niedziela, 20 grudnia 2020

NORTHERN FLAME - Twisted reality (2020)

6 lat przyszło czekać fanom Northern flame na nowy album. "Twisted reality" to swoista kontynuacja debiutu "Glimpse of hope". Tak więc dalej mamy klasyczny power metal, który przypomina najlepsze dokonania Helloween, Gamma ray, czy Gaia Epicus. Nowy album fińskiej grupy to bez wątpienia uczta dla fanów klasycznego power metalu i miło że postanowili wrócić z nowym wydawnictwem.

Northern Flame to przede wszystkim wysokiej klasy wokalista Simon Granlund, który sprawdza się w wysokich rejestrach. Od razu można dostrzec jego potencjał i miłość do power metalu. Jednym słowem właściwy człowiek na właściwym miejscu. W tej kapeli kluczową rolę odgrywa też Niclas i Alexander, którzy tworzą zgrany duet i panowie tworzą znakomity klimat. Stawiają na proste i chwytliwe motywy, a to zdaje egzamin. Na taki power metal zawsze jest zapotrzebowanie.

Słuchając płyty czuć ten fiński klimat wyjęty z Sonata arctica i nawet brzmienie jest bardzo podobne do tego z najlepszych płyt Sonata Arctica.  Sama zawartość jest poukładana, przemyślana i zróżnicowana, tak więc nie ma tutaj miejsca na nudę. Płytę otwierał "Twisted Reality", który zachwyca szybkością, dynamiką."Santification of the world" to nieco bardziej złożony utwór, który brzmi jak mieszanka Sonata Arctica czy Gaia Epicus. Od razu wiadomo co band gra. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia "Glowing Flower" i można tutaj doszukać nawet elementy progresywnego metalu. Dużo klasycznego power metalu znajdziemy w rozpędzonym i przebojowym "Stone of Grace". Band tutaj błyszczy i w pełni pokazuje swój potencjał. Mamy też podniosły i klimatyczny "Heaven and Hell", który pokazuje po raz kolejny progresywne oblicze zespołu. Całość wieńczy "Paradise", który przemyca sporo intrygujących solówek.

"Twisted Reality" to może nie najlepszy album power metalowy album tego roku, ale to bez wątpienia bardzo udany krążek w tej kategorii. Znajdziemy tutaj solidne melodie i sporo mocnych riffów. Czasami wkrada się nuda i nieco komercyjne patenty, ale i tak to wciąż album godny uwagi.

Ocena: 8/10
 

piątek, 18 grudnia 2020

THERAGON - Where the stories begin (2020)



Zawsze znajdzie się jakiś młody band, który będzie szedł w ślady wczesnego Hellowen, Heavenly czy Edguy. W takim kierunku idzie również młody, hiszpański Theragon. Ci którzy liczą na coś oryginalnego i pomysłowego, mogą sobie śmiało odpuścić debiut tej grupy. Jeśli jednak chcecie znów poczuć stary, dobry, europejski power metal osadzony w latach 90, to śmiało może sięgnąć po "Where the stories Begin". To taka miła, sentymentalna wycieczka do klasyków power metalu.

Oryginalność to nie jest może mocna strona Theragon, ale band grać potrafi i robi to bardzo dobrze. Kapela wie jak grać power metal i jak porwać słuchaczy, którzy wychowali się na klasykach power metalu. Przede wszystkim jest to niezła dawka melodyjnego, energicznego power metalu i band zadbał o chwytliwe melodie, dynamikę i mocne riffy. Jednym słowem dzieje się tutaj sporo dobrego. Klimatyczna okładka i dobrze wyważone brzmienie to dopiero początek. W tej kapeli mocnym atutem jest utalentowany wokalista Ferran, który momentami przypomina styl i manierę Kiske, a to dobry znak. Z kolei gitarzysta Alejandro znakomicie współpracuje z klawiszowcem Hectorem. Jest chemia i zgranie, a to w efekcie dają sporo wciągających melodii. Brzmi tak klasycznie i to jest akurat spory plus dla Theragon.

Pomówmy o zawartości. Kiedy odpalimy taki "Theragon" to od razu można sobie powiedzieć "skądś to znam". Każdy znajdzie tutaj echa swoich idoli i to żadna ujma dla Theragon. Mamy echa wczesnego Helloween czy może i nawet Freedom Call. Jest melodyjnie, jest słodko i bardzo przebojowo. Radosny "Blazeborn" niszczy swoją lekkością i przebojowością. Rasowy hicior, który od razu wpada w ucho. Jednak nie tylko power metal w głowie muzykom z Theragon, bowiem taki "The eternal War" przemyca sporo patentów Manowar czy Hammerfall. Bardzo uroczy kawałek w epickiej oprawie. Nastrojowy "As the wind" to miła wycieczka  w rejony Heavenly czy nawet i Freedom Call. Przepięknie płyną partie gitarowe i te słodkie klawisze. To wszystko ze sobą znakomicie współgra. Warto też wspomnieć o 10 minutowym kolosie "Talisman of Tears", który ukazuje pełen potencjał tej grupy. Świetny kawałek z różnymi ciekawymi motywami. Kwintesencja power metalu.

Jak to dobrze, że są jeszcze kapele jak Theragon, które nie zajmują się eksperymentowaniem, lecza dają fanom to na co czekają. Mało takich płyt z klasycznym power metalem, który zabiera nas do lat 80 Helloween, czy lat 90 spod znaku Heavenly czy freedom Call. Bardzo udana płyta, która daje widoki na świetlaną przyszłość tej grupy.

Ocena: 8.5/10


ROYAL HUNT - Dystopia (2020)

Jednym z ważniejszych zespołów metalowych na duńskiej scenie metalowej jest bez wątpienia Royal Hunt. Ekipa od melodyjnego metalu z domieszką progresywnego metalu, hard rocka czy neoklasycznego metalu. To specjaliści od nastrojowej i emocjonalnej muzyki i w sumie nigdy nie zawiedli. Również i teraz przy okazji premiery "Dystopia" nie ma powodów do narzekania. To wciąż wysoki poziom, jeśli chodzi o zawartość. Obyło się bez większego eksperymentowania i dostajemy to do czego przyzwyczaił nas band.

Jednak mimo takiej klasy sam zespół wpada w pułapkę, że czasami brakuje im pomysłu jak tu stworzyć coś chwytliwego. Czasami po prostu może gdzieś tam nas przytłoczyć bogata aranżacja i próba stworzenia czegoś bardziej pomysłowego. Tak album jest troszkę nie równy, ale w ostatecznym rozrachunku jest wciąż bardzo dobrze. Na pewno cieszy fakt, Dc Cooper jest w znakomitej formie, ale warto mieć na uwadze, że mamy tutaj również świetnych gości i jest choćby dawny wokalista tej grupy czyli Mark Boals, czy choćby Mats Leven. Band zadbał również o mocne, soczyste, nieco neoklasyczne brzmienie, ale nie ma się do czego przyczepić.

Co może się podobać to podniosłość i nieco epicki wydźwięk poszczególnych dźwięków. Jest taki symfoniczny rozmach i to może się podobać. Wystarczy wsłuchać się w "Inception F451". Na pewno mocno wbija w fotel zadziorny i finezyjny riff wygrywany przez Jonasa Larsena w "Burn" i tutaj band po prostu błyszczy. Szkoda, że cały album nie ma takiej dynamiki i przebojowości. Stonowany "The art of dying" ma niezwykły ładunek emocjonalny i urocze symfoniczne ozdobniki.  Echa Rainbow z okresu Turnera można doszukać się w energicznym i przebojowym "The eye of oblivion" i to jeden z mocniejszych punktów nowej płyty. To jest to ! Zachwyca też nieco progresywny i złożony "Hound of the damned" , który przemyca sporo ciekawych partii gitarowych i ogólnie sporo się tutaj dzieje. Płyta na pewno ma pełno klimatycznych i nastrojowych zagrywek Jonasa i pełno tutaj tego, a kolejnym tego dowodem jest melodyjny "Snake Eyes".

Royal Hunt jak to Royal Hunt znów nagrał naprawdę solidny album, który ma świetny klimat i dużo nastrojowej muzyki z pogranicza hard rocka, melodyjnego metalu, czy progresywnego metalu. Jest to wszystko pięknie podane, tylko troszkę za mało  w tym metalu, za mało przebojowości, ale i bez tego można żyć. Bez wątpienia jest to płyta godna uwagi.

Ocena: 8/10
 

czwartek, 17 grudnia 2020

HIDDEN ROADS - The thrill of it all (2020)


 Nie wiele mówi się o debiutanckim krążku amerykańskiej formacji Hidden Roads, a szkoda bo jest to wartościowy album z hard rockiem. To przede wszystkim znakomita mieszanka dźwięków w stylu Deep Purple, Voodoo Circle czy Whitesnake. Tak więc dominuje tutaj hard rocka i blues rock. Bardzo udana mieszanka, zwłaszcza że sam band pokazuje na każdym polu, że znają się na rzeczy i stać ich na wysokiej klasy materiał.

Może i okładka jest daleka od ideału, ale to w sumie jeden z nie wielu słabych punktów "The thrill of it all". Brzmienie rodem z lat 80 i materiał skrojony na wzór Deep Purple czy whitesnake jest urocze. Hidden Roads to przede wszystkim zadziorny i utalentowany wokalista George Anthony. No jest też gitarzysta Vini, który ma niezłe wyczucie rytmu i pomysł na riffy i solówki. Jest chemia między nim, a klawiszowcem Andre Micheli. Panowie potrafią stworzyć świetny klimat starych dobrych płyt Whitesnake czy Deep Purple, a to już spory wyczyn. Sam materiał też jest urozmaicony i przebojowy.

Już otwieracz w postaci "The thrill of it all" to nastrojowy hard rock, gdzie rządzi mocny riff i zadziorność. Co za hit i energia. Fani Deep Purple czy Voodoo Circle od razu poczują się jak w domu. Nutka bluesa mamy w zadziornym "Revolutionary Mentality" i te zagrywki gitarowe mocno są wzorowane na twórczości Blackmore;a. No cudo. Na pewno cieszy też szybki i pełen werwy "Buried Alive" i znów dużo elementów Voodoo Circle, czy starego dobrego Deep Purple. Panowie błyszczą i pokazują jaki w nich drzemie ogromny potencjał. Nastrojowy "Over my shoulders" to znakomity miks Whitesnake i Deep Purple. Pomysłowy riff i rozbudowana forma czynią ten kawałek naprawdę bardzo atrakcyjnym. Jest lekkość i niezwykła finezja. Mamy też nastrojowy "Im still here" czy nieco zakręcony "City of Gold".

Troszkę podrasować riffy, troszkę dodać więcej przebojowości i mielibyśmy niemal idealny album. Jednak mimo pewnych niedociągnięć to wciąż  bardzo udany album z hard rockiem w stylu Deep Purple, który zasługuje na uwagę. Gorąco polecam !

Ocena : 8.5/10

środa, 16 grudnia 2020

BIOWARFARE - Wiping out human race (2020)


 Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale powiem że słuchając debiutanckiego krążka Biowarfare to wciąż gdzieś w głowie mam dźwięki Persuader, Running Wild. Jeśli kiedyś Rock;n Rolf miałby grać thrash metal to tak bym sobie to wyobrażał. No, ale po kolei. "Wiping out Human Race" to pełno wymiarowy debiut kapeli Biorwarfare, który powstała w Wenezueli  w 2009r. Określenie debiut średnio tutaj pasuje, kiedy tak naprawdę dostajemy jeden z najlepszych albumów thrash metalowych tego roku. Tak, to już kolejna płyta w tej kategorii, która zasługuje na to miano. No, ale co zrobić kiedy thrash metal w tym roku wymiata?

O sukcesie Biowarfare przesądza wyrazisty i utalentowany wokalista Alessandro, który napędza ten zespół. Za jego sprawą band momentami może kojarzyć się z Slayer czy Kreator. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Również imponuje duet gitarowy tworzony przez Roda i Carlosa. Panowie znają się na rzeczy i dzięki nim mamy masę technicznych riffów. To przede wszystkim zestaw agresywnych popisów partii gitarowych, ale też pomysłowe i złożone solówki, które mają echa speed/power metalu.  Jest thrash metalowa jazda bez trzymanki, ale to nie tylko agresywne łojenie na jedno kopyto.

