wtorek, 8 marca 2022

STRAY GODS - Storm the Walls (2022)

Bob Katsionis to niezwykle utalentowany i pracowity muzyk, którego wszędzie pełno. Zawsze tam gdzie pojawia się jego nazwisko to można być pewnym, że czeka nas prawdziwa uczta. W tym roku startuje ze swoim zespołem o nazwie Stray Gods. Band powstał z myślą o fanach muzyki Iron Maiden i każdy kto tęskni za okresem Brave New world, czy latami 80 tej formacji ten powinien posłuchać debiutu Stray Gods o nazwie "Storm The Walls". Ktoś tu odrobił zadanie domowe i brzmi to jakby sam Steve Harris napisał materiał na ten album. Brawo Bob, bo to jego zasługa jak brzmią te kompozycje.

Aby móc grać jak iron maiden trzeba mieć prawdziwych fachowców na pokładzie by osiągnąć tak wysoki poziom muzyki jaki prezentuje Iron Maiden, zwłaszcza jeśli mamy na myśli lata 80. Bob nie tylko odpowiada za aspekt kompozytorski, bowiem to on również odpowiada za partie gitarowe. Słychać inspiracje iron maiden, ale jest w tym świeżość, pomysłowość i brzmi to momentami jakbym słyszał Dave'a Murray'a czy Andriana Smitha. Wysoka klasa jest tych partii gitarowych i nie ma tutaj miejsca na fuszerkę.  Na basie jest Gus Macricostas, na perkusji Thanos Pappas,  a na wokalu nie kto inny jak Artur Almeida z Attick Demons. Ciężko sobie wyobrazić kogoś lepszego na wokalu, bowiem Artur potrafi brzmieć jak Bruce Dickinson i ma niezłego kopa. Wszystko jest tak jak być powinni, ale pytanie jakie się nasuwa czy można nie tylko zbliżyć się do stylistyki iron maiden z lat 80, ale właśnie poziomem? Stray Gods podołał zadaniu i całość brzmi jak zaginiony album żelaznej dziewicy.

Już otwieracz "the seventh day" to rasowy hicior godny dokonań Iron Maiden. Jest melodyjnie, przebojowo i te solówki, które kipią chwytliwością i pomysłowością. Szczęka opadła, a to dopiero początek. Nieco szybszy jest "Black Horses" i tutaj momentami przypominają mi się czasy "2 minutes to midnight". Co za dynamika i energia w tym zespole. Słucha się tego jednym tchem i na takie motywy nie jeden fan iron maiden czekał. Ten bas i rozbudowanie w "Silver Moon" to iście w stylu harrisa. Brawo i tutaj Bob pokazuje klasę.  Mało kto potrafiłby stworzyć kawałek w jego stylu! Kolejne szybkie killery to "Naked in the Fire" czy przebojowy "The world is a stage". Rasowy styl iron maiden w najlepszym wydaniu i Artur też błyszczy jak nigdy wcześniej. Epickość grecka wybrzmiewa w ponad 7 minutowym kolosie "Storm the Walls". Magia i prawdziwe piękno klasycznego heavy metalu.  To się nazywa hołd dla swoich idoli z lat młodzieńczych.

Kopii stylu Iron maiden było pełno, ale rzadko kiedy udaje się zbliżyć poziomem i faktycznie jakością. Ten album brzmi jak faktycznie zaginiony klasyk Iron Maiden. Jedynie co mi brakuje to eddiego na okładce. Bob znów pokazał, że jest geniuszem i potrafi zaskoczyć swoich fanów. Brawo panowie, kawał dobrej roboty.

Ocena: 9.5/10
 

poniedziałek, 7 marca 2022

GIANT - Shifting Time (2022)


 Po 12 latach ciszy powraca amerykański Giant. To jest ważne wydarzenie, nie tylko dla fanów tej zasłużonej formacji, ale też każdego kto kocha klasyczny hard rock. Początki kapeli sięgają 1987r i w zasadzie z tamtego składu został basista Mike Brignardello i perkusista David Huff. Nowy album "Shifting time" to prawdziwa uczta dla wszystkich tych co wychowali się na Rainbow, Pink Cream 69, czy Gotthard. Warto było czekać na nowe dzieło Giant !

Okładka zwiastuje naprawdę coś dobrego i jeszcze jak spojrzy się na wytwórnię tj Frontiers Records to już można poczuć spokój i pewność, że to płyta godna uwagi. Zawartość faktycznie zasługuje na uznanie i pochwałę każdego kto kocha hard rock. Panowie grają bardzo klasycznie, ale z finezją i dbałością o detale.  Wokalista Kent Hilli wnosi sporo świeżości do muzyki Giant i jego głos jest po prostu obłędny i idealnie pasuje do tego typu muzyki. Momentami czuje się jakbym słuchał Voodoo Circle, czy Whitesnake.

Dobrze te cechy uwydatnia taki zadziorny i przebojowy "Let our love win". Hard rock w najlepszym wydaniu i do tego pełen emocji i finezyjnych partii gitarowych. Cudo! Lekkość i niezwykła melodyjność to atuty klimatycznego "Never Die Young". Duet Roth i Hilli po prostu wymiata i dostarcza sporo pięknych chwil. Kolejny hicior to bez wątpienia romantyczny "Dont say a word" i ten refren po prostu sieje zniszczenie. Co za precyzja i pomysłowość! Echa Deep Purple czy Whitesnake można wyłapać w rytmicznym i klasycznym "Highway of Love". Sporo pazura i hard rockowego szaleństwa mamy w "Standing tall". Nie do końca przemawia do mnie taki "Anna Lee" czy "its not over".

Wykonanie na wysokim poziomie. Klimatyczna okładka, zwarty i przygotowany band, który imponuje talentem i wyszkoleniem technicznym. Do tego przemyślany i dojrzały materiał. Jasne zdarzają się bardziej popowe kawałki, bardziej komercyjne, ale nie zmienia to faktu iż to wysokiej klasy hard rockowy album. Klasa sama w sobie i gorąco polecam każdemu kto kocha czasami odpłynąć przy pięknych rockowych dźwiękach. No i ten przepiękny głos Kenta! Cudo!

Ocena: 8.5/10

niedziela, 6 marca 2022

MARTYR - Planet Metalhead (2022)

Póki co rok 2022 nas nie rozpieszcza i w zasadzie ciężko o coś godnego uwagi. W dużej mierze ówczesne płyty są obdarte z mocy, agresji i wszystko jest jakieś takie na jedno kopyto. Do grona płyt godnych uwagi warto wpisać nowy album holenderskiego Martyr. "Planet metalhead" to może nie jest płyta idealna, ale jest to wysokiej klasy heavy/power/speed metal, który przemyca patenty Judas Priest, Metal Church, Helloween, Iron Maiden.

Gitarzysta Rick Bouwman i wokalista Robert Van Haren to w zasadzie ostoja tego zespołu od samego początku, czyli od roku 1982.  Band ma doświadczenie i spory staż, pomijając nawet fakt, że reaktywowali się ponownie w 2005r. Na "Planet metalhead" przyszło fanom czekać 6 lat i w tym okresie doszło do zmian personalnych w zespole. Zostali oczywiście Robert i Rick. Nowy skład, nowe możliwości i trzeba przyznać, że band trzyma fason. Jasne nie jest to wszystko może idealne, ale nie można im odmówić agresji, dynamiki i pomysłu na siebie. Mroczny klimat też robi robotę. Okładka wieje kiczem, ale zawartość to już inna bajka.

Początek "Raise your horns,Unite" może nie jest obiecujący i może nawet troszkę irytuje, dopiero wejście gitar wprowadza w osłupienie. Jest mocny riff, ciekawa praca gitar, soczysta sekcja rytmiczna i ten miks  Attacker, Judas Priest i Metal Church wypada naprawdę dobrze i chce się poznać pozostałą zawartość. W podobnych klimatach utrzymany jest "Demon Hammer" i słychać że band mimo nowego składu jest zgrany i wie czego chce.  Imponują melodie oraz zadziorne tempo w "Children of the Night". Klasyka sama w sobie, bo słychać tutaj coś z Iron maiden, czy Judas Priest. No jest moc, a to jeszcze nie wszystko. Band poradził sobie również z klimatyczną i rozbudowaną balladą, jaką jest "No time for goodbeys".  Na wyróżnienie zasługuje również "Diary of the Sinner", który jest hołdem dla twórczości Judas Priest. Rozpędzony i pełen ciekawych zagrywek gitarowych "Church of Steel" też zostaje w pamięci. Niby nic nowego, a zagrane z pomysłem i niezłą energią. Bardzo pozytywne zaskoczenie.

Na kolana nie powaliło, bowiem niektóre aspekty wymagają nieco jeszcze dopracowania, a czasami po prostu jest troszkę na jedno kopyto. Mimo jakiś drobnych błędów płyta prezentuje się okazale, Każdy fan heavy/power/speed metalu powinien posłuchać, jak obecnie brzmi holenderski Martyr. Nie brakuje ciekawych melodii, czy nawet killerów, a to już sporo. Mam nadzieję, że na kolejny album nie trzeba będzie czekać kolejnych 6 lat.

Ocena: 8/10
 

sobota, 5 marca 2022

HIBRIA - Me7amorphosis (2022)

Hibria miewał wzloty i upadki, ale nie zmienia to faktu, że to jedna z najważniejszych brazylijskich kapel metalowych.  Gitarzysta Abel Camargo to jedyny członek z oryginalnego składu i choć skład obecny to już zupełni inni muzycy, to band wciąż gra mieszankę heavy/power metalu. 7 album zatytułowany "Me7amorphosis" to przykład czasami zmiany personalne nie niosą ze sobą nic dobrego. Jest nieco nowocześnie, nieco progresywnie, ale wciąż band nie potrafi osiągnąć poziomu z pierwszych płyt.
 

Nowy skład, nowi muzycy i tylko gitarzysta Abel ostał się z klasycznego składu. Bruno i Abel może i grają nowocześnie i nawet momentami ciężko, ale jakoś nie przedkłada się to na jakość. Dostajemy solidne rzemiosło, ale nic ponadto. Wokalista Victor Emeka może i pasuje do tego co gra obecnie Hibria, ale też brakuje mi momentami mocy i świeżości w jego partiach.

Nie najgorzej wypada bez wątpienia otwierający "War Cry", który przemyca ciekawe melodie, choć jest nieco toporny i nieco taki przewidywalny. "Shine" to również solidny heavy/power metal, który brzmi bardzo znajomo. Dużo jednak chybionych pomysłów, jak ten w "Fearless Will", który mimo swojej dynamiki jest bardzo przeciętny. Nie trafia do mnie co band tutaj prezentuje. Przekombinowany "Tribal Mark" czy rozbudowany "A storm to heal" to prawdziwe koszmarki, które są ciężko strawne.

Niestety to już nie jest Hibria, która czarowała na swoich pierwszych albumach pomysłowością, ciekawymi aranżacjami. Zespół wtedy naprawdę błyszczał i odgrywał ważną rolę na scenie heavy/power metalowej. Obecnie to jest muzyka niska lotów, która nudzi swoją formą i jakością. Rozczarowanie to mało powiedziane. Czy odbiją się od dna? Czas pokaże.

Ocena: 3/10

czwartek, 3 marca 2022

AXEL RUDI PELL - Lost XXIII


 Czy ktoś wątpił w geniusz Axela Rudi Pella? Czy ktoś sądził, że zmieni nagle swój styl? Porzuci to na co tak ciężko pracował? Czy ktoś wątpił w to, że mistrz melodyjnego metalu nie jest w stanie utrzymać wysokiego poziomu swojej muzyki? Powiem wam, jedno. Axel Rudi Pell może się starzeje, ale wciąż jest geniuszem i prawdziwym mistrzem gitary. To jeden z moich ulubionych gitarzystów i muzyków heavy metalowych i zawsze dostarcza materiał najwyższej próby. Można mu zarzucić, że kurczowo trzyma się swojego wypracowanego stylu i nawet nie szuka nowych rejonów czy elementów zaskoczenia. Mnie to nie przeszkadza, póki muzyka jest wysokich lotów. 33 lata mija od wydania "Wild Obsession" i mało kto może się pochwalić taką produktywnością co Axel. W końcu dorobił się 21 albumu studyjnego i w dodatku to jeden z jego najlepszych albumów. Jak on to robi? Czyżby zawarł jakiś pakt z diabłem?

