czwartek, 9 maja 2013

CLOVEN HOOF - A Sultans Ransom (1989)

Cloven Hoff pod koniec lat 80 był silny i w formie jak nigdy przedtem i nawet skład był silny, a muzycy się rozumieli i dobrze współgrali ze sobą. Wszystko sprawnie funkcjonowało i zarówno to jak i sukces poprzedniej płyty poniosło zespół i dało siły do pracy nad nowym albumem. „A sultans Ransom” to następca „Dominator”, który ukazał się w 1989 roku.

 Jest to istotne wydawnictwo i to z kilku powodów. Po pierwsze jest to album nagrany w tym składzie co „Dominator”, a więc udało się nagrać drugi album w tym samym składzie, po drugie jest to ostatni krążek nagrany w tym składzie z Russem Northem,Andy Woodem i Jonem Brownem, po trzecie to wydawnictwo zamknęło okres lat, zamknął pewien okres Cloven Hoof i to właśnie po tym krążku wszystko legło w gruzach. Innym ważną kwestią dla której ten album można uznać za najważniejszy w historii zespołu to fakt, że przez wielu został okrzyknięty najlepszym wydawnictwem Cloven Hoof i trudno się z tym nie zgodzić. „A Sultans Ransom” jest najbardziej dojrzałym albumem, który oczywiście utrzymany jest w stylizacji heavy/power metalowej choć nie brakuje tutaj różnych smaczków, które nasuwają inne gatunku muzyczne w tym progresywny metal. Album wyróżniał się na tle innych dopieszczonym, soczystym, wysokobudżetowym brzmieniem, bogatą aranżacją i w dodatku pojawiły się tutaj bardziej wyszukane melodie, motywy, więcej smaczków, zawirowań. Jednak mimo pewnej świeżości w muzyce Cloven Hoof dalej można było uchwycić dynamiczną sekcję rytmiczną, która porywa dynamiką i techniką, klimatyczny i wysokiej klasy wokal Russa, który potrafił wyrazić emocje swoim śpiewem. Tutaj Russ osiągnął szczytową formę i tutaj można się przekonać, że był najlepszym wokalistą Cloven Hoof. Podobnie można napisać o gitarzyście Andym Wood, który osiągnął szczytową formę na „A Sultans Ransom” i nadał temu wydawnictwu niezwykłego klimatu, bogactwa aranżacyjnego, to dzięki niemu ten krążek brzmi tak świeżo i oryginalnie. Kto lubi finezyjne popisy gitarzystów i wyszukane motywy ten doceni wysiłek Andiego. Ulepszona i wzbogacona formuła Cloven Hoof pełna progresywnego zacięcia, smaczków wykreowanych przez klawisze i finezyjne popisy Andiego dały w efekcie album, który nie miał słabych punktów. Materiał tutaj to prawdziwa kopalnia hitów, to wycieczka w nieznane rejony, w magiczny świat, który na każdym kroku zaskakuje. Otwarcie w postaci „Astral Rider” może mocno zaskoczyć. Klawiszowe ozdobniki, agresywny wydźwięk gitary, która ociera się o thrash metal, lepsza technika, dopracowana do perfekcji, dynamika i przebojowość, które zostały przeniesione z poprzednich płyt. Bardziej urozmaicone granie, ale i bardzo melodyjne, czego dowodem jest rytmiczny „Forgotten Hereos” z hard rockowym feelingiem. Power metal pełną gębą z szybką sekcją rytmiczną i popisami wokalnymi Russa słychać w krótkim i zwartym „D.V.R”. Tradycyjny heavy metal w stylu Accept też tutaj pojawia się czego przykładem jest „Jekyll and Hide”. Co utwór to inny patent i inny smaczek, co pozwala zaskoczyć słuchacza. Dużo progresywności uświadczymy w „1001 nights”czy w rozbudowanym i melodyjnym „Mistress of the Forest” . Agresywność i drapieżność wyróżnia „Silver Surfer” zaś „Notre Dame” wyróżnia się popisami gitarowymi ocierającym się o shredowe granie, a także mrocznym klimatem. Znakomicie tutaj się również odnalazły dwa lżejsze kawałki w postaci melodyjnego, rockowego „Mad, Mad World” czy też melodyjny, wręcz przebojowy „Highlander”, który podkreśla że zespół potrafi tworzyć przeboje na miarę wielkich zespołów. Każdy utwór to potencjalny killer i czysta perfekcja. 

Największe osiągnięcie Cloven Hoof i trudno się nie zgodzić z opiniami innych słuchaczy na temat tego wydawnictwa. Prawdziwa perełka brytyjskiego heavy/power metalu i przykład perfekcji jeśli chodzi o tworzenie albumów. Jeden z  tych albumów, które trzeba znać!

Ocena: 10/10

CLOVEN HOOF - Dominator (1988)

Po wydaniu koncertowego albumu "Fighting Back" doszło do wewnętrznego tarcia między muzykami i w wyniku tego oraz innych problemów wewnętrznych kapela się rozpadła. Jedyną osobą która pozostał i była gotów dalej tworzyć był oczywiście Lee Payne, który zebrał nowych ludzi do współpracy i znów Cloven Hoof był gotowy do akcji. Nowy skład poza Lee Paynem tworzyli wokalista Russ North, gitarzysta Andry Wood i perkusista Jon Brown. W takim składzie przystąpiono do prac nad nowym albumem i miał się ukazać pod skrzydłem wytwórni płytowej Fm Revolver, z którą kontrakt podpisał Cloven Hoof zaraz po zebraniu się w nowym składzie. Nowy został zatytułowany „Dominator” i został wydany w 1988 roku. 

Jakby nie patrzeć jest to album koncepcyjny, który utrzymany jest w tematyce science fiction. Za produkcję nowego krążka był odpowiedzialny Guy Bidmead, który współpracował z takimi kapelami jak Motorhead, czy Whitesnake. Nowy skład znów sprawił, że zespół był pełen energii i chęci, w umocnieniu pomogły trasy koncertowe po Wielkiej Brytanii. Drugi album w porównaniu do debiutu ukazuje właśnie, że zespół stylistycznie bardziej wpisuje się w styl heavy/power metalowy z odesłaniem do amerykańskiej sceny metalowej. Rozpędzona, dynamiczna sekcja rytmiczna, ostre, zadziorne, melodyjne i zarazem agresywne partie gitarowe wygrywane przez Andiego Wooda i popisy wokalne Russa Northa, który nie szczędził śpiewania w wysokich rejestrach jak najbardziej nasuwały na myśl heavy/power metal, aniżeli NWOBHM do którego tak często wrzucany jest Cloven Hoof. Taka stylistyka w połączeniu z tematyką s-f dały efekt w miarę podobny do tego znanego z debiutu Scanner. „Dominator” wydaje się być dojrzalszym albumem i z pewnością bardziej dynamicznym, ale w dalszym ciągu zostały zachowane tutaj elektryzujące, atrakcyjne dla ucha solówki, riffy, które łączy i finezję i melodyjny charakter. Również równy i urozmaicony materiał został tutaj przerysowany jakby z debiutu, z tym że wszystko brzmi agresywniej i do tego jakby wszystko jest bardziej przebojowe. Jedyną wadą tego wydawnictwa jest brzmienie, które jest niskich lotów i pozostawia wiele do życzenia. Pomijając ten szczegół można się zachwycać każdym utworem z osobna, bo nie ma wypełniaczy, ani jakiś utworów nie wyraźnych, które odstają od reszty. Już otwierający „Rising Up” znakomicie podkreśla fakt, że zespół nie jest jednym z przedstawicieli NWOBHM i bliżej im do amerykańskiego heavy/power metalu. Ta dynamika, agresja, przebojowość i to prezentowała się jeszcze lepiej niż debiut. „Nova Battlestar” znakomicie podkreślał talent gitarzysty Andiego, który wygrywał tutaj energiczne, rozbudowane solówki, które były pełne finezji. Niezwykła melodyjność i energia emanowały z każdego utworu i przebojowy „Reach For The Sky” czy agresywny „The Fugitive” znakomicie odzwierciedlały te cechy. Bardziej urozmaicone i złożone w swojej konwencji są na tej płycie takie kawałki jak „Dominator”, kolos „Road Of Eagles” czy w końcu epicki „Warrior Of wasteland”. Właściwie każdy utwór to perła i kwintesencja muzyki heavy/power metalowej.

 „Dominator” jest bez wątpienia najbardziej dynamicznym albumem brytyjskiej formacji i szkoda tylko że brzmienie tutaj zostało skopane. Mimo tej wady można dostrzec prawdziwą moc i znakomite kompozycje jakie tutaj się znajdują. Cloven Hoof się rozkręcał, a dopiero prawdziwy upust geniuszu miał nastąpić.Kolejny znakomity album Cloven Hoof, który wstyd nie znać.

Ocena: 8.5/10


CLOVEN HOOF - Cloven Hoof (1984)




Rok 1984 to właśnie wtedy ukazał się jeden z najważniejszych wydawnictw brytyjskiego heavy metalu, to właśnie w tym roku został wydany debiutancki album Cloven Hoof, który został zatytułowany po prostu „Clooven Hoof”. 