Band stworzył album, na który składa się 9 killerów i każdy utwór to prawdziwa uczta dla fanów takiego grania. Biowarfare zadbał o klimatyczną okładkę, która przypomina lata 90 i podobnie jest sprawa ostrego i mocnego brzmienia. Band zadbał o każdy detal, ale najlepsze to oczywiście zawartość.

Czy można lepiej zacząć album niż od rozpędzonego otwieracza? Właśni taki jest "Human Waste"  i od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Nie brzmi to wcale jak debiut, lecz perfekcyjny thrash metal. Jest agresja, dynamika i przebojowość. Czego chcieć więcej? Podobny ładunek energiczny mamy w złowieszczym "Burning Insanity" i gitarzyści idą tutaj na całość. To jak brzmią gitary i wygrywanie riffu w "Undead" to przywołuje na myśl Running Wild. Bardzo miła niespodzianka i od razu jestem pochłonięty muzyką Biowarfare.  Podobne echa słychać w energicznym "screaming in silence" i to tak naprawdę kolejny rasowy killer na płycie. Band nie zwalnia tempa. Uroczy jest też rozbudowany i technicznie rozplanowany "Biowarfare" pokazuje, że band ma smykałkę do dłuższych utworów. W tym roku jest prawdziwą thrash metalowa gorączka i "Thrash fever" to kolejna perełka na płycie. No jest moc i pazur. Z kolei fanom Sodom czy Destruction może przypaść do gustu przebojowy i niezwykle melodyjny "Submission or war?".

Piękna okładka to nie wszystko, a debiutujący Biowarfare pokazuje że mają pomysł na siebie i mogą stworzyć płytę na miarę naszych czasów i oczekiwań fanów thrash metalu. To hołd dla klasyków i gigantów, ale też własny styl i jakość wypracowana przez młody band. Co za energiczna i pełna agresji płyta, no i jeszcze te elementy running wild w niektórych momentach. To już kolejna świetna płyta z kategorii thrash metalu, jeśli chodzi o rok 2020.

Ocena: 9.5/10

wtorek, 15 grudnia 2020

GAIA EPICUS - Seventh Rising (2020)

Gdyby tak przyjrzeć się ostatnim płytom Gaia Epicus, to można dojść do wniosku że "Alpha & omega" był za bardzo eksperymentalny i za mało power metalowy, a "Dark Secrets" poza kilkoma genialnymi momentami wydawał się nie równy. Nie dawałem szans na powrót Thomasa Chr. Hansena w wielkim stylu, a tutaj niespodziewanie ukazuje się nowe wydawnictwo zatytułowane "Seventh Rising". Jak nazwa wskazuje, to już 7 wydawnictwo norweskiego Gaia Epicus, który obecnie wygląda bardziej jako solowy projekt Hansena. Nie zmienia to faktu, że to wciąż nie lada gratka dla fanów melodyjnego, europejskiego power metalu w stylu Helloween, czy Gamma Ray. Tym razem dostajemy najlepszy album od czasów "damnation" czy "Victory".

Tak to jest solowy projekt Thomasa, ale cieszy fakt, że zaprosił znakomitych gości do pomocy. Miło jest widzieć, że za bębnami jest niezniszczalny Mike Terrana, który dodaje całości niezwykłej mocy. Pod tym względem to jeden z najlepszych albumów tej grupy. Jest energia i pazur, ale to już jest znak rozpoznawczy Hansena. Thomasa w sferze gitarowej wspiera Lukky Sparxx i panowie stworzyli ciekawy duet i przypominają mi się wczesne wydawnictwa Gaia Epicus. Tym razem nie ma kombinowania, a jest do bólu klasycznie i w tym tkwi piękno tej płyty. Gościnnie pojawił się Tim Ripper Owens, co jeszcze bardziej dodaje uroku tej płyty.

Okładka jest taka nastrojowa i miła dla oka, a najlepsze że oddaje klimat power metalu lat 90. Co ciekawe nawet brzmienie jest dopracowane i bardziej mocarne niż na poprzednich płytach. Jednym słowem Hansen tym razem wszystko bardziej dopracował, a to oczywiście bardzo cieszy.

55 minut muzyki to dużo i cieszy że dostajemy tak dobrze skrojony i poukładany album. O dziwo płyta zaczyna się spokojnie, nieco balladowo, ale nie dajcie się zwieść. Otwieracz "Like a Phoenix" to power metal w czystej postaci. Przypominają mi się pierwsze albumy Gaia Epicus i czasy "damnation", a to dobry kierunek jeśli chodzi o Gaia Epicus. Mike Terrana nadaje mocy i szybkości, a Hansen wygrywa mocny riff i dostajemy już na starcie rasowy killer. W podobnych klimatach utrzymany jest rozpędzony "Rising" i tutaj znów Hansen zaskakuje mocnym i wyrazistym riffem. Fani Helloween i Gamma ray będą zachwyceni. Na taki Gaia Epicus warto było czekać. Elementy Megadeth można wyłapać w mroczniejszym "Nothing to Lose". Niby prosty kawałek w swojej konwencji, ale bez wątpienia równie przebojowy i zadziorny co pozostałe kompozycje.  To co wyprawia Terrana w dynamicznym "From the ashes to Fire" przyprawia o dreszcze. Co za agresja i technika, a sam kawałek to jeden z najlepszych utworów Gaia Epicus ostatnich lat. Właśnie w takim kierunku mają iść i właśnie taki power metal grać. Prawdziwa perełka. Zwalniamy w mroczniejszym "The dream" i sam utwór nie jest zły, ale brakuje mu nieco ostatecznego szlifu, a także nieco bardziej chwytliwych melodii. Mroczny klimat wraca w heavy metalowym "Ivisible enemy". Kolejny killer na płycie to utrzymany w klimatach Gamma ray "Dr Madman" i to jest taki Gaia Epicus z czasów "Victory". Niby nic oryginalnego w tym nie ma, a zachwyca swoim stylem i jakością. Troszkę odstaje stonowany i nieco nijaki "Number One". Na znanych tytułach heavy metalowych zbudowano warstwę liryczną "Gods of Metal" it u muzyka, która przypomina twórczość Judas Priest, Dio, ale też Primal Fear. No i jest oczywiście niezniszczalny Tim Ripper Owens. jest pazur i chwalenie heavy metalu, tak więc duży plus dla Gaia Epicus. Zachwyca też prosty i melodyjny "We are the ones" i znów znakomity hołd dla Gamma ray czy Helloween. Całość wieńczy rozbudowany i energiczny "Eye of Ra" i mimo mrocznego wstępu, band tu oferuje sporo klasycznego power metalu, który nasuwa ich pierwsza wydawnictwa.

Nie czekałem na nowy album Gaia Epicus, bo szczerze skreśliłem ich za sprawą kiepskiego "Alpha and Omega", jednak to był błąd. Thomas Chr. Hansena gra to za co pokochałem Gaia Epicus, za te ich całkiem udane granie w stylu Helloween czy Gamma Ray. Nie jest to ani oryginalne, ani też perfekcyjne, ale to naprawdę udana uczta dla maniaków power metalu. Jest energia, jest szybkość i przebojowość, a goście tylko poprawili jakość muzyki Gaia Epicus. Najlepszy album od czasów "Damnation", a to już ogromny wyczyn Hansena z Norwegii.

Ocena: 8.5/10
 

niedziela, 13 grudnia 2020

EDRAN - Clockwork: Overture (2020)


 Kto lubi symfoniczny metal, nutkę progresywnego metalu, a także metalową operę ten powinien zaznajomić się z debiutem włoskiego Edran. Nie jest to band, które porwie nas mocnymi riffami, ostrymi zagrywkami gitarowymi, bowiem więcej w ich muzyce komercyjności, stonowanych melodii. Fani jednak takiego grania powinni znaleźć coś dla siebie, zwłaszcza fani symfonicznego metalu.

W tym roku kapela przyjęła nazwę Edran, ale już od 2019 r funkcjonowali pod nazwą Clockwork. Ciekawe jest to, że formację tworzą 4 głosy i jest tutaj Fabio, Paolo, Clementine i Francesca. To za ich sprawą całość ma symfoniczny wydźwięk. Skojarzenia z metalową operą też są jak najbardziej na miejscu i rozbicie poszczególnych partii wokalnych na 4 głosy jest miłym urozmaiceniem i potrafi zaskoczyć słuchacza. Band stawia nacisk na klimat, na symfoniczne aranżacje i brakuje tutaj na pewno energii i nieco metalowego pazura. Bo samym klimatem i symfonicznym charakterem wiele nie da się zdziałać. To jest duży problem debiutanckiego krążka "Clockwork: overture", który ukazał się 10 grudnia tego roku.

Progresywność i symfoniczność wybrzmiewa w rozbudowanym "Into the core", który jest jednym z ciekawszych utworów na płycie. Słychać przede wszystkim gitary i dużo się tutaj dzieje. Dobrze wypada też nieco filmowy i bardziej podniosły "Chase the Fire". Z kolei "Closer" ma w sobie nieco więcej przebojowości i jest to utwór, który szybko wpada w ucho. Szkoda, że jest tak mało tutaj energicznych kawałków tego typu. Dalej warto wspomnieć o kolejny kolosie, czyli "Clockwork". Warty uwagi jest również melodyjny "The warden".

Edran dopiero tak naprawdę zaczyna swoją przygodę i jeszcze wiele przed nimi. Pokazali w jakim kierunku chcą iść i sam styl jeszcze wypadałoby doszlifować, a samej muzyce dodać troszkę pazura i energii. Na pewno mają w sobie potencjał na coś ciekawego, ale póki co debiut jak dla mnie za bardzo komercyjny i za mało treściwy. Płyta do posłuchania, jednak w pamięci nie wiele zostaje. Szkoda.

Ocena: 5/10


piątek, 11 grudnia 2020

SATANS FALL - Final Day (2020)

 W ostatnim czasie jesteśmy zasypywani przez zespoły, które mieszają heavy metal i speed metal z lat 80. Co raz więcej mamy na rynku takich kapel i większość z nich to wartościowe zespoły, które naprawdę potrafią błyszczeć. Do tego grona można też dopisać fiński Satans Fall, który w tym roku wydał udany debiut w postaci "Final Day". Brzmi to troszkę jak mieszanka Enforcer i Scanner.

To co dostajemy na "Final day" to dobrze skrojony heavy metal z elementami speed i power metalu. Band kładzie nacisk na proste i chwytliwe motywy, a także przebojowe melodie. To przedkłada się na łatwy odbiór tej płyty. Oczywiście band kreuje klimat lat 80 i wychodzi im to naprawdę dobrze. Band napędza zgrany duet gitarowy i tutaj Tomi i Lassi wypadają bardzo dobrze. Jest chemia, jest zgranie i dobra technika. No i jest jeszcze wyrazisty i utalentowany wokalista Miika Kokko. To wszystko przedkłada się na jakość.

Należy też band pochwalić za świetną i klimatyczną okładkę i dobrze skonstruowane brzmienie w klimatach lat 80. Płytę otwiera dynamiczny "Forever Blind" i od razu można poczuć inspirację takimi kapelami jak Enforcer. Prosty i treściwy "Madness" zabiera nas w rejony klasycznego heavy metalu i można doszukać się elementów Iron Maiden. Dobrze wypada też przebojowy "They come alive" i nie przeszkadza tutaj nutki hard rocka. Troszkę odstaje stonowany "Retribution", który niczym specjalnym nie wyróżnia. Kolejny killer na płycie to bez wątpienia rozpędzony "Juggernaut" czy  podniosły "The flame keeper". Całość zamyka melodyjny "Final Day", choć i tutaj zabrakło mi elementu zaskoczenia.

Nie jest jeszcze to może idealne granie i płyta ponadczasowa. Jednak Satans Fall gra poukładany i przemyślany heavy/speed metal i czerpie dobre wzorce. Jest przebojowość i energia, a całość słucha się naprawdę przyjemnie. Czekam na kolejne ich dzieła i chętnie zobaczę co przyniesie przyszłość.