"Lost XXIII" to długo wyczekiwany album niemieckiego bandu Axel Rudi Pell.  Z Axelem można w zasadzie obstawiać w ciemno czego można się spodziewać. Klimatyczna okładka, gdzie zawsze albo jakieś czaszki, albo jakieś tajemnicze miejsce, czy rycerze, potem oczywiście klimatyczne intro, dynamiczny otwieracz, jakiś rockowy kawałek, ballada, potem może instrumentalny i oczywiście kolos. W myślach już sobie może w miarę wyobrazić co i jak. Schemat jest i na tym albumie, ale przecież nie mogło być inaczej, prawda? Mnie zaskakuje, że panowie od lat tak dobrze się dogadują i wciąż mają tak wysoką formę. Johny to przecież jeden z najlepszych wokalistów, który nie kryje inspiracji Ronniem James Dio. Jego wokal jest jak wino, im starszy tym lepszy. Axel na tej płycie tez wygrywa sporo ciekawych riffów i solówek. Dzieje się i to sporo. Muzycznie nie brakuje odesłań do twórczości Rainbow, Dio, czy Black Sabbath z czasów Tony Martina. Płycie najbliżej do "The Crest" czy "Knights Call", które tak wysoko cenię. To wszystko brzmi jak sen, ale rzeczywiście najnowszy krążek, który ma się ukazać 15 kwietnia ma szansę być płytą roku, a jeśli nie to z pewnością jedną z najważniejszych płyt roku 2022.

Odpalamy płytę i już unosi się tajemniczy klimat w intrze. Axel w roli głównej wygrywa nastrojowy riff i słychać te inspirację Rainbow. Jak zawsze są ciarki. Płytę promował "Survive", który jest rasowym otwieraczem Axela. Dynamiczny, zadziorny i pełen wigoru. Klasyczny riff i odlscholowy refren robią robotą. Tutaj dostajemy jedną z najlepszych solówek na płycie, ale pełno na płycie takich smaczków. "No compromise" już bardziej stonowany w swojej formule, ale też z nutką hard rocka. Jakoś przypomniały mi się czasy "Black Moon Pyramid". Axel potrafi stworzyć dobry lekki i nieco hard rockowy kawałek i ten taki jest. Dalej mamy również pomysłowy i nieco hard rockowy "Down on the Streets", który przemyca patenty Dio, czy Scorpions, ale oczywiście to wciąż heavy metal w stylu Axela. Oczywiście to już kolejny przebój na płycie, który szybko wpada w ucho. Pamiętacie może "Clown is the dead" ? Może "Gone with the wind" nie jest krok w krok taki sam, ale ma podobny ładunek i to również spokojny kawałek, który liczy sobie prawie 9 minut. Gitara jest tutaj pełna emocji, finezji i lekkości. To gra gitary i wokalu Johniego. Co za duet, co za świetnie balansowanie na skraju ballady i rocka. No jest magia i na takie kawałki zawsze warto czekać. Brawo Axel! Zostajemy przy dłuższych kawałkach, bowiem "freight Train" też trwa 6 minut. Marszowe tempo i znów świetna dawka partii gitarowych. Riff prosty, stonowany, ale pełen gracji i klasycznego wyrafinowania. Dialog prowadzony przez Axela i Johnego jest uroczy i wciąga w ten świat. Sam kawałek pasuje mi do stylu "The crest".  Szoku doznałem przy "Follow The Beast". Kurcze, nie pamiętam kiedy to Axel grał tak ostro, tak szybko. Mocna rzecz! Tu wkraczamy w rejony heavy/power metalu. Rasowy killer!  To kolejny dowód na to jak ciekawie urozmaicono materiał na tej płycie. Ballady u Axela to zawsze coś wyjątkowego i niezapomniane przeżycie. "Fly with me" wzrusza i mimo prostego motywu łapie za serce. Bardzo klasycznie i te pianino robi tez odpowiedni klimat. Klasa sama w sobie. "the Rise of Ankhoor" to w końcu ciekawsze popisy Ferdiego, który znakomicie tutaj współpracuje z Axelem. Przypominają się czasy Rainbow, ale najwięcej tęczy słychać w "Lost XXIII".  Znów to zrobił. Znów dostajemy epicki kawałek, który niszczy swoją jakością i pomysłowością. To utwór, który nieco przypomina "Tower of Babylon" czyli znów mamy nawiązania do nieśmiertelnego "Stargazer" Rainbow. Johny znów pokazuje jak świetnym wokalistą jest, a Axel dostarcza tutaj sporo intrygujących motywów. To taka wisienka na torcie i definitywne położenie słuchacza na łopatki. Finał godny mistrza!

Ta okładka zwiastowała ucztę i płytę w stylu "The Crest" czy "Knights Call" i tak faktycznie jest. Poziom równie wysoki prezentuje. Ta płyta ma wszystko co jest piękne w muzyce Axela i to taki definicja jego stylu. Mamy balladę, szybkie kawałki, kolosy i hard rockowe przeboje. Jest wszystko, a nawet więcej. Ja w pisałem ją do listy najlepszych płyt Axela. Dzięki mistrzu i obyś wciąż miał taki zapał i tyle pomysłów do komponowania takich perełek. Niech inni uczą się od Ciebie! To co kolejna płyta za rok, a może dwa lata? Pewnie tak.

Ocena: 10/10

AMORPHIS - Halo (2022)


 Kto z nas czasami nie lubi poddać się bardziej wyszukanym i wysmakowanym dźwiękom. Kto z nas nie lubi czasami za wędrować w mniej znane rejony, czy dźwięki bardziej złożone. Przychodzi taki moment, że mamy ogromną ochotę sięgnąć po płytę, która nie będzie na jedno kopyto i jedno wymiarowa. "Halo", który wydał właśnie fiński Amorphis to płyta, która jest właśnie taką odskocznią od tego co do tej pory się ukazało. Dlaczego?

Przede wszystkim nie da się wrzucić tej płyty do jednego wora. Jasne dominuje tutaj melodyjność i pierwsze skojarzenie to melodyjny death metal. "Halo" to jednak coś więcej, bowiem mamy tutaj aspekty folkowe, momentami nieco power metalowe, czy przede wszystkim progresywne. Całość ma wydźwięk podniosły i czuć klimat symfonicznych płyt. To wszystko sprawia, że Amorphis nagrał płytę która tak naprawdę może trafić do szerokiego grona słuchaczy. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Co kryje się za tą tajemniczą okładką? Bardzo zróżnicowany i wysmakowany materiał, który stawia bardziej na klimat i pokręcone aranżacje niż rasowe agresywne granie. Znakomicie wypada układ na dwa wokale, gdzie pojawia się growl i bardziej czysty wokal. Ma to swój urok i stanowi podstawowy filar "Halo". Płyta na pewno kradnie show swoim niepowtarzalnym, nieco progresywnym klimatem. Można poczuć się oczarowanym, a i melodie potrafią zapaść w pamięci. Nie jest to może najlepsze dzieło tej zasłużonej formacji, ani też płyta idealna, ale to wciąż cholernie wysoki poziom, który czasami jest nie do osiągnięcia dla innych kapel.

Na plus na pewno zaliczę klimatyczny i bardzo melodyjny "Northwards", który wprowadza nas w magiczny świat "Halo". Słychać, że gitarzyści Esa i Tomi wciąż znakomicie się dogadują i ta współpraca daje bardzo udane i zadziorne riffy. Jest sporo tutaj ciekawych partii gitarowych, które napędzają ten album. Stonowany i nieco bardziej folkowy "On the dark waters" wpisuje się w ramiona melodyjnego metalu z tamtych rejonów. Mocnym kawałkiem jest "A new land", gdzie band też stawia nacisk na chwytliwe melodie i progresywne smaczki.  Kolejne killery to bez wątpienia "When the gods came" czy właśnie marszowy i nieco mroczniejszy "Seven roads come together". Najagresywniejszy wydaje się być w swojej formie "The Wolf", z kolei taki "Halo" wydaje się być słabszym ogniwem. Jak dla mnie za dużo tu melancholii i nastawienia na taki romantyczny feeling, przez co brakuje ognia i pazura. Nie oznacza to, że płyta jest słaba.

"Halo" nie zwołuje świata, nie zmieni postrzegania marki Amorphis, ale to ważna pozycja dla maniaków takiego grania, to również solidna pozycja w ich dyskografii. Fani nie będą zawiedzeni, a i nowych fanów może przybyć.  Płyta godna polecenia!

Ocena: 8.5/10

środa, 2 marca 2022

SABATON - The war to end all wars (2022)


 Jesteśmy świadkami konfliktu rosyjsko - ukraińskiego i to nie jest coś do czegoś przywykliśmy. Niepokój, niepewność, strach, cierpienie, zniszczenie i wiele innych negatywnych emocji wzbudza wojna. Czyżby idealny temat na kolejną płytę Sabaton? Może kiedyś. Póki co na 4 marca przypada premiera "the war to end all wars". To tak naprawdę sequel "the great war" i dalej zostajemy przy 1 wojnie światowej. Dziwne jest słuchać płyty o tematyce wojennej, kiedy za naszymi granicami faktycznie toczy się wojna. Jednak przez te zdarzenie płyta wzbudza jeszcze większe emocje. 


Muzycznie to nic nowego, tylko swoista kontynuacja poprzedniego albumu.  Sabaton dalej gra swoje, stawiając na marszowe tempo, na podniośle refreny i niezwykłą przebojowość. Zachwyca z pewnością forma wokalną Joakima, który nic nie stracił na mocy i zadziorności.  Tommy Johansson błyszczy na tym albumie i roi się tutaj od genialnych, momentami neoklasyczny solówek. Jest w tym Gracja, melancholia i finezja. Majstersztyk, ale Tommy to prawdziwy weteran power metalu.

Okladka, brzmienie, styl i jakość to istnia kopia poprzedniego krążka. Nie ma zaskoczenia.  Płyta znów trwa 45 minut, ale materiał jest dobrze wywarzony i nie ma powodów do narzekania.

Płytę otwiera głos lektorki niczym "the art of war" i to sprawia że otwierający "Sarajevo" zaskakuje formułą i stylem. Podniosły refren robi tutaj robotę.  Brakuje wam szybkiego, zadziorne go power metalu? "Stormtroopers" spełni wasze oczekiwania. Ciekawe jest to, że słyszę tutaj coś "ballas to the wall" Accept w środkowej części utworu. Solówki są tutaj po prostu idealne. Cudo! Marszowy "dreadnought" to taki typowy Sabaton jaki kochamy.  Singlowy  the unkillable soldier" to power metalowa petarda i jeden z najlepszych kawalkow na płycie. Kiczowate klawisze, sentyzatory rodem z lat 80 i klimaty beast in black można uchwycić w przebojowym "soldier of heaven".  Imponuje "hell fighters" który opiera się na mocnym power metalowym riffie na miarę najlepszych płyt Gamma ray. Można delektować się podniosłym i epickim "race to the sea". Tutaj znów panowie stawiają na emocje i finezyjne solówki. Troszkę odstaje "lady of the dark" który jest jakby bardziej komercyjny. Piękny wojenny klimat można poczuć w "christmas truce" i "versailles" który utrzymane są w stonowany tempie. 

Obyło się bez niespodzianek. Sabaton gra dalej swoje i nie schodzą poniżej swojego poziomu. Na nich zawsze można liczyć, a w formuła wypracowaną przed laty sprawdza się. Tematów do pisania nie zabraknie, a obecne wydarzenia mogą być idealnym natchnieniem na kolejne albumy.  Typowy album sabaton, który trzeba mieć w swoich zbiorach. 

