko jest troszkę może i ugrzecznione i pozbawione agresji i dynamiki, ale płyta sama w sobie jest dobra i miła w odsłuchu. Staranność i pomysłowość muzyków sprawiły, że „Power plant” to solidny krążek w kategorii melodyjnego rocka i power metalu. Warto znać to wydawnictwo.

Ocena: 7/10

czwartek, 7 lipca 2016

ATTICK DEMONS - Let's raise hell (2016)

To już 20 lat istnienia portugalskiego Attick Demons, który błysnął w roku 2011 swoim debiutanckim albumem „Atlantis”. Wielu fanów heavy metalu zaczęło postrzegać ich jako odmłodzony Iron Maiden. Mając w składzie takiego utalentowanego wokalistę jak Artura Almeida można naprawdę wiele zdziałać. W tamtym czasie płyta jak i zespół przyciągnął wiele fanów i każdy z nich pokochał zespół nie tylko za wokalistę brzmiącego jak Bruce Dickinson z ery brave New World, ale też za pomysłowość i dbałość o szczegóły. Warsztat techniczny jak i talent do tworzenia chwytliwych melodii stał się przepisem na przeboje i spora w tym zasługa doświadczonych gitarzystów. Luis, Hugo i Nuno to trzej muszkieterowie Attick demons, którzy potrafią grać nowocześnie, zadziornie, agresywnie i melodyjnie. Mieszanka wybuchowa i te aspekty zespół rozwinął w swoim najnowszym albumie „Let's raise in Hell”. Można odnieść wrażenie, że Attick Demons postawił tym razem na nieco bardziej progresywne zacięcie i bardziej nowoczesne brzmienie. Skojarzenia z żelazną dziewicą dalej się pojawiają, ale zespół postanowił stworzyć coś bardziej zaskakującego. Tak więc mamy pewien rozwój stylu kapeli, ale niestety ucierpiała na tym przebojowość owego wydawnictwa. Soczyste brzmienie odgrywa znaczącą rolę, bo podkreśla agresywność partii gitarowych. Sama muzyka nie jest wcale taka zła. Otwierający „The Circle of Light” jest niezwykle dynamiczny, przesiąknięty power metal, ale i tutaj nie brakuje elementów Iron Maiden. Można jednak odnieść wrażenie, że zespół chciał nadać swojemu stylowi nieco nowoczesnego charakteru. „Adamastor” to ukłon w stronę melodyjnego heavy/power metalu i motorem napędowym tutaj jest świetna główna melodia i złożone solówki. Ciekawa mieszanka starego Hellowen i Iron Maiden. Progresywność o której wspominałem znakomicie wybrzmiewa w rozbudowanym „Dark Angel”. Klimat i aranżacje nasuwają twórczość Myrath. Kolejnym mocnym punktem jest „The Endless Game”, który zabiera nas w rejony solowych dokonań Bruce'a Dickinsona. Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest zadziorny „Let's raise Hell”, który oddaje to co najlepsze w muzyce Attick Demons. Melodyjny, wręcz przebojowy „Ghost” to wypisz, wymaluj Iron Maiden z okresu „Brave New World”. Niby nic nowego, ale jak zapada w pamięci i ile radości potrafi dostarczyć. Całość zamyka surowy „Ritual”, któremu bliżej do do twórczości Judas Priest. Nie jest może tak przebojowo jak na debiucie, ale jest większe urozmaicenie i słychać pewien rozwój samej kapeli. Attick demons dalej pozostaje jednym z najlepszych klonów Iron maiden, które potrafią spojrzeć na heavy metal nieco świeżym spojrzeniem. Debiutu nie przebili, ale to wciąż heavy metal wysokich lotów. Fani żelaznej dziewicy będą w siódmym niebie.

Ocena: 8/10

DIAMOND HEAD - Diamond Head (2016)

Najlepsze lata Diamond Head ma dawno za sobą. Ich złoty okres przypadł na lata 80 i to właśnie oni mieli ogromny wpływ na rozwój i jakość NWOBHM. Zespół oczywiście próbował działać aktywnie w późniejszych latach, ale nie zbyt dobrze im to wyszło. To też jakby troszkę fani o nich zapomnieli. Ostatni album z 2007 r w postaci „Whats in your head?” był jakby tylko dowodem na to, że chyba czas tej kapeli dawno temu przeminął. Kiedy każdy obstawiał koniec Diamond head oni powracają po 9 latach z nowym albumem. Jak widać, nie mają dość, a „Diamond Head” ma być swego rodzaju przeprosinami za swoje błędy i wydanie kiepskich albumów ostatnim czasy. Może najnowsze dzieło nie jest ich najlepszym w karierze, ale przypomina nam największe osiągnięcia zespołu. Mimo zmian personalnych i zatrudnienia nowego wokalisty udało się nagrać naprawdę udany i godny tej marki album. „Diamond head” ma w sobie spore ilości NWOBHM, klasycznego heavy metalu i hard rocka. Tak więc każdy znajdzie coś dla siebie. „Bones” to dobrze trafiony otwieracz, który spełnia się w swojej roli. Jest melodyjny, chwytliwy i bardzo klasyczny. Tego gdzieś brakowało na ostatnich dokonaniach Diamond Head. Nie mogło zabraknąć też nieco szybszych kawałków i taki rozpędzony „Shout at the Devil”, który brzmi jak mieszanka starych płyt DIO i Judas Priest. Trzeba przyznać, że Rasmus wniósł ożywienie do muzyki Diamond Head i jego charyzma sprawia, że Diamond Head brzmi świeżo. Nieco Black Sabbathowy „Set my soul on fire” też dobrze wpisuje się w kanon muzyki Diamond Head. Mocnym atutem tego kawałka jest mroczny klimat i cięższy riff. Jeden z ciekawszych utworów na płycie i to nie podlega dyskusji. Pierwszym takim mocno hard rockowym kawałkiem na płycie jest „See You Rise”, który porywa swoją energią i lekkością. Fani starego Deep Purple czy Iron Maiden pokochają żywiołowy „Wizard Sleeve”, który przywołuje na myśl najlepsze kawałki brytyjskiej formacji. Do udanych kawałków trzeba zaliczyć szybszy „Speed”, przebojowy „Diamonds” czy wreszcie rozbudowany i klimatyczny „Silence”, który zamyka całość. Soczyste brzmienie sprawia, że można poczuć, że to album naszych czasów, że nie starano się na siłę odtworzyć lata 80. Mocnym atutem jest przede wszystkim materiał, który jest lepiej przygotowany niż te na poprzednich albumach. Kompozycje są mocne, równe i zróżnicowane. Cały czas się coś dzieje i można poczuć klimat starych płyt. Bardzo udany powrót po latach klasyki NWOBHM czyli Diamond Head. Oby udało im się utrzymać taki poziom na następnym albumie.