Ocena: 8/10

czwartek, 10 grudnia 2020

SIX FOOT SIX - End of all (2020)


 Kristoffer Gobel to muzyk, który jest znany fanom melodyjnego metalu z twórczości Destiny i Falconer. Teraz ten znany wokalista spełnia się w swoim zespole Six Foot Six. Idealnie tam się sprawdza jako gitarzysta i wokalista. Nie jest to kopia Falconer czy Destiny, bowiem muzycznie kapela zbliża się do twórczości Hammerfall, Primal Fear, czy Shakra. Mają swój styl, pomysł na siebie i pełno ciekawych pomysłów, które się sprawdzają. Najnowsza płyta zatytułowana "End of All" to wydawnictwo, które nie można ominąć!

Okładka jest prosta, ale ma w sobie to coś. No zapada w pamięci i od razu kojarzy się z tym zespołem. Cieszy bez wątpienia znakomita forma Kristoffera, który błyszczy na nowym albumie. Jego głos jest niczym wino, z każdym rokiem co raz lepszy. Z jego strony dostajemy sporo wartościowych riffów, które oddają piękno mieszanki heavy metalu i hard rocka. Wszystko jest bardzo chwytliwe i tak naprawdę każdy utwór sprawdza się jako przebój. To jest źródło potęgi tej płyty i tego zespołu.

Brzmienie ma pazur, ale również hard rockowy feeling. Znakomicie to współgra z zawartością. Band zaczyna płytę od wybornego "welcome to your Nightmare". Powiem krótko - co za świetny i pomysłowy hicior. Oj dzieje się tutaj i to sporo. Melodyjny riff, podniosły i wciągający refren. To jest to! Więcej hard rocka dostajemy w "End of all", ale i tutaj band zadbał o melodyjny riff i przebojowy charakter. Kto lubi marszowe tempo i nieco nowocześniejszy heavy metal, ten od razu pokocha mroczniejszy "In god We trust". Dobrze wypada też prosty i bardzo przebojowy "In the eyes of the world". Jeden z przykładów, gdzie można doszukać się patentów Hammerfall. Podobnie wygląda sprawa genialnego "Blood Will Out" . Jest metalowo, podniośle i zarazem epicko. Jak dla mnie najmocniejszy punkt tej płyty. Kolejny chwytliwy i idealny na koncert hit to bez wątpienia "Abducted" i imponuje mi pomysłowość zespołu. Jeszcze warto wspomnieć o nastrojowym "Oblivion", który sprawdza się jako rockowy killer.

"End of All" to znakomita mieszanka heavy metalu i hard rocka. To kopalnia hitów, zadziornych riffów i pomysłowych motywów. Tutaj jest prawdziwa frajda z słuchania i dobrze że jeszcze powstają takie naturalne, nagrane prosto z serce albumy, które kipią energią, przebojowością, a przede wszystkim szczerością. Six Foot six wyrasta na nową gwiazdę hard rocka.

Ocena: 8.5/10

środa, 9 grudnia 2020

DEHUMANISER - Army of blind (2020)


 "Army of Blind" to pierwsza płyta młodej niemieckiej kapeli o nazwie Dehumaniser. Płyta skierowana jest do fanów heavy i thrash metalu. Panowie może jeszcze nie grają perfekcyjnie i daleko im jeszcze żeby tworzyć coś oryginalnego i świeżego. Jednak muszę przyznać, że band grać potrafi i robi to umiejętnie. Tak więc jeśli ktoś lubi surowe, nie okiełznane i proste metalowe granie osadzone w latach 80 czy 90, ten z pewnością polubi debiut Dehumaniser.

Christoph Starck to muzyk, który napędza ten band i nadaje mu charakteru. Pełni rolę wokalisty oraz gitarzysty, co nie przeszkadza żeby błyszczeć w tych sferach. Pod wieloma względami przypomina styl Jamesa Hetfielda. W jego głosie jest pazur i mają podobną manierę. Taki wokal sprawdza się i do heavy metalu, jak i thrash metalu. W sferze partii gitarowych Christopha wspiera Linus, a ta współpraca dobrze się układa. Brakuje może nieco pomysłowości, troszkę przebojowości i elementów zaskoczenia. Jednak nie wszystko można od razu mieć.

Pewne kwestie należałoby naprawić jak choćby nieco kiczowatą okładkę czy stłumione brzmienie, które czasami przeszkadza w odsłuchu. Na szczęście zawartość sporo tutaj rekompensuje słuchaczowi. Jest w miarę równy materiał i dobrze się tego słucha. Płytę otwiera agresywny "Helix" i tutaj band dostarcza mocny riff. Od razu słychać dobrą mieszankę heavy metalu i thrash metalu. Kapela potrafi grać szybciej co pokazuje "Army of Blind". Ciekawie wypada mroczny "Beyond the wall of sleep", który mocno czerpie choćby z twórczości Black Sabbath. Bardzo nastrojowa kompozycja. Jeśli chodzi o szybkość i elementy Nwobhm to na uwagę zasługuje przebojowy "Evil Eyes" i właśnie w takim kierunku band powinien podążać. Z kolei taki toporny "One of a kind" nieco przypomina twórczość Accept.

Jeszcze brakuje ostatecznego szlifu, może nieco ciekawszych pomysłów i elementów zaskoczenia, ale mimo pewnych wad jest to płyta, która zasługuje na uwagę. To solidna mieszanka heavy metalu i thrash metalu. Band dopiero zaczyna swoją przygodę z metalem na dobre i zobaczymy co przyniesie przyszłość. "Army of blind" nie rzuca na kolana, ale to udany start kapeli Dehumaniser.

Ocena : 6/10

wtorek, 8 grudnia 2020

KILLERWITCH - Killerwitch (2020)

Malta bardziej kojarzy się z wakacjami niż z heavy metalem. Jednak w metalu jest wszystko jest możliwe i z tamtego rejonu pochodzi Killerwitch. Młoda kapela, która w tym roku wydała swój debiutancki album "Killerwitch". Premiera płyty miała 28 listopada i z pewnością jest to gratka dla fanów Iron Maiden, Judas Priest, Metal Church czy Attacker.

Może i okładka jest daleka od ideału i może sama stylistyka zespołu nie wnosi niczego nowego do muzyki metalowej, to jednak band stworzył solidny album z heavy/power metalową muzyką. Jest poszanowanie dla klasyki gatunku i solidne motywy gitarowe. Jeremy i Owen stawiają na sprawdzone motywy i tutaj nie ma niczego nowego. Czasami wkracza toporność, czasami przebojowość, jednak cały czas band trzyma poziom. Najmocniejszym punktem tego zespołu jest wokalista Luke, który zachwyca charyzmą i techniką. To dzięki niemu płyta jest taka zadziorna i mocno heavy metalowa.

Jeśli chodzi o zawartość to jest kilka killerów i jednym z nich jest tytułowy "Killerwitch" i to jest niezwykle energiczny kawałek, który mocno nawiązuje do amerykańskiego power metalu spod znaku attacker czy metal church.Dobrze wypada stonowany i zadziorny "Mistress of the flame" i tutaj pokazuje jak dobrze czuje się w heavy metalowej formule. Uroczy jest marszowy, nieco doom metalowy "Thunder Sky" i te 8 minut miła naprawdę szybko. Echa Judas Priest można doszukać się w rozbudowanym "Queen Anne's Revenge". Band potrafi wykreować świetny klimat i potwierdza to złożony "The jester's Crown".

Killerwitch to band, który grać potrafi, a ich debiutancki krążek to kawał solidnego heavy metalowego grania. Wyrazisty wokal, mocne riffy i mroczny klimat, to bez wątpienia atuty "Killerwitch". Jeszcze nie wszystko jest idealne, ale band ma potencjał i kto wie czy jeszcze nas nie zaskoczą w przyszłością. Warto obczaić ich debiut!

Ocena: 7.10
 

sobota, 5 grudnia 2020

SQUEALER - Insanity (2020)


 Niemiecki Squaler jednak jeszcze wciąż żyje i wciąż nagrywa nowe albumy. Kapela działa od 1984r, ale jakoś nigdy nie osiągnęła takiego statusu jak Helloween, czy Grave Digger. Band oczywiście obraca się w podobnych klimatach tj heavy/power metalu i nawet kiedyś nagrali świetny cover utworu Helloween. Lata lecą i w sumie nic się nie zmienia w Squaler i dalej grają swoje. Szkoda tylko, że poziom ich muzyki również jest bez zmian. "Insanity" to najnowsze dzieło i to solidny album, ale nic ponadto.

Sporo wad można wytchnąć nowej płycie niemieckiej formacji. Na pewno strasznie kiczowata okładka, która wygląda jak okładka jakiegoś boysbandu, a nie kapeli metalowej. Brzmienie również jest takie troszkę garażowe i również sporo utrudnia odbiór płyty. Problem tkwi również w samych kompozycjach, które są co najwyżej dobre. Wszystko oparte na prostych, oklepanych motywów i to często przedkłada się na nudę.

"Into the Flames" ma energię i zadziorny riff, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Solidny heavy/power metal w niemieckim wydaniu. Wady tej płyty potwierdza nijaki "Salvation" i tutaj brakuje świeżości. Troszkę lepiej wypada dynamiczny "My journey", który przemyca elementy power, a nawet thrash metalu. Coś zaczyna się w końcu dziać. Echa Persuader można doszukać się w mrocznym "Hunter of Myself" i dobrze też wypada melodyjny "Insanity". No i jest w końcu jakiś przebój na płycie. Płyta jest bardzo toporna i potwierdza to "Power of Bliss".

Squaler ma staż i długi czas pracy, ale brakuje im jakieś perełki w dyskografii. To wciąż solidny band i to potwierdza nowy album zatytułowany "Insanity". Brakuje tutaj świeżości, mocy i pomysłowości. Płyta do posłuchania i zapomnienia.

Ocena: 4.5/10

EVIL SEEDS - Theory of fear (2020)

Bywa tak, że okładka danej płyty może być odstraszająca, a zawartość płyty niezwykle atrakcyjna. Tak też jest w przypadku hiszpańskiego Evil seeds. Ich nowe dzieło zatytułowane "Theory of fear" to wydawnictwo niezwykle dojrzałe i przemyślane. To płyta skierowana do fanów heavy/thrash metalu i mam tu na myśli fanów takich kapel jak Beyond Fear, Judas Priest z czasów "Jugulator", czy Savage Messiah.

Ta płyta to już druga w dorobku tej młodej formacji, która działa od 2008r i już wypracowała swój styl. Opiera się on na zadziornym wokalu Roma, który jest idealnym wokalistą do tego co gra band. Jego technika, jego dynamika imponują za każdym razem. Josu i Rodri to kolejni muzycy, którzy zasługują na pochwałę, bowiem ich gra jest pełna polotu i agresji. W tej sferze sporo się dzieje i nie ma tutaj miejsca na nudę. Trzeba przyznać, że płyta jest pełna energii, pasji i słychać, że band dobrze się tutaj bawi.

Najlepiej tutaj wypada rozpędzony i zadziorny "King of the ring", który świetnie wprowadza nas w świat Evil Seeds. Co za energia i co za pomysłowość bije z tego kawałka.  Dalej mamy melodyjny i przebojowy "Stronger" i słychać potencjał w tej hiszpańskiej formacji. Dobrze wypada też klimatyczny i zadziorny "Theory of fear". Echa Judas Priest z ery Rippera są tutaj słyszalne i to miły dodatek. Band radzi sobie również z rozbudowanymi kompozycjami i dobrym tego przykładem jest "No plan B". Fanom Primal Fear może przypaść do gustu prosty i agresywny "To hell with it all". Troszkę gorzej wypada stonowany i toporny "Lower or death", który nic nie wnosi do tej płyty.

"Theory of fear" to bez wątpienia płyta godna uwagi. Mocne riffy, ostry niczym brzytwa wokal i do tego wyraziste brzmienie to atuty tego wydawnictwa. Evil Seeds się rozwinął i w końcu grają atrakcyjny heavy metal, który ma w sobie to coś. Nie jest jeszcze to perfekcyjne granie, ale duży krok w dobrym kierunku. Warto znać ten krążek !