Ocena : 9/10

PALANTIR - Chasing a Dream (2022)


 Po 5 latach przerwy wraca szwedzki Palantir z nowym albumem i "chasing a dream" to kontynuacja debiutu. Tym razem jednak postawiono na krystaliczne brzmienie, symfoniczne ozdobniki, a także progresywne patenty. Dalej jest to wysokiej klasy power metal, a w dodatku Ced Forseberg z Blazon Stone poza rolą producenta, objął funkcję basisty stając się pełnoprawnym członkiem Palantir.

Ced to nie jedyna gwiazda, bowiem jest też uzdolniony klawiszowiec Frykholm, który nadaje Palantir magicznego klimatu i nieco progresywności. Jest też wokalista Marcus Olkerud, który śpiewał w Rocka Rollas czy starblind. Każdy z muzyków ma znaczący udział i to słychać. To dzieło zganej ekipy, która wie czego chce i w jakim kierunku podąża. 

Płyta jest pełna wysmakowanych i wciągających melodii. Dobitnie to potwierdza "chasing a dream". Jest lekko, może nieco rockoeo, ale brzmi to magicznie od pierwszych sekund. Solówki w gniatają w fotel i neoklasyczne zapędy są tutaj mocnym atutem.  Pomysłowość bije z rozpędzonego "queen of the moon". Kto szuka progresywności i klimatu ten znajdzie to w Astral prison". Na pewno więcej klasycznego power metalu znajdziemy w dynamicznym "among the stars" czy przebojowym "where i belong".  Całość idealnie podsumowuje rozbudowany i podniosły "read the signs". 

Palantir to już rozpoznawalna i wartościowa marka na scenie power metalowej. Nowy album to tylko potwierdza. Na takie płyty zawsze warto czekać. 

Ocena : 8/10



MERCILESS LAW - Troops of Steel (2022)


 Ilekroć widzę, że Cederick Forseberg maczał przy danej płycie to już wiem, że można się spodziewać czegoś wyjątkowego. Tak też jest w przypadku Merciless Law. To projekt muzyczny Pancho Ireland, który pojawiał się gościnnie w Blazon Stone Ceda. Debiut w postaci "Troops of steel" to idealny przykład, że w Chile też może powstać wysokiej klasy heavy/speed metalowy album. Ced czuwał nad całością.

Okładka ma klimat i nie przeszkadza fakt, że główną postacią jest terminator. Brzmienie jest soczyste, ale mocno zakorzenione w latach 80. Sam Pancho ma ciekawą barwę i talent do komponowania ciekawych utworów. Co ciekawe jego styl śpiewania i styl komponowania przypomina mocno właśnie styl Ceda. Mnie to wcale nie przeszkadza.

Płytę otwiera rozpędzony "A new Order", który oddaje to co najlepsze w heavy/speed metalu, a skojarzenia z takim Rocka Rollas są jak najbardziej na miejscu.  Stonowany i nieco toporny "Blinded" też ma w sobie to coś i sprawdza się jako rasowy hit. Urocze są popisy gitarowe w dynamicznym "Wrath", który znów ukazuje geniusz Pancho. Wiele dobrego dzieje się w urozmaiconym "Victims of War", który momentami przypomina wczesny Helloween. Co za petarda! Kolejny hicior to bez wątpienia "the street fighter", który zapada na długo w pamięci. Końcówka płyty to przede wszystkim rozpędzony i agresywny "World Circus" z podniosłym refrenem. Zamykający "Troops of steel", który ma świetny klimat to bez wątpienia piękne podsumowanie tej świetnej płyty. Prawdziwa perełka, a w dodatku przemyca patenty Running wild.

"Troops of Steel" to kwintesencja heavy/speed metalu i nie lada gratka dla fanów Ceda. Tutaj bardziej czuwa nad całością, ale jego wpływ na styl Merciless law jest wyczuwalny od samego początku. To płyta, która zasługuje na uwagę i śmiało można zaliczyć ją do najlepszych z roku 2022.

Ocena: 9/10

wtorek, 1 marca 2022

WHITE TOWER - White Tower (2022)


 Okładka paskudna. Odstrasza i to bardzo skutecznie, ale kiedy odpali się debiut greckiego White tower to można im wiele wybaczyć. Niby nic nowego tutaj nie dostajemy, bowiem to kolejna wariacja na temat Udo czy Accept, ale jakość i wykonanie sprawiają, że "White Tower" tej młodej kapeli zasługuje na uwagę.

Brzmienie takie typowe dla tego typu płyt, a więc duża dawka zadziorności, toporności i wszystko na stawione na klimat lat 80.  Gitarzyści Mike i Nick stanowią trzon tej formacji i to za ich sprawą płyta jest solidna, bardzo klasyczna. Najlepsze w tym wszystkim, że partie gitarowe są mocne wzorowane na płytach Accept z lat 80. Do tego jeszcze charyzmatyczny wokalista Gago, który momentami przypomina styl śpiewania Udo. Panowie mają talent i potrafią zagrać godny uwagi materiał, który miło się słucha. Jasne te wszystkie motywy już wcześniej się gdzieś słyszało, ale nie przeszkadza to w odbiorze. Band pokazuje swój potencjał w znakomitym "Lions of Steel", który kipi energią i niezwykłą przebojowością. To rasowy killer i nic tego nie zmieni. Dobrze wypada też hard rockowy "I rule midnight", który pokazuje band w nieco innym obliczu. Miks Accept i Judas Priest można wyłapać w "Spread the fire", a taki rozpędzony "Curse of the night" to jeden z mocniejszych kawałków na płycie. Klasycznie brzmi też stonowany i nieco mroczniejszy "Find a way to rock". Całość zamyka solidny rockowy "Rough sex".

"White tower" to coś dla fanów Accept, Udo czy Krokus. Każdy kto lubi prosty heavy metal w stylu lat 80, ten szybko odnajdzie się na tej płycie. Nie wszystko jest idealne i są wpadki, ale mimo wszystko warto poświęcić czas na zapoznaniem się z debiutem White Tower. Na pewno nie jest to zmarnowany czas.

Ocena: 6/10

niedziela, 27 lutego 2022

THUNDEROR - Fire It Up (2022)


 Okładka rzuca na kolana i dawno nie widziałem tak pięknego nawiązania do okładki "Painkiller" Judas Priest. Prawdziwe cudo i już w myślach słyszy się te ostry riffy i wysokie rejestry wokalisty. Nie ma ryku gitar, nie ma killerów,  jest za to prawdziwy "ból". Jestem w szoku, że ta płyta jest takim rozczarowaniem. Niby band trzyma się rejonów NWOTHM, czy właśnie hard rocka, a wszystko z naciskiem na lata 80, a jakoś wszystko jest jakieś takie kiczowate.  Sprawa jest o tyle frustrująca, bowiem za Thunderor stoją dwaj muzycy Skull Fist, tak więc można było spodziewać się czegoś lepszego od debiutanckiego "Fire It Up".

Niby panowie zadbali o lekkie, rockowe brzmienie i kilka dobrych melodii, ale jak tak się skupić na całości to jest jakieś to miałkie i bez wyrazu. Słychać Judas Priest na pewno w dynamicznym "All or nothing" który wypada całkiem dobrze. Tylko klawisze i nieco hard rockowy feeling psuje odbiór. Lider grupy JJ Targalia ma krzykliwy i nieco irytujący wokal, który mocno utrudnia odbiór zawartości. "Dangerous Times" pokazuje, że band jest na granicy pop rocka i kiczu.  Z tej płyty najlepiej wypada "Thunderor", który oddaje to co najlepsze w NWOTHM. Jest energia, jest ciekawa melodia i band gra z pazurem. Szkoda, że cała płyta nie jest na takim poziomie. Nie wiele dzieje się w hard rockowym "We can make it", a ballada "Cold Tears" to raczej gwoźdź do trumny.

Oczekiwałem, że dostanę naprawdę ciekawy album, który będzie kipiał energią i mocnymi riffami. Tutaj nie ma emocji, a album szybko staje się nudny i wtórny. Kilka momentów jest ciekawych, ale to za mało. Najlepszy z płyty to "Thunderor", ale to taka nagroda pocieszenia, za odsłuch tego potworka.

Ocena: 3/10

sobota, 26 lutego 2022

TIMELESS RAGE - Untold (2022)


 Obstawiałem, że debiutujący Timeless Rage to propozycja z Włoch, a tu niespodzianka bo to niemiecka formacja. Kapela działa od 2012 r i obrała sobie za cel granie symfonicznego power metalu z nutką progresywności. Czerpią garściami z twórczości Delain, Rhapsody, czy Avantasia. To właśnie znajdziemy na krążku "Untold" i choć nie powaliło mnie na kolana, to jest to z pewnością kolejny album, który warto znać.

Skład zespołu przede wszystkim tworzą pomysłowi gitarzyści i warto pochwalić zarówno Benka i Pircha. Panowie wiedza co chcą grać i w jaki sposób. Raz wyjdzie lepiej, raz gorzej, ale ogólnie efekt jest zadowalający. Gwiazdą tutaj bez wątpienia jest wokalista Dark Sky, czyli Frank Breuninger, który nadaje całości epickości i symfonicznej otoczki. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.Słuchając płyty to nie raz można być w szoku, że faktycznie muzykę nagrali Niemcy. W końcu taki otwierający "Far from Home" mocno nawiązuje do włoskich zespołów. Jest lekkość, świeżość, podniosłość i niebanalne podejście do tematu. Bardzo mocne otwarcie albumu. "Disunity" to już większa dawka energii, ale też więcej patentów Rhapsody. Band wie jak brzmieć ciekawie i nie być kolejny klonem znanych zespołów. Jestem na tak! W taki tytułowym "Untold" band ociera się o progresywność, ale też o pomysłowość i nowoczesność. Panowie imponują pomysłowością. Nie przemawia do mnie nieco rozlazły i miały "Resurrection" czy spokojniejszy "Ocean Twilight", który ma więcej z ballady. Końcówka płyty to agresywny i zadziorny "Piece of Heaven", a finał w postaci "Warrior" wbija w fotel.

Nie jest to płyta idealna, to na pewno. Jednak jakość zawartej muzyki, aranżacje i podejście muzyków i warsztat jaki z sobą prezentują sprawiają, że ta płyta prezentuje wysoki poziom. Jest podniosłość, sporo atrakcyjnych melodii, a przede wszystkim band ma pomysł na siebie i swój styl. Widzę świetlaną przyszłość przed nimi.

Ocena: 8.5/10

VENATOR - Echoes From the gutter (2022)

Co raz więcej płyt z kręgu NWOTHM i jest w czym wybierać. Jedni nagrywają miałką papkę, która niczym nie zachwyca, a inni potrafią włożyć w to trochę serca. Ciężko na pewno być atrakcyjnym w tym gatunku, kiedy nie ma tu za grosz oryginalności, bowiem wszystko już było nagrane w latach 80. Pochodzący z Austrii Venator stara się zaprezentować jak najlepiej na swoim debiucie "Echoes from the gutter". Panowie dostali u mnie kredyt zaufania, bo ta płyta jest naprawdę ciekawa.

Okładka wieje kiczem i Bogu dzięki że płyta nie jest tak kompromitująca. Panowie idą utartymi szlakami i nie ma tu nic nowego. Siła ich tkwi w zadziornym i utalentowanym wokaliście Huemerze, który wie jak wykorzystać swój głos. Dobrą robotą robią też gitarzyści, którzy niemal w każdy utworze wygrywają ciekawe i intrygujące solówki, które dostarczają niezłą rozrywkę. Nie ma miejsce na nudę i w każdym utworze można znaleźć coś ciekawego. "The seventh seal" to właśnie przykład takich energicznych i wciągających solówek. Heavy metal pełną gębą i panowie nie mają się czego wstydzić. Klasyczne dźwięki uświadczymy w rozpędzonym "Howl at the rain". Potrafią też urozmaicić swoją grę w obrębie danego utworu co słychać to w "Red and Black", który ma bardziej rycerski klimat. Venator najlepiej jednak sprawdza się w szybkich killerach typu "Nightirder". To już kolejny znakomity przykład udanej współpracy gitarzystów. To jest właśnie to! Coś z Accept można uświadczyć w przebojowym "manic man" czy "Streets of Gold", z kolei "The rising" mocno nawiązuje do stylu Iron maiden.