Ocena: 8/10

wtorek, 5 lipca 2016

WIZZ WIZZARD - Where the river runs cold (2016)

Wizz Wizard to zespół, który identyfikuje się z przeszłością i starymi płytami belgijskich formacji z lat 80. Panowie stronią od kombinowania i szukanie czegoś wyszukanego i oryginalnego. Grają po prostu heavy metal z domieszką hard rocka i nie da się ukryć, że w ich żyłach płynie krew miłośników starych płyt Motley crue, Dokken, czy Judas Priest. Działają od 2007 roku i znaleźli swojej miejsce obok takiego Enforcer, Striker czy Steelwing. Nie grzeszą oryginalnością, ale ich muzyka jest miła dla ucha i potrafi zrelaksować i to bez większego zobowiązania. Debiut w postaci „tears from the moon” był udany i trafiał w gust fanów takiej muzyki. Proste riffy, chwytliwe melodie i przebojowe refreny sprawiały, że album mimo pewnych wad się bronił. Trzy lata przyszło czekać fanom na drugie uderzenie, ale już jest. „Where The river runs cold” to właściwie nic innego jak kontynuacja tego co słyszeliśmy na pierwszym albumie. Można jednak odnieść wrażenie, że kompozycje są bardziej trafione i bardziej dopracowane. Zespół jest bardziej dojrzały i doświadczony, co z reszta słychać. Dobrym tego przykładem jest choćby sam wokalista Wizz, który śpiewa pewniej i bardziej zadziorniej. Płyta zawiera 11 energicznych i dobrze zróżnicowanych. Tak więc nie ma szans na nudę. Już taki radosny i rockowy „Crucifed” dobrze się spisuje w roli otwieracza. Kenny G i Smb troszkę się oszczędzają w solówkach. Brakuje troszkę bardziej rozbudowanych popisów i lekkiego zaskoczenia. Panowie nadrabiają te braki udanymi melodiami i ciekawymi pomysłami na kawałki. Można tutaj przytoczyć przebojowy „The Wolf” czy marszowy „Rock Lives on” i to właśnie te kompozycje pokazują że kapela potrafi grać i to całkiem dobrze. Z tych wolniejszych utworów dobrze prezentuje się klimatyczny „Break away”. Na koniec chciałbym wspomnieć o „Return of the Vampires” który ma coś z Accept. Wizz Wizzard nagrał solidny album, który warto znać. Jednak nie jest to nic nadzwyczajnego i wyróżniającego się na tle innych podobnych albumów. Po prostu solidna robota.

Ocena: 6.5/10

sobota, 2 lipca 2016

NOW OR NEVER - II (2016)

3 lata przyszło czekać fanom na drugi album Now or Never. Debiut sprzed trzech lat nie do końca mnie porwał, choć było wiele głosów pozytywnych odnośnie tego wydawnictwa. „Now or Never” to album będący mieszanką hard rocka i heavy metalu. Muzycy znani z twórczości Pretty Maids i Nightmare stworzyli ciekawą mieszankę stylów wypracowanych przez swoje macierzyste kapele. Brakowało mi jedynie ostatecznego szlifu, dopracowania i prawdziwych przebojów. Tak więc z nadzieją wypatrywałem drugi album zatytułowany „II”.

Zespół powstał w 2012 roku z inicjatywy byłego gitarzysty Pretty Maids czyli Rickiego Marxa. Udało mu się ściągnąć również byłego basistę Pretty Maids oraz wokalistę Nightmare – Joe amore. Stawiają na mocne riffy, na godne zapamiętania melodie i ciekawe partie solowe. Co ich wyróżnia to nowoczesne brzmienie i umiejętność balansowania na pograniczu różnych gatunków. Debiut był ciekawe, ale nie potrafił mnie wciągnąć na dłuższą metę. Nowy album jest bardziej dojrzały i dopracowany pod względem choćby samego materiału. Kompozycje są bardziej melodyjne, mają więcej z heavy metalu niż z hard rocka, co mnie bardzo cieszy. Drugi album ma w sobie więcej mocy, więcej agresji i często można odnieść wrażenie, że słuchamy albumu dawnej kapeli Joego. Na płycie mamy 10 zróżnicowanych kompozycji. Na pierwszy strzał idzie „The Voice inside” i to jest miła niespodzianka. Uderza nas mocny, wręcz brutalny riff, mroczny klimat i nowoczesne brzmienie. Jeśli tak ma brzmieć nowoczesny heavy metal z domieszką hard rocka to jestem na tak. Jeszcze mroczniejszy i ocierający się o thrash metal jest „Sonic Ectasy”, który potęguje napięcie na płycie. Takich petard nigdy nie ma się dość. Hard rockowe oblicze bandu uświadczymy w lżejszym „King for a day”. Moim faworytem od samego początku został „I shall remain”, który jest utrzymany w power metalowej konwencji. Z takich mocniejszych utworów warto wyróżnić „revolution”, stonowany „Save me” czy energiczny „Feel Alive”. Na sam koniec dostajemy klimatyczną balladę w postaci „Till the end of time”.