Ocena: 8/10



 

piątek, 4 grudnia 2020

MAJESTICA - A christmas Carol (2020)


 Święta, co raz bliżej święta. Klimat świąt Bożego Narodzenia można poczuć w sklepach, w radiu czy w telewizji. Ta magiczna aura zaczyna nas otaczać z różnych stron i w sumie każdego roku w metalowym światku pojawiają się albumy, które mają być alternatywą dla fanów mocniejszych dźwięków. Zazwyczaj takie płyty wywołują uśmiech na twarzy i zazwyczaj nie jest to nic dobrego. To też miałem sceptyczne nastawienie do nowego krążka szwedzkiej formacji Majestica.

Mój pogląd zmieniły pierwsze próbki nadchodzącego dzieła ekipy Tommiego Reinxeeda. Wiedziałem, że to nie będzie parodia kolęd świątecznych, a coś zupełnie innego. Tommy jest na fali i to wykorzystuje na maksa. Był znakomity udział w Memories of Old, a i ostatnia płyta Majestica czy Sabaton też wywołują uśmiech na twarzy. Tommy rozwinął się jako gitarzysta, ale i wokalista. To już nie jakiś tam żółtodziób, a rasowa gwiazda power metalu. "A christmas Carol" ukazuje się rok po świetnym debiucie i to jest coś więcej niż tylko kolejna płyta z klimatem świąt Bożego Narodzenia. To płyta, która może śmiało żyć swoim życiem i to tym po upływie świat. Tutaj jest ta magia świąt i to pięknie uchwycona. W końcu jest tutaj historia znana nam w Polsce jako "Opowieść Wigilijna" i znakomicie jest to wszystko prowadzone. Fani metalowej opery, Rhapsody czy Twilight Force będą w siódmym niebie. Tommy stworzył coś niezwykłego i pierwszy raz power metal i magia świąt tworzą znakomitą jedność. Jest podniosłość, epickość, rozmach, a także masa ciekawych zagrywek Tommiego, które ocierają się momentami o neoklasyczny power metal rodem z Iron Mask.

Band zadbał o szczegóły i tutaj każdy detal potrafi złapać za serce. Brzmienie jest pełne magii i słodkości, a więc to co chce się dostać przy okazji power metalu. No i ta historia, która jest tak przyozdobiona. Najlepsze jest to, że nie jest to jakaś tam papka, a prawdziwa power metalowa jazda bez trzymanki.

Wskakujcie na sanki i dajcie żeby magia świat Was ogarnęła już teraz. Oj tak są dzwonki, podniosłość i pełen rozmach niczym w filmie nakręconym w hoolywood. W tym roku nie "Kevin sam w domu" przypomni o tym, że są święta, a Majestica. Już otwierający "A christmas Carol" to takie Rhapsody w świątecznej odsłonie. Tego jeszcze nie grali. Czujecie już magię świąt? No to czas na jazdę bez trzymanki. Wkracza rozpędzony "A christmas Story" no i te chórki, a do tego teatralny wokal Tommiego. Ideał i nic więcej nie trzeba do szczęścia. Nie raz czuć filmowy aspekt tej płyty i to dobitnie potwierdza " Ghost of Marley". To taki stary dobry power metal, który odsyła nas do helloween czy Gamma Ray. Znów mocny i pomysłowy riff, a do tego te dzwonki świąteczne. Brzmi to niezwykle ciekawie. Z kolei energiczny i melodyjny "Ghost of Christmas story"  to kolejna piękna kompozycja, która idealnie miesza klasyczny europejski power metal spod znaku Helloween, Dark Moor, rhapsody czy Timeless Miracle z klimatem świąt. Wybuchowa mieszanka. Oprócz petard jest też klimatyczna ballada w postaci "the joy of christmas". Dalsza część płyty już jest bardzo filmowa i 3 częściowy "A ghost of Christmas" jest pełen rozmachu i czasami może nieco tego za dużo. Jednak brawa, że mimo wszystko słychać ten power metal. Ponarzekam też trochę na "A Majestic christmas theme", który pokazuje rozmach i ciekawe podniosłe aranżacje, jednak czy ten utwór jakoś specjalnie zapada w pamięci? No nie koniecznie.


Ciężko ocenić to wydawnictwo. Płyta idealnie na pewno sprawdzi się w sezonie świąt Bożego Narodzenia, no chyba że nie ma się problemu słuchać takich utworów w innych porach roku. Co na pewno zaskakuje, że pierwszy raz ktoś tak dobrze uchwycił klimat Świąt i stworzył przy tym własną muzykę. Na co komuś parodia kolęd, czy coś tego typu? Halford zniechęcił mnie do takich płyt, ale Majestica wnosi sporo świeżości i w dodatku wydał bardzo klimatyczny album z muzyką power metalową. W tej kategorii można śmiało dawać oceny 10/10, jednak czy jest to płyta która się sprawdzi zawsze, bez względu na klimat świat? Tutaj troszkę ta płyta traci, ale i tak jest efekt wow i zaskakuje forma i pomysłowość Tommiego.  Jestem w szoku i pełen podziwu dla majestica, że tak się rozwinęli i z miejsca już stali się nową gwiazdą power metalu. Idealna płyta na święta, to na pewno. W tym roku "Kevin" i  kolędy idą w odstawkę. W ten święta króluje Majestica.

Ocena: 9/10

BEAST WARRIOR - Wet Nightmare (2020)


 Czy tylko mi okładka nowego dzieła amerykańskiego Beast Warrior kojarzy się z Dio? Tutaj nie tylko nawiązuje do twórczości Dio, ale muzycznie ta młoda ekipa też nie kryje swoich fascynacji klasyką spod znaku Dio, Judas Priest czy Iron Maiden. Band może jeszcze nie potrafi grać perfekcyjne, ale ich nowe dzieło brzmi o wiele okazale niż debiut. "Wet Nightmare" to prawdziwa frajda dla fanów klasycznego heavy metalu.

Beast Warrior może nie grzeszy oryginalnością i w sumie podążą ścieżką wydeptaną. Takich kapel jest pełno, które starają się wybić na patentach wyjętych z lat 80. Tu mimo sporej konkurencji Beast Warrior zasługuję na uwagę i zapadają w pamięci. Gdzie tkwi ich potencjał? Ich bronią jest bez wątpienia lider w postaci Sword Raper. To człowiek, który pełni rolę wokalisty i gitarzysty, a najlepsze jest to że przypomina mi on wokalnie frontmana 3 inches of blood, a to dla mnie spory atut. Na płycie znakomicie układa się współpraca Sword Rapera i Childa, bowiem stawiają na proste i chwytliwe motywy. Jest przebojowość i nie brakuje również drapieżności.

Brzmienie nieco surowe, nieco takie przybrudzone, ale nie przeszkadza, a jeszcze podkreśla klimat lat 80. No i trzeba przyznać, że materiał jest urozmaicony. Płytę otwiera rozbudowany i bardzo heavy metalowy "Path of the warrior" i te proste motywy gitarowe potrafią zauroczyć. Tak się gra heavy metal! Melodyjny "iron Wolves" coś ma z Cage, a trochę też z Iron Maiden, czy wczesnego Helloween. No i kolejny mocny punkt tej płyty. Brutalny i nieco toporny "Twilight Slaughter" i bardzo dobrze się tego słucha, choć cały czas słychać gdzieś tam echa 3 inches of blood. Troszkę nudą wieje w "Amongs the drifts" i dopiero wysoki poziom wraca w melodyjnym "Tempest of Blades", w którym band mocno nawiązuje do żelaznej dziewicy. "Rager in the heavens" wieńczy ten album i ten 8 minutowy kawałek nie jest taki zły, choć nieco chaotyczny.

Beast Warrior w końcu nagrał album godny uwagi i w końcu pokazują swój potencjał. Nie wszystko jeszcze wychodzi idealnie i brakuje zespołowi troszkę ogłady. Jednak mając taki zgrany team można wiele zdziałać i wiem że to już tylko kwestia czasu, kiedy band nagra coś niesamowitego. Warto obczaić "Wet nightmare" bo to prawdziwa frajda dla fanów heavy metalu.

Ocena: 7/10

EXARSIS - Sentenced to Life (2020)


 Rok 2020 jest bardzo owocny dla thrash metalu i w tym roku było sporo świetnych wydawnictw. Do tego zacnego grona dołączył jeszcze grecki Exarsis, który 27 listopada wydał swój 5 album. Śmiało można stwierdzić, że "Sentenced to Life" to jedno z ich największych osiągnięć, jeśli nie największe. To pozycja obowiązkowa dla fanów Agent Steel, exodus, czy Toxik. 

Co od razu mnie porwało w nowej płycie greków to echa heavy/speed/power metalu, które czynią nowy krążek greków bardzo atrakcyjny nie tylko dla fanów thrash metalu. Te skojarzenia przywołuje nie tylko praca gitarzystów, ale też fenomenalny wokalista Nick J, który mógłby śmiało pełnić funkcję wokalisty bandu heavy/power metalowego. Jego głos to prawdziwy wulkan i sieje zniszczenie na nowej płycie Exarsis. Płyta zachwyca energią, przebojowością i niezwykłą dynamiką. Słucha się tego jednym tchem.

Płytę otwiera "Censored" i to klimatyczne intro i wiadomo, że szykuje się prawdziwa petarda. Szybko atakuje nas mocny riff "Another Betrayal" i ta energia i rozpędzone partie gitarowe rozrywają słuchacza na strzępy. Co za energia i swoboda w grze muzyków. Podobne emocje wywołuje dynamiczny i zadziorny " The truth is no defense". Wokal Nicka J zachwyca i zapada w pamięci. Jeden z najlepszych popisów wokalnych tego roku. Echa heavy metalu mamy w przebojowym "Aiming the Eye" i znów mamy znakomite pojedynki gitarzystów.  Więcej heavy metalu mamy w judasowym "Against my fears". Całość wieńczy rozpędzony i pełen energii "New War Order" i to jest idealne podsumowanie tej niesamowitej płyty.

Exaris kazał czekać swoim fanom 3 lata na nowe wydawnictwo, ale warto było. "Sentenced to life" to poukłada płyta i oddaje to co najlepsze w heavy/speed/thrash metalu. Wszystko tutaj jest tak jak być powinno, bowiem są i zadziorne riffy i wciągające solówki. Mamy i przeboje i killery. Ciężko do czegoś się przyczepić. Na takie płyty warto czekać !

Ocena : 9.5/10



środa, 2 grudnia 2020

PERSUADER - Necromancy (2020)

Przez kilka lat szwedzki Persuader dawkował nam informacje na temat tego, że pracują nad nowym albumem. Problem z Persuader jest taki, że kapela ostatnio ma długie przerwy między wydawnictwami i dla wielu nie raz jest to obiekt żartów. Tak długie przerwy między płytami wynikają z faktu, że kapela ostatnio ma problemy z wytwórniami, a sami często zaznaczają że wolą przykładać się do jakości muzyki, którą umieszczają na albumach. W sumie nic dziwnego, bo gwiazda tego formatu może sobie na to pozwolić. Persuader funkcjonuje od 1997 roku i już dawno umocnili swoją pozycję w power metalowym światku. Mają swój styl i choć często się mówi, że to drugi Blind Guardian, to najnowsze dzieło "Necromancy" troszkę pokazuje band z innej strony. Tak mrocznie, tak brutalnie i tak złożenie to jeszcze nie grali. 6 lat przyszło czekać fanom na nowy krążek, ale warto było.

Tym razem band przyjął pod swoje skrzydła wytwórnia Frontiers Records, która słynie z hard rockowych wydawnictw. Wytwórnia zadbała o promocję Persuader i świat obiegły dwa kawałki promujące nowe dzieło szwedów. Od razu było wiadomo, że szykuje się coś wyjątkowego. Z resztą, czy Persuader kiedyś zawiódł? Zawsze mają swój styl i swój pomysł na power metal. "When Eden Burns" miał niezwykłą przebojowość i złożone partie gitarowe. Miał swój aspekt progresywny w niektórych aspektach. Na" Evolution Purgatory" pojawiała się brutalność i agresywność rodem z death metalu. "Necromancy" łączy te dwa światy i dodatkowo wkracza w mroczny klimat. Mieszanka wybuchowa i bardzo efektowna.