"Echoes from the gutter" to może płyta jakich wiele, ale mimo pewnych wad zaliczam ją do atrakcyjnych. Utalentowany wokalista i zgrani gitarzyści czynią muzykę Venator atrakcyjną i godną uwagi. Jeszcze wszystko przed nimi i mam nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy. Debiutancki krążek na pewno warto obczaić i wpisać na listę najbliższych zakupów.

Ocena: 7.5/10

HAMMERFALL - Hammer of dawn (2022)

"Hammer of dawn" to już 4 album od kiedy band porzucił zombie, a wrócił hector. Wróciła formuła znana z pierwszych płyt i to się sprawdza. Miło wspominam "Revolution", solidny "Dominion", czy energiczny "Built to last". Najnowsze dzieło weteranów ze Szwecji to solidny heavy/power metal w stylu do jakiego nas przyzwyczaili, ale nic ponadto. Osobiście czuje rozczarowanie, zwłaszcza że single były udane.

Najpierw pojawił się tytułowy "Hammer of Dawn" i od razu szczęka opadła. Tak to jest Hammerfall jaki kocham. Marszowe tempo, podniosły refren i niezniszczalny Cans na wokalu. No jest moc i wraca klasyczny Hammerfall w najlepszym wydaniu. Tak emocje niesamowite mi towarzyszyły podczas zapoznawania się z tym singlem. Znakomicie zaprezentował się mocniejszy i nieco toporniejszy "Venerate Me", w którym na chwilę pojawił się sam King Diamond. Znów zachwyty i ochy i achy.Najświeższy singiel, który poznaliśmy to rozpędzony i bardziej power metalowy "brootherhood". Kolejny pozytywne zaskoczenie i wzrósł mój apetyt na ten album. Niby energia jest w "Son of Odin", ale refren jakiś taki bez większych emocji. Nie ma killera, ale jest to pozycja godna uwagi. Wymiękłem przy "nanana" w nieco komercyjnym "Reveries". Niby słyszę hammerfall, niby grają swoje, a mnie jakoś to nie rusza, a w przypadku tego kawałka nieco irytuje i męczy. Lekki, balladowy "Not today" jest tu zbędny i podobnie emocje wzbudza u mnie "State of the wild", który miewa przebłyski. W sumie na plus zaliczę energiczny "No mercy", czy bardziej klasyczny "Too old to die young".


Boli kiedy liczysz na płytę i prawdziwą petardę, a dostajesz płytę która nie trzyma poziomu singli. Niby typowy album Hammerfall, a nie ma fajerwerków. To po prostu solidny krążek utrzymany w stylu Hammerfall, który oferuje oklepane riffy. Szkoda, bo liczyłem na coś więcej. Płyta do postawienie na półce i pewnie raz na jakiś czas zostanie odkurzona z kurzu, ale to nie ten poziom co taki "Threshold", czy "Crimson Thunder".

Ocena: 7/10
 

CETI - Ceti (2022)


 Po długich latach nagrywania płyt w języku angielskim band w 2020r powrócił do ojczystego języka. "Oczy martwych miast" może nie skradł mojego serca, to jednak pokazał że Ceti to wciąż ważny zespół dla polskiej sceny metalowej. Wiadomo, że Kupczyk to żywa legenda i nigdy swoich fanów nie zawiódł. Faktycznie można odnieść wrażenie, że jego głos najlepiej sprawdza się w polskich utworach. Dwa lata czekania i band powraca z nowym dziełem zatytułowanym po prostu "Ceti". Płyta ukazała się 25 lutego roku 2022 nakładem Metal Mind Productions. To muzyczna uczta dla fanów Grzegorza, Ceti, Turbo i polskiego heavy metalu.

Co dostajemy na "Ceti"? To wszystko co Grzegorz prezentował w swojej karierze. Jest tu sporo klasycznego heavy metalu spod znaku Judas Priest, iron maiden, dio czy Black Sabbath. Te klasyczne dźwięki idealnie współgrają z głosem Grzegorza, który mimo swoich lat wciąż zachwyca. Mocną stroną tej płyty są ciekawe i wciągające popisy gitarowe na linii Sadura i Kaczmarek. Nie ma grania na jedno kopyto i całość jest bardzo urozmaicona. To wszystko czyni "Ceti" jednym z mocniejszych albumów w dyskografii Ceti.

"Głos krwi" to rasowy heavy metalowy otwieracz, który ma od razu szokować słuchacza. Tak Ceti sieje tu zniszczenie i momentami przypominają mi się czasy "Kawalerii szatana". Ileż energii i klasycznych dźwięków ma w sobie rozpędzony "Horyzont Życia". Refren jest kapitalny i nie przeszkadzają te zaloty pod żelazną dziewicę. Moje serce od razu kupił nieco hard rockowy "Zaraza" w którym słychać sporo nawiązań do twórczości Dio. Echa Turbo czy Black sabbath można uchwycić w mrocznym i bardziej złożonym "Portret".  Stonowany jest utwór, ale robi większe spustoszenie niż nie jeden rozpędzony killer. W podobnych klimatach jest "Posłańcy", który również mocno nastawiony jest na klimat. Imponuje również szybki i bardzo treściwy "Syn przestworzy", który również jest odesłaniem do Iron maiden. Na koniec zostaje całkiem udana ballada "Po drugiej stronie życia".

Ceti nie musi nic udowadniać, bowiem od lat trzymają wysoki poziom. Nie ma eksperymentowania, a jest za to wszystko to co stanowi o potędze tej formacji. Wyjątkowy wokal Kupczyka, klasyczne riffy, mocne brzmienie i wciągające melodie. Jedna z ważniejszych płyt w dorobku Ceti.

Ocena: 8.5/10

SCORPIONS - rock believer (2022)


 O pracy nad nowym albumem Scorpions poinformował swoich fanów jeszcze w roku 2019. Za sprawą pandemii "Rock Believer" dopiero swoją premierę miał wczoraj tj 25 lutego roku 2022. Kawał czasu by dopracować album i wydać coś godnego tej marki. Scorpions to gigant jeśli chodzi o hard rocka i wiele z ich płyt to klasyki, albo bardzo mocne dzieła. Jasne były wpadki jak "Eye to Eye" czy balladowy "Pure Instict", ale od czasu wydania "Unbreakable" band trzyma wysoki poziom. W końcu wrócili na właściwe tory, a taki "Sting in the tail" to album godny klasyków z lat 80. Najlepsze jest to, że przy promocji "Rock believer" używano porównań do "Blackout", "Animal Magnetism" czy "Love at first sting". Mocne słowa, które zazwyczaj trzeba brać na chłodno. Jednak tym razem muzycy nie pomylili się i faktycznie najnowsze dzieło Niemców to klasyka i śmiało można postawić obok wyżej wspomnianych arcydzieł.

7 lat minęło od ostatniej płyty, a w międzyczasie band zasilił Mikkey Dee, którego fani mocnych dźwięków dobrze znają. Brzmienie jest zadziorne i znakomicie słychać właśnie sekcję rytmiczną. Mikkey wnosi sporo energii do zespołu i to słychać od pierwszych dźwięków. Brzmienie jest niczym z płyt wydanych w latach 80, co mnie mocno cieszy. No i muszę pochwalić band za świetną okładkę, która idealnie wpasowuje się w okładki płyt z lat 80. Moje pierwsze skojarzenie to oczywiście "Blackout". Single i cała machina marketingowa zaostrzyła tylko mój apetyt na ten krążek i powiew wam, że dostałem naprawdę przemyślany album, który oddaje piękno muzyki Scorpions. Tutaj wszystko to co ukształtowało ich styl. Doszły oczywiście nowe hity, które również będą nieśmiertelne.

Otwieracz "Gas in the tank" to hard rockowa petarda z nutką heavy metalowego pazura. No i od razu jest radość, bowiem słychać nawiązania do klasyki typu "Blackout". Klasycznie brzmi szybki i zadziorny "Roots in my boots". Oj dawno nie było w Scorpions tyle energii i klasycznego wydźwięku. Brakowało mi tego na płytach wydanych w latach 90 czy też późniejszych. Bywały przebłyski, ale zazwyczaj płyta miewały też słabsze momenty. Tutaj tego nie ma. Jest klasycznie, a całość jest spójna i na wysokim poziomie. Partie gitarowe Schenkera i Jabsa są pełne wigoru, pomysłowości i mocy.  Ten bas Pawła jest uroczy w "knock em dead" , który jest kolejny hitem na płycie. Gitary brzmią niczym w "Blackout", "lovedrive" czy "Animal Magnetism". Prosty i zarazem mocno hard rockowy kawałek. Imponuje też swoją formą Klaus Meine, który mimo swoich lat wciąż brzmi bardzo dobrze i słychać jeszcze pazur i moc w jego głosie. Brawo! Znakomicie wypromował ten album z pewnością udostępnione wcześniej single. Taki rozpędzony "Peacemaker", czy przebojowy "Rock Believer" z stadionowym refrenem z pewnością na stałe dołączą do setlisty koncertowej Scorpions. Klasa sama w sobie. Elementy heavy metalowe można wyłapać w klimatycznym "Shining for your soul", który mocno czerpie z "Is there anybody there?". Furorę robi tutaj bez wątpienia mocny i agresywny riff, a także przebojowy refren. Sporo się tutaj dzieje i tak Scorpions od lat nie grał. Podobne emocje wzbudza "Seventh Sun", który ma coś z "The zoo" i "China White". Gitarzyści i  pokazują, że wciąż potrafią zaskoczyć i zaimponować ciekawymi partiami. Dużo dobrego się tutaj dzieje. Ciekawie wypada również energiczny i nieco rock'n rollowy "When i lay my bones to rest". Troszkę odstaje nijaki jak dla mnie "Call of the wild". Na szczęście wynagradza to naprawdę udana ballada w postaci "When you know (where you come from). Ballady zawsze mieli klimatyczne i pełne uczuć. Tak też jest tym razem, ale cieszy że płyta jest hard rockowa, a nie pełna ballad. Tak powinno być.

Scorpions w sumie dokonał niemożliwego i nagrał płytę, która jest dla nich tym czym jest "Firepower" dla Judas Priest. Panowie nagrali jedną z najlepszych płyt w swojej karierze, która definiuje ich styl, a także ogromny sukces. Na taką płytę czekałem od paru ładnych lat. Nagrywali dobre albumy, ale żaden oprócz "Sting in the tail" nie zbliżył się klimatem i jakością do kultowych płyt z lat 80. Tej się to udało. Warto było czekać! Dzięki scorpions za taką piękną perełkę i mam nadzieję, że to nie koniec i jeszcze nagrać kilka podobnych płyt!

Ocena: 9/10

środa, 23 lutego 2022

AQUILLA - Mankind's Oddyssey (2022)

Miło jest widzieć, że na naszej rodzimej scenie metalowej są takie zespoły jak Warszawski Aquilla, który śmiało może konkurować z takimi zespołami jak Ambush, czy Steelwing. To kolejny przedstawiciel NWOTHM i kolejny band, który z sukcesem podbija świat. Panowie stawiają na dobre, chwytliwe melodie, na pomysłowe riffy, ale przede wszystkim na klimat s-f. Fani Scanner szybko odnajdą się w muzyce Aquilla. Band powraca po 5 latach z nowym albumem i "Mankind Odyssey" to jeden z tych albumów, który warto mieć w swojej kolekcji.