Słychać echa Nightmare czy Pretty Maids jednak Now or Never żadnym z tych zespołów nie jest. Wypracowali swój styl i dobrze się czują w takiej stylizacji. Kto lubi nowoczesne brzmienie heavy metalu i hard rocka, a także świetny wokal Joego ten może śmiało sięgać po nowy album Now or Never.

Ocena: 7.5/10

czwartek, 30 czerwca 2016

WOLFMOTHER - Victorious (2016)

Jednym z ciekawszych debiutów na rynku muzycznym jeśli chodzi o ostatnią dekadę jest bez wątpienia „wolfmother” australijskiej formacji o takiej właśnie nazwie. Wszystko zaczęło się w roku 2000 kiedy to do życia Andrew Stockdale powołał zespół, który miał grać hard rocka, z domieszką progresywnego rocka i stoner rocka. Celem było tworzenie klimatycznej muzyki rockowej osadzonej w klasycznych zespołach typu Black Sabbath, czy Led Zeppelin i trzymając się kurczowo lat 70. Debiut był wielkim osiągnięciem i zebrał sporo nagród i wyróżnień. W roku 2008 skład zespołu zmienił się diametralnie, ale muzycznie dalej to był ten sam uroczy zespół. Mamy rok 2016 a kapela wciąż jest na fali i „Victorious” to Wolfmother w pigułce.

Specyficzna, klimatyczna okładka rodem z płyt lat 70 jest wymowna i daje nam małą podpowiedź co tak naprawdę znajdziemy na płycie. Lekki, charyzmatyczny głos Andrew, który również odpowiada za partie gitarowe nadaje muzyce Wolfmother oryginalności i świeżości. Nie da się pomylić ich muzyki z innym bandem. Wypracowali swój styl, który opiera się na chwytliwych motywach, na przebojowym charakterze kompozycji, a także na wyszukanych partiach gitarowych. Klimat lat 70, klawisze i oprawa brzmieniowa tylko podkreśla wyjątkowych charakter Wolfmother. Kompozycje same w sobie są złożone, intrygujące, mające ponury klimat i faktycznie można się czuć jakby się słuchało płyty Deep Purple czy Led Zeppelin. „Victorious” stylistycznie nie wyróżnia się, ale z pewnością jest bardziej dojrzały i dopieszczony jeśli chodzi o aspekt emocjonalny. Na płycie znajdziemy 10 utworów, ale każdy z nich to inna historia i zupełnie inna przygoda. Marszowy, posępny „the love that you give” to idealny otwieracz. Jest energiczny, melodyjny i znakomicie oddaje klimat Deep Purple czy Black Sabbath. Pomysłowy riff to atut tytułowego „Victorious”, który jest wyznacznikiem tego co gra tak naprawdę Wolfmother. Co ciekawe nowy album to przede wszystkim zbiór klimatycznych i tajemniczych kawałków, które zabierają nas w rejony lat 60 czy 70 i taki „Baroness” to idealny przykład tego. Taki prosty kawałek i tak dobrze wyważony. Nieco komercyjny „Pretty Peggy” jest w podobnym stylu co „Baroness”, choć tutaj słychać wpływy The Beatles. „Cty Lights” czy „the Simple Life” reprezentują to ostrzejsze oblicze zespołu i właściwie mają sobie w sobie ducha NWOBHM co bardzo cieszy. Warto wspomnieć o stonowanym „Gypsy caravan” przesiąkniętym Deep Purple, Na sam koniec zespół serwuje nam rasowy hit w postaci „Eye of the beholder”, który tylko potwierdza wielkość Wolfmother.

Nie jest grzechem wzorować się na takich wielkich zespołach jak Black Sabbath, czy Deep Purple, grzechem również nie jest naśladować zespoły z lat 70 i próbować upodobnić się do nich. Grzechem było wykorzystać to i nie nagrać wartościowej muzyki. Wolfmother jest utalentowany i stać ich na wielkie albumy. Nie zawiodłem się na nich i wiem, że każdy album będzie na poziomie. „Victorious” to wycieczka sentymentalna do lat 60 i 70, ale jest to udana podróż, z której nie chce się wracać. Mocna rzecz.

Ocena: 9/10

poniedziałek, 27 czerwca 2016

WISDOM - Rise of The Wise (2016)

Węgierski Hammerfall, czy też Bloodbound tak można określić młody band o nazwie Wisdom. Szybko znalazł swoje miejsce w power metalowym światku. Trzy świetne albumy wydane podrząd sprawiły, że młody band szybko trafił do grona najciekawszych zespołów młodego pokolenia. Działają od 2001 r ale ich debiut ukazał się w 2006r. Od tamtego czasu minęło 10 lat i przez ten czas zespół wypracował swój styl i nadaną chwilę nie myśli o jego zmianie. Nic dziwnego, skoro nagrywają dobre albumy i dobrze się czują w swojej stylistyce to po co to zmieniać. Najnowszy krążek „Rise of The Wise” to właściwie wypisz, wymaluj to co mieliśmy na poprzednich albumach. Fani Hammerfall, Blind Guardian czy Bloodbound będą zachwyceni.