Na tym albumie zespół pokazał, że identyfikuje się z brytyjską sceną metalową, z przedstawicielami NWOBHM, z twórczością Saxon, Iron Maiden czy Judas Priest, jednak postanowił postawić na nieco inną stylistykę. Słychać zwłaszcza w mrocznym, przybrudzonym brzmienie jak i po aranżacjach, że zespół jest pod wielkim wpływem amerykańskich kapel heavy/power metalowych w stylu Attacker i wielu innych tego typu kapel. Okultystyczna i mroczna tematyka z kolei przypomina Mercyful Fate, co też wyróżnia Cloven Hoof na tle innych kapel brytyjskich. Debiutanckie wydawnictwo podkreśliło, że zespół jest dobrze zgrany, ma dobre pomysły i zna się na rzeczy. David Potter (woda) wykazał się zadziornym, specyficznym wokalem, który nadawał całości oryginalności i wyróżniało na tle innych kapel. Budząca grozę sekcja rytmiczna, z dynamiczną perkusją Kevinna Poutneya (ziemia) i mrocznym basem Lee Payne'a (powietrze). A wszystko wzmocnione grą Steve'a Roundsa (ogień), który może nie był specjalistą od technicznego grania, ale potrafił zagrać ostre, zadziorne partie gitarowe, które były melodyjne, agresywne i pełne finezji. Dzięki tym cechom debiutancki album „Cloven Hoof” szybko stał się klasykiem brytyjskiego heavy metalu. Nie można było mówić tutaj o graniu na jedno kopytu ani też o monotonii, ponieważ każda kompozycja starała się urozmaicić ową zawartość. Pojawiły się dwie rozbudowane, pełne różnych zawirowań, atrakcyjnych melodii, zwolnień i smaczków, co wyróżniały je na tle innych i mam tutaj na myśli otwierający „Cloven Hoof”, oraz zamykający „Return Of Passover”, które podkreślają, że zespół stara się przemycić kilka elementów NWOBHM. Przebojowy „Nightstalker” wyróżnia się chwytliwym refrenem i zapędami pod Judas Priest. Odesłanie do NWOBHM i pierwszego albumu Iron Maiden można usłyszeć w fantastycznym instrumentalnym „March of The Damned”, który jest jednym z jaśniejszych punktów na płycie podobnie zresztą jak epicki „The Gate Of Gehenna”. Na płycie nie zabrakło też rockowego akcentu, czego przykładem jest „Crack The Whip” w którym słychać wpływy Krokus czy też Accept. Gdzieś pomiędzy tymi kawałkami należy umieścić melodyjny „Laying Down The Law”. 

Nie ma słabych tutaj utworów, a całość dopracowana i wyrównana. Jeden z najlepszych albumów brytyjskiego heavy metalu lat 80 i to najlepsza rekomendacja dla tego wydawnictwa.

Ocena: 8.5/10

 

 

VHALDEMAR - Shadows of Combat (2013)

Jeden z najciekawszych power metalowych kapel z Hiszpanii powrócił do biznesu na dobre. Mowa tutaj o świetnym Vhaldemar, który został założony w 1999 roku z inicjatywy Pedro Monge. W krótkim okresie zespół zdobył uznanie fanów, silną pozycję, zwłaszcza kiedy wydali dwa świetne albumy w postaci : „Fight To The End” i „I Made My Own Hell”. Jednak zespół przepadł po wydaniu tych krążków i tak przez kilka lat było cicho o samym zespole. W 2010 ukazał się wydany dość po cichu materiał pod nazwą „Vhaldemar”, który w 2011 roku ukazał się pod nazwą „Metal Of The World”. Hiszpańska formacja powróciła, jednak pewności co do tego czy chce zostać na dłużej nie było. Znów cicho się zrobiło wokół samego zespołu, a tutaj po dwóch lata pojawia się nowy album w postaci „ A Shadows of Combat”.

Nowe wydawnictwo i nowe zestawienie kapeli, bowiem mamy nowego perkusistę - Gonzalo "Gontzal" Garcia i nie dwóch gitarzystów a jednego, ponieważ odszedł Aitor Lopez. Styl ponadto nie wiele się zmienił, bowiem Vhaldemar dalej brzmi jak rycerska Gamma Ray, aczkolwiek słychać sporo smaczków i prób zerwania z tą etykietą. Mroczny klimat, ciężar, a także więcej heavy metalowej stylistyki, która ma jeszcze bardziej podkreślić epickość. Co znakomicie zostaje uchwycone w takim true metalowym „ The Rest Of My Life”, gdzie słychać wpływy Manowar, w mrocznym, pełnym grozy” The Beginning”, ciężkim „Power Of The Night” czy spokojnym, instrumentalnym „Oblivion”. Heavy Metal w stylu Manowar i hard rock też daje się we znaki w otwierającym „Rock City”, który potrafi zwieść z tropu. Jednak mimo wszystko wciąż słychać, że to ten znany nam wszystkim Vhaldemar, z trzech poprzednich płyt. Vhaldemar z mocnym, soczystym brzmieniem, urozmaiconą ale zarazem dynamiczną sekcją rytmiczną, wyrazistym i specyficznym wokalem Carlosa, a także energicznymi, melodyjnymi partiami gitarowymi, za które tym razem jest odpowiedzialny Carlos. W dalszym ciągu wyróżnia się dynamiką, szybkością i przebojowością, która zawsze stanowiła wielki atut kapeli. Oczywiście nie brakuje power metalu i szybkich kawałków czego przykładem jest „Danger Street” , mroczniejszy „Shadows of Combat” z wpływami Primal Fear, czy szybki „End Of The World”. Jeśli miałbym wskazać najlepszy utwory, które najlepiej oddają styl zespołu to wybrałbym melodyjny „Metal & Roll” oraz kolejną część „Old King Visions”, który podkreśla ową etykietą mówiąca o Vhaldemar jak o bardziej rycerskiej Gamma Ray.

Hiszpańska formacja Vhaldemar powróciła na dobre, silna, zmotywowana i gotowa podbijać na nowo świat. Pozycja obowiązkowa dla fanów epickiego metalu, mrocznego klimatu, a także dla fanów europejskiego power metalu spod znaku Gamma Ray czy też Primal Fear.

Ocena: 8/10

MIDNIGHT MESSIAH - The Root Of Evil (2013)

Midnigh Messiah to brytyjski zespół, który został założony przez Paula Taylora i Phila Dentona w 2012 roku, zaraz po tym jak rozpadł się ich dotychczasowy band o nazwie Elixir. Każdy kto interesuje się choć trochę NWOBHM, brytyjską sceną metalową, kto grzebie w heavy metalu lat 80 powinien ten zespół kojarzyć. Kapela dała się właściwie poznać jako solidny heavy metalowy zespół, z wpływami NWOBHM, który nie szczędzi patentów znanych i sprawdzonych wcześniej przez inne formacje. Właściwie Midnight Messiah jest jakby kontynuacją tego co grał Elixir i również tutaj uświadczymy wpływy Judas Priest czy Iron Maiden. Nie ma Elixir, ale jest Midnight Messiah, który w tym roku wydał swój debiutancki album ”The Root Of Evil”.

Udało się kapeli oddać w pełni klimat lat 80, to jak brzmiał heavy metal tamtych lat, jak wyróżniał się prostotą i przebojowością. Mamy więc tutaj zadziornego wokalistę Paula Taylora, który manierą i techniką przypomina Biffa Byfforda z Saxon i to nie jedyny element w muzyce Midnight Messiah, który kojarzy się z tym zespołem. Również sekcja rytmiczna nasuwa na myśl Saxon i tutaj słychać tą brytyjską manierę, technikę i dynamikę. „The Root Of Evil” z pewnością wyróżnia się dobrą pracą gitarzystów, którzy starają się jak najwierniej odtworzyć lata 80 i ta sztuka duetowi Strange/Danton wychodzi znakomicie. Mocne, zadziorne riffy, motywy godne zapamiętania i atrakcyjne melodie to jest co czego można się spodziewać po debiutanckim albumie Midnight Messiah. Brzmienie, który jest takie nieco przybrudzone, takie specyficzne również przybliża album do lat 80, ale to jest akurat duży plus, podobnie zresztą jak przebojowość. Znajdziemy tutaj heavy metalowe kompozycje, które znakomicie podkreślają owe nawiązania do Saxon czy Judas Priest. Z pewnością przykładem takiej kompozycji jest otwieracz „Thirty Pieces Of silver” czy melodyjny „King Of The night”. Nie zabrakło również szybkich, energicznych kompozycji, czego przykładem jest „You're Not Friend Of Mine” czy „Damn Of All Time”. Nie ma mowy o graniu na jedno kopyto i pojawia się w celu urozmaicenia mroczna ballada „You Put Me Through Hell”, ciężki „ Holy Angel” czy rozbudowany, klimatyczny „Destiny” z wyraźnymi wpływami Black Sabbath. Materiał solidny, urozmaicony i w miarę równy, co można uznać za kolejny atut debiutu Brytyjczyków.


Nie ma Elixir, nie ma jednego z znanych zespołów brytyjskiej sceny metalowej, ale na gruzach tego bandu narodził się Midnight Messiah, który idzie ścieżką wydeptaną przez ten zespół. Ta formacja pokazała za sprawą „The Root Of evil”, że można grać heavy metal w stylu lat 80, będąc wierni tradycji brytyjskiego metalu.

Ocena: 7/10

środa, 8 maja 2013

THUNDER AXE - Grinding The Steel (2013)

Każdego roku pojawia się jakiś nowy, młody zespół, który chce dołożyć swoją cegiełkę do tradycyjnego heavy metalu zakorzenionego w latach 80. Modne się stało granie prostego heavy metalu z elementami hard rocka, gdzie liczy się prosta forma, melodyjność i przebojowość. Wtórne granie przesycone wpływami Iron Maiden, Black Sabbath, Saxon, Judas Priest, czy Whitesnake jest godne zaakceptowania, jeżeli jest to grania zapadające w pamięci i atrakcyjne dla potencjalnego słuchacza. W wir tego modnego zjawiska związanego z graniem w stylu lat 80 wpadł również młody zespół z Włoch o nazwie Thunder Axe. W tym roku wydali swój debiutancki album „Grinding The Steel”.