Syntezatory, lektor niczym z czasów VHS i czuć klimat s-f. Tak można by opisać otwarcie albumu w postaci "Echoes of the past". Ryk gitar, nawiązania do Iron Maiden i już wiadomo, że "Arrival" to hołd dla heavy metalu lat 80. No jest moc i wszystko to czego każdy z nas oczekuje od heavy metalu. Gitarzyści Krzysztof Malinowski i Krzysztof Buffi stawiają na sprawdzone zagrywki i nie ma w tym za grosz oryginalności. Plus jednak za dbałość o detale i jakość. Słucha się tego naprawdę bardzo przyjemnie i słychać, że panowie kochają lata 80.  Trzeba też pochwalić popisy wokalne Bartosza, który momentami przypomina manierę Kinga Diamonda, co należy uznać za sporą zaletę. Band najlepiej prezentuje się w petardach typu "Pathfinder". Klasyczny heavy/speed metal i to w najlepszym wydaniu. Pierwsze zaskoczenie to stonowany i nieco hard rockowy "Scarlet Skies", ale ten kawałek potrafi kupić tajemniczym klimatem. Dobrze wypada też urozmaicony i bardziej złożony "The awekening", czy banalny i bardzo przebojowy "Intersection". Echa twórczości Scanner słychać w "Saviors of the universe". Całość wieńczy odnowiona wersja hitu "Zero", który znamy z debiutu Aquilla.

Rośnie nam prawdziwa gwiazda polskiego NWOTHM. Brawa za klimat, za brzmienie mocno wzorowane na perełkach lat 80, no i przepiękną okładkę. Płyta robi furorę, a zawartość też jest bardzo atrakcyjna i przede wszystkim zróżnicowana. Mocna pozycja roku 2022. To trzeba znać!

Ocena: 8.5/10
 

poniedziałek, 21 lutego 2022

SPARTAN - Of kings and gods (2022)


 Holandia jakoś specjalnie nie kojarzy się z melodyjnym death metalem. Jednak Spartan zmienia postać rzeczy i to jeden z ciekawszych zespołów z tamtego rejonu. Sprawa jest o tyle ciekawa, że w ich muzyce słychać nie tylko patenty melodyjnego death metalu spod znaku Amon Amarth, Kalmah czy wczesny In Flames, bowiem band nie stroni od cech heavy/power metalu. "Of kings and gods" ukazał się po 7 latach od debiutu i już mogę Wam powiedzieć, że to jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem w tym roku.

Pomijam przeurocza okładkę, która na długo zapada w pamięci, pomijam też soczyste, mocne i wyraziste brzmienie. Tu po prostu sama muzyka niszczy swoją jakością, rozmachem, aranżacjami i wykonaniem. To nie tylko papka agresywnego melodyjnego death metalu bez większego sensu. Panowie postawili na urozmaicenie, pomysłowe melodie, a przede wszystkim potrafią zaskoczyć i wyjść poza pewne ramy które określa dany gatunek. Band napędza wokalista  Jeff, który potrafi nadać całości agresji, ale też i dynamiki. Jest moc, ale cały czas trzymamy się chwytliwych melodii i przebojowości. Wokalista wysokiej klasy, który potrafi coś więcej niż tylko drzeć mordę za przeproszeniem. Intro "Fires of helios" nasuwa na myśl heavy/power metalową tonację i gitarzyści Pieter i Nick znają się na rzeczy. "Prometheus" to killer i to z prawdziwego zdarzenia. Mocny riff i partie wokalne robią tutaj robotę. Co za dynamika i wciągająca melodia pojawia się w zadziornym "Birth of God". Podobne emocje wzbudza przebojowy "King of the patheon", który momentami przypomina children of bodom. Dobrze wypada też mroczniejszy "Supremacy" czy urozmaicony "Kingdom of the dead".

Trzeba przyznać, że 36 minut bardzo szybko zlatuje. Czuć świeżość, pomysłowość, a każdy z utworów coś wnosi do całości. Minus? Momentami nie potrzebnie band zwalnia i stawia na stonowane dźwięki. Mimo wszystko jest efekt wow i imponuje jakość prezentowanej muzyki. "Of kings and gods" to bez wątpienia jedna z ciekawszych płyt roku 2022.

Ocena:  8.5/10

sobota, 19 lutego 2022

SPIRITS OF FIRE - Embrace the unknown (2022)

Debiut Spirits of Fire to był solidny heavy/power metal wykreowany przez muzyków znanych z Charred walls of the damned, Savatage, czy Fates Warning. Z pewnością słuchaczy przyciągały nazwiska Tima Rippersa Owensa czy Chrisa Caffery. Po trzech latach przyszedł czas na drugi album, z tym że "Embrace the unknown" to pierwszy album z Fabio Lione na wokalu. Jedna gwiazda zastąpiona inną i może to nie taki zły news, lecz Fabio to nieco inny typ wokalisty. Nie ma tu przecież symfonicznego power metalu, ani też miejsca gdzie nadać kompozycjom epickości rozmachu. No niestety i Fabio stał się marną kopią Tima, który gdzieś tam stara się upodobniać do jego występu z debiut. Kiepski pomysł, a najgorsze jest to że sama zawartość wypada słabo. Tak dałem się nabrać.

Ten album to dobitny przykład, że czasami doświadczenie i wielkie nazwisko to za mało. Co z tego że mamy tu gwiazdy wielkiego formatu, jak muzyka kuleje i nic się tu nie klei. Niby zadziorny " A second chance" jest do bólu wtórny i nudny. Ciekawiej wypada "Resurrection", który przesiąknięty jest patentami Judas Priest. Przebojowo miało być w "Wildest Dreams" i choć pewnych nawiązań do żelaznej dziewicy czy Dokken to wciąż jest to tylko dobre granie. Pseudo ciężar można uświadczyć w przekombinowanym "Embrace the unknown". Ciekawe momenty można uświadczyć w rozbudowanym "House of Pain", ale to też tylko są przebłyski. Reszta nie wzbudza większego zainteresowania.

Trzeba sobie zadać pytanie czy Spirits of Fire stać na coś genialnego, czy to tylko zbierania gwiazd, która nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Debiut był solidny, ale też pozostawiał sporo do życzenia. Nowy album jest gorszy i bardziej komiczny w swojej formule. Co tutaj robi Fabio? Nie wiem, bo nie pasuje mi on do takiej stylistyki. Problem większy jest z samymi kompozycjami, które są nijakie, słabe i bez pomysłu. Płyta nudzi i męczy swoją formą. Szczerze? To nawet największemu wrogowi bym nie polecił tej płyty. Dobre brzmienie i znane nazwiska i kilka przebłysków to za mało.

Ocena: 4/10
 

piątek, 18 lutego 2022

STAR ONE - Revel in time (2022)


 Byłem niemal pewny, że nowy Star One rzuci mnie na kolana i z miejsca stanie się mocnym kandydatem do płyty roku. Liczyłem na dzieło pokroju "Space Metal" czy  "Victims of the modern age", które po dzień dzisiejszy mają swoje miejsce w moim sercu. Geniusz Arjen Lucassen stworzył bardzo ciekawy projekt pod szyldem star One. Faktycznie to ciekawa mieszanka progresywnego heavy metalu, power metalu i rocka. W dodatku faktycznie nazwa "space metal" pasuje idealnie do prezentowanej muzyki. Podstawą jest tematyka s-f i to się sprawdza. Na "Revel in Time" przyszło czekać 12 lat i choć faktycznie słychać że to płyta Star One, to jednak nie jest to płyta idealna.

Okładka jest piękna i bardziej nasuwa skojarzenia z Ayreon niż z poprzednimi coverami Star One. Z pewnością oddaje klimat s-f, a także charakter płyty. Jest mrocznie, tajemniczo i nie wszystko da się odkryć przy pierwszej wizycie w świecie zaprezentowanym na "Revel in time". Zadbano jak zawsze o jakość, o ciekawe aranżacje i dużą dawkę progresywności. Arjen idzie sprawdzonymi ścieżkami. Tak więc nie brakuje kobiecych chórków, nie brakuje urozmaiceń, wyeksponowanych klawiszy i tego ponurego klimatu. Wszystko co cechuje star one jest, ale brakuje mi przejawu geniuszu, brakuje faktycznie jakiś petard czy killerów. Płyta trzyma wysoki poziom i nie ujmuje ani Arjenowi ani świetnym gościom. Jednak uleciała gdzieś moc i płyta bardziej nastawiona jest na progresywny aspekt i bardziej nowoczesny wydźwięk. Troszkę szkoda, bo zmarnowano potencjał jaki tu drzemał.

Nie tylko okładka przywołuje na myśl Ayreon, bowiem sam fakt że niemal każdy utwór ma innego gościa też przypomina formę Ayreon. Chyba jednak wolałem jak wcześniej dominował Russel Allen, Wilson, Dan Swano i Floor Jansen. Lista gości może i imponuje, ale nie zmienia to faktu że muzycznie brakuje do ideału.

Skupiamy się na podróżach w czasie i znów jest sporo nawiązań do kultowych filmów. Tym razem jest ukłon w stronę Terminatora, Interstellar, Donie Darko czy Powrót do przyszłości. Brawo za pomysł i to po raz kolejny. Taki otwierający "fate of man" to rasowy killer i przykład tego co najlepsze w muzyce Star One. Właśnie takich perełek oczekuje od tego zespołu. Majstersztyk w swojej formule, aranżacji i rozmachu. Trzeba przyznać że Brittney Slayes wnosi sporo świeżości i energii do tej płyty. Jest i Russel Allen w "28 days", który przypomina styl z poprzedniej płyty. Ponury kawałek o progresywnym zabarwieniu. Troszkę dodałbym energii do tego kawałka. Klawisze w "Prescient" są urocze i na początku budują znakomity klimat. Utwór łagodny i jak dla mnie za mało tu się dzieje jak na 6 minut. Jeff Scott Soto daje czadu w "Back from the past", który ma coś z Rainbow, ale i twórczości Axel Rudi Pell. Łezka się w oku zakręciła i to kolejny mocny punkt tej płyty. Dobrze wypada też "The year of 41" i udany występ Joe Lynn Turnera. Jest hard rockowy pazur i klimat lat 80. Damian Wilson czaruje w " Bridge of Life', a Dan Swano niszczy w agresywnym "Today is yeasterday" i te kawałki to takie rasowe kawałki Star One. Sprawdzone gwiazdy i sprawdzone patenty zaowocowały mocnymi utworami. Floor Jansen też wciąż zachwyca swoim głosem, a "A hand on the clock" to tylko potwierdza. Finał to 10 minutowy kolos "lost Children of the universe", który najlepiej podsumowuje całość i jeszcze raz potwierdza że arjen to prawdziwy geniusz i czarodziej.

Poprzednie płyty Star One miały więcej killerów, więcej power metalu i energii. Nowy album ma nas uraczyć klimatem, ozdobnikami i progresywnością. Skłamię jeśli napiszę, że to słaby album. Nie jest to też ideał na miarę dwóch poprzednich płyt. To po prostu kolejny bardzo dobry album autorstwa Arjena, który wciąż zachwyca swoim geniuszem. Płyta na pewno ciekawsza niż ostatni krążek Ayreon.

Ocena: 8/10

czwartek, 17 lutego 2022

TYMO - The art of maniac (2022)


"The Art of a maniac" to  30 minut rasowego thrash metalu, w którym słychać patenty wypracowane przez Havok, Warbringer, czy Gamma Bomb. Kanadyjski band o nazwie Tymo nie odkrywa nowych rejonów, ani też nie tworzy niczego odkrywczego. To po prostu 30 minut sentymentalnej muzyki, który przywołuje wspomnienia.  Płyta do bólu wtórna i troszkę nieco na jedno kopyto, to mimo swoich wad jest to kawał solidnego grania, które zasługuje na uwagę.

W tej kapeli za sznurki pociąga nie kto inny jak właśnie Tim Tymo, który odpowiada za partie wokalne i gitarowe. To jego zadziorny wokal nadaje całości drapieżności i thrash metalowego feelingu. Panowie kładą nacisk na szybkie tempo, na ostre riffy i dużą dawką melodyjności. Jest w tym wszystkim sporo elementów heavy czy speed metalu, co z pewnością przedkłada się łatwy odbiór płyty. Po pierwszych minutach można się jarać, bo brzmi to naprawdę świetnie, zwłaszcza kiedy wkracza melodyjne intro "Tymocide". Okładka kiczowata, a brzmienie takie typowe dla płyt thrash metalowych, ale zawartość broni się. Do grona tych najciekawszych kawałków warto zaliczyć rozpędzony "Sanity Clause" czy energiczny "Mars Attack". Jest też toporny  "Age of deception" czy agresywny "The art of maniac". Każda z tych kompozycji potrafi dostarczyć sporo frajdy, choć do ideału czy przebłysku geniuszu troszkę brakuje.