Skład Persuader tworzą teraz 4 osoby i nowym nabytkiem jest Fredrik Mannberg, którego znamy w Nocturnal Rites i te nawiązania do tej kapeli też można usłyszeć. Elementy Blind Guardian też są, ale już nie w takich ilościach jak kiedyś. Jak zawsze swoim wokalem powala Jens Carlsson, który potrafi śpiewać agresywnie i bardzo brutalnie. To wciąż jeden z moich ulubionych wokalistów i mimo upływu czasu wciąż wymiata swoim stylem śpiewania. Duet gitarowy tworzony przez Emila i Fredrika wgrania w fotel i jest naprawdę brutalnie. Nie brakuje oczywiście melodyjnych riffów, wciągających solówek, ale wszystko jest złożone i nie takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać przy pierwszych odsłuchach. Płyta ukazuję swoje atuty przy kolejnych odsłuchach i zawsze można odkryć jakiś skarb. Cudo!

Brzmienie też jest bardzo ciekawe, bo jest nieco brudne, nieco takie surowe, ale oddaje brutalność tej płyty i znakomicie z nim współgra. Jednak najlepsza jest zawartość i może troszkę szkoda, że jest to tylko 44 minut nowej muzyki, ale jakość i poziom to rekompensuje.

Płytę otwiera rozpędzony i mega przebojowy "The curse ubound" , który ma podobny ładunek energiczny co "Twisted Eyes". Wejście bardzo melodyjne i takie faktycznie przesiąknięte starym dobrym Blind Guardian. Na taki power metal w wykonaniu Persuader zawsze warto czekać.  Mroczny klimat i brutalność wybrzmiewa z drugiego singla tj "Scars". Znów band imponuje dynamiką i agresywnością, a do tego i melodyjności nie brakuje tutaj. Bez wątpienia ten utwór wyróżnia się pod względem bardzo przystępnej melodii. Jens błyszczy na tym krążku i jego partie przyprawiają o dreszcze. Fenomenalny wokalista. Wciągają tutaj te refreny na tej płycie i ten z "Raise the Dead" jest wzorcowy. Utwór pokazuje jak złożony jest Persuader na tym wydawnictwie. Jest brutalnie, przebojowo, a zarazem bardzo melodyjnie. A na dodatek band zadbał o ponury, taki tajemniczy klimat. Wspominałem o death metalu i elementów "Evolution Purgatory" i to właśnie dostajemy w brutalnym "Reign of Darkness". Co za moc, co za agresja i ten niszczący obiekty refren, który uwydatnia to co najlepsze w Persuader. Płyta to kopalnia killerów i kolejny na płycie to rozpędzony i brutalny "hells command". Band potrafi też zwolnić i urozmaicić swoją grę i czasami trzeba troszkę czasu żeby odkryć wszystkie atuty danej kompozycji. Elementy progresywne można wyłapać w nastrojowym "Gateways", ale najwięcej tej odmiany metalu mamy w rozbudowanym "The infernal fires". Tutaj band bawi się konwencją i własny stylem. Kawałek podsumowuje to co się dzieje na płycie. Jest i brutalność, ale też ciekawe i wciągające przejścia. Utwór wymaga uwagi słuchacza i nie wszystko jest jasne od razu, ale z każdym odsłuchem odkrywa co raz to więcej pięknych elementów jakie przemyca. Dodatkowym atutem tego finałowego kawałka jest jego podniosłość i różnego rodzaju ozdobniki.

Persuader to mistrz w swoim fachu. Długo szlifuje swój materiał i tak ciężko pracuje, aż w pełni osiągnie idealnie dopracowany materiał. Jak do tej pory band mnie nie zawiódł i tym razem dostałem płytę pełno power metalu, ale tym razem jest to mieszanka stylów wypracowanych na "Evolution Purgatory" i "When Eden Burns". Jest brutalność, jest nutka progresywności, jest też mroczny, ponury klimat, a wszystko utrzymane w stylu do jakiego Persuader nas przyzwyczaił. Persuader to maszynka do tworzenia killerów i jedyne co mi w nich przeszkadza, to że tak rzadko wydają nowe albumy ....

Ocena: 10/10

 

niedziela, 29 listopada 2020

TUNGSTEN - Tundra (2020)


 Minął rok od premiery debiutu szwedzkiej formacji Tungsten. Z "We will Rise" pamiętam w sumie piękną okładkę autorstwa Marschalla i nieco przekombinowany styl.  Band nagrał kolejny album i choć "Tundra" nie wyznacza innego kierunku muzycznego, to jest pod każdym względem albumem ciekawszym niż debiut. Fenomen okładki i mocnego nowoczesnego brzmienia został utrzymany z debiutu. "Tundra" pod każdym względem przebija debiutu i słychać, że band dopracował nie dociągnięcia i stworzył ciekawy krążek z kręgu nowoczesnego heavy/power metalu z elementami folk metalu i innych gatunków muzycznych.

Tungsten w dalszym ciągu gra ciekawą mieszankę różnych gatunków muzycznych i można w ich muzyce znaleźć coś Nightwish, Orden Ogan, ale też twórczości takich zespołów jak Marilyn Manson, czy Rammstein.  "Tundra" to płyta przede wszystkim bardziej klimatyczna i dojrzała niż debiut, ale najlepsze jest to, że  jest sporo hitów, które potrafią zapaść w pamięci. Może nie jestem jeszcze w pełni zachwycony tym bandem, ale już zmiana na plus i idą w dobrym kierunku.

Swoim stylem potrafią się wyróżnić na tle innych płyt z tego roku i to jest ich największy atut. Potrafią dzięki temu zapaść w pamięci. Już start w postaci "Lock and load" pozytywnie zaskakuje i jest tu hit z prawdziwego zdarzenia. Nawet te elektroniczne elementy są urocze i nadają całości charakteru i odpowiedniego klimatu.  Melodia rodem z Nightiwsh pojawia się w "Volfrom song" i pojawia się folkowy klimat i słucha się tego naprawdę dobrze i to pomimo komercyjnego charakteru. Prosty i chwytliwy jest też "Time" i tutaj  Mike Andresson błyszczy. Jego wokal idealnie współgra z tym co band gra. "King of Shadows" to jeden z najlepszych kawałków na płycie i ten folkowy klimat momentami przypomina ostatnie dokonania Nightwish.  W takim nowoczesnym melodyjnym metalu band najlepiej wypada.  Troszkę pazura kapela pokazuje w tytułowym "tundra", który w pełni oddaje styl Tungsten. Nowocześnie brzmi "I see fury' i pomimo elektrycznych wstawek kawałek się broni przebojowością. Nie brakuje na płycie przebojów, jak i power metalowych patentów i dobrze to odzwierciedla dynamiczny "This is War" i tutaj przypomina mi to mieszankę Beast in Black oraz Orden Ogan. Całość wieńczy rozbudowany "Here comes the fall" i tutaj też dobrego dzieje się i band pokazuje, że potrafi też stworzyć nieco bardziej progresywny utwór.

No i kto by pomyślał, że to napiszę, ale naprawdę przemówił do mnie nowy krążek od szwedzkiego Tungsten. Bardzo udana mieszanka modern metalu z power metalem, folk metalem i elektronicznymi wstawkami. Band dopracował styl i jakość swoich kompozycji, a przede wszystkim bije z niego większa energia i przebojowość niż z debiutu. Płyta godna uwagi.

Ocena: 8.5/10

piątek, 27 listopada 2020

MOONLIGHT HAZE - Lunaris (2020)


 Kto lubi Nightwish z ery Anetty, albo Frozen Crown, czy Visions of Atlantis, ten z pewnością powinien obczaić co prezentuje włoski Moonlight Haze na swoim drugim krążku zatytułowanym "Lunaris".

Tak to jest jedna z tych płyt, gdzie króluje wokalistka z  słodkim głosem i sama muzyka jest bardzo komercyjna. Pełno tego na "Lunaris", ale są też plusy. Jest melodyjnie i nie brakuje też chwytliwych hitów. Płytę bardzo przyjemnie się słucha i przypomina choćby ostatnie płyty The Dark Element. Nowy album Moonlight Haze zachwyca czystym i wyrazistym brzmienie, a do tego ta piękna, klimatyczna okładka.

Pomówmy o najlepszych momentach tej płyty. Zachwyca bez wątpienia dynamiczny i przebojowy "Till the end", który mocno nawiązuje do dokonań Nightwish z ery Anetty.  Dobrze wypada też nastrojowy i chwytliwy "Lunaris", który przypomina troszkę Within Temptation. Podniosły refren w "Enigma" też potrafi oczarować słuchacza i tutaj w końcu mamy nieco mocniejsze gitary. Power metal można usłyszeć w dynamicznym "Without You" i to jest bez wątpienia najlepszy utwór z tej płyty.

"Lunaris" to płyta, której można posłuchać i raczej bardziej przypadnie do gustu osobom, które siedzą na co dzień w takim symfonicznym wokalu. Trzeba przyznać, że płyta ma kilka przebłysków i niektórym może się podobać. Mnie osobiście za brakło troszkę mocy i pazura, a tak płytę za jakiś czas zapomnę....

Ocena: 5/10


BETRAYEL - Offerings (2020)

Co raz więcej kapel z lat 80 powraca po wielu latach nieistnienia i dla nie których jest to tak naprawdę pierwszy kontakt z szerszą publicznością. Mało kto pewnie zna amerykański Betrayl, który powstał w 1985r i działał do 1987r. Kapela odrodziła się w 2019r i efektem tego jest debiutancki krążek "Offerings", który ukazał sie w tym roku. To płyta skierowana przede wszystkim do fanów Overkill, czy Metal Church.

Te skojarzenia z tymi kultowymi kapelami są jak najbardziej na miejscu, a wszystko za sprawą wokalisty Chrisa Campise. To bardzo wyrazisty wokalista, którego chrypa jest charyzmatyczna i jego barwa do bólu przypomina Davida Wayna, czy Bobbyego Blitza z Overkill. Z resztą jak przyjrzymy się muzyce Betrayel to też dostrzeżemy podobieństwa. Band gra thrash metal, ale nie brakuje tutaj elementów typowo heavy metalowych. To wszystko wzięte razem w całość czyni debiut tej niemieckiej formacji smakowitym kąskiem.

Kiedy odpalamy płytę to band nas raczy, topornym, nieco Acceptowym "Accelerant" i troszkę brzmi to jakby band nas zabrał do płyty "Death Row" Accept, ale jest też coś z Destruction, Headhunter czy wspomnianego Overkill. Brzmi to typowo niemiecko. Płycie nie brakuje też chwytliwych melodii co potwierdza "Above and beyond", który zachwyca swoją strukturą.  Znów heavy metal spod znaku Accept wraca w "Offerings" i ten brudny klimat idealnie współgra z tymi prostymi i topornymi partiami gitarowymi.  Band przyspiesza w "Meet Your maker" i w końcu jest troszkę więcej dynamiki. Jeden z mocniejszych utworów na płycie.Kolejny hicior na płycie to chwytliwy "Resurrected" i band pokazuje, że jednak grać potrafi i to całkiem solidnie. Dobre wrażenie sprawia zadziorny i melodyjny "face of Pain" i całość wieńczy utrzymany w stylistyce Accept "Helpless Souls".

Kto lubi mało wymagającą mieszankę heavy metalu i thrash metalu, a przy tym kocha Overkill i Accept ten powinien sięgnąć po debiut Betrayel. To może nie liga światowa takiego grania, ale kawał solidnego grania i wart uwagi album, który dostarcza sporo frajdy podczas odsłuchu. Czego zabrakło? Może jakiś killerów, przy których serce by zaczęło szybciej bić i może nieco ciekawszych popisów gitarowych? Wszystko jeszcze przed nimi, a czas pokaże co jeszcze nagrają w przyszłości....

Ocena: 6.5/10
 

SORCERESS OF SIN - Mirrored Revenge (2020)

"Mirrored Revenge" to debiut brytyjskiego Sorceress of Sin, który ujrzał światło dzienne 27 listopada tego roku. To propozycja skierowana do fanów takich kapel jak Huntress, Elvenstorm, czy White Skull, ale nie tylko bowiem i fani Helloween ery Derisa coś znajdą tutaj dla siebie. Jednym słowem jest to godny uwagi album z kręgu heavy/power metalu.