Wiele cech przemawia za tym, że mamy faktycznie do czynienia z pierwszym wydawnictwem zespołu. Nie najwyższych lotów brzmienie, które pozbawione jest mocy i soczystości, czy kiczowata okładka to pierwsze z takich rzucających się cech. Wtórność, dużo sprawdzonych patentów wyjętych z twórczości Iron Maiden, Saxon czy Judas Priest również podkreślają owy niewielki staż zespołu. Inne cechy, które dowodzą że „Grinding The Steel” to debiutancki album a należą do nich z pewnością brak pewności muzyków, jakiegoś większego zaangażowania czy też w końcu ich umiejętności, które można zaklasyfikować do dobrych, ale niezbyt wybiegających przed szereg. Wokalista Gianmarino to taki charakterystyczny wokal w stylu lat 80, z specyficzną maniera i charyzmą, sekcja rytmiczna dynamiczna i pełna mocy, a duet gitarowy Zambelli/ Pasinetti stara się wygrywać solidne, zadziorne, rytmiczne, a przede wszystkim proste i melodyjne riffy czy solówki. Ten element bez wątpienia napędza całość i właściwie gdyby nie gitary i melodyjny charakter to album straciłby sporo na atrakcyjności. A tak można zachwycać się melodyjnym „Iron Will” utrzymany w stylu Iron Maiden, energicznym „Burning Fire” czy epickim „Age of Revenge”. Na płycie pojawiają się też rockowe utwory z wpływami Ac/Dc,czy Krokus co słychać w „On My way” czy „Golden Cage”. Kto lubi mroczne klimaty powinien polubić „Dawn To Divine”. Brakuje nieco ognia i mocnego kopa kompozycjom, ale jest solidność i melodyjność, która sprawia że miło się tego słucha.

Solidny heavy metal w stylu lat 80, z prostymi motywami, banalnymi melodiami i wyraźnymi wpływami Saxon, Judas Priest, czy Iron Maiden. Tak można opisać Thunder Axe i ich debiutancki album „Grinding The Steel”.

Ocena: 6.5/10

TITANIUM - Titanium (2013)

Power metal zagościł w naszym kraju na dobre i choć dopiero pierwsze kapele wyrastają, to jednak można już się pochwalić Pathfinder, czy Night Mistress. Do tego zacnego grona można śmiało doliczyć kolejny zespół, który ma szanse zaistnieć za granicą i być kapelą nie gorszą od tych co dzisiaj podbijają scenę metalową. Tym zespołem jest Titanium, który został założony w 2010 roku z inicjatywy gitarzysty Pathfinder Karola Manii. Do współpracy został zaproszony perkusista Abigail czyli Filip Gruca, gitarzysta Jarek Bona, basistę Rafała Matuszczaka, który w 2012 zastąpił Paweł Gąbka. Znacznie ciężej było znaleźć wokalistę, ale wybrano w końcu doświadczonego Macieja Wróblewskiego, który znany powinien być fanom polskiego metalu za sprawą Wolf Spider. Debiut tej formacji przypadł na rok 2013 i „Titanium” to jedno z ważniejszych wydarzeń tego roku, bo o to narodziła się kolejna wielka kapela, która może podjąć walkę z innymi europejskimi power metalowymi kapelami.

Skłamałbym gdybym napisał, że zespół wyróżnia się pod względem stylu, wykonania, a także charakteru. Również skłamałbym pisząc o tej kapeli jako oryginalnej i jedynej w swoim rodzaju. Może żadnych z tych cech nie da się przypisać Titanium, ale słuchając debiutanckiego albumu „Titanium” można wychwycić wiele innych elementów, które przesądziły o fakcie, że pierwsze wydawnictwo zespołu jest godne uwagi i spełnia wszelkie kryterium dopracowanego, melodyjnego power metalu. Mocny, wyrazisty, wokalista, który śpiewa technicznie, czysto i nie boi się wysokich rejestrów to pierwsze kryterium, które jest spełnione. Ponadto jest spełnione kryterium szybkiej, dynamicznej sekcji rytmicznej, melodyjnych, chwytliwych partii gitarowych, gdzie gitarzyści starają się urozmaicić swoją grę stawiając na przebojowość i łatwe melodie, niezbyt wyszukane motywy, czasami nasuwające znane kapele jak Helloween, Gamma Ray, Stratovarius, czy Judas Priest. Innym kryterium, które udało się spełnić i które jest jednym z ważniejszych to bez wątpienia przebojowość. W tym aspekcie zespół nie zawodzi i dostarcza masę zapadających w pamięci hitów, co zresztą daje jasno do zrozumienia za sprawą już pierwszych przebojów jak otwierający „We Come To Rock”, czy energicznemu „Dogmatic Mind”. Czysty, melodyjny, energiczny power metal w polskim wydaniu, lecz z wpływami wielkich kapel jak Helloween czy Gamma Ray co słychać w „Another Chance” czy lekkim „Sacred Dreams” to cały Titanium. Słabiej zespół wypada w spokojnej balladzie zatytułowanej „Forever mine” czy też nieco progresywnym utworze w postaci „An Ever Flowing stream”. Warto też zwrócić uwagę, że polska formacja znakomicie radzi sobie nie tylko z przebojami, ale też z kompozycjami bardziej rozbudowanymi, bardziej wymagającymi, w których sporo się dzieje. Świetnie to podkreślają „In The Night” jak i „Titanium” . Słabych kompozycji nie uświadczyłem, a sporo radości na pewno sprawił mi „Curse of the White Flag” i to nie tylko ze względu, że słychać w pływy Hammerfall czy Running Wild, ale dlatego, że na początku słychać polską rozmowę telefoniczną.

Power metal w Polsce to jednak wciąż zjawisko rzadkie i niezbyt często spotykane, jednak ten gatunek nabiera siły i powszechności. Titanium składa się z doświadczonych muzyków, którzy grają power metal i to na światowym poziomie. Nie ma się czego wstydzić, ba można być dumnym, że Titanium tak znakomicie gra, nie wstydząc się swoich pomysłów, przebojowości. Miła niespodzianka, jeśli chodzi o ten rok.

Ocena: 8/10

wtorek, 7 maja 2013

F.K.U. - Rise of The Mosh Mongers (2013)

Jednym z tych zespołów thrash metalowych, któremu udało się wykreować własny styl i wyróżnić się na tle wielu podobnie do siebie grających kapel, która kopiują wielkie kapele jak Metallica czy Megadeth jest bez wątpienia szwedzki F.K.U, który został założony wm1987 roku. Ta szwedzka kapela mimo wyraźnych inspiracji takimi kapelami jak Exodus, Gamma Bomb, czy Zimmers Hole wykreowała styl który opiera się na melodyjnym, szybkim graniu thrash metalowym zakorzeniony w tematyce horrorów, czego dowodem jest choćby nazwa zespołu co oznacza ; „Freddy Kruger Underwear”. Po 4 latach przerwy przyszedł czas na 4 album w karierze zespołu, a mianowicie „Rise Of The Mosh Mogers”.

Mocne, energiczne partie gitarowe wygrywane przez Pete'a Stooaahla, który znakomicie sobie radzi z wytworzeniem agresywności, a także melodyjności w kompozycjach i ten aspekt już od pierwszego albumu dawał się we znaki i zapadał w pamięci. Na nowym albumie, można zauważyć, że Pet gra jeszcze z większym zaangażowaniem i jego partie są pełne zadziorności, brutalności, a także melodyjności, to wszystko sprawia, że nowy album jest dynamiczny i przebojowy, czyli właściwie kontynuacja stylu, który zespół prezentował dobitnie zwłaszcza na dwóch ostatnich wydawnictwach. Jeżeli chodzi o F.K.U to nie pamiętam czy zespół ma swojej karierze jakieś wolne kompozycji,b o dominuje u nich dynamika, która w głównej mierze jest kreowana przez sekcję rytmiczną i na nowym albumie nie brakuje kompozycji, które znakomicie podkreślają tą cechę, wystarczy wsłuchać się w „Esox Lucius” , „Terror Train” czy „A Nightmare Made Thrash”. Co wyróżnia też „Rise Of The Mosh Mongers” od innych tegorocznych płyt z gatunku thrash metal to z pewnością osoba Larrego Lethala, który swoją manierą wokalną i specyfiką metalową nadaję całości wyjątkowości i nadaje oryginalności zespołu. Takie wokale albo się lubi albo nienawidzi. Nie brakuje przebojów o których tak łatwo nie można zapomnieć i nasuwa się tytułowy „Rise of the Mosh Mongers” , klimatyczny „Black Hole Hell” czy „Marz Attacks”. Zespół jak zawsze na tapetę bierze tematykę grozy i na potwierdzenie tego niech będzie utwór „At The Mountain Of Madness”, który dotycz słynnej powieści H.P Lovecrafta. Minusem może jest tutaj duża liczba utworów, bo aż 18, ale całościowo jest to równa i energiczna mieszanka thrash metalu i horroru.

Grać brutalny i dynamiczny thrash metal z wpływami kapel lat 80/90 to jedno, grać melodyjnie i przebojowo i czerpać z tego radość to drugie i F.K.U na swoim nowym albumie „Rise Of The Mosh Mongers”pokazuje, że można robić jedno nie wykluczając drugiego. Obecnie F.K.U to jeden z najlepszych zespołów thrash metalowych na rynku.

Ocena: 8/10

poniedziałek, 6 maja 2013

H.O.S. - The Beginning (2011)

Pod wielkim wpływem amerykańskiego thrash metalu spod znaku Atrophy, Heathen czy Forbidden, a także niemieckiego thrash metalu spod znaku Sodom czy właśnie Kreator z ery „Coma Of Souls” jest młody włoski zespół o nazwie H.O.S. - co oznacza w rozwinięciu Harvest Of Sorrow. Założony w 2006 roku z inicjatywy Dado i Boro H.O.S swój debiutancki album „The Beginning” wydał w 2011 roku i jest to album, który każdy fan thrash metalu, zwłaszcza Kreator powinien posłuchać.