Nie wiele się zmieniło od czasu debiutu. Styl pozostał bez zmian i zespół dalej gra melodyjny heavy/power z nutką progresywnego metalu. Zwiększyła się przebojowość i panowie stawiają teraz na dobre melodie, na energię i ciekawe pomysły. Tego gdzieś poniekąd brakowało mi na debiucie. „Marching for liberty” to była power metalowa petarda i w sumie „Rise of The wise” już taki nie jest. Wydaje się być bardziej stonowany i bardziej heavy metalowy. Nie brakuje nawet pewnych nawiązań do hard rocka. Jednak dalej jest to ten Wisdom, który podbił serca fanów takiej muzyki. Szeregi zespołu w 2015 zasilił Anton Kabanen, który grał w równie znanym Battle beast. Niby mniejsza dynamika, mniejsza ilość power metalowych petard, a album i tak wypada bardzo dobrze. Zachwyca przede wszystkim lekkość, dobrych, atrakcyjnych melodii czy w końcu popisy gitarzystów. Sporo się dzieje w tej sferze. Panowie co raz to zaskakują techniką i ciekawymi pomysłami, co ma wpływ na jakość tej płyty. Wisdom to nie tylko dobra machina do robienia przebojów w klimatach Hammerfall, Bloodbound czy Blind Guardian, to również charyzmatyczny wokalista Gabor Kovacs. Jego głos jest zadziorny i bardzo zapadający w pamięci. To on jest tym, który z każdego utworu wyciśnie to co najlepsze, a czasami zatuszuje pewne niedoskonałości. Wisodm pokusił się na albumie o krótkie intro i „Over the wall” to dobry start. Ciekawe linie melodyjne gitar, marszowe tempo i można poczuć się jak za czasów najlepszych płyt Running Wild. „Ravens Night” to jeden z najlepszych kawałków tego węgierskiego zespołu. Melodyjny riff w klimatach Running Wild to jeden z atutów tego utworu. Podniosły, chwytliwy refren nadaje tego pirackiego klimatu, który idealnie współgra z warstwą instrumentalną. Hard rockowe patenty pojawiają się w klimatycznym „My heart is alive”, z kolei jednym z agresywniejszych utworów na płycie jest „Hunting the Night”, który ukazuje wpływy Bloodbound. Rasowym przebojem jest tutaj „Hero” o rycerskim klimacie. Energiczny, power metalowy riff, wciągający refren przywołują stare dobre hity Hammerfall. Piracki duch, powiew morza i morskiej przygody słychać w melodyjnym „Nightmare of the seas”. Na tym nie koniec jeśli chodzi o ciekawe kompozycje. Warto wyróżnić lekki, bardziej hard rockowy „Secret Life”, szybszy „Welcome to my Story” czy wreszcie epicki „Rise of The Wise” z udziałem wokalisty Sabaton.

Jeśli ktoś liczył na to, że Wisdom zmieni styl i obierze inny kierunek muzyczny niż na poprzednich albumach ten może czuć się rozczarowany. Band niczego nie zmienił. Nagrał album, który nie wiele różni się od poprzednich. Mocne riffy, trafione melodie, które zabierają nas w znane nam rejony i zespoły, które kochamy. Wisdom jednak ma swój styl i póki co sprawdza się on bardzo dobrze. Może grają w kółko to samo, ale mi to nie przeszkadza póki grają jak teraz. Polecam

Ocena: 8.5/10

piątek, 24 czerwca 2016

DENNER / SHERMANN - Masters of Evil (2016)

Mercyful Fate to zespół, który odbił swoje piętno w muzyce heavy metalowej i wiele osób wciąż liczy na powrót tej kapeli. Kto wie może, kiedyś doczekamy się reaktywacji tej formacji z Kingiem Diamondem na czele. Fani jeszcze bardziej uwierzyli w spełnienie tego marzenia, kiedy to nagle Hank Shermann i Micheal Denner puścili do sieci filmiki, gdzie grają najważniejsze motywy dwóch klasycznych albumów Mercyful Fate czyli „Melissa” i „Don't break the oath”. Na tym panowie nie poprzestali i szybko przeszli do założenia własnego bandu pod nazwą Denner/Shermann. Kultowy duet gitarowy, który potrafi oczarować swoimi zagrywkami do współpracy zaprosił Seana Pecka, który jest pod wielkim wpływem Kinga Diamonda. Sekcję rytmiczną stworzył Snowy Shaw, który grywał z Kingiem Diamondem i Marc Grabowski, który grał z Hankiem w Demonica. Świetne nazwiska i przywróciła nadzieja, że usłyszymy coś na miarę starych płyt Mercyful Fate. Szybko wydana epka w postaci „Satan's Tomb” to potwierdziła. Wysokiej klasy heavy metal, który przypominał twórczość Mercyful Fate z najlepszych lat. Epka miała mocne i zapadające w głowie kawałki. Choćby tytułowy „Satan;s Tomb” był tego dowodem. Pozostało nic tylko czekać na pełnometrażowy album. „Masters of Evil” to pierwszy album z prawdziwego zdarzenia, to album, który jest miłym prezentem dla fanów Mercyful fate. Styl, brzmienie, czy okładka są tak wypracowane i dopieszczone, że można odnieść wrażenie, że słuchamy nową odsłonę Mercyful Fate. Nie ma co ukrywać Denner/ Shermann na swoim debiutanckim albumie idą wydeptanym szlakiem, wykorzystując mroczną tematykę związaną z szatanem i okultyzmem, stawiając na szorstkie, przybrudzone brzmienie. Wszystko jednak bazuje na ich umiejętnościach, na ich zagrywkach, na tym co wygrywają przez cały album. Jest sporo mocnych riffów, ciekawych solówek i przejść. Szkoda tylko, że momentami jest to toporne i już tak łatwo nie trafia do słuchacza jak na „Satan's Tomb”. Brakuje troszkę urozmaicenia, jakiegoś zaskoczenia, czy takich wybijających się hitów. To jest spory minus, który szkodzi płycie. Pierwszą próbką nowego albumu był „Angels Blood”. Wiele osób narzekało na ten utwór, ale mi się od razu spodobał. Mocny riff, mroczny klimat i duch starych płyt Mercyful Fate. Bardzo dobrze wypadają tutaj liczne przyspieszenia. Denner i Shermann to kultowy duet, który potrafi oczarować swoją grą i tak tutaj jest. To dopiero początek ciekawych zagrywek tych panów. Płytę promuje „Son of Satan” , do którego nakręcono też klip. Można rzec idealny wybór, bo kawałek jest mroczny, klimatyczny i niezwykle chwytliwy. Sporo się dzieje przez te 6 minut trwania tego utworu. Zaczyna się upiornie, niczym ścieżka do filmu „Omen”. Kompozycja nabiera mocy, kiedy duet Denner / Shermann przyspiesza. Słychać wpływy Judas Priest czy Cage. Ciekawa mieszanka wyszła. Najlepszy utwór na płycie i szkoda, że nie ma więcej kawałków tego typu. „The Wolf feeds at night” to rasowy heavy metalowy kawałek, który mógłby znaleźć się na „Don't break the oath”. Nieco nijaki jest stonowany „Pentagram and the cross”. Ratuje go w sumie tylko praca gitar, ale brakuje jakby dopracowania. Kolejnym mocnym punktem na płycie jest nieco ostrzejszy i szybszy „Masters of Evil”. Znów słychać echa macierzystego zespołu Seana czyli Cage. Kawałek sam w sobie jest energiczny i zapada w pamięci. Właśnie takich utworów powinno jak być najwięcej. Co może też czasami irytować to piski Seana. Ci co znają jego głos i jego twórczość raczej to zaakceptują. „Servents of Dagon” to mroczny kawałek, w którym czasami zespół ucieka w stronę doom metalu. Bardzo ciekawe zagrywki gitarowe, szkoda tylko że mało w tym melodyjności. „Escape from Hell” to kolejna petarda, która zabiera nas w rejony Judas Priest czy Cage. Szybka sekcja rytmiczna, mocny riff i pomysłowe solówki, to jest to co charakteryzuje ten utwór. Na sam koniec mamy mroczny, marszowy „The Baroness”, który dobrze wieńczy album i pokazuje nam jaki poziom prezentuje „Masters of Evil”. Choć brakuje tutaj wokalu Kinga Diamonda i jego talentu kompozytorskiego, to jednak Denner/Shermann sprawili, że muzyka Mercyful Fate ożyła i znów mogą pisać kolejne rozdziały. Jest jeszcze kilka rzeczy do poprawki, ale i tak miło jest widzieć i słyszeć, że marzenie sprzed kilku lat spełniło się. Warto było czekać. Teraz nic tylko liczyć, na to że panowie kiedyś dojdą do porozumienia z Kingiem i zrobią prawdziwą reaktywację Mercyful Fate.
Masters of Evil” warto mieć w swojej heavy metalowej kolekcji. Mocna rzecz.