Pierwsze skrzypce w tym zespole gra nie kto inny jak wokalistka Lisa Skinner , która potrafi oczarować swoją drapieżnością i niezłą techniką. Skojarzenia z Huntress są jak najbardziej na miejscu. To dzięki niej jest moc i pazur na płycie. Wymiata również gitarzysta Constantine, który stawia na nowoczesne brzmienie i agresję. Brzmi to obłędnie, bo z jednej strony jest ciężko i drapieżnie, a z drugiej strony nie brakuje tutaj przebojowości i melodyjności.

Już otwarcie w postaci "Vixen of Virtue"  znakomicie nas wprowadza w świat Sorceress of Sin. Jest moc, jest pazur i niezła dawka przebojowości. Jeszcze lepiej band wypada w energicznym "Mirrored Revenge" i ten wokal Lisy przyprawia o dreszcze. Rasowy szybki, power metal dostajemy w "wicked distortion". Niby nic nadzwyczajnego tutaj nie dostajemy, a brzmi to bardzo dobrze i wpada w ucho. Podobne emocje wywołuje "Aradia", czy agresywny, ocierający się o thrash metal "Empyre of Stones" przypomina nieco "Empire of the undead" Gamma Ray.

Wielka Brytania może nie słynie  z power metalu, ale Sorceress of Sin pokazuje, że wie co chce grać i robi to nadzwyczaj dobrze. Jest agresja, przebojowość i duża dawka chwytliwych melodii, tak więc mamy to wszystko co jest potrzebne do udanej płyty power metalowej. W głowie co zostaje na długo to naprawdę świetny wokal Lisy. Brawo dla zespołu i na pewno jeszcze o nich usłyszymy.

Ocena : 8.5/10

ROADWOLF - Unchain The wolf (2020)


 Tam gdzie w nazwie wilk, tam zawsze szykuje się coś wyjątkowego. Austriacki Roadwolf to band przed którym wielka kariera stoi otworem. Dla jednych będzie to kolejny band z kręgu NWOTHM, a dla innych będzie to kontynuacja stylu wypracowanego przez Judas Priest na "Defenders of Faith" czy ""Screaming for vengeance", Dio z okresu "Last in line", czy Krokus na płycie "Headhunter". Jednym słowem Roadwolf to band, który ma smykałkę do łączenia hard rocka i heavy metalu. Ich debiut "unchain the wolf" to kolejna perełka roku 2020.

Klasyczna okładka z wilkiem w roli głównej przyciąga uwagę i od razu zachęca by sięgnąć po ten krążek. Czuć klimat lat 80 i podobnie ma się sprawa klasycznego brzmienia. Trzeba przyznać, że gitarzysta Valentin zachwyca swoją grą i jest tutaj pełno pomysłowych riffów. Wszystko jest rozegranie z poszanowaniem dla klasyki spod znaku Judas Priest czy Dio. Dużym plusem jest to, że album jest urozmaicony i nie ma wałkowania jednego riffu. Roadwolf ma jednak też as w rękawie, a jest nim utalentowany wokalista Franz Bauer. To dzięki niemu przenosimy się od razu do początku lat 80. Niesamowite uczucie.

"All hell is breaking loose" to singiel, który jest bardzo dobrze znany fanom Roadwolf. To taki klasyczny killer, w którym band miesza hard rockowy pazur i heavy metalową konwencję. No słychać stary dobry Judas Priest, saxon czy Dio. Tytułowy "Unchain the Wolf"  to utwór, w którym band zabiera nas do Wielkiej Brytanii i złotej ery Nwobhm. Co za melodyjny kawałek i ten prosty motyw od razu przekonuje. Fanom Iron Maiden z pierwszych płyt może przypaść do gustu "M.I.A" i to bardzo energiczny kawałek, w którym band pokazuje jak łatwo potrafią przyspieszyć. No i jest kolejny killer na płycie. Bardzo fajnie buja hard rockowy "Roadwolf" i tutaj można wyłapać coś z Krokus, czy Ac/Dc. Chwytliwy kawałek z ciekawymi partiami solowymi. Band potrafi też stworzyć długi i złożony utwór co pokazuje w zadziornym "Straight out of hell" i tutaj znów można doszukać się wpływów Iron Maiden. Hard rockowy feeling rodem z płyt Krokus pojawia się w przebojowym "Curse of the gypsy". Płyta niezwykle przebojowa. Riff do "Wheels of Fire" przypomina czasy "Poverslave" Iron Maiden i bardzo mi się to podoba. Mocny kawałek! Całość wieńczy rockowy "Condemned to Rock", który też czerpie garściami z Ac/Dc.

Wychowałem się na takich klasykach jak Dio, Judas Priest czy Krokus i debiut Roadwolf to płyta, która idealnie trafiła w mój gust. To znakomita mieszanka hard rocka i heavy metalu, a do tego dochodzi jeszcze autentyczny klimat lat 80. Album wysokiej jakości i tutaj przebój goni przebój, tak wiec nie ma szans na nudy. Gorąco polecam!


Ocena: 9/10

MEDJAY - Sandstorm (2020)


 Wykorzystać klimat kultury Egipskiej w heavy/power metalu to świetny pomysł. Brazylijski band Medjay wpadł na taki pomysł i już można sprawdzić jaki jest tego efekt, bowiem 20 listopada ukazał sie debiutancki album grupy zatytułowany "Sandstorm". Płyta skierowana może do fanów muzyki pokroju Myrath, czy Orphened Land, ale fani muzyki Iron Maiden, czy Helloween też coś znajdą dla siebie. Dostajemy pomysłowo zagrany heavy/power metal, który jest osadzony w egipskich klimacie.

Okładka troszkę nie dopracowana, ale mocne soczyste brzmienie to rekompensuje. Band też zwarty i gotowy do działania. Przyłożyli się do tego debiutu i ciężko tutaj wytknąć większe błędy.   Sekcja rytmiczna jest pełna dynamika i mocy, a lider Phil Lima błyszczy jako gitarzysta i wokalista. Jego wokal jest wyrazisty i pełen energii. Tak dzięki niemu płyta ma pazur i może się naprawdę podobać.

"Egyptian Beast" znakomicie wprowadza w ten egipski klimat i już wiadomo że to nie jest jakaś ściema i faktycznie band zabiera nas w te egzotyczne rejony. Riff w "Medjay" imponuje pomysłowością i agresywnością. Nasuwa się myśl, że Medjay nagrał taki "Poverslave" naszych czasów. Jest klimat egipski i nawet riff to potwierdza dobitnie. Mocny wokal i duża dawka melodyjności i mamy pierwszy przebój gotowy. Oj drzemie w tej kapeli ogromny potencjał. Jeszcze więcej egzotyki i niesamowitego klimatu Egiptu mamy w nieco progresywnym "Death in the house of Horus". Jest troszkę galopady  z żelaznej dziewicy, ale jest też coś niesamowitego klimatu Myrath. No jest powiew świeżości i mi się to podoba. Marszowy "Revenge of Horus" wprowadza nieco epickości i mrocznego klimatu. Band znów błyszczy i to znakomity kawałek. Dobrze wypada też melodyjny i przebojowy "Rise of Glory". Całość zamyka nastrojowa ballada "Lady of the nile".

Co mi zabrakło do pełni szczęścia? Bez wątpienia nieco bardziej złożonych solówek i może nieco większej liczby utworów utrzymanych w szybszym tempie. Jednak to już kwestia indywidualna. Sam album jest na wysokim poziomie i zasługuje na uwagę fanów heavy/power metalu. Sporą robotę robi tutaj faktycznie klimat wyjęty z Egiptu i to on napędza ten album. No dzieje się tutaj dużo i nie ma grania na jedno kopyto co jest dodatkowym atutem. Udany start tej młodej brazylijskiej formacji.


Ocena: 8.5/10

LEGENDIRE - Sunchasers (2020)

Rosja to może nie jest rejon, w którym power metal jest tak rozwinięty jak w Niemczech czy Finlandii, ale też czasami trafią się tam ciekawe zespoły. Jeden z nich, który ostatnio bardzo mi przypadł do gustu to Legendire. To jest młoda kapela, która funkcjonuje od 2019r, ale już może się pochwalić naprawdę udanym debiutanckim krążkiem "Sunchasers". Premierę ta płyta miała 13 listopada i tylko w formie elektronicznej, ale jak świat o nich usłyszy to i wytwórnia jakaś się znajdzie by wydać to cudo na nośniku fizycznym.

Od razu przykuwa okładka płyty. Jest klimat rycerski i jest wojna w tle, a to zawsze się sprzedaje. A co nas czeka podczas odsłuchu? Band tworzy własny styl i nie jest tu kopią jakiegoś zespołu, za co spory plus dla zespołu. W ich muzyce można doszukać się wpływów Manowa, jest też coś z Helloween, czy Hammerking, ale i tak band idzie w zaparte i robi swoje. Co jest pewne to styl w jakim band się obraca, bo jest to europejski heavy/power metal i to ten z górnej półki. Tak więc band nie brzmi na swoim debiutanckim krążku jak banda młodych muzyków, którzy nie wiedzą czego chcą. To świadomy band, który gra z pomysłem, polotem i bawi się tą formułą. Jest tutaj kilka mocnych fundamentów jak choćby uzdolniony i wszechstronny wokalista Matvei, który zaskakuje barwą jak i techniką. Na pochwałę zasługuje Artem i Yaroslav, którzy wygrywają naprawdę solidne riffy i dzieje się w tym aspekcie.

Na płycie znajdziemy 40 minut klimatycznego heavy/power metalu. Klimat wojny i tej epickości można uświadczyć w marszowym "Dawn of war'. Pojawiają się elementy symfoniczne i takie pierwsze skojarzenia to Bloodbound czy choćby Rhapsody. Ach ten niesamowity wokal Matvei na otwarciu "Sunchasers" i już od razu można dostać ciarek na plecach. Jest podniośle, ciekawe partie klawiszowe w tle, ale w gitarach słychać klasyczną szkołę. Kto kocha power metal z lat 90, ten od razu pokocha te partie gitarowe. Wyszedł rasowy hit. Band znakomicie buduje napięcie i tą otoczkę rycerską co pokazuje w zadziornym "Ravenheart" i tutaj jest jakby więcej heavy metalowej formuły, ale brzmi to naprawdę obłędnie. Band bawi się konwencją, a jest przy tym pomysłowy i przygotowany pod względem technicznym. "Meteor Rain" to nastrojowa ballada, która brzmi jak echa Blind Guardian, ale nie tylko. Ta ballada ma w sobie coś takiego co koi słuchacza i wdaje troszkę romantycznego nastroju. Killerem na płycie jest fenomenalny "Inner Fire" i tak powinien brzmieć power metal. Klawisze brzmią troszkę jak w Powerwolf, ale tutaj można usłyszeć wpływy wiele kapel. Wyszedł z tak przebojowy i melodyjny utwór, który pokazuje jak ogromny potencjał drzemie w Legendire. Podniosły "Brave New World" może i ma słodkie partie klawiszowe, ale bije  z niego epickość i niezwykła przebojowość.  Refren niszczy obiekty! "Unite and Decide"  to kolejny killer na płycie i band znów tutaj błyszczy i dostajemy to co najlepsze w epickim heavy/power metalu.

To wszystko może i bywało gdzieś w innych zespołach, może gdzieś na innych płyta, ale Legendire robi to tak dobrze, że nie znajdziemy tutaj utworów typu kopiuj wklej. Band gra swój własny epicki heavy/power metal w rycerskim wydaniu i najlepsze jest to że jest to muzyka wysokich lotów. Każdy kto kocha taki rodzaj muzyki poczuje się tutaj jak w domu. Świetny start młodego zespołu z Rosji i czekam na kolejne wydawnictwa!

Ocena: 9/10
 

DEADRIDER - Taste The Chain (2020)

"Taste the chain" to najnowsze wydawnictwo amerykańskiej formacji Deadrider, który ukaże się 10 grudnia. To pozycja skierowana do zagorzałych fanów takich gatunków muzycznych jak heavy/speed metal czy thrash metal. To płyta, która może przypaść do gustu fanom Motorhead, Exodus, czy Agent steel.