Mocne brzmienie, z lekkim przybrudzeniem, klimat lat 80, który przejawia się nie tylko w brzmieniu, ale też w innych elementach w tym i w kompozytorstwie, do tego mocny, agresywny, zadziorny wokal Dado, który jest pod dużym wpływem Mille Petrozza, zwłaszcza z okresu „Coma Of souls” i tutaj jest sporo podobieństwa i maniera Dado jest niemal identyczna, do tego techniczne, agresywne granie w sferze gitarowej czy też sekcji rytmicznej, a przesłanie dotyczy przemocy, czy tez chorób, a więc żadna nowość, żadne zaskoczenie, ale o dziwo H.O.S odnajduje dla siebie miejsce na rynku i to wszystkie cechy, której wyżej przedstawiłem odnoszą się do stylu jaki zespół zaprezentował na debiutanckim albumie „The Beginning”. Co ciekawe nie tylko brzmienie, maniera Dado czy styl nasuwa lata 80, ale również skojarzenia z tamtym okresem pojawiają się przy pierwszym kontakcie z okładką, jak i równym chwytliwym materiale, który dostarcza sporo emocji. Nie powinno nikogo zdziwić fakt, że na płycie dominują przede wszystkim szybkie, żywiołowe kawałki i tutaj dobrze to odzwierciedla Annihilation Of Society , „Road Madness” czy „Ready To Fight”. Nie brakuje też rasowych przebojów, czego dowodzi choćby chwytliwy „We Are H.O.S.”, czy też rytmiczny „The Last Will”. Kto ceni sobie melodie powinien też zwrócić uwagę na „No More Tritors”, który podkreśla fascynację Kreator i technicznym thrash metalem. Właściwie każda kompozycje niesie z sobą energię, przebojowość i agresję, a wszystko utrzymane w klimacie Kreator.

Niby wszystko brzmi znajomo, niby H.O.S brzmi jak włoski odpowiednik Kreator, niby wtórnie, ale wszystko zagrane z pasją do muzyki, do thrash metalu i nie brakuje ani ciekawych melodii ani przebojów . Debiut godny polecenia.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

HELLSTORM - Into The Mouth Of The Deep Reign (2012)

Brutalność godna Sodom, Kreator, czy Morbid Saint i do tego tematyka liryczna odnosząca się do filmów zombie A George Romaro i to jest to czego można się spodziewać na pierwszy rzut oka po włoskim Hellstorm. Choć jest to kapela nie młoda, bo działająca od 1995 roku to jednak zespół nie może pochwalić się dużym dorobkiem ani też stylem, którym zwala z nóg. W roku 2012 po przeszło 9 latach pojawił się drugi album w postaci „Into The Mouth Of Deep Reign” i jest to album brutalny, agresywny, thrash metalowy z zacięciem death metalu, jednak mimo tego czegoś tutaj brakuje.

Brak wyrazistości, przemyślanej struktury, w której nie dominuje chaos, brakuje chwytliwych i zapadających melodii i nie mówię tutaj o jakiś słodkich motywach, brakuje również hitów, przebojów, ciekawych motywów, które zapadały by w pamięci, brakuje również w tym wszystkim zgrania, poruszających słuchacza aranżacji. Hellstorm niestety pokazuje na swoim drugim albumie brak pomysłów na kompozycje, a także to, że muzycy są tylko osobami grającymi szybki i niekoniecznie na jakimś poziomie, z zachowaniem reguł technicznego grania. Wokal Hurricane Master może i jest brutalny, ale czasami brakuje nieco ogłady i technicznego śpiewania. Na pewno idealnie to pasuje do tła które słychać przez cały album. Jest agresja, dynamika i na pewno na wyróżnienie zasługuje sekcja rytmiczna, zwłaszcza perkusista Leo Phobos , który sprawdza się w nieco wolniejszych utworach jak „Golden Cage” jak i szybszych jak „Corpsehunters”. Mimo mocnego brzmienia i niezwykłej dynamiki, utwory po prostu przelatują i nie wiele zostaje w głowie. Na pewno urozmaicenia zapewnia klimatyczny, instrumentalny „Journey to North” czy też bardziej stonowany i rozbudowany „Into the Mouth of the Dead Reign”, który jest najjaśniejszym punktem na płycie.

Udało się Hellstorm spełnić wymóg brutalności, agresji, tematyki trash metalu związanej ze śmiercią, ale wykonanie, aranżacje, wszystko to co słychać, pozostawia wiele do życzenia i choć jest to mocne granie to jednak nie wiele się z tego wynosi, a powinny przecież jakieś emocje nam towarzyszyć, coś powinno zostać, niestety tak nie jest.

Ocena: 4.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

CLOVEN HOOF - Throne Of Damnation (2010)

Jednym z ostatnich wydawnictw legendy brytyjskiego metalu Cloven Hoof jest mini album „Throne Of Damnation”, który potwierdza, że jeden z ważniejszych zespołów NWOBHM działających w latach 80, który został założony 1979 roku powrócił na dobre do świata żywych. Czego można się spodziewać po kapeli, która ma na swoim koncie długi staż grania, 4 pełne albumy, masę koncertów za sobą, która nie kryje swoich zamiłowań do Thin Lizzy, Rush, Deep Purple czy Ufo, zwłaszcza po mini albumie?

Przede wszystkim potwierdzenia swojej formy, faktu powrotu na dobre i to że zespół znakomicie odzwierciedla lata 80 i nie ma zamiaru odłączyć się od przeszłości. Klimatyczny, specyficzny, zadziorny wokal Matta jest tutaj nieodzownym elementem, który znakomicie podkreśla stylu zespołu który zawieszony jest jakby w latach 80, słychać to po mocnym, przybrudzonym brzmieniu, po zróżnicowanej, mrocznej sekcji rytmicznej czy w końcu popisach Bena Reada, który jest bardzo solidnym gitarzystą, który wygrywa mroczne, ostre i zarazem melodyjne riffy, czy finezyjne solówki, przenosząc słuchacza do lat 80 nawiązując do Blackk Sabbath, Thin Lizzy czy Deep Purple. Mroczny, zadziorny „Whore of Babylon” to utwór, który wcześniej znalazł się na „Eye Of The Sun”, podobnie hard rockowy „Night Stalker” znalazł się na wcześniejszym wydawnictwie, a mianowicie „Cloven Hoof”. Może brakuje lekkości i pomysłowości takiemu „Prime Time”, ale wciąż jest to heavy metalowe granie na poziomie. Na pewno wyróżniają się ponad 6 minutowy „Freakshow”, który ma sporo elementów ballady, ale nie brakuje tutaj zadziorności, elementów brutalnego grania i dzieje się tutaj sporo. No i na koniec trzeba wspomnieć o najlepszym na płycie „Running Man”, który znakomicie oddaj klimaty NWOBHM spod znaku Iron Maiden. Jeśli chodzi materiał to nie ma powodów do większego narzekania, ale nie jest to najlepsze wydawnictwo Cloven Hoof.

Throne Of Damnation” to pozycja obowiązkowa dla fanów zespołu, a także fanów brytyjskiego heavy metalu, zwłaszcza klimatów NWOBHM.

Ocena: 6/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

IRON KNIGHTS - New Sound of War (2012)

Historia z rodem z filmów „Underworld” , tematyka dotycząca wampirów, do tego druga wojna światowa czy też tematyka związana z śmiercią są wyznacznikiem stylu złożonej w 2012 roku kapeli Iron Knights, która reprezentuje brytyjski heavy metal. Iron Knights powstał na gruzach Stuka Squardon i za debiutował w 2012 roku albumem „New Sound Of War”.

Ten stosunkowo młody zespół nie wyznacza żadnego nowego trendu mimo ciekawej tematyki, ani też nie dąży do bycia oryginalnym, nie można też mówić o Iron Knights jako zespole, który zapada w pamięci, który porywa bez reszty słuchacza i na długo zapada w pamięci. Ten młody zespół lasuje się w środkowej grupie przeciętniaków, którzy grać potrafią, jednak nie drzemie w nich żaden ogromny potencjał, ani też nie wyróżniają się żadnymi wyjątkowymi umiejętnościami. Nie trzeba być jakimś wielkim znawcą, żeby usłyszeć że wokalista James nie ma talentu do śpiewania, ba nie ma predyspozycji, aby takowym być. Specyfika tutaj może i jest, ale bardziej to wszystko odstrasza i koliduje z całkiem solidną warstwą instrumentalną. Zarówno mroczniejsza sekcja rytmiczna i zadziorne, ciężkie, nieco mroczniejsze partie gitarowe duetu Fox/ Fixico są zagrane dobrze, choć też brakuje wyszkolenia technicznego i pomysłowości, bo często nic nie wynika z tego grania. Słychać to w „Bloodstorm” który miał być z natury mroczny i progresywne, a nie do końca to wyszło. „The Messenger” podkreśla, że kapela czerpie garściami ze znanych zespołów jak choćby Judas Priest czy Iron Maiden, jednak poziom i melodyjność nie ta. „Desert Fox” wykazuje więcej zadziorności i melodyjności, znacznie lepiej wypada rozbudowany „ The Path”, który jest najdłuższą kompozycją na płycie. Jednak mimo wszystko materiał znakomicie odzwierciedla umiejętności muzyków i to że nie radzą sobie z komponowaniem jak i z aranżacjami.

W przypadku Iron Knights na ciekawej nazwie zespołu, ciekawej tematyce oraz na nieco przybrudzonym brzmieniu w stylu lat 80 kończą się plusy i raczej nie jest to ten typ płyt, które można komuś polecić. Smętne, niedopracowanie granie, które szybko męczy i nie pozostawia po sobie dobrego wrażenia.