Ocena: 8.5/10

INGLORIOUS - Inglorious (2016)

„Nadzieja Brytyjskiego Rocka” czy „ młodsza wersja Deep Purple” takich słów używa się do określenia debiutanckiego albumu brytyjskiej formacji Ingloriuous. Wielkie słowa, które dają jednocześnie tyle nadziei, co obaw. W końcu nie tak łatwo jest osiągnąć poziom Deep purple, Rainbow czy Whitesnake. Skoro taki Voodoo Circle czy Demons Eye dają radę to czemu innym kapelom może się nie udać. Brytyjski Inglorious to żywy przykład, że taka muzyka wciąż jest pożądana i wziąć cieszy zarówno stare pokolenie jak i młode. Każdy fan hard rocka ma ochotę posłuchać wyrazistego i specyficznego wokalistę o bluesowych korzeniach, czy finezyjnych solówek, które przenoszą nas do prawdziwego raju rockowych dźwięków. Inglorious to na pewno nie grupa żółtodziobów, którzy nie wiedzą czego chcą. Oni mają swój styl, mają pomysł na granie, a kiedy grali covery Rainbow to nic dziwnego, że wielu z nas zobaczyło w końcu jakiś młody zespół, który nie boi się nieco odświeżyć znaną nam formułę. „Inglorious” to jedna z najważniejszych premier roku 2016.

Już sama okładka płyty dało jasno do zrozumienia z czym mamy do czynienia tak naprawdę. Klimat płyt Deep Purple, Rainbow czy Whitesnake wybrzmiewa w niej i to w każdym detalu. Kapela powstała w 2014 r z inicjatywy frontmana Nathana Jamesa, który ma coś z natury Iana Gilliana, Doggie White'a czy Joe Lynn Turnera. Prawdziwy hard rockowy głos, który jeszcze bardziej zbliża nas do świata Deep Purple czy Rainbow. Bardzo ważnym elementem układanki Inglorious jest duet gitarzystów. Will Taylor i Andreas Erikson znakomicie się uzupełniają i potrafią się bawić melodiami. Urozmaicają swoją grę przez wykorzystywanie bluesowych rozwiązań i różnych progresywnych elementów. W efekcie dostajemy niezłe riffy i pomysłowe solówki, które potrafią zauroczyć swoim wykonaniem. Na płycie dzieje się sporo i wszystko to przywołuje miłe wspomnienia i wielkie albumy z lat 70. Mocne brzmienie też odgrywa tutaj znaczącą rolę, bo dzięki temu wiemy, że panowie żyją w naszych czasach, a płyta to nie żaden zaginiony skarb lat 70. Co mnie zaskoczyło w przypadku Inglorious to przede wszystkim materiał, który ma w sobie coś magicznego. Kompozycje są przemyślane, dojrzałe i dobrze wyważone między finezją, agresywnością i hard rockowym szaleństwem. Nie ma mowy tutaj o granie na jedno kopyto czy bezmyślne kopiowanie mistrzów. Wszystko brzmi świeżo i magicznie. Kiedy na samym wstępie atakuje nas intro wygrywane przez klawiszowca to już wiadomo co gra Inglorious. „Until I Die” to kompozycja wzorowana na twórczości Blackmore'a i Rainbow. To jest dobry znak, dobry wzór do naśladowania. Sam riff z pewnością o wiele ostrzejszy i bardziej nasuwający Black Sabbath pod wieloma względami. Wyszedł z tego klasyczny hard rockowy hit, który pokazuje, że muzyka Rainbow żyje w młodzieńcach z Inglorious. Szybki, rozpędzony i nieco rock;n rollowy „Breakway” ma coś z Toto, ma coś z Led Zeppelin, jednak brytyjski band cały czas pozostaje sobą. Ostry riff pokazuje, że zespół nie ma zamiaru oszczędzać się czy grać pod publikę. Słychać, że grają z miłości do klasycznego rocka z lat 70, że chcą udowodnić światu że ta muzyka wciąż jest warta uwagi i jej ogień nie zgasł. „High Flying Gypsy” to kolejny hit, choć bardziej stonowany z nutką progresywności. Bluesowy „Holy water” to już większy ukłon w stronę Whitensnake czy Deep Purple. Takie lekkie, rockowe kawałki zawsze są mile widziane. Ukazują wyjątkowe zdolności gitarzystów, którzy nawet w takich kompozycjach potrafią oczarować i poruszyć emocje słuchacza. Nieco żywszy jest bez wątpienia „Warning” w którym czadu daje Nathan James. Dobry dowód na to, że ten frontman odnajduje się w każdej stylistyce. Ballada w wykonaniu tej brytyjskiej formacji przywraca nadzieję w tego typu kawałki. Często napotykamy stworzone na siłę balladę, które tylko pełnią funkcję wypełniaczy. Tutaj „Bleed For You” robi spore wrażenie. Ciekawy, wciągający motyw główny i przepiękny wokal Nothana czynią ten utwór jednym z najlepszych na płycie. Jednym z najostrzejszych kawałków na płycie jest bez wątpienia zadziorny „You're Mine” . Mocny riff, ostry wokal Nothana i odpowiednia tonacja i killer gotowy. W podobnym tonie utrzymany jest tytułowy „Inglorious” czy zamykający „Unaware”, który idealnie wieńczy ten album.


Jesteśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy hard rocka. Inglorious to jeden z najciekawszych zespołów, jakie ostatnio pojawiły się na rynku. Nagrali swój pierwszy album, który w swojej kategorii jest po prostu świetny. Charyzmatyczny wokalista, ciekawe, świeże podejście gitarzystów, którzy wiedzą jak połączyć finezyjność z nutką szaleństwa. Echa Deep Purple czy Rainbow są słyszalne i stanowią miłą ozdobę tego wydawnictwa. Nie jest łatwo nagrać muzykę w klimatach tych zespołów, nie jest łatwo nawiązać stylistycznie do nich i to jeszcze na podobnym poziomie. Jednak brytyjska formacja Inglorious dała rade i widzę przed nimi świetlaną przyszłość. Oby tak dalej panowie.

Ocena: 9/10

czwartek, 23 czerwca 2016

BRYMIR - Slayer of Gods (2016)

5 lat przyszło czekać fanom fińskiego Brymir na nowy album. Warto było jednak czekać na drugi album tej formacji, która specjalizuje się w graniu melodyjnego death metalu z domieszką symfonicznego metalu czy pagan metalu. Działają od 2006 roku i przez te 10 lat wypracowali swój styl, swoją jakość dlatego nie było obaw co do poziomu „Slayer of Gods”. To co znajdziemy na tej płycie to kawał dobrej muzyki, która z jednej strony dostarcza nam ostre, rozpędzone utwory przesycone death metalem. Jednak nie brakuje też bardziej melodyjnych kompozycji, czy też takich bardziej podniosłych i przesyconych symfonicznymi patentami. Jest w czym wybierać i nie ma mowy tutaj o rutynie. Na plus na pewno warto zaliczyć klimatyczną i z ciekawymi detalami okładkę frontową czy wreszcie samo brzmienie. Postawiono w tym elemencie na moc i wyrazistość dźwięków. Fanatycy nie będą zawiedzeni w tym elemencie. Joona i Sean stworzyli zgrany duet gitarowy, który stawia na energię i chwytliwość. To słychać od samego początku. „For Those Who Died”, gdzie położono nacisk na szybkość i dynamikę. Ten wariant sprawdza się. Z kolei „Risen” urzekł mnie symfonicznym charakterem i wpływami Rhapsody. Gdzieś ten duch power metalu jest wyczuwalny. Mocna rzecz. Więcej death metalu i mroku można uświadczyć w energicznym „The Black Hammer”. Co ciekawe najdłuższym utworem na płycie jest 8 minutowy „Slayer of Gods”, który przemyca już te wszystkie charakterystyczne elementy Brymir. Jest szybkość, jest symfoniczność, jest epickość, są ciekawe przejścia, jest budowanie napięcie. Gdzieś w tym wszystkim jest też miejsce na agresję i melodyjny death metal. Złożona struktura, ale jasna i łatwa w odbiorze. Kwintesencja tego gatunku i definicja muzyki Brymir. „Thus i became Kronos” wyróżnia się dynamiką i ciekawymi partiami klawiszowymi. Zespół radzi sobie z takimi petardami i trzeba im to przyznać. Na nowym albumie jest wszystkiego pełno i poza ciekawymi elementami symfonicznymi i klimatem, mamy też sporo intrygujących i mocarnych riffów, które potrafią rzucić na kolana. Tak właśnie jest z świetnym „Stormsoul” czy nieco black metalowego „The rain”. Ten dobrze wyważony i energiczny album wieńczy równie bez błędny „Pantheon of forsaken Gods”. Każdy utwór ma swój charakter i prezentuje inne oblicze zespołu. Nie ma jak się nudzić przy takim materiale. Zespół wspiął się na wyżyny w swoich umiejętności i oby jak najwięcej takich albumów w kategorii melodyjnego death metalu. Pozostaje mi tylko zaprosić Was przed odbiorniki w celu posłuchania tego magicznego krążka, jakim bez wątpienia jest „Slayer of Gods”

Ocena: 10/10

AETHERIAN - Tales of Our Times EP (2015)