Tymo z pewnością nie ma czego się wstydzić, bo najnowsze dzieło to kawał solidnego thrash metalu, które zasługuje na uwagę. Nie brakuje ciekawych motywów gitarowych, agresywności czy udanych solówek. Dobrze się tego słucha i jest z tego frajda, tylko szkoda że band nie pokusił się o jakieś elementy zaskoczenia, czy powiew świeżości. To wszystko już znamy.

Ocena: 7/10
 

poniedziałek, 14 lutego 2022

AMONG THESE ASHES - Dominion Enthroned (2022)

"Dominion enthroned" to debiutancki album amerykańskiej formacji Among These Ashes. Tej płyty z pewnością nie wrzucimy do jednego wora. Ta kapela nie określa jasno co chce grać i jakiej stylistyki trzymać się. Nie boją się czerpać z power metalu, progresywnego metalu czy thrash metal. Najwięcej tutaj patentów thrash metalu czy power metalu. Panowie stawiają na współczesne brzmienie i bardziej teraźniejsze rozwiązania. Ma być agresywnie i melodyjnie, a to z pewnością Among these ashes osiągnął na swoim debiutanckim krążku.

Na pewno uwagę słuchacza przyciąga całkiem udana okładka płyty, jak i same logo. Brzmienie jest mocne, zadziorne i tylko uwypukla agresywne zagrywki gitarowe. Trzeba przyznać, że Richard i Hiran stworzyli udany duet, który stawia na chwytliwe melodie i mocne riffy. W tej sferze dzieje się sporo i panowie cały czas nas czymś zachwycają. Pod tym względem jest dobrze. Gwiazdą tutaj i tak jest wokalista Jean Pierre Abboud, którego dobrze znamy z Traveler.

Słuchając zawartości można poczuć dreszczyk emocji przy agresywnym i bardzo melodyjnym "the dead besides us", który idealnie wyznacza styl grupy. Tytułowy "Dominion enthroned" to już ukłon w stronę technicznego thrash metalu i również wypada to co najmniej dobrze. Band prezentuje się z jak najlepszej strony i słychać, że znają się na rzeczy. Sporo elementów progresywnych można znaleźć w rozbudowanym "From ashes unto stone", czy "Without wings", z kolei "Frey" to rasowy power metal, który rzuca na kolana pomysłową linią melodyczną. Band pokazuje z pewnością pazury w agresywnym "All the withers".

Każda kto gustuje w klimatach heavy/power metalu czy właśnie thrash metalu powinien znać debiut among the ashes. Bardzo poukładany i przemyślany krążek. Nie wszystko może wyszło idealnie, ale jest to pozycja godna uwagi. Zobaczymy co przyniesie przyszłość.

Ocena: 7/10
 

CHRONOSFEAR - The astral gates pt1: A secret revealed (2022)


 Włoski power metal jest teraz bardzo w cenie. Mało które zespoły wnoszą się na taki poziom jaki prezentują ostatnie kapele z tamtego rejonu.  Chronosfear działał w okresie 2012-2013, ale tak na dobre rozkręcili się w 2015r. Debiut już za sobą, ale to zawsze drugi album potrafi zweryfikować umiejętności zespołu. "The astral gates p1: A secret revealed" to coś więcej niż sprawdzenie umiejętności zespołu i ich potencjału. To płyta, która wzbudza emocje, która potrafi zszokować ciekawymi aranżacjami. Jest to krążek, która nie jest zagrany na jedno kopyto i tutaj można odkryć wiele smaczków. To sprawia, że najnowsze dzieło włoskiej formacji to jedna z ważniejszych pozycji w sferze melodyjnego grania.

Muzyka jaką tutaj znajdziemy to pochodna power metalu. To ten gatunek tu przoduje i wyznacza kierunek. Jednak Chronosfear nie jest jednowymiarowym zespołem i lubi bawić się konwencją. Elementy progresywne oczywiście że są, podobnie jak i symfoniczne, czy nawet ocierające się o melodyjny death metal. Słychać to dobitnie w pomysłowym "Faithless Time", który jest czymś więcej niż kolejnym oklepanym do bólu power metalem. Jest szybko, jest melodyjnie, a aranżacje wbijają w fotel. Warto już na wstępie podkreślić, że zespół tworzą doświadczeni muzycy, których dobrze znamy z Embrace of Souls, Logic Edge, czy Empathica. Mają rozmach i chcą nas szokować. "For a new tomorrow" imponuje ciekawymi partiami klawiszowymi i progresywnym zacięciem. Brzmi to świeżo i pomysłowo. Ponury klimat, symfoniczna podniosłość i epickość to atuty stonowanego "The astral gates". Znakomicie wypada agresywniejszy i bardziej rozpędzony "Beyond", czy urozmaicony "Eyes of the wolf". Najwięcej klasycznego power metalu znajdziemy w przebojowym "The fortress Tower". Jest rozmach, jest porywająca melodia i odpowiednia dynamika. To jest power metal naszych czasów i po proszę więcej takich killerów.


Chronosfear zaprezentował niezwykle urozmaicony materiał, gdzie dominuje progresywność i to taka niezwykle urocza. Melodie są bardziej złożone, a aranżacje pełne świeżości i elementów zaskoczenia. Nie łatwo wszystko odkryć, dlatego płyta jeszcze sporo zyskuje z kolejnymi odsłuchami. Jedna z ważniejszych płyt roku 2022, to na pewno! Brawo Chronosfear!

Ocena: 8.5/10

sobota, 12 lutego 2022

COBRA NIGHT - Dawn of the serpent (2022)

Bakka Larson to wokalista, którego dobrze znamy z Eternal Champion. Obecnie ten uzdolniony wokalista spełnia się jako frontman debiutującego w tym roku Night Cobra. Cel oba zespoły mają podobne, a mianowicie granie klasycznego heavy metalu, który mocno inspirowany jest latami 80. Amerykański Night Cobra to tak naprawdę jeden z wielu zespołów, a ich debiutancki krążek "Dawn of  the serpent" z pewnością wypada całkiem dobrze.

Zapomnijcie tutaj o oryginalności, agresji czy objawu geniuszu też tutaj nie znajdziemy. Każdy jednak kto kocha solidny i rasowy heavy metal ten doceni poczynania Night Cobra. Dobre to jest, ale muzyka tu zawarta nie wzbudza większych emocji. To wszystko już było i to w lepszej formie. 

30 minut muzyki zlatuje dość szybko, ale w pamięci nie wiele zostaje. Brzmienie takie typowe dla płyt z kręgu nwothm. Otwieracz "Run the blade" to kawałek w którym jest coś z iron maiden, angel witch czy night demon. Troszkę to oklepane i za bardzo ugrzecznione. O wiele ciekawszy wydaje się zadziorny i bardziej przebojowy "The serpents kiss".  Brzmi  to oldschoolowo i można z tego czerpać radochę. Echa Iron Maiden można doszukać się w rozpędzonym "Lost in Time", który jest jednym z mocniejszych utworów na płycie. "The neucromancers curse" opiera się na ciekawych partiach gitarowych, ale to też utwór który jest przewidywalny w swojej formule. Obok "lost in time" można śmiało postawić inny killer, a mianowicie "In mortal danger", który przemyca troszkę patentów speed metalowych. Całość wieńczy tylko dobry "Electric rite".

Chyba ze  mną jest coś nie tak, albo na starość jestem już bardziej wymagający. Płyta jest dobra i ma przecież klimat lat 80, nie brakuje ciekawych melodii. Jednak formuła i forma podania jakoś mnie po prostu nie powala. Jest ostatnio natłok tego typu płyt z taką właśnie muzyką. Jest w czym wybierać i powiem że słyszałem lepsze płyty. Cobra night mimo wszystko to kawał solidnego heavy metalu i warto dać im szansę.

Ocena: 7/10
 

HEIDRA - To hell or kingdom come (2022)


 "To hell or kingdom come" to trzeci album w dorobku duńskiej formacji Heidra. To nic innego jak kontynuacja tego co band prezentował wcześniej, z tym że można poczuć większy nacisk na agresję i melodie. Ten album podobnie jak poprzednie łączy patenty viking  metalu, folk metalu, melodyjnego death metalu czy power metalu. Ciekawa mieszanka, zwłaszcza że band nie boi się czerpać z twórczości Amon Amarth, Ensiferum czy Amorphis. Maja swój styl, pomysł na siebie, a nowy album to bez wątpienia pozycja godna uwagi.

Filarem tego zespołu są bez wątpienia Martin i Carlos, którzy odpowiadają za warstwę gitarową. W tej sferze dzieje się sporo i band mocno urozmaica swoją grę. Nie ma na pewno grania na jedno kopytu. Nie brakuje mocnych riffów czy wciągających melodii. Trzeba przyznać, że nie ma tutaj miejsca na nudę. Ciekawie wypadają też partie wokalne, gdzie mamy growl jak i czyste partie. Jest sporo odesłań do stylistyki death metalu, ale też i power metalu. Band ciekawie to rozwiązał i efekt jest zadowalający. Dopełnieniem wszystkiego jest klimatyczna okładka i mocne , zadziorne brzmienie, które tylko podkreślają jakiej rangi to płyta.

Intro to wiadomo, ma być klimatyczne i tak też tutaj jest. Zabawa tak naprawdę zaczyna się w raz z podniosłym "Retributions dawn", który łączy cechy symfonicznego metalu, power metalu i melodyjnego death metalu. No brzmi to obłędnie i taka mieszanka mi naprawdę pasuje. Jest moc, a to dopiero początek. Szybko i bardzo melodyjnie jest w "Dusk" choć tutaj nacisk położono na symfoniczne ozdobniki i mocny riff.  Dużo folkowego zacięcia i viking metalu znajdziemy w bardziej stonowanym i urozmaiconym "Wolfborn rising". Nie brakuje też hitów, bo z pewnością takim utworem jest "Fall of the fey", któremu przewodzi znakomita, folkowa melodia. Klimat i progresywność to atuty "Two Kings", a furorę z pewnością robi tutaj rozbudowany "To hell or kingdom come", który potrafi zauroczyć pięknym klimatem i swoją urozmaiconą formułą.

Płyta ma się ukazać 8 kwietnia, ale jest to pozycja którą warto wypatrywać, zwłaszcza jeśli gustujemy w melodyjnych odmianach metalu. Band obrał ciekawy kierunek i formę jeśli chodzi o folk/viking metal i dużo się dzieje na płycie. Do ideału troszkę mi brakuje, ale i tak jest to mocna pozycja, która zapada w pamięci. Brawo Heidra, warto było czekać 4 lata na nowy album!

Ocena: 8/10

środa, 9 lutego 2022

REVENGE - Venomous Vengeance (2022)


 Czas leci nie ubłaganie. Kolumbijski  Revenge co dopiero stawiał pierwsze kroki na scenie metalowej, a to już 9 album tej formacji ujrzał światło dzienne. Kapela zaczynała w roku 2002 i mimo pewnych zmian personalnych wciąż istnieją i mają się dobrze. Każdy kto gustuje w speed/heavy metalu ten powinien już ich dobrze znać. Nigdy może nie nagrali jakiegoś wielkiego dzieła, ale cały czas trzymają wysoki poziom i ich muzyka nigdy nie nudzi. "Venomoius Vengeance" to taki typowy album Revenge. To już powinno być zachętą dla Was by sięgnąć po nowe dzieło tej zasłużonej kapeli.

Nie ma mowy o rewolucji, czy jakiś przetasowaniach w samej stylizacji zespołu. Oni grają dalej swoje, tak więc dostajemy solidny heavy/speed metal. Dobrze się tego słucha, choć nic w tym nadzwyczajnego ani oryginalnego. To solidne rzemiosło, ale nic ponadto. Co z tego, że "Speed rock and roll" to dobry i dynamiczny kawałek, jak nie potrafi powalić na kolana. Znajomo brzmi rozpędzony "Metal For Freedom" i to również udany utwór, z tym że brzmi to jak kopia Rocka Rollas czy Enforcer. w podobnej tonacji utrzymany jest energiczny "Hit the road". Szybkie utrzymane jest również w "Wings of fire" czy "Evil crows". Niby wszystko jest tak jak być powinno, ale nie czuje żadnych emocji, a materiał nie sieje zniszczenia. Jest to przewidywalne i łatwe do odkrycia. Całość wieńczy "Metal thunder" i to również dobry utwór, który nic nowego nie wnosi do twórczości Revenge.