Ocena: 3/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

niedziela, 5 maja 2013

AXXIS - Kingdom Of The Night (1989)

Niemiecka scena metalowa za słynęła za sprawą topornego heavy metalu i to jest coś co wielu osobom kojarzy się niemiecka scena, czyli toporność i kwadratowe melodie, jednak warto mieć na uwadze, że jest sporo zespołów, które są wyjątkami od reguły i jednym z tych zespołów jest Axxis, który obecnie gra heavy/power metal w melodyjnej odmianie, zaś w przeszłości dał się poznać jako kapela bardziej hard rockowa, wykorzystująca elementy melodyjnego heavy metalu. Axxis został założony w 1988 roku i w 1989 roku wydał swój debiutancki album „Kingdom of The Night”.

W pierwszym składzie Axxis był Richard Michalski , Werner Kleinhaus, Walter Pietsch, no i Bernhard Weib, który jako jedyny nie zmienił się w składzie Axxis. Ten młody wówczas zespół obrał sobie za cel granie na pograniczu melodyjnego metalu i hard rocka, który dominował w owym wczesnym okresie zespołu i to właśnie zaprezentowali na debiucie. Axxis bardzo szybko zyskał sławę, szybko stał się zespołem rozpoznawalnym i ową sławę zespół zawdzięczał wokaliście Berhardowi, który wyróżniał się na tle innych wokalistów, ciekawą manierą, specyficznym stylem i znakomitą techniką, mieszcząc się w kategoriach hard rockowego i metalowego wokalisty. Axxis już na pierwszym albumie pokazał, że przywiązuje ogromną uwagę do wykonania utworów, do tego żeby każdy utwór był dopracowany, energiczny, żywiołowy, melodyjny i przebojowy, a to zespołowi wychodziło naprawdę znakomicie. Debiut to kopalnia hitów, które bujają i porywają bez reszty, zapewniając przednią zabawę, a wszystko oczywiście chwytliwe i wysmakowane. „Kingdom Of The Night” wyróżniał się na tle innych rockowo-metalowych wydawnictw rycerskim klimatem, a także znakomitą pracą gitarzystów Weib/ Pietsch, którzy skupili się na melodiach, finezji, jednocześnie można tutaj ich pochwalić za lekkość, różne smaczki, ozdobniki i za wykonanie, które jest na wysokim poziomie. To jest bez wątpienia jeden z największych atutów debiutu obok przebojowości. Soczyste i krystaliczne czyste brzmienie nasuwało wiele znanych i lubianych produkcji rockowych i tutaj też Axxis się wyróżniał na tle innych niemieckich zespołów. Płyta od początku do końca zachwyca swoją lekkością i przebojowością, a pierwszym zapadającym kawałkiem jest chwytliwy „Living in A World” , który ma znakomity refren, ale to jest właśnie znak rozpoznawczy Axxis. Pod względem riffu, partii gitarowych zachwyca „Kingdom Of The Night”, gdzie słychać w pływy Deep Purple i Ritchiego Blackmore'a i podobnie jest w przypadku rockowego „Never Say Never”. Axxis to nie tylko specjaliści od melodyjnych przebojów, to również spece od klimatycznych ballad co słychać po „Fire and Ice”, a także od komercyjnego rockowego grania, co słychać po „For a Song”. Przykłady znakomitego, radosnego hard rockowego grania można odszukać w „The Moon” czy „Just One Night”. Na tle całości wyróżnia się z pewnością piękny, klimatyczny i podniosły „Tears of The Trees” . Axxis dzisiaj słynie z power metalowej formuły wymieszoną z hard rockiem i melodyjnym metalem. Pierwszy przejaw power metalu w muzyce Axxis słychać już w energicznym „Kings made Of Steel”. Brak słabych kompozycji, to kolejny atut tego wydawnictwa.

Tak o to narodziła się kolejna legenda niemieckiej sceny metalowej, tak narodził się zespół który zdobył sławę nie mniejszą niż Scorpions jeśli chodzi o rockowe granie. Axxis to przykład, że niemiecki to nie tylko toporne, kwadratowe granie, ale też lekkie, finezyjne melodyjne granie na pograniczu hard rocka i melodyjnego metalu. „Kingdom of The Night” to znakomity debiut, który wyznaczył styl zespołu na klika lat. Kopalnia hitów i jeden z najlepszych albumów tej kapeli. Gorąco polecam!

Ocena: 9/10

MONSTRUM - Czas (2013)

Jak polski heavy metal, z wpływami Iron Maiden, Judas Priest czy Helloween, gdzie rządzi tematyka zachwalająca metal, rock, czy też o życiu, fantasy, jak zespół który ceni sobie melodie, który jest specem od nagrywania przebojów i nie wstydzi się ojczystego języka to tylko w wydaniu rzeszowskiego Monstrum. W przypadku można mówić nawet jak o legendzie polskiego heavy metalu, którą można postawić obok Turbo, Kat, czy TSA. Założona w 1994 roku kapela może się pochwalić 20 letnim stażem i 4 albumami, z czego „Czas” jest świeżutkim wydawnictwem.

Nowy album, który premierę miał 15 kwietnia jest właściwie albumem w stylu Monstrum, który stylistycznie jak i pod względem poziomu muzycznego nasuwa słynny „Za Horyzontem Ciszy” czy też „VIII dzień Tygodnia” i tutaj choć jest już zespół bez trzeciego gitarzysty, a mianowicie Ślimaka, to jednak w pełni udało się dalej utrzymać ten styl, czyli melodyjny, prosty, chwytliwy, energiczny heavy metal z elementami hard rocka i fani tradycyjnego heavy metalu w stylu lat 80 będą w pełni zadowoleni. Po przedni album „Imperium Zapomnienia” miał charakter bardziej mrocznego i nieco dojrzalszego heavy metalu, ale gdzieś uleciała na tym wydawnictwie przebojowość. „Czas” pod tym względem jest znacznie ciekawszym albumem i takim powiedziałbym typowym, charakterystycznym dla tego zespołu. Oczywiście Monstrum nie myśli zmieniać stylu, kombinować i próbować sił w nieco innej dziedzinie, gatunku metalowym, ale owa wtórność i wykorzystanie znane patenty to jest właśnie atut tego zespole. Miło słyszeć gdzieś tam znaną wcześniej melodię w nieco innym wydaniu, ale warto mieć na uwadze, że Monstrum nie jest jednym z tych zespołów co kopiuje do bólu i nic z tego nie wynika. Płyty Monstrum zawsze się cechowały nie tylko przebojowym, energicznym materiałem, ale też ciekawą szatą graficzną i mocnym, soczystym brzmienie i te cechy zostały przerysowane na „Czas”. Również inne istotne elementy muzyki Monstrum tutaj funkcjonują nie zmiennie, przede wszystkim wokal Mariusza Waltosia, który jak zwykle wyróżnia się energią, charyzmą, mocnym głosem, który jest tutaj ważnym ogniwem, podobnie jak sekcja rytmiczna, która brzmi jak ta wyjęta z lat 80 i do tego świetnie zgrany duet gitarowy Dudek/ Guzek, który dostarczy emocji, melodii, klimatu i finezyjnych solówek rodem z Iron Maiden, Judas Priest czy Helloween. Nawiązania do Iron Maiden pojawią się ponadto w sferze tekstów i wystarczy przyjrzeć się takim utworom jak „Cela”, który nawiązuje do „Hallowed By Thy Name”, który wyróżnia się ponadto niesamowitym, mrocznym klimatem, czy też jak „Ikar” który nasuwa „Flight Of The Icarus” i stylistycznie jest to utwór, który łączy styl Iron Maiden z mocnym rockiem. Nie brakuje tutaj utworów rockowych, czego dowodem jest choćby „Ty i Ja”, który kojarzyć się może nieco z Judas Priest czy też może TSA i w tej dziedzinie mieszczą się też dwa spokojniejsze utwory, a mianowicie „Nadzieja” i łapiący za serce „Opuszczony Raj”, który równie dobrze mógłby zdobić album Turbo. Jednak „Czas” to płyta dynamiczna, energiczna i przebojowa, a więc dominują szybkie, żywiołowe kompozycje jak „Kraina wilczych praw”, która otwiera album i tutaj słychać wyraźne wpływy Helloween. Judas Priest z ery „Screaming For Veangence” można usłyszeć w zadziornym „Rock'n Roll”, zaś melodyjny „Szankiel” jest utrzymany w stylu Iron Maiden czy też nawet Running Wild. Znakomicie zespół przenosi nas do heavy metalu lat 80 za sprawą kompozycji „Czas Apokalipsy” oraz „Kłamstwo i Fałsz”. Nie można także zapomnieć o szybkim „Ostatni Rejs”, który ma coś z twórczości Dio czy też wczesnego Helloween. Każda kompozycja to prawdziwy killer, znakomity przebój, który nie tak łatwo zapomnieć.

Monstrum po 3 latach od „Imperium Zapomnienia” znów potwierdza swoją klasę, to że jest jednym z najlepszych zespołów heavy metalowych na ziemi polskiej. „Czas” to album, który znakomicie kontynuuje styl wypracowany na dwóch pierwszych albumach. Dla fanów tradycyjnego, melodyjnego heavy metalu lat 80 pozycja obowiązkowa.

Ocena: 8.5/10

GUTTERGODZ - Go For Broke (2012)

Wielka Brytania od lat była domem wielu ciekawych, intrygujących kapel rockowych i co jakiś czas pojawiają się nowe kapele, które starają się aby płomień brytyjskiego rocka nigdy nie zgasł, a jednym z nich bez wątpienia jest założony w 2008 roku i początkowo funkcjonujący jako cover band zespół o nazwie Guttergodz, który w 2012 roku wydał swój debiutancki album „Go For broke” który jest nie lada gratką dla fanów melodyjnego i chwytliwego hard rocka z tradycjami.