Ciężko czasami wyrobić sobie zdanie o danym zespole, kiedy zespół ma na swoim koncie tylko epkę i dema. W przypadku greckiego Aetherian musiało to wystarczyć. Jest to grecki band, a raczej projekt muzyczny, który powstał w 2013 roku. Trzech muzyków złączyło siły by grać melodyjny death metal, który jest osadzony w mrocznym uniwersum. „Tales of Our Times” to jedyny mini album, który ujrzał światło dzienne w 2015 r. Ten krążek to znakomite potwierdzenie tego co potrafi ten zespół. Wiedzą jak grać ciekawe melodie, jak urozmaicać utwory, jak budować klimat, napięcie, a ich specjalnością jest dobre wyczucie i umiejętność zaskakiwania. Cały czas się coś dzieje i można odnieść wrażenie, że popisy gitarowe czy mocarny wokal Panosa pełnią rolę uzupełniającą. To właśnie klimat, cała ta mistyczna otoczka jest na pierwszym planie. Już otwierający „Whispers in the End” zaczyna się spokojnie i tak romantycznie. Potrafi urzec swoją lekkością i naturą. Bardzo dobry start. Więcej mocy i przebojowości uchwycimy w „As Seaons Pass”. Z kolei więcej podniosłości i epickiego charakteru uświadczymy w bardziej rozbudowanym „For those about to Fail”. Zespół popisuje się na każdym kroku i w takim energicznym „Tales of our Times” na przykład pokazują swoje umiejętności gitarowe. Zadziorny i dość agresywny kawałek, w którym całkiem sporo się dzieje. Całość zamyka nieco dłuższy „Dreary Voice”, który znów jest wycieczką do mrocznego świata. Sam kawałek jest bardziej progresywny i zespół stara się wtrącić różne ciekawe motywy. Utwór znakomicie podsumowuje płytę. Sam zespół potrafi grać, ma ciekawe pomysły i odnajdują się w świecie melodyjnego death metalu. Teraz pozostaje czekać na pierwszy pełnometrażowy album.

Ocena: 7/10

KHRYSOAR - Chaos (2015)

Każdy kto ceni sobie twórczość Wintersun, Amon Amarth czy Tyr z pewnością bez większych problemów przekona się do cypryjskiego projektu muzycznego o nazwie Khrysaor. Ten projekt został założony w kwietniu 2014 r z inicjatywy Alexisa Yiangoulisa i Thirsosa Makloklasu. Panowie za cel obrali sobie granie podniosłego, klimatycznego melodyjnego death metalu w symfonicznym wydaniu. Co ich charakteryzuje to filmowa oprawa dźwięków, tajemniczy i wciągający klimat, a także urozmaicanie kompozycji w danej strukturze. Na swoim koncie mają póki co debiut w postaci „Chaos”, który ukazał się w 2015r. Choć minął rok od premiery to płyta wciąż zaskakuje swoją świeżością i ciekawym, wciągającym materiałem. Wystarczy spojrzeć na frontową okładkę, która daje nam wyraźny sygnał że czeka nas prawdziwa uczta. W zamian za 40 minut naszego czasu dostajemy soczyste, mocarne brzmienie, a także wysokiej klasy muzykę z kręgu symfonicznego death metalu. Thirsos to nie tylko jeden z założycieli tej kapeli, to również dobry basista i jeszcze lepszy wokalista. To właśnie jego mroczne i zadziorne wokale nadają całości niesamowitego death metalowego charakteru. Album „Chaos” to przede wszystkim urozmaicenie i ciekawe, pomysłowe melodie. Otwierający „Winter Breeze” potrafi urzec swoim ciekawym, tajemniczym klimatem. Można poczuć się jak podczas seansu filmowego. Z kolei „The Conqueror” to przykład agresji i prawdziwej death metalowej jazdy bez trzymanki. Więcej urozmaicenia i melodyjnego grania uświadczymy w przebojowym „When the sun rises in the west” czy epickim „The great Web”. Końcówka płyta jest bardzo emocjonująca, bo wtedy pojawia się niezwykle chwytliwy i podniosły „Lone Wolf”, w którym jest sporo licznych przejść. Całość zaś zamyka nieco bardziej rozbudowany i marszowy „Exodus”, który pokazuje w pełni potencjał tego zespołu oraz jakość tej płyty. Bardzo dobry start w metalowym świecie i oby na tym nie poprzestali, bo słychać, że stać ich na wiele.

Ocena: 7.5/10

wtorek, 21 czerwca 2016

AGONIZER - Visions of the Blind (2016)

Pamięta ktoś jeszcze band o nazwie Agonizer? To właśnie ich debiut z roku 2007 należał do najciekawszych. „Bith/ The End” wyróżniał się na tle innych wydawnictw dzięki pomysłowości muzyków, ciekawego podejścia do melodyjnego metalu czy też power metalu. To właśnie dzięki nim uwierzyłem, że power metal nie zawsze musi być do bólu przewidywalny i pozbawiony elementów zaskoczenia. Uwierzyłem, że można grać nowocześnie, progresywnie i nie patrzeć się na trendy, jednocześnie wykorzystując patenty wyjęte z klasycznych albumów dla tego gatunku. Wielki album, dobry start, a jednak Agonizer nie miał wcale tak łatwo. Liczne perturbacje sprawiły, że przyszło czekać nam 9 lat na następny album. Już teraz wiem, że warto było czekać na „Visions of The Blind”, który jest kolejnym krokiem fińskiej formacji powstałej w 1998 r w świecie muzyki.