Revenge ma swoje grono fanów i to do nich ta płyta skierowana jest. Solidny heavy/speed metal, który ma pełno znanych patentów i klimat lat 80. Brakuje urozmaicenia, killerów i czegoś co pozwoliłoby zapaść na dłużej w pamięci. Tak, niestety mamy płytę na jeden raz.

Ocena: 6.5/10

piątek, 4 lutego 2022

SAXON - Carpe Diem (2022)


 Czy ktoś jest wstanie powstrzymać niezniszczalny Saxon? Ten brytyjski fenomen jest nie do zniszczenia i mimo upływu czasu, mimo swojego wieku, pokaźnej liczbie płyt czy nawet pandemii wciąż wydają nową muzykę i wydawnictwa. W 2021r był album z coverami, to teraz przyszedł czas na "Carpe diem", czyli 23 album w dyskografii Saxon. Okładka i samo czerwone logo nasuwają skojarzenia z latami 80. Faktycznie ta płyta ma sporo odesłań do tamtego okresu, ale wciąż słychać drapieżność lat 90 czy nawet z ostatnich płyt. Czy to dobry znak?

Ja osobiście z Saxon mam taki problem, że szanuję, lubię posłuchać ale jakoś mało który album jest w stanie mnie totalnie rozwalić na łopatki. "Thunderbolt", "sacrifice" czy "lionheart" zaliczam do grona tych najlepszych płyt. Najnowsze dzieło też śmiało zaliczam do tych najlepszych płyt. Co na to się składa? Przede wszystkim płyta jest równa i każdy utwór coś wnosi do całości. Jest urozmaicenie i każdy znajdzie coś dla siebie. Jest szybko, agresywnie, a czasami bardziej klimatycznie, a czasami band gra rasowy heavy metal. Biff mimo upływu czasu wciąż zachwyca swoim głosem, choć tutaj słychać ukłon w stronę płyt z lat 80. "Rock the nations" czy "Forever free" można tutaj momentami wyczuć. Dobitnie to słychać w otwierającym "Carpe Diem" czy "Age of Steam". To klasyczny Saxon jaki fani znają i kochają. Pamiętacie album "innocence is no excuse" i jego lekki hard rockowy klimat? To można uświadczyć w singlowym "The pilgrimage". Echa ostatnich płyt mamy w agresywnym i rozpędzonym "Dambusters". Lata 80 i stare płyty Saxon czy Dio można uchwycić w przebojowym "Remember the fallen". Dużo z Judas Priest znajdziemy w killerach typu "All for one" czy "Super nova". Z kolei taki ponury i nieco toporny wydaje się "Lady in grey", który ociera sie o twórczość Accept,

Najlepszy album Saxon? Troszkę mi brakuje do tego tytułu. Płyta roku? Też nie. Z pewnością jest to kawał solidnego heavy metalu, który dostarcza sporo frajdy. Fani Saxon będą zachwyceni, a reszta też myślę że bedzie, bo ten album przemyca to wszystko co liczy się w heavy metalu. Płomień Saxon wciąż płoni i nic nie tracą na świeżości i drapieżności. Ci panowie są nie do zdarcia. Szok i niedowierzanie. Jak oni to robią?

Ocena : 8.5/10

środa, 2 lutego 2022

PRAYING MANTIS - Katharsis (2022)


Praying Mantis nie zatrzymuje się i wydaje kolejny album w swojej bogatej dyskografii. "Katharsis" nie ma startu do klasycznych albumów i wg mnie przegrywa również w starciu z ostatnim dziełem zatytułowanym "gravity". To średniej klasy rockowy album, który miewa przebłyski. Płyta skierowana do fanów zespołu, czy też fanów UFO  czy Magnum.

Co z tego, że wokalista Mike Freeland dysponuje ciekawą barwą głosu, co z tego że panowie mają doświadczenie i gitarzyści też grają swoje. Nie jest to złe, ale już tak nie rajcuje jak na poprzednim albumie, a sama jakość jest poniżej oczekiwań. Na pewno uwagę przykuwa udana okładka czy rockowe brzmienie.

Ten kultowy brytyjski band nie musi niczego udowadniać, to też nie kombinują i idą przetartymi szlakami. Do grona ciekawych kompozycji warto zaliczyć "Cry for the nations". Tutaj jest jeszcze energia i niezła dawka melodyjności. Szkoda, że cały album nie ma takiego pazura. Fanom Magnum może spodobać się "Closer to Heaven". Ot co solidny rockowy song. Echa pop rocku, zwłaszcza Def Leppard można uświadczyć w komercyjnym "Long time coming". Ciekawy klimat mamy w finezyjnym i pełnym emocji "Dont call us now". Mamy też marszowy i pełen gitarowych smaczków "Masquerade".

Troszkę boli, że band tej klasy nagrywa tak niedopracowany album. Nie chodzi o styl, czy aspekty brzmieniowe, a samą jakość kompozycji. Przeplatają się ciekawe kompozycje jak "Masuerade" z utworami bardziej popowymi i nijakimi. Szkoda, bo ostatni "Gravity" naprawdę miło wspominam. Płyta tak naprawdę dla zagorzałych fanów Praying mantis czy muzyki rockowej.

Ocena: 5/10
 

wtorek, 1 lutego 2022

TRICK OR TREAT - Creepy Symphonies (2022)


 
Radosny, nieco wesołkowaty power metal, jaki niegdyś grał Helloween to już troszkę przeżytek. Helloween spoważniał i nawet powrót Kiske i Hansena tego nie zmienił. Na szczęście jest jeszcze włoski Trick or Treat, który jest jednym z ostatnich przedstawiciele tego typu power metalu. Nic dziwnego, bo przecież zaczynali jako cover band grający utwory helloween, a w dodatku wokalista Alessandro Conti to ten sam rodzaju głosu co Kiske. Pierwsze płyty miały przebłyski, potem dwie części "Rabitts Hill", które mocno zapadły mi w pamięci i po dzień dzisiejszy stanowią dla mnie ważny punkt dyskografii tej włoskiej formacji. Conti nabywał co raz większego doświadczenia w Rhapsody Luca Turilli, a także w Twilight Force. Dwa ostatnie wydawnictwa trick or treat nie powaliły na kolana, ale najnowsze dzieło zatytułowane "Creepy symphonies", które ma ukazać się 1 kwietnia 2022 to bez wątpienia pozycja na miarę "Rabitts hill", choć wszystko wskazuje że to najlepsze dzieło Trick or treat.

Nie ma zmiany stylu i dalej jest to radosny, wesołkowaty power metal, jaki niegdyś Helloween grał w latach 80. Ten kicz jednych odstraszy, a drugich w pełni zadowoli i przypomni stare dobre czasy Helloween. Okładka czy brzmienie to też aspekt, który jest bez zmian i mamy tutaj kontynuacje poprzednich płyt. Co się zmieniło zatem? Band jakoś taki bardziej dojrzały jest na tej płycie. Conti swoim głosem niszczy i buduje napięcie. Z upływem czasu jego głos jest jeszcze ciekawszy i bardziej emocjonujący. Sporo wnoszą gitarzyści i Bonedetti wraz z Venturelli stworzyli zgrany duet i to przedkłada się na jakość. Solówki są zagrane z polotem i odpowiednią dynamiką, Cały czas się coś dzieje, a najważniejsze że idzie z tym jakość i przebojowość. To jest power metal jaki kocham i miło jest znów przypomnieć sobie czasy "Keeper of the seven keys part II".

Ciekawie band zaczyna ten album. "Trick or treat" to klimatyczne intro z nutką grozy. Momentami jakbym słuchał płyty Kinga diamonda czy Powerwolf. Już czuć różnicę między poprzednimi płytami. Jest pomysł, jest przebojowość i to słychać. Szczęka opadła mi przy "Creepy Symphony". Co za energia, co za lekkość i dbałość o detale. Słychać Helloween, ale band wnosi sporo od siebie. Conti jest gwiazdą, ale i reszta zespołu nie pozostawia go w tyle. Machina działa bez zarzutu. Dla mnie to jest killer i znakomity hołd dla Helloween i radosnego power metalu. Nieco zwalniamy w "Have a  nice judgment day". Nie jest to pop, a bardzo świetnie skrojony melodyjny metal z nutką hansenowskiego power metalu. Klimatyczny refren i pomysłowy motyw gitarowy sprawiają, że to kolejna perełka na płycie. Pełen słodyczy jest "Crazy", ale ten utwór ma swój urok. Kiedyś zachwycaliśmy się takim "Dr stein", to czemu mielibyśmy odrzucać taki "Crazy". Ten kicz jest tu uroczy i oddaje piękno happy power metalu. Najlepsze jest to, że mimo żartów jest jakość i pomysł na takie granie. Band zadbał również o nastrojową balladę i taki "Peter pan syndrome" sprawdza się idealnie. Tak agresywnie i dynamiczne jak w "Escape from reality" to trick or treat to jeszcze nie grał. Co za petarda i podoba mi się ta przemiana jakości u Trick or treat. Podobne emocje wywołuje petarda "Queen of Lies". Ach te klimaty Hansena, Gamma ray czy Helloween. Ten utwór ma wszystko o czym fan power metalu zamarzy. Świetny i zapadający w głowie riff, wciągający refren i atrakcyjne solówki. Moc! "April" może zbyt łagodny, może zbyt kiczowaty, ale w kategorii melodyjnego rocka daje radę. Emocje towarzyszą nam do samego końca. Na deser został 12 minutowy kolos "The power of grayskull". Jest epicko, przewijają się ciekawe melodie, a całość nie przynudza, a wręcz przeciwnie. Znakomity hołd dla kolosów Helloween.

Szczerze? Nie sądziłem, że Trick or treat stać na taki album. Zawsze miałem coś do nich. Albo za słodko, albo nie dopracowany materiał, albo inne aspekty które sprawiały, że jakoś żaden album w pełni nie powalił mnie na kolana. Tutaj band zadbał o mocne brzmienie, o radosny klimat i przede wszystkim świetne kompozycje. Mamy killery, kolosa, balladę i nawet rockowy song. Jest urozmaicenie, a płyta zasługuję na uwagę i na wyróżnienie w statystykach roku 2022. Najlepszy album Trick Or treat. To z pewnością nie jest psiku ze strony włoskiej formacji! Polecam!

Ocena: 9/10

poniedziałek, 31 stycznia 2022

SPITFIRE - Denial to Fall (2022)


 Grecki Spitfire to jeden z tych zespołów, które mogą pochwalić się działalnością w latach 80. W końcu kapela powstała w 1984r i w 1987r wydała swój debiutancki album "First attack". Później nastały ciężkie czasy, bowiem kapela borykała się z problemami związanymi z wytwórnią, czy wypadek samochodowy, w którym ucierpiał wokalista Dinos Costakis.  Band kolejny album wydał dopiero w 2009r. Teraz band znów przypomina o sobie po tak długim czasie za sprawą "Denial to fall".

Na kształt obecnego stylu greckiego spitfire mają przede wszystkim gitarzyści Elias Longindis, Panos Hatzioannidis, a także wokalista Tassos. Panowie grać potrafią i stać ich na więcej. Tutaj mamy solidny heavy/power metal, który miewa przebłyski. Kilka utworów skradnie serce, niektóre zaś będą prosić się o przełączenie. Kusi z pewnością energiczny otwieracz "Stand and fight". Agresywnie bywa w "Wasted", choć sam utwór jest taki sobie. Mocny riff to trochę za mało. Tytułowy "Denial to fall" to miks heavy metalu i hard rocka. Solidny kawałek, ale też nie wiele wnosi. Echa metaliki mamy w "On my own". Mnie osobiście najbardziej przekonał zadziorny i pomysłowy "ready to attack" czy zamykający płytę "Back to zero", który przemyca sporo patentów Judas Priest.