Od razu trzeba zaznaczyć, że ten młody zespół nie kryje swoich inspiracji muzycznych, nie kryje się z faktem, że grają wtórnie, że wykorzystują sporo patentów wykorzystanych w przeszłości, ale odnaleźli własną drogę, recepturę która się sprawdza, co słychać po debiutanckim albumie. Receptura Guttergodz jest nadzwyczaj prosta i nie wymaga dodatkowych dedukcji i tłumaczenia, a opiera się ona dynamicznym, zwartym, rytmicznym graniu, gdzie sekcja rytmiczna jest dość przybrudzona, szorstka i pełna hard rockowego feelingu, a nawet może i bluesa, a wszystko wzmocnione partiami gitarowymi Jona „Bon” Daviego, który jednocześnie śpiewa i wszystko brzmi całkiem dobrze. Jest to wtórne granie, z wyraźnymi wpływami Kiss, Guns'n Roses, Thin Lizzy, Motley Crue, a nawet coś z Elivsa Presleya da się wyłapać. Choć Guttergodz na swoim debiutanckim albumie niczym specjalnym się nie wyróżnia i wszystko brzmi jak solidny hard rock, to jednak wszystko nie udało się dopracować. Największym minusem jest tutaj wokal Jona, która jest lekki, taki nieco ciepły, ale pozbawiony mocy i zadziorności, co niezbyt pasuje do całości, do tego dochodzi fakt, że kompozycje są tylko dobre, brakuje w nich tej lekkości, finezji, brakuje nieco bardziej atrakcyjnych melodii, co podziała na słuchacza, pozwoli zapaść w pamięci. Słuchając zawartości na pewno warto zwrócić uwagę na otwierający „Go” , nieco bardziej metalowy „Mess Again”, średnie tempo i rock lat 70 to zaleta rozbudowanego „Gypsy girl”. Takim wyraźnym przebojem jest tutaj „All I Wanna to Do ( Is Rock;n Roll)” , lecz moimi faworytami energiczny „Midnight Train”, który nie kryje zalotów pod Motorhead oraz radosny „Girls Too” gdzie dochodzi do skrzyżowania Kiss i Ac/Dc.

Solidne kompozycje, nieco przybrudzone brzmienie, hard rockowy feeling, przenoszący słuchacza do lat 70 czy też 80 uczyniły debiut Guttegodz z pewnością udanym albumem, który każdy fan rockowej muzyki powinien usłyszeć i wyrobić własne zdanie, jedno jest pewne nie powinno się żałować czasu spędzonego przy muzyce Guttergodz.

Ocena: 6/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

sobota, 4 maja 2013

ENDOVEIN - Waiting For A Disaster (2010)

Jeśli chodzi o thrash metalu to nie brakuje młodych, obiecujących kapel, które mają szanse nieco dłużej zagrzać miejsce w thrash metalu i z pewnością jedną z takich młodych kapel, która znakomicie póki co sobie radzi na rynku, która ma już nie małe grono fanów jest włoski Endovein, który w tym roku zamierza wydać nowy album co jest dobrą okazją, żeby przypomnieć o zespole i ich debiucie „Waiting For Disaster”, który ukazał się w 2010 roku.

Co do samego zespołu można by się rozpisać na temat historii zespołu, o tym ile przewinęło się muzyków i o tych najważniejszych wydarzeniach, które miały miejsce od momentu założenia zespołu tj. 2004 roku jednak nie mam zamiaru was tym zanudzać, jednak warto zaznaczyć, że wokalista Stefano Balma, który w 2012 roku odszedł od Endovain, podobnie jak perkusista Stefano Cavalloto związani później byli związani z Walpurgis Night, który gra nie thrash metal, a heavy metal. Endovein to kapela, gra techniczny thrash metal z pewnymi elementami heavy metalu, co wyraźnie przejawia się w manierze i technice wokalnej Stefana, czy też melodyjności, która nasuwa kapele heavy metalowe lat 80. Sam wokal Stefana kojarzy się z frontmanem Anthrax, a mianowicie Belladonną i podobieństw między tymi dwoma wokalistami jest całkiem sporo. Anthrax to nie jedyna inspiracja tego młodego włoskiego zespołu, bo słychać też takie kapele jak Metallica, Megadeth, Toxik, czy Forbidden. Takich kapel, z takim stylem grania jest pełno i z każdym rokiem przybywa, a to co pozwala wyróżnić i zapamiętać ten włoski zespół to fakt, że muzycy grają na dość wysokim poziomie, ukazując swoje techniczne zaplecze, zwłaszcza to daje się we znaki za sprawą mocnej, dynamicznej sekcji rytmicznej, a także za sprawą ostrych, agresywnych, ale zarazem melodyjnych partii gitarowych wygrywanych na debiutanckim albumie przez duet Colla/Catani, którzy stawiają oczywiście na techniczne granie, ale w tym wszystkim jest też pomysłowość i chęć tworzenia przebojów, które są właśnie tym czynnikiem, który pozwala zapamiętać ów zespół, pozwala mu się przebić przez wiele podobnie grających kapel. Materiał na „Wating For A Disaster” jest równy, urozmaicony i pozbawiony dłużyzn, co wpływa na łatwy odbiór. Na albumie znajdziemy kompozycje przesiąknięte heavy metalem („ Don't Forget”), kompozycje melodyjne, pełne zwrotów i przetasowań melodyjnych („Slaves of the Matrix”) , utwory agresywne ( „Sono Stufo!”) czy też dynamiczne, które niszczą szybkim tempem („Problem of Humanity” czy „Fallout Terror”). Nie ma słabych kompozycji co też sprawia, że miło się tego słucha.

Solidny, energiczny, agresywny techniczny thrash metal z elementami heavy metalu, gdzie jest miejsce na melodie i brutalność, to właśnie cały Endovein jaki się zaprezentował na debiutanckim albumie i oczekiwania względem nowego albumu są i ciekawe czy potwierdza swój poziom, styl i fakt, że mają potencjał. „Waiting For A Disaster” to pozycja obowiązkowa dla fanów technicznego thrash metalu.

Ocena: 8/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

NUCLEAR STRIKES - Megastorm eyes Ep (2011)

Miałem do czynienia z heavy metalem z różnych zakątków świata, ale heavy metal prosto z Malezji to dla mnie zupełnie nowość i podchodziłem do pierwszego kontaktu z tamtejszym zespołem o nazwie Nuclear Strikes dość bez większych emocji. Jednak szybko okazało się, że założony w 2005 roku zespół, który w 20011 roku zadebiutował mini albumem w postaci „Megastorm Eyes” to kapela, która gra heavy metal z elementami hard rocka w europejskim stylu nawiązując do Judas Priest, Iron Maiden, Accept, Warlock, czy Dio.

Nie w głowie zespołowi przecierać nowe szlaki w muzyce metalowej, ale to nie powinno nikogo dziwić, zwłaszcza jeśli zwróci się na fakt, ze zespół zaczynał jako zespół grający kawałki słynnych kapel z lat 80. Zespół tak więc poszedł na skróty i obrał wtórne granie oparte na sprawdzonych elementach, które już wcześniej były prezentowane światu. Dobitnie to zostaje ukazane w „Terminal Danger ” gdzie riff brzmi jak wyjęty z utworu „Last In line” Dio. To samo brzmienie, rytmika, styl, ale trzeba przyznać, że duet gitarowy spisuje się całkiem dobrze, jest zadziorność, rytmiczność, klimat lat 80, ale brakuje w tym nieco lekkości, przebojowości i melodyjności. Dobrzy rzemieślnicy tak można mówić o gitarzystach, ale też nie wiele z siebie daje sekcja rytmiczna, która jest przyzwoita, nieco surowa podobnie jak brzmienie, ale to dzięki niej czuć klimat płyt NWOBHM. Zwłaszcza to słychać w otwierającym „Megastorm Eyes”, który jest przesiąknięty wpływami Iron Maiden. Jest to najdłuższa kompozycja i w moim odczuciu najlepsza, melodyjna, urozmaicona, pełna zawirowań i o dobrym ładunku energii. „Last Savior” jest bardziej stonowany, lżejszy, ale brakuje tutaj właśnie kopa, przebojowości, co pozwala uznać to kompozycję za najsłabszą na płycie. Mocnym ogniwem wydaję się mimo pewnych nie dociągnięć technicznych wokalistka Ladyana, która swoją manierą momentami przypomina Doro z Warlock czy Sharon z Within Tempation i mimo braku mocnego głosu, przykuwa uwagę manierą i klimatem. Dobrze te cechy wybrzmiewają w balladzie „Memoir of a Friend” czy zadziorniejszy „Red Soldier”. Kompozycje solidne jednak pozbawione nieco energii, brakuje ciekawych pomysłów na utwory, a wszystko utrzymane na przyzwoitym poziomie.

O „Megastorm Eyes” można mówić jako o przyzwoitej płycie z przeciętną muzyką w stylu lat 80, o płycie o której szybko się zapomina. Szkoda, bo mogło wyjść z tego coś więcej niż heavy metal w stylu lat 80 na przeciętnym poziomie. Zobaczymy jak zespół sobie poradzi z pełnym debiutanckim albumie, oby był znacznie ciekawszym wydawnictwem.