Koncepcja mimo upływu czasu nie zmieniła się. Zespół wykorzystuje świadomie wszystkie swoje atuty. Nowoczesne brzmienie, progresywne elementy, mocne zagrywki Jariego, który wie kiedy zagrać mocniej, szybciej, a kiedy zgrać finezyjnie. Po tylu latach wciąż zachwyca i wpływy Kiuas, Masterplan czy Ride The Sky są wyczuwalne. Agonizer ma jednak swój styl i nie da się go tak łatwo zaszufladkować do konkretnej stylizacji i przyporządkować do konkretnego zespołu, który wpłynął na niego. Przez 9 lat mogło się wiele zmienić, ale w przypadku Agonizer skład został taki sam, muzyka i styl też. Jedynie można odnieść wrażenie, że zespół postanowił więcej wtrącić agresji czy też power metalowych patentów. Słychać, że nowy album pod wieloma względami jest bardziej power metalowy. Dynamika, przebojowość, forma konstruowania kompozycji. Nie ma się czego bać, bo „Visions of the Blind” to bardzo dobra kontynuacja „Birth/ The End”. Już „All alone” jako otwieracz sprawia, że można doznać szoku. Zespół nie zatracił swoich umiejętności ani oryginalności. Jakbyśmy słyszeli zaginiony kawałek z debiutu. Dalej mamy złowieszczy „The Devil”, który jest jeszcze mocniejszym utworem. Jeszcze większa agresywność i dominacja power metalu co zaskakuje. „Pieces” to kwintesencja power metalu i zespół zabiera nas do krainy tradycyjnej formy power metalu, tak więc fani takich formacji jak Masterplan czy Gamma Ray będą zachwyceni. Agonizer wciąż jest bardzo elastycznym zespołem i potrafi odnaleźć się w różnych rejonach. Folkowa ballada w stylu Blind Guardian? Czemu nie. Taki „Haze” to dobry przykład, że panowie potrafią poruszyć emocje słuchacza. Coś pięknego. „Sliced” to nowoczesny heavy metal z mocnym riffem w roli głównej. Taka muzyka zawsze cieszy, szkoda że coraz ciężej o takiej klasy nowoczesny metal. Emocje nie opadają w szybkim i zadziornym hicie „Eye of The Storm”. Agonizer wie jak grać power metal pozbawiony barier i uprzedzeń, wie jak porwać słuchacza. Połowa płyty za nami, a druga połowa nie jest wcale gorsza. Melodyjny i energiczny „Trail” to kolejna power metalowa petarda w wykonaniu fińskiej formacji. Co może się podobać to liczne przejścia i wyszukane melodie, które dodają uroku. Panowie wcale nie idą na łatwiznę co często spotyka inne znane nam zespoły. Wokalista Passi też imponuje swoją formą i agresywnością. Czyni tutaj cuda i upływ czasu tylko upiększył jego wokal. Sposób śpiewania i maniera przypominają styl Ricka Altziego z Masterplan. Na pewno warto wyróżnić również żywiołowy „Lullacry”, przebojowy „A lie” czy rozpędzony „Trooper”, który przywraca wiarę w power metal. Na koniec zespół postawił na marszowy i rozbudowany „Nothing Changed”.


13 utworów i godzina materiału wydaje się sporo jak na album z taką muzykę. Agonizer wybrnął i z tego problemu. Nagrali urozmaicony materiał, który zawiera przede wszystkim mocne, power metalowe petardy, które pokazują co to znaczy wysokiej klasy power metal naszych czasów. Tak powinien brzmieć nowoczesny, agresywny power metal. Nie brakuje też momentów wzruszających i pięknych pod względem emocji. Agonizer kazał nam czekać 9 lat na nowy album, ale warto było. Dopracowali każdy detal i dzięki temu nie ma mowy o jakiś minusach. Czysta perfekcja i pewien wyznacznik dla przyszłych pokoleń i obecnych zespołów, które starają się grać nowocześnie i melodyjnie. Debiut Agonizer zrobił furorę, ale „Visions of the blind” zapewni im miejsce wśród najlepszych formacji grających power metal czy też wszelkiego rodzaju melodyjny metal. Polecam!

Ocena: 10/10

sobota, 18 czerwca 2016

SARISSA - Nemesis (2016)

Działali w latach, działali w latach 90, a teraz w 2016 roku powracają po 12 latach nieobecności z nowym wydawnictwem. Tak Sarissa powraca do świata żywych i zamierza przypomnieć swoim fanom stare dobre czasy. W końcu Sarissa to band z doświadczeniem, przeszłością i statusem. Jakby nie patrzeć jest to jeden z tych zespołów, który miał wkład w grecki heavy metal. Ze starego składu został tylko Jimmy Selalmazidis, który pełni rolę basisty. Trochę lat minęło, ale Sarissa wciąż skupia się na graniu prostego, zadziornego heavy metalu z domieszką power metalu. Daleko im do najlepszych zespołów, ale nowy album zatytułowany „Nemesis” to kawał solidnego grania. Może nie ma zbyt dużej liczby chwytliwych kawałków, może nie jest to oryginalne, ale dobrze się tego słucha. Zwłaszcza, że w muzyce greckiej formacji nie brakuje odesłań do twórczości Dio, Judas Priest czy nawet Megadeth. Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest otwierający „Daughter of the Night” w którym to zespół pokazuje, że potrafi tworzyć przeboje, które zapadają w pamięci. Prosty motyw, dobra melodia i wciągające solówki to sprawdzony sposób by nagrać hit. Dalej mamy energiczny „No Mans Land” z wyraźnymi wpływami Iron Maiden. Toporny i mroczniejszy „Sacrifice” to taka mieszanka świata Accept i DIO. Efekt wyszedł całkiem dobrze i nie ma powodów do narzekania. „Into the Night” jest bardziej nastawiony na melodyjność i nie da się tutaj ukryć wpływów Iron maiden. Na płycie zbyt dużo jest średnich heavy metalowych kawałków pokroju „Fight The Devil”, które tak naprawdę nic ciekawego nie wnoszą do całości. Wokalista George też jakby nie daje z siebie wszystkiego i momentami ociera się o monotonność. Brakuje elementu zaskoczenia, co by nieco ożywiło ten krążek. Nawet zamykający „Warriors” pozostawia sporo do życzenia i można wyczuć pewne braki. Nie jest źle, ale mogło być lepiej i takie odczucie wywołuje sama płyta. Dobrze się tego słucha, ale jest to płyta na jeden raz. Warto odnotować, że grecki band Sarissa powrócił po 12 latach i ma się całkiem dobrze. Pozycja dla zagorzałych fanów heavy metalu.

Ocena: 6/10