To płyta, które może nie jest najlepszym co słyszałem w tym roku, ale to kawał solidnego, brudnego grania, które przemawia swoją prostotą i szczerością. Może brzmienie nie jest dopracowane, może jest troszkę garażowe, ale kawałki które tu słychać są solidne i jest kilka mocniejszych momentów.  Band tak naprawdę bawi się stylistyką heavy/speed metalową i czerpie ile się da z lat 80. Tak więc wiadomo co i jak.  W samej kapeli kluczową rolę odgrywa John Bustos, który spełnia się jako wokalista, jak i gitarzysta.

Na płycie jest kilka mocnych utworów i jednym z takich moim faworytów jest rozpędzony "Taste the chain", który utrzymany jest w stylistyce speed/thrash metalu i band tutaj naprawdę dobrze brzmi. Dużo agresji i mroku znajdziemy w "Lay down and die" i tutaj słychać że główną wadą całości jest garażowe brzmienie, które czasami przeszkadza w odbiorze. Najbardziej na tym brzmieniu traci gitara, która czasami brzmi jak jakieś brzęczenie. Bardzo dziwny efekt. Taki klasyczny speed metal dostajemy w energicznym "Dead power Attack" i to jest dobry przykład, że ten band grać potrafi i nawet miewa dobre pomysły, ale brakuje im nieco dopracowania i technicznego aspektu.

Sporym minusem nowej płyty Deadrider jest bez wątpienia brzmienie, które niszczy jakość brzmienia gitary i ujmuje mocy całej płycie. Kolejną wadą jest chaos, który czasami też potrafi utrudnić odbiór nowego dzieła amerykanów. Mimo mojego narzekania to wciąż płyta, która miewa przebłyski i może przemówić do słuchacza za sprawą surowości i owego nie okiełznania muzyków.

Ocena: 5,5/10

czwartek, 26 listopada 2020

AQUARIA - Althea (2020)


 To już 13 lat minęło od czasu premiery "Shambala" i w końcu powraca Brazylijski band Aquaria, który specjalizuje się w graniu symfonicznego power metalu. Band działa od 2002r i dawno wypracował swój styl i swoją markę. To utalentowany zespół, który czerpie garściami z takich kapel jak Angra, Rhapsody, czy Gloryhammer. W tym roku kapela powraca z nowym albumem zatytułowanym "Alethea".

Słodka i klimatyczna okładka oddaje w pełni klimat płyty i to co nas czeka. Wiadomo, że sięgamy po płytę z kręgu power metalu. Band zadbał o każdy szczegół i nawet brzmienie zostało idealnie dopasowane do stylu w jakim obraca się Aquaria. Sound jest mocny i uwypukla bogate aranżacje poszczególnych utworów. Do tego sami muzycy imponują wysoką formą. Wokalista Vitor Veiga potrafi stworzyć odpowiedni klimat i nadać kompozycjom przebojowy charakter. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Za pomysłowe aranżacje odpowiada klawiszowiec Alberto i gitarzysta Luciano, który zasilił band w roku 2017. Współpraca tych dwóch muzyków układa się pomyślnie i słychać, że
Płytę otwiera podniosły "Am i" i to bardzo udane otwarcie tej płyty. Dostajemy rasowy symfoniczny power metal i ciężko się do czegoś przyczepić. Echa Angry i Dark moor można usłyszeć w przebojowym "The Avatar". Ta lekkość i finezja w "The indians" jest urocza i band uwypukla swoje atuty. Prawdziwa petarda. "the quest" jest nie potrzebnie wydłużony w czasie i troszkę zbyt komercyjny. Tak to jest problem w przypadku tej płyty. Jest kilka ciekawych utworów, a tak to za dużo tutaj powolnych motywów i nieco popowych melodii. Był potencjał, ale troszkę go zmarnowano. Tą wadę potwierdza choćby "The pain".

"Alethea" to płyta solidna, klimatyczna i nie pozbawiona ciekawych utworów. Band pokazuje swój potencjał i słychać że grać potrafią. Problem tkwi w aranżacjach i zbyt małej ilości porządnego, rasowego power metalu. Brakuje ewidentnie mocy na tej płycie. Jednak dla fanów podniosłych dźwięków jest to pozycja warta uwagi.

Ocena : 5.5/10

środa, 25 listopada 2020

COMMAND THE MACHYNE - Command the machyne (2020)

Pamięta ktoś jeszcze taki band jak Destillery? To był zacny band, który znakomicie potrafił odzwierciedlić klimat s-f i czasami dodać elementy power metalu. W tamtym zespole błyszczał wokalista Florian Reimann. Obecnie wokalista śpiewa w Goblins Blade no i Command the Machyne, który został powołany w 2017r  i tworzony jest przez amerykańskich i niemieckich muzyków. Debiut "Command the machyne" ukazał się w kwietniu tego roku i jest to bez wątpienia pozycja godna uwagi.

Band w swojej muzyce stawia na bardziej klasyczny wydźwięk i nie boi się przy tym nawiązać do lat 80. Nie ma kopiowania nikogo na siłę, ale jest hołd dla takich kapel jak Dio, Judas Priest, czy Iron Maiden. Oczywiście wszystko się kręci obok wokalu Floriana, który mimo upływu czasu wciąż zachwyca swoją barwą i techniką śpiewania. Bardzo dobrze radzi sobie duet gitarowy Reaper i Sasch, który stawia na proste i chwytliwe riffy. To przedkłada się na odbiór zawartości i bardzo przyjemnie się słucha tego co band zawarł na swoim debiucie.

Znakomicie otwiera się ten album, bo od przebojowego "Burn'em" i tutaj słychać potencjał zespołu i fascynację latami 80. Kapela potrafi też przyspieszyć, co pokazuje w "sarah's heart". Bardzo chwytliwy kawałek i pełno tutaj takich hitów. Echa power metalu mamy w zadziornym i energicznym "Drenched in Pain". Niby wszystko takie proste i wtórne, ale słucha się tego jednym bardzo przyjemnie. Band potrafi też wykorzystać elementy hard rocka, co potwierdza melodyjny "Stones" i znów kapela pokazuje swój potencjał. Dalej mamy równie klimatyczny "Kingdoms of prayer", który jest przesiąknięty wpływami solowej twórczości Dickinsona . Warto wyróżnić też zadziorny "River of life", który też imponuje mocnym riffem i takim klasycznym wydźwiękiem. Cały czas czuć, że pierwsze skrzypce gra wokalista, w którym słychać jak Florian inspiruje się Brucem Dickinsonem.

Command the machyne to solidna porcja heavy metal w klasycznym wydaniu. Kto szuka solidne riffy, zadziorne partie gitarowe i dużą dawką przebojowości, ten odnajdzie się na debiutanckim krążku Command the machyne. Pozycja obowiązkowa dla fanów Dio, Iron Maiden czy Judas Priest.

Ocena: 7/10
 

wtorek, 24 listopada 2020

WINTERAGE - The inheritance of beauty (2021)


 Włoski Winterage ma ze sobą udany debiut z 2015r, ale band jeszcze nie pokazał w pełni na co ich stać. To wszystko zmieni ich najnowsze dzieło "The inheritance of beauty", który ma się ukazać już w styczniu 2021r nakładem wytwórni Scarlet Records. Powiem krótko, szykuje się prawdziwa uczta dla fanów starych płyt Dark Moor, Rhapsody, Fairyland czy Sonata arctica. Z kolei to w jaki sposób band tworzy melodie i przebojowy charakter kompozycji przypomina mi genialny debiut Timeless Miracle.

Tak dostaliśmy klasyczny symfoniczny power metal, który zabiera nas do lat 90 i przypomina co jest najpiękniejsze w tym gatunku i co przedkłada się na jego fenomen. Winterage może się pochwalić doświadczeniem, bowiem są na scenie od 2009r. Debiut nie ukazał w pełni ich potencjału i na nowym albumie band wszystko rozwinął i jeszcze bardziej dopracował swój styl. To już nie tylko podniosłość, emocje i przebojowość, ale też pomysłowość, dbałość o detale i finezja. Band bawi się konwencją i jeszcze bardziej urozmaica swoje kompozycje. Daniele Barbarossa to idealny głos do takiej muzyki i na nowym krążku po prostu błyszczy i zaskakuje swoimi umiejętnościami. Normalnie, aż miło go posłuchać, bo przypomina wielkie głosy power metalu. Na pochwałę zasługuje również gitarzysta Riccardo, który dostarcza słuchaczom ciekawe i wciągające motywy gitarowe. W tej sferze dużo się dzieje na nowej płycie i to taka mieszanka tego co najlepsze w Rhapsody, Dark Moor czy Timeless Miracle. Szok, że komuś udało się tak znakomicie wydobyć piękno i kunszt tych wielkich kapel.

Klimatyczna okładka od razu daje nam jasny sygnał, czego mamy się spodziewać i tutaj nie ma rozczarowania, bo dostajemy właśnie to na co się nastawiamy od początku. Brzmienie również imponuje swoją przejrzystością i mocą. Uchwycono prawdziwy feeling z połowy lat 90. Dobrze przyjrzyjmy się tej niesamowitej zawartości.

Zaczyna się tajemniczo, podniośle, bowiem wszystko rozpoczyna "Overture" i już jestem w innym świecie. Piękne otwarcie. Kwintesencja symfonicznego power metalu została uchwycona w dynamicznym i niezwykle przebojowym "The inheritance of beauty" i band od razu daje nam przedsmak tego co nas czeka na płycie. Jak to miło usłyszeć echa wczesnego Dark Moor, Rhapsody czy Timeless Miracle. Wybuchowa mieszanka. Pomysłowy riff, ciekawe ozdobnika i prawdziwy power to atuty mocarnego "The wisdom of us". Band nie zwalnia tempa i kolejny killer na płycie to przebojowy i pomysłowy "Of heroes and wonders". Muzycy imponują świeżością i niezwykłym przygotowaniem, a to przedkłada się na jakość tych kompozycji. To co wyprawia wokalista Daniele przyprawia o dreszcze.Folkowy klimat "The mutineers" przemyca pewne patenty wczesnego Nightwish, ale nie tylko. Bardzo udane urozmaicenie płyty. Band potrafi znakomicie odtworzyć klimat fantasy i to potwierdzam podniosły i epicki "Orpheus and Eurydice". Popisy gitarowe w "Chain of heaven" potrafią wprowadzić słuchacza w stan osłupienia. Jest energia, pazur i dużo elementów wczesnego Dark Moor i to mi bardzo odpowiada. No i finał w postaci 17 minutowego kolosa "the amazing toymaker" wgniata w fotel i imponuje swoim rozmachem.

Odpłynąłem na trochę przy muzyce Winterage. Poczułem się jak za czasów wielkości Dark Moor, ale nie tylko bowiem band przypomina nam o twórczości Rhapsody czy Timeless Miracle. Band zafundował znakomitą sentymentalną wycieczkę w głąb piękna symfonicznego power metalu. Tu mamy wszystko co jest niezbędne. Podniosłe motywy, chwytliwe melodie, ciekawe aranżacje i niesamowity rozmach. Coś pięknego i tego nie da się opisać. Band dopracował to co grał na debiucie i teraz nie ma się do czego przyczepić. Brawo !

Ocena: 9.5/10




poniedziałek, 23 listopada 2020

STUD - war of power (2020)

"War of Power" to 4 album fińskiej formacji Stud. To dzieło ukazało się 20 listopada pod skrzydłami wytwórni Inverse Records. Band skupia się na graniu heavy metalu z nutką hard rocka i co za nimi przemawia, to fakt że band powstał w 1986r i przez jakiś czas funkcjonował w latach 80. Teraz band jest bardziej doświadczony i może nam znacznie więcej zaoferować.

Słuchając płyty można dojść do wniosku, że nie byłoby tej kapeli gdyby nie gitarzysta Mika Kansikas i wokalista Ari Toivanen. Wszystko jest tutaj rozegrane przyzwoicie, bowiem mamy wciągający i melodyjny wokal Ariego i solidne riffy, które stanowią mieszankę melodyjnego metalu i hard rocka. Panowie ameryki nie odkrywają, ale dołożyli wszelkich starań, żeby płyta miała kopa, przebojowość i zapadała w pamięci. Nie ma miejscu na nudę i cały czas się coś dzieje.