Ocena: 5.5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP

piątek, 3 maja 2013

ILLUSORIA - Illusory World (2013)

Z baczną uwagę obserwowałem to co wychodziło w tym roku, zwłaszcza w ramach niemieckiej sceny metalowej i efektem tych obserwacji było natrafienie na debiutantów o nazwie Illusoria. Inaczej mówiąc niemiecki odpowiednik takich kapel jak Nightwish, Within Temptation czy Vision of Atlantis, z wyraźnymi wpływami Sonata Arctica, czy Epica. Melodyjny power metal z kobietą na wokalu to patent, który nie raz pojawił się w muzyce metalowej i Illusoria, choć stosunkowa młodym zespołem jest stara znaleźć miejsce w tym nie wąskim gronie i dla siebie. Debiutancki album „Illusory World” wstydu nie przynosi zespołowi, ba brzmi znakomicie w owej konwencji i jest to wydawnictwo na które warto zwrócić uwagę, nawet jeśli nie pałą się wielką miłością do takiego grania.

Niemieckie kapele zawsze kojarzą mi się z solidnością, łatwością przechodzenia między motywami, a także pomysłowością, która daje w efekcie sporo przebojów. Te cechy w swojej muzyce eksponuje również młody zespół założony w 2012 roku przez gitarzystę Falko Shulze i klawiszowca Michaela Raible'a i co ciekawe nie uświadczycie tutaj toporności, czy kwadratowych melodii, które są wyznacznikiem niemieckiego metalu. Tutaj o dziwo kapela stara się jak najbardziej zbliżyć do stylu Nightwish czy Epica, a więc mamy lekki, ciepły, podniosły wokal Evy Kreuzer, która śpiewa bardzo technicznie i melodyjnie, a w dodatku nie drażni swoją manierą. Klawisze, elementy orkiestry to cechy które nadają stylowi zespołu symfonicznego charakteru, co jeszcze bardziej przybliża Illusoria do wcześniej wymienionych kapel. Nie ma jakiegoś chaosu, czy przerostu formy nad treścią i wszystko zostało dobrze wyważone między symfonicznością, melodyjnością, podniosłością i power metalową strukturą. Debiutancki album tej niemieckiej kapeli został dobrze dopracowany pod względem brzmieniowym, a także kompozycyjnym i nie brakuje na płycie ciekawych, atrakcyjnych melodii, solówek, popisów gitarowych Falko ani przebojów, które w takim graniu są niezbędnym elementem. Jak przystało na niemiecki zespół materiał jest równy, urozmaicony i pełen emocji. Choć tylko 8 utworów jest na płycie to i tak się sporo dzieje. Mocne otwarcie w postaci klimatycznego, rozbudowanego „Clandestine Lovestory pokazuje, że zespół brzmi naprawdę dobrze, nie brakuje mu energii i pomysłowości, a i technicznie nie ma się do czego przyczepić. Drugim utworem, który dobitnie podkreśla klimat symfoniczny zespołu jest tytułowy „Illusory World”, który jest pełen smaczków i urozmaiceń. Godnym uwagi jest też przebojowy „White Light”, power metalowy „Snow White” z dobrze dopasowanymi organami kościelnymi, a także piracki „Black Sails” , który jest moim ulubionym kawałkiem i to nie tylko z tego względu że jest przesiąknięty wpływami folkowego Alestorm. Jest jeszcze epicki, stonowany i podniosły „300 - Side by Side” czy też ciepła, klimatyczna ballada „Ray Of Hope”, które bardziej urozmaicają całość.

Na pewno warto zwrócić uwagę na ten debiut, bo Illusoria pokazuje się z bardzo dobrej strony, dając fanom melodyjnego grania krążek pełen atrakcyjnych melodii i przebojów, które zapadają w pamięci. Pozycja obowiązkowa dla fanów power metalu i symfonicznego metalu.

Ocena: 8/10

czwartek, 2 maja 2013

DEMISE AWAITS - Demise Awaits Ep (2009


Demise Awaits to kolejna młoda amerykańska kapela, która za cel obrała sobie granie wtórnego, opartego na sprawdzonych patentach thrash metalu, ale solidnego i agresywnego. Założony w 2000 roku Demise Awaits stara się grać progresywny thrash metal o technicznym charakterze, przesiąknięty latami 80, a także heavy metalem. Właśnie z takiej strony zaprezentowali się na mini albumie „Demise Awaits”, który ukazał się w 2009 roku.

Nikogo nie zdziwi fakt, że zespół czerpie garściami z znanych i cenionych zespołów z kręgu thrash metalu jak i heavy metalu, tak więc słychać tu wpływy takich zespołów jak Metallica, Slayer, Exodu, czy Overkill, a także Iced Earth czy Judas Priest. Wtórność jest tutaj i to w dużych ilościach, ale ciężko też o oryginalność i świeżość, a w tej sprawdzonej, oklepanej formule zespół radzi sobie całkiem dobrze. Pod względem stylu też zespół nie zaskakuje, bo jest to styl, który opiera się na dynamicznej, energicznej sekcji rytmicznej, na mocnych, ostro ciętych riffach i rozbudowanych solówkach, gdzie położony został nacisk na agresję, brutalność, a w mniejszym na melodyjność i tutaj kawał dobrej roboty odwalili Jason Chatfield oraz Joel St Clair, choć nieco brakuje w tym wszystkim technicznego charakteru. Do tego taki uniwersalny, thrash metalowy wokal Jasona, który również stawia na naturalność, agresję, aniżeli technikę i melodyjność. Można również sporo zarzucić produkcji, która jest nieco niższych lotów, ale czego można się spodziewać po wydawnictwie wydanym na własną rękę. Materiał solidny i słucha się tych 4 utworów całkiem dobrze. Rozbudowany „Defender” to udane połączenie thrash metalu i heavy metalu z pewnymi cechami Judas Priest, zwłaszcza jak się wsłucha uważnie w główny motyw. Stylistycznie podobnie zagrany jest melodyjny „Omega”. Więcej thrash metalu słychać w dynamicznym „Extract” czy 7 minutowym kolosie „The Nothingsoul”, który znakomicie podkreśla styl zespołu.

Pierwsze kroki postawione przez Demise Awaits można uznać za takie nieco nie pewne, ale podkreślające to, że zespół grać potrafi tylko potrzeba im czasu, żeby nieco doszlifować styl, a także konkretnego kontraktu płytowego, żeby zaistnieć na rynku. Wszystko przed nimi.

Ocena: 5.5/10

P.s Podziękowanie dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie niniejszego materiału :D

środa, 1 maja 2013

KUAZAR - Wrath Of God (2009)

Maiłem do czynienia z wieloma scenami muzycznymi, ale z trash metalem prosto z Paragwaju jeszcze nie i Kuazar i ich debiutancki album „Wrath of God” to mój pierwszy kontakt z tamtejszą sceną i muszę przyznać, że nie spodziewałem się niczego odkrywczego, ani niczego nadzwyczaj dobrego i tutaj nieco mnie zaskoczył ten młody zespół.

Oczywiście nie mają zamiaru dokonywać żadnych rewolucji w thrash metalu, a jedynie wykorzystać to wszystko co już się pojawiło w tej muzyce, czyli wykorzystać nieco patentów charakterystycznych dla Slayer, Testament, Exodus czy Kreator i podać to jeszcze raz słuchaczowi w całkiem atrakcyjnej formie. Kuazar gra thrash metal agresywny, dynamiczny zbudowany w oparciu o dynamiczną sekcją rytmiczną, która stawia na moc i szybkość, a także ostrych, niezbyt wyszukanych riffach José María González, który kładzie nacisk na prostotę, brutalność, nie zapominając o melodyjności co nadaję atrakcyjności całości. Nieodłącznym elementem stylu Kuazar jest wokal José María González, który nasuwa frontmanów Sodom czy Kreator i choć nie wyróżnia się techniką, to charyzmy i drapieżności nie można mu odmówić. Na płycie znajdziemy szybkie, rozpędzone kawałki, które kładą nacisk na agresję i thrash metalowy wydźwięk co znakomicie dowodzą takie utwory jak otwierający „The Truth Of Reality”, melodyjny „Alcatraz” czy rozpędzony „Hunter And Pray”. Ponadto znajdziemy bardziej rozbudowane kompozycje jak „Twenty Days in Hell” czy urozmaicony „The World is Destroying It Self” , gdzie zespół ukazuje również bardziej heavy metalowe wcielenie. „Wrath Of God” zawiera też elementy melodyjnego grania czego dowodem jest heavy metalowy „My Life Is My Own” czy szybszy „The Light Of Damnation”. Materiał jest bardzo równy i dynamiczny, a jedynym spokojniejszym utworem jest trwający ponad minutę „Inner Prison”.

Paragwaj wciąż pozostaje dla mnie egzotycznym zakątkiem świata jeśli chodzi o muzykę heavy metalową, ale thrash metal w wykonaniu Kauzar jest godny uwagi i poziom muzyczny jaki zaprezentowali na debiucie nie odstaje zbytnio od tego prezentowanego przez światowe kapele tworzące trzon tego gatunku. Dla fanów gatunku pozycja obowiązkowa.

Ocena: 7.5/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka za udostępnienie niniejszego materiału :D

ROARBACK - Face The Sun Ep (2012)

Za fana death metalu nigdy się nie uważałem, ale potrafię tolerować ów gatunek w wersji melodyjnej albo w połączeniu z thrash metalu i jeśli chodzi o ten ostatni styl to znakomicie ta sztuka wyszła młodemu zespołowi z Danii, a mianowicie Roarback, który został założony w 2009 roku i obecnie jest na etapie koncertowania, pracowaniem nad materiałem na debiutancki album, a także promowanie swojego mini albumu „Face The Sun”, który ukazał się w 2012 roku.