"Denial to fall" to płyta, która miewa ciekawe momenty, ale jako całość to płyta nie porywa. Dostajemy nieco oklepaną formułę, która została podana w średniej formie. W takiej stylistyce bywają ciekawsze płyty. Szkoda, może następny razem będzie lepiej?

Ocena: 5.5/10

niedziela, 30 stycznia 2022

RECKLESS LOVE - Turborider (2022)


 Reckless Love to rozpoznawalny band w kategorii glam metalu czy sleazy rocka. Każdy kto kocha muzykę pokroju motley crue, kissin dynamite czy steel panther ten powinien kojarzyć ten doświadczony band. Panowie istnieją od 2001r i mają swój styl i swoich fanów. Najnowsze dzieło "Turborider" ma się ukazać 25 lutego tego roku.

Gitarzysta Pepe i wokalista Oli Hermann to dwie kluczowe postacie w zespole. Bez nich ten band nie robiłby takiej furory. Panowie mają talent i tego nie podważam, jednak coś nie do końca mi pasuje z nowym albumem. Reckless Love postanowił połączyć pop rock Lat 80 z glam metalem i syntezatorami, czy elektronicznymi wstawkami. Wyszedł dość oryginalny styl i nawet jest w tym pomysłowość. Mało w tym metalu i jak dla mnie granica została przekroczona. Płyta ma swój klimat i plus spory za to, że przypomina soundtrack do filmu "Tron: dziedzictwo". Okładka daje jasny sygnał, że dostajemy płytę skierowaną do młodego pokolenia słuchaczy.

Z pewnością fani "Turbo" Judas Priest, Beast in black dostrzegą zalety otwierającego "Turborider". Nie powiem otwieracz robi dobrą robotę. Mocny krzyk wokalisty i ciekawy główny motyw i całość ładnie się spina. Elektroniczny, pełen syntezatorów styl otacza nas z każdej strony. Brawo za oryginalność. Kawałki typu "Outrun" to już kierunek komercyjny i w radiu znalazło się by miejsce na tego typu utwory. Oprócz otwieracza można pochwalić Reckless love za agresywniejszy ""Bark at the moon", który również momentami ociera się o dokonania Judas Priest. Kiedy słucham "Like a Cobra" czy "Prodigal Son" to od razu przychodzi mi na myśl Def Leppard, Depeche mode ale też Ultravox.

"Turborider" to płyta skierowana do słuchaczy młodego pokolenia, do fanów gier komputerowych, pop synthu, glam rocka i zespołów w klimatach beast in black.Był ciekawy pomysł, ale jakoś realizacji mnie totalnie nie przekonała. Każdy musi sam się przekonać, czy ta płyta jest dla niego. Ja już wiem, że to nie moje klimaty.

Ocena: 3/10

sobota, 29 stycznia 2022

POWERGAME - Slaying gods (2022)

Do tej pory niemiecki band o nazwie Powergame nie skradł mojego serca. Tym razem dałem kolejną szansę tej formacji, bowiem w tym roku band wydaje swój trzeci album zatytułowany "Slaying Gods". Stwierdzam, że to najlepszy album tej kapeli. Nie dość dostajemy sporą dawką energii i sporą ilość godnych uwagi partii gitarowych, to jeszcze cały album jest bardzo dopracowany. Nie brakuje hitów i pomysłu na kompozycje. Płyta roku? Na pewno nie, ale jest to kolejna płyta na którą warto zwrócić uwagę.

Sam Powergame jest na scenie metalowej od 2012r i jeszcze szturmem jej nie zdobyła, ale stara się umacniać swoją pozycję. Mocnym punktem tej płyty są popisy gitarzystów i duet Marc-Matty dają czadu. Nie brakuje pomysłowości, elementu zaskoczenia i godnych uwagi melodii. Cały czas się coś dzieje i płyta na pewno nie przynudza. Co nie do końca mi pasuje to wciąż wokal Mattiego, który momentami mnie irytuje swoją charyzmą.

Band stawia na pewno na klasyczne i oklepane motywy, ale wykorzystuje je z głową i z pomysłem. Słychać to w dynamicznym "Slaying gods" czy judasowym "Twisted Minds". Oba kawałki to ukłon w stronę klasyki. W takim "Sacrificer" band nie boi się ocierać o power metalową stylistykę. Brzmi to naprawdę dobrze i słychać echa najlepszych wymiataczy z Niemiec. Znajomo brzmi też taki "Chasing the lion", który stawia na mocny i melodyjny riff. Miks Helloween i Iron maiden dostajemy w przebojowym "Fire in the sky", który jest jednym z najlepszych utworów na płycie. O dziwo prawdziwą perełką okazał się zamykający kolos. 11 minutowy "The chalice" to kompozycja rozbudowana i pełna ciekawym przejść i wciągających melodii. Już piękny, stonowany początek zachęca by zapoznać się z tym kolosem. Dużo dobrego się tutaj dzieje.

Powergame może nie nagrał arcydzieła, ale jest to w końcu płyta intrygująca i wciągająca. Nie nudzi, a wręcz przeciwnie wciąga i dostarcza sporo frajdy. Każdy utwór trzyma poziom, a kolos bez wątpienia zasługuje na wyróżnienie. Rozrywka na wysokim poziomie.

Ocena: 8/10
 

TENSION - Decay (2022)

A o to nowi wyznawcy heavy metalu lat 80. Tension to młoda formacja, która została założona przez wokalistę Maika H. i gitarzystę Phila M. w roku 2015. Panowie obrali sobie za cel grać prosty i stonowany heavy metal w klimatach lat 80. Kto lubi muzykę typu Heavy load, Gotham city czy lethal steel ten pewnie dostrzeże pozytywy w debiucie niemieckiego Tension, który został zatytułowany "Decay".

Klimat lat 80 jest i tego nie da się ukryć. Brzmienie, okładka, wokal Maika i proste partie gitarowe to wszystko jest mocno wzorowane na tamtych latach. Dobry pomysł, bo to złoty czas dla heavy metalu, tylko szkoda że ta muzyka nie wzbudza żadnych emocji. To po prostu kolejna płyta, wzorowana na latach 80, która dobrze się słucha, ale nie robi większego wrażenia na słuchaczu.

Taki "Higher power" niby jest dynamiczny, ale brzmi jakby ktoś okroił go z mocy i drapieżności.  Mamy też całkiem udany riff w "Hellfight", ale znów brzmi to jakoś tak nijako i niezbyt przekonująco. Panowie budzą się w agresywniejszym "Age of the stars", który imponuje dynamiką i nieco speed metalową motoryką. Również broni się rozbudowany "Earth crisis" czy chwytliwy "Black knights".

44 minut zleciało spokojnie i troszkę w jednowymiarowych dźwiękach. Tension ma pomysł i chęć grania, tylko szkoda że brakuje ostatecznego szlifu i czegoś charakterystycznego. To płyta jedna z wielu i nie ma tutaj nic co by wyróżniło ich na tle podobnych kapel. "Decay" to krążek na jeden raz i szybko przepadnie w gąszczu ciekawszych płyt.

Ocena: 5/10
 

EMERALD SUN - Kingdom of gods (2022)


 Grecki Emerald Sun w zasadzie od samego początku skupił się na graniu klasycznego europejskiego power metalu na wzór Helloween, insania czy Power Quest.  Mogą się pochwalić długim stażem, bowiem grają od 1998r i bogatą dyskografią liczącą 6 albumów. Najnowszy krążek "Kingdom of Gods" to album typowy dla nich i również mieszczący się w kategorii solidnego, dobrego, momentami bardzo dobrego materiału. Jednak to wciąż nie pierwsza liga power metalu.

Na pewno sporym plusem jest sama okładka, która oddaje piękno power metalu. Brzmienie nieco może troszkę stłumione i takie nieco prowizoryczne, ale ujdzie. Jeśli chodzi o sam band, to nikt nie powala na kolana. Wokalista Theo śpiewa w swoim stylu i nie ma tutaj jakiś większych niespodzianek. Z pewnością najwięcej wnosi tutaj praca gitarzysty Paula Georgiadisa, który momentami zaskakuje jakimś ciekawym motywem gitarowym czy solówką. Tak można narzekać na kondycję muzyków, można narzekać na sam album, ale w ostatecznym rozrachunku trzeba przyznać, że band nagrał album na miarę swoich możliwości. Solidna muzyka w kategorii heavy/power metalu, tak więc fani tego typu muzyki muszą na pewno odpalić nowy album greckiej ekipy.

Jakbym miał wyróżnić jakieś utwory to na pewno otwierający "Book of genesis", który mocno przypomina mi pierwsze dwie płyty Bloodbound. Jest epicko, jest podniośle, a sam refren zapada mocno w pamięci. Dalej mamy szybki i zadziorny "Heroes on the rise" który jest przykładem rasowego europejskiego power metalu. Niby nic nadzwyczajnego, a cieszy słuchacza. Dużo atrakcyjnych melodii dostajemy w energicznym "Legions of doom", który pokazuje że band mimo oklepanych patentów trzyma równy poziom. Słucha się tego dobrze, choć nie powala na kolana. Zachwyca też praca Paula w mocniejszym "Gaia", który wnosi nieco więcej mrocznego klimatu. W tytułowym "Kingdom of Gods" można doszukać się wpływów Manowar i sam utwór ma to coś, to też wymaga lekkich poprawek. Najostrzejszy wydaje się być "Raise Hell", który nawiązuje troszkę do twórczości Primal Fear.


Potencjał był i pomysł też był. Zawiodło wykonanie i finalne wykończenie kompozycji. Dobrze się słucha nowego krążka greków, ale nie ma mowy o płycie, która porywa i zapada na długo w pamięci. To solidna płyta w kategorii heavy/power metalu i ważna pozycja w katalogu Emerald Sun, ale mogło być lepiej.

Ocena: 7.5/10

piątek, 28 stycznia 2022

CRYSTAL BALL - Crysteria (2022)


"Crysteria" to już 12 album w dorobku szwajcarskiego Crystal Ball. Znów band pokusił się o współpracę z Stefanem Kaufmannem znanego z Udo czy Accept. Wpływy tych kapel gdzieś tam słychać, ale już znacznie mniej niż na poprzednich albumach. Tym razem Crystal Ball kładzie mocniejszy nacisk na hard rocka niż na heavy metal i to słychać. Momentami słychać echa Pretty maids, czy Dokken, ale ogólnie problem tkwi w jakości.

Słychać to dobitnie w nijakim "You lit my fire", który trąci komercyjnym hard rockiem. Gitarzyści Scott i Peter grają swoje i trzymają się swoich ram. Nie ryzykują, nie kombinują i grają wg mnie za ostrożnie. Heavy metalowy pazur mamy w otwierającym  "What part of No", który jest pełen wpływów Kaufmanna i to jest spory plus. Dobry kawałek, ale do ideału też trochę brakuje.  Na pewno uwagę przyciąga występ Ronniego Romero, który pojawia się w "Call of the wild". Tak to jest kawałek w stylu do jakiego Ronnie nas przyzwyczaił. Bardzo udana mieszanka heavy metalu i hard rocka. Minus? Ronnie pcha się praktycznie wszędzie. Dużo tu słodkich i spokojnych dźwięków, co dobitnie potwierdza "Undying". Do grona udanych kawałków zaliczam z pewnością świetnie bujający "make my day". W końcu coś zaczyna się dziać, a sama melodia zapada w pamięci. Dobrze wypada też nieco dyskotekowy "No limits".

Były oczekiwania i nadzieja na coś równie dobrego co ostatnie dzieła Crystal Ball. Tutaj jest bardziej hard rockowy album, ale i w tej stylizacji nie ma zachwytów. Płyta miewa ciekawe momenty, gdzie słychać zapał i wpływy Kaufmanna, lecz brakuje tutaj ciekawych pomysłów na cały materiał, który trwa prawie 50 minut. Szkoda, może następnym razem będzie lepiej?

Ocena: 5/10