Na dzień dobry mamy mocne uderzenie w postaci "War of power"  i słychać tutaj potencjał jaki drzemie w tym zespole i oczywiście echa lat 80. Mocny riff i chwytliwy refren czynią ten utwór rasowym killerem. Bardzo dobrze wypada też hard rockowy "In my tragedy" i to taka mieszanka Dio i Dokken. Lekki i nieco bardziej komercyjny "Tired" i pokazuje zupełnie inne oblicze zespołu. W tym utworze band wykorzystuje elementy Aor.  Stud potrafi też pokazać pazur i znacznie przyspieszyć  i przykładem tego jest "Demons Gate", który również ma coś z twórczości Dio. Podobne emocje wywołuje przebojowy "Soulmate", a na sam koniec dostajemy stonowany i nieco mroczniejszy "Wings of Fire", w którym band pokazuje znów hard rockowe oblicze.

Fiński Stud prezentuje solidny album, będący mieszanką melodyjnego metalu i hard rocka. Nie brakuje ciekawych utworów, chwytliwych melodii i wciągających riffów. Trzeba jeszcze nieco dopracować aranżacje i niektóre pomysły, ale nie zmienia to faktu, że band grać potrafi i robi to dobrze. Warto poświęcić im czas.

Ocena: 6/10

niedziela, 22 listopada 2020

SHADOW WARRIOR - Cyberblade (2020)


 Stało się narodziła się nam na Polskiej scenie metalowej kolejna ciekawa kapela, która pokazuje że można grać klasyczny heavy metal w stylu lat 80. Mowa oczywiście o pochodzącym z Lublina Shadow Warrior, który czerpie garściami z Iron Maiden, Metalucifer, czy Tokyo Blade. Kapela działa od 2019r i już na mini Epce pokazali, że drzemie w nich potencjał. W końcu przyszedł czas rozliczyć zespół z ich świeżo wydanego debiutanckiego krążka zatytułowanego "Cyberblade".

Cenię zespół za szczerość, za fakt że próbują grać klasyczny heavy metal osadzony w latach 80, bo w końcu taka muzyka w Polsce na nowo rodzi. Dobrze, że mamy takie zespoły jak Axe Crazy czy właśnie Shadow Warrior, które tworzą nową potęgę w naszym kraju. Na Epce pokazali, że grać potrafią i dobrze czują się właśnie w takich klimatach typu Iron Maiden, Tokyo Blade, czy nawet Warlock. Skojarzenia z Warlock wywołuje troszkę wokal Anny, który na nowym krążku pełni główną rolę. Nie raz można odnieść wrażenie, że wokalistka jest ustawiona na pierwszym planie. Czasami to tuszuje przecież całkiem dobre partie gitarowe. Band nie tworzy niczego nowego, ani też nie tworzy muzykę idealną, bo są tutaj wady. Mnie osobiście brakuje tej płycie mocy, pazura i trochę lepsze szlifu przy aranżacjach i samych riffów. Niby płytę się dobrze słucha, ale czasami zastanawiam się czy to heavy metal czy już hard rock. Potencjał w kapeli jest, ale na debiutanckim krążku niestety nie wykorzystują go w pełni. Na pewno warto pochwalić Krzyśka i Marcina, którzy stawiają na proste i chwytliwe riffy. Bez wątpienia bez nich nie byłoby tej kapeli i na pewno by tak nie błyszczała na debiucie.

Okładka jak i brzmienie jest bardzo oldscholowe i to są bez wątpienia mocne punkty tej płyty. Jeśli chodzi o materiał to jest kilka mocnych punktów, ale są też nieco słabsze momenty. Płytę otwiera tytułowy "Cyberblade" i sam utwór nieco przypomina mi dokonania Christian Mistress. Jest proste granie, ale nie ma też elementu zaskoczenia. Wiem, że mogło być lepiej. Stary dobry Warlock słychać w "Demolition hammer" i nawet riff brzmi tutaj bardzo znajomy. W takim graniu już band wypada znacznie lepiej. Jest w końcu pazur! Zwalniamy w stonowanym "Iron Hawk Rising" i tutaj widać pewne niedociągnięcia. Więcej tu hard rocka niż metalu i sam utwór jak dla mnie średni i bez pomysłu. Mocnym punktem tej płyty jest bez wątpienia energiczny "I am thunder" i nic dziwnego że wybrano ten utwór na singiel. Echa motorhead można wyłapać w rozpędzonym "Sqadrons of steel " i tutaj Shadow Warrior błyszczy i pokazuje że potrafi stworzyć prawdziwy rasowy hit.  "Demons sword" miał być mroczny i bardziej epicki, ale też do końca coś tutaj nie wyszło. Całość wieńczy prosty i melodyjny "Flight of the steel samurai" i tutaj znów słychać echa Iron Maiden.

Czekałem na pierwszy pełnometrażowy album naszego rodzimego Shadow Warrior i choć album może nie jest jakiś zły, to czuje rozczarowanie. Liczyłem na płytę, która może namieszać w tegorocznych zestawieniach. Dostałem solidny materiał, który ma lepsze i gorsze momenty. Cieszy fakt, że taka muzyka staje się popularniejsza w naszym kraju i że powstała kolejna solidna kapela, w której drzemie potencjał na zostanie kolejną gwiazdą polskiej sceny metalowej. Czekam na więcej.

Ocena: 6/10

AIRBORN - Lizard Secret part two : age of wonder (2020)


 Kiedy myślimy o s-f i power metalu, to zazwyczaj przychodzi na myśl Iron Savior czy Scanner, jednak nie można zapominać też o włoskim Airborn, nad którym czuwał sam Piet Sielck. Ostatnio kapela stworzyła sagę opowiadającą o tajemniczych jaszczurkach. Ciekawa historia s-f to połowa sukcesu. Pierwsza część była bardzo dobra i tylko pobudziła apetyt na kolejne odsłony tej historii.  W tym roku, po dwóch latach przerwy przyszedł czas na "Lizard Secrets part Two : Age of Wonder" i jest to jedna z najlepszych płyt Airborn.

Miłym zaskoczeniem jest to, że kapela już tak dobitnie nie kopiuje Iron Savior, bowiem próbuje wykreować bardziej swój styl. Jasne, są ta odesłania do twórczości Pieta Sielcka, jak i Kaia Hansena, ale to zdrowe i pomysłowe zagranie, które pokazuje że band stawia na klasyczny, europejski power metal. Jak zwykle w zespole pierwsze skrzypce gra Alessio Peradi, który odpowiada za partie wokalne, gitarowe jak i klawiszowe. Człowiek orkiestra i po raz kolejny pokazuje jaki jest uzdolniony. Co mnie wciąga za każdym razem to nastrojowy i taki emocjonalny wokal Alessio. Sama muzyka na nowym krążku jest klimatyczna, przebojowa i pełna energii. Band zadbał o każdy detal i nie ma tutaj grania na jedno kopyto, a dodatkowo band zaskakuje aranżacjami.

Zaskakuje od razu otwieracz "Soultraveller" bowiem band nie jest tutaj kopią Iron Savior. Tworzy swój własny świat i jest tutaj hard rockowy feeling, ale jest też dbałość o melodyjny aspekt.  Airborn w znakomitej formie, a to dopiero początek. Epicki i przebojowy "Edge of Disaster" to mieszanka wczesnego Helloween i Iron Maiden, a pojedynki gitarzystów po prostu potrafią oczarować słuchacza. Kwintesencja europejskiego power metalu. Stonowany i klimatyczny "Golden Rules" pokazuje jak band stawia na ciekawe melodie i futurystyczny klimat. Czasami można poczuć się jak przy słuchaniu "Somewhere in Time" Iron Maiden. Niby lekki, a zarazem bardzo zadziorny jest "Follow the leader" i to kolejna perełka na płycie. Wszystko jest zagrane z polotem i finezją. Słychać jak band dobrze się bawi i zaraża od razu słuchacza tą pozytywną energią.Więcej szybkości, więcej power metalu dostajemy w szybszym "Speed of life" i znów band błyszczy i pokazuje, że jest jednym z najlepszych zespołów na power metalowym rynku. Wciąga bez wątpienia lekki i nieco bardziej balladowy "Condemned to believe" i znów mamy piękny ładunek emocji. Brawo Airborn! Echa Gamma ray dostajemy w rozpędzonym "troubles" i to jest power metalowa petarda z prawdziwego zdarzenia. Popisy gitarowe są tu niezwykle pomysłowe i wgniatają słuchacza w fotel. No jest moc! Rozbudowany kolos "Star a star" to prawdziwa perełka i band tutaj znów błyszczy. Pierwsze moje skojarzenia to wczesny styl Gaia Epicus. Airborn znakomicie bawi się konwencją power metalu i klimatu s-f.

Na Airborn zawsze patrzono przez pryzmat Iron savior, ale ten album zmieni pogląd wielu słuchaczy. Band pokazuje, że ma swój styl i swoje pomysły i nie musi nikogo kopiować. Płyta pełna emocji i niesamowitego klimatu. Nie ma agresji, ale jest pełno power metalowej finezji i przebojowości. Airborn tutaj błyszczy i po raz kolejny udowadnia, że to jeden z najlepszych zespołów power metalowych na rynku. Czekam na kolejne części opowieści o tajemniczych jaszczurkach, bo to najlepsze co band stworzył póki co. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

GENERATION STEEL - The eagle will rise (2021)

Kiedy za produkcję albumu bierze się Uwe Lulis, który jest znany z Accept czy Grave Digger to już wiadomo czego można się spodziewać. Debiut niemieckiej formacji Generation Steel to nic innego jak muzyka skierowana właśnie do fanów Accept, Udo, Grave Digger czy Primal Fear. Może debiut zatytułowany "The eagle will Rise" nie sieje takiego zniszczenia jak powyższe zespoły, ale pokazuje, że kapela potrafi grać i ma w sobie potencjał. Tak, to jest płyta o której obojętnie nie można przejść.

Kapela powstała w 2019r z inicjatywy gitarzysty Jacka The Riffera, który działał w takich zespołach jak Bullet Train. Razem z Pascelem stworzył dobry, solidny duet i panowie stawiają na proste, sprawdzone riffy i nie da się ukryć, że wszystko jest bardzo toporne, kwadratowe, takie typowo niemieckie. Melodie nie są może jakoś wyszukane, ani też jakieś wyraziste i to jest w sumie jeden z problemów Generation Steel. Jednak mimo pewnych wad, płyta jest solidna i oddaje styl accept, udo czy grave digger.

Na pewno dobrze prezentuje się prosty i bardzo przebojowy "The eagle will rise"  i tutaj czuć to co najlepsze w niemieckim metalu. Nawet brzmienie gitar przypomina najlepsze dokonania accept czy Grave Digger. Znakomicie wypada też szybki i dynamiczny "Generation Steel" i tutaj band błyszczy i pokazuje jaki drzemie w nich potencjał. W podobnym tonie utrzymany jest rozpędzony "Warbringer" i znów zachwyca dobra praca gitarzystów i mocny, zadziorny wokal Rio. Band potrafi też zabrać nas w rejony hard rockowe co potwierdza w przebojowym "Praying Mantis". Cały czas dostajemy ciekawe i mocne riffy i nie ma powodów do narzekania. Niby oklepany jest riff w "The chariot" i to kolejny bardzo udany kawałek na płycie. Mamy też rozbudowany, 6 minutowy "Soulmates" i tutaj band również błyszczy. Miks heavy/power metalu dostajemy w energicznym "On my way". Jeden z mocniejszych kawałków na tym wydawnictwie.

"The eagle will rise" to przemyślany i poukładany album, który oddaje piękno niemieckiego heavy metalu spod znaku Accept czy Grave Digger. Jak band dopracuje jeszcze melodie i aspekt przebojowości to będą niezniszczalni. Póki co jest dobrze i zasługują na uwagę fanów takiego grania! Wypatrujcie w styczniu Generation Steel!

Ocena: 7.5/10