Zespół wydał o własnych siłach owe wydawnictwo, tak więc nikogo nie powinno zdziwić nieco amatorskie i niskiej jakości brzmienie, które jest jedną z głównych przeszkód w odbiorze, jednak mimo wszystko nie można odmówić temu młodemu zespołowi zapału, zaangażowania, agresji, pomysłowości i dobrego wyszkolenia technicznego, bo mimo wszystko wokal Dennisa Ullehusa brzmi agresywnie, na poziomie nie wiele gorszym niż u wokalistów z bardziej znanych kapel i słychać tutaj wyraźne wpływ latami 80 oraz 90, takie same wpływy słychać w tym co wygrywa duet Andreas Dixø & Andreas Rohde, który stawia na agresję, brutalność, dynamikę co znakomicie świadczą na mini albumie takie utwory jak „Face The Sun” , czy „I Will Find You”, w których melodia, czy przebojowość schodzi na drugi plan, tutaj jest jasno zaznaczone, że chodzi o agresję i brutalność i to za wszelką cenę. W tych kawałkach wyróżnia się nie tylko praca gitarzystów, ale zwłaszcza sekcja rytmiczna, która znakomicie nadaję owej szybkości, brutalności, dynamiki, która jest tutaj niezbędna. Jednak zespół potrafi nie tylko pędzić z niezwykłą szybkością, potrafi również grać bardziej stonowany death/thrash metal z naciskiem na ciężar i mrok, co znakomicie zostaje podkreślone w „My World”. Ci którzy cenią sobie chwytliwe granie, bardziej melodyjny riff powinni docenić przebojowy „War Machine”, który jest bez wątpienia najlepszym utworem na mini albumie.

Może brzmienie „Face The Sun” jest niedopracowane i niskiej jakości, może zespołowi brak jeszcze ogłady i wysokiego poziomu technicznego, który mógłby nadać muzyce nieco innego, lepszego wymiaru, to jednak muzycznie jest to czego się oczekuje od mieszanki death/thrash metalu, a więc agresji, brutalności, surowości i drapieżnych riffów, a to właśnie dostarcza Roarback.

Ocena: 7/10

P.s Podziękowania dla Vlada Nowajczyka 

VICIOUS RUMORS - Eletric Punishment (2013)

Jednym z tych zespołów, który zawsze dostarczał fanom to co chcieli, jednym z tych zespołów który powstał w latach do dziś funkcjonuje i trzyma wysoki poziom muzyczny niemal od samego początku jest bez wątpienia jedna z legend amerykańskiej sceny metalowej, a mianowicie Vicious Rumors, który został założony w 1979 r z inicjatywy gitarzysty Geoffa Thorpe. Po wydaniu albumu koncertowego „Live You To Death” w 2012 i bardzo dobrze przyjętego „Razorback Killers” , który szybko został okrzyknięty jednym z ich najlepszych albumów, przyszedł w końcu czas na nowy album, na jedenasty w historii zespołu wydawnictwo, czas na „Eletric Punishment”.

Ten amerykański zespół prowadzony przez Geoffa zasłynął z tego, że gra agresywny heavy/power metal z elementami thrash metalu i to w amerykańskim stylu nasuwając takie kapele jak choćby Iced Earth, Angel Dust czy Metal Church, jednak w muzyce zespołu można doszukać się wpływów Judas Priest, czy Black Sabbath. Niczego nie zmienia „Eletric Punishment” który podkreśla fakt, że zespół nie zamierza zbaczać z obranej dawno temu ścieżki, a na nowym albumie tylko umacnia swoją pozycję jako zespołu amerykańskiego, który znakomicie oddaje to co z czego słynie tamtejsza scena metalowa, a mianowicie heavy/power metal z elementami thrash metalu. Poprzedni album „Razorback Killers” charakteryzował się mrocznym klimatem, ciężkim, wręcz brutalnym brzmieniem wyjętym z thrash metalowego albumu, ostrymi gitarami, które miały cechy thrash metalu, heavy i power metalu, a wszystko zagrane z pomysłem, agresją, jak i melodyjnością, a wszystko wypełniała dynamiczna sekcja rytmiczna i wyrazisty wokal Briana Allena, który ma manierę nasuwającą Tima Rippera Owensa i te cechy w dalszym ciągu można uświadczyć na nowym albumie, który jest swoistą kontynuacją stylu już zaprezentowanego na „Razorback Killers”. Warto jednak wspomnieć, że od roku 2013 w zespole jest nowy gitarzysta, a mianowicie Thasen Rasmussen, który występował w Vicious Rumors w latach 2005 -2007, a znany jest głównie z thrash metalowego Heathen. Odegrał on dość sporą rolę na nowym albumie, to on właśnie nadał thrash metalowego charakteru partią gitarowym, to on nadał ciężkości i agresywności poszczególnym utworom , a wraz z Geoffem wygrywa sporo ciekawych melodii, solówek i jest na czym zawiesić ucho. „Eletric Punishment” to nie tylko dopracowanie i zadbanie o szczegóły w sferze brzmieniowej czy graficznej, ale też kompozytorskiej. Równy, agresywny, a przede wszystkim urozmaicony materiał, to jest to czego należy się spodziewać. Dużą część stanowią utwory agresywne utrzymane w heavy/power metalowej formule z elementami thrash metalu i mrocznym klimatem i właśnie takie utwory jak otwierający „I am The Gun” , energiczny „Black X List” czy „D Block” są jakby wizytówką tego zespołu. Bardziej stonowany, ale dalej w brutalnej oprawie „Eletric Punishment” nasuwa ostatni album Attacker, zaś rozbudowany „Escape ( From Hell)” to znakomita, klimatyczna ballada. Rytmiczny „Thirst For A Kill” czy „Dime store Prophet” pod względem stylistyki, jak i zadziornego motywu przypomina twórczość Judas Priest, czy Cage. Na albumie znalazło się również miejsce dla coveru Kiss, a mianowicie „Strange Ways”.

Vicious Rumors to sprawdzona amerykańska marka, która nigdy nie zawodzi i dostarcza fanom to cą chcą, a więc kolejny agresywny, mroczny album w stylistyce heavy/power metalowej z elementami thrash metalu, na którym gościnnie wystąpili Bob Capka, Brad Gillis, czy Mark Mcgee „Eletric Punishment” to kolejny bardzo dobry album w historii zespołu, ale przecież do tego już nas przyzwyczaili.

Ocena: 8.5/10

DEMONA - Metal Through The Time (2012)

Kiedy w końcu udało mi się znaleźć naprawdę znakomity speed metalowy zespół prosto z Chile, z szybką i dynamiczną sekcją rytmiczną, ostrymi partiami gitarowymi, przesiąkniętymi latami 80, z cechami wczesnego okresu thrash metalu, czy też NWOBHM, to jednak ten idealny stan instrumentalny jaki prezentuje zespół o nazwie Demona burzy jej liderka, a mianowicie Tanza Godoy, która właściwie jest założycielką zespołu i to ona od 2007 w początkowym okresie stanowiła zespół Demona, potem projekt się przerodził w zespół i tak po 5 latach udało się wydać debiutancki album „Metal Throught The Time”, który jest znakomity pod względem instrumentalnie, a niestety za sprawą specyficznego, mało metalowego wokalu Tanzy, sporo traci na atrakcyjności.

Co może się naprawdę podobać w tym debiutanckim albumie, to klimat lat 80, znakomite oddanie tamtych lat za sprawą szorstkiego, nieco przybrudzonego brzmienia, które pozbawione jest wszelkich nowoczesnych technologii, a także za sprawą instrumentalistów, którzy stworzyli całe tło pod wokal. To właśnie cała warstwa instrumentalna jest tutaj główną atrakcją i godna podziwu. Jest oczywiście stylistyka heavy/speed metalu i to w najlepszym wydaniu, z rozpędzoną sekcją rytmiczną, która brzmi mocarnie i zarazem klimatycznie. Wszystko brzmi naturalnie, tak old scholoowo, zwłaszcza gitary, które są zadziorne, pełne finezji i czasami riffy jak i solówki wkraczają w shredowy świat, co tylko podkreśla jak partie gitarowe są tutaj atrakcyjne. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że wokal Tanzy jest po prostu okropny, nie ma w tym zadziorności, techniki, właściwie nic nie mam i potrafi on nieco drażnić i utrudnić odbiór całości. Materiał w przypadku tego wydawnictwa jest utrzymany w jednym stylu, tak więc można zarzucić granie na jedno kopytu i trudno tutaj wyróżnić cokolwiek jeżeli jest utrzymane w jednej stylizacji, jeżeli jest utrzymane na równym poziomie. Godny uwagi jest „Introduction”, który pokazuje, że instrumentalnie zespół naprawdę niszczy i takiego speed metalu w stylu lat 80 nigdy za wiele. „Pay for your Sins” już pokazuje umiejętności wokalne Tanzy, która stara się być zadziorna, agresywna, a wyszło jak wyszło, na szczęście muzycznie kawałek jest na pograniczu speed/ thrash metalu co może się podobać. Ciekawym motywem wyróżnia się z pewnością” Earthquake” , zaś „Solo Existe el Metal” to zawarcie speed metalowego stylu w 2 minutach. Galopowanie, ogromne wpływy NWOBHM i Iron Maiden to cechy, które wyróżniają „Nightmare”. Najdłuższym utworem na płycie i równie wartym uwagi jest „Metal through the Time” w którym gościnnie zagrało paru gości, a mianowicie znanych z takich kapel jak Sabbat, czy Warrant. Kompozycji słabych nie ma, ale szkoda że wokal wszystko psuje.

Dawno nie miałem do czynienia z tak dobrym speed metalem w stylu lat 80, gdzie jest nacisk na klimat, dynamikę, melodyjność, ale jednocześnie dawno nie słyszałem tak tragicznego wokalu jak wokal Tanzy i to on szybko zweryfikował poziom i atrakcyjność debiutanckiego albumu. Mimo dobrej warstwy instrumentalnej, dobrej pracy gitar muszę przyznać, że album jest ciężki w odbiorze i sporo traci na atrakcyjności. Szkoda.

Ocena: 5/10

P.s Recenzja przeznaczona dla magazynu